Świat opanowany przez demony. Nauka jako światło w mroku - ebook
Świat opanowany przez demony. Nauka jako światło w mroku - ebook
Przekonująca wizja tego, na czym polega rzetelna nauka i ostrzeżenie przed niebezpieczeństwami szerzących się w dzisiejszym świecie fake newsów i pseudonaukowych teorii.
Jak możemy podejmować racjonalne decyzje dotyczące naszego coraz bardziej uzależnionego od technologii życia, jeśli nie rozumiemy różnicy między pseudonaukowymi mitami a możliwymi do weryfikacji hipotezami nauki? Zdobywca Nagrody Pulitzera, wybitny astronom Carl Sagan przekonuje, że myślenie naukowe ma kluczowe znaczenie nie tylko w dążeniu do prawdy, lecz takżew prawidłowym funkcjonowaniu naszych demokratycznych instytucji.
Sagan analizuje i autorytatywnie obala takie rozpowszechnione w przeszłości fałszywe poglądy, jak czary, uzdrawianie wiarą, demony i UFO. Jednak, co niepokojące, w obecnej tak zwanej erze informacji pseudonauka ma się dobrze, a relacje o porwaniach przez kosmitów, kontaktach z duchami przodków i zbiorowych halucynacjach wciąż przyciągają uwagę i są traktowane poważnie. Jak pokazuje autor, syreni śpiew irracjonalności nie jest po prostu kulturowym wypaczeniem, lecz niebezpiecznym błądzeniem w mroku, które w fundamentalny sposób zagraża naszej wolności.
„Wspaniała książka. Pełna zapału obrona nauki. Od pierwszej do ostatniej stronicy ta książka jest manifestem klarownego myślenia”.
„Los Angeles Times”
Kategoria: | Socjologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-361-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był wietrzny jesienny dzień 1939 roku. Na ulicach przed budynkami opadłe liście unosiły się w postaci małych wirów, z których każdy żył własnym życiem. Dobrze było siedzieć w domu, ciepłym i bezpiecznym, z mamą przygotowującą obiad w pomieszczeniu obok. W naszym mieszkaniu nie było starszych dzieci, które dokuczałyby mi bez powodu. Tydzień wcześniej wdałem się w bójkę — po tylu latach nie pamiętam już z kim; może to był Snoony Agata z drugiego piętra. Gdy się gwałtownie zamachnąłem, okazało się, że przebiłem pięścią szybę apteki pana Schechtera.
Pan Schechter zajął się mną z troską. „Nic nie szkodzi, jestem ubezpieczony”, rzekł, nakładając na przegub mojej dłoni niewyobrażalnie piekący środek odkażający. Mama zaprowadziła mnie do lekarza, którego gabinet znajdował się na parterze naszego budynku. Ten za pomocą pęsety wyciągnął kawałek szkła, a potem założył dwa szwy, używając igły i nici.
„Dwa szwy!”, powtarzał wieczorem mój ojciec. Znał się na szwach, ponieważ był krojczym w zakładzie odzieżowym; jego praca polegała na używaniu budzącej lęk piły mechanicznej do robienia wykrojów z ogromnej beli materiału — na przykład pleców lub rękawów damskich płaszczy i kostiumów. Potem wykroje te przekazywano niekończącym się rzędom kobiet, które siedziały przy maszynach do szycia. W gruncie rzeczy ojciec był zadowolony, że wkurzyłem się na tyle mocno, by przezwyciężyć wrodzoną bojaźliwość.
Czasem dobrze jest przeciwstawić się atakowi. Nie zamierzałem być brutalny — tak po prostu wyszło. W jednej chwili Snoony mnie popchnął, a w następnej moja pięść przebiła szybę w oknie pana Schechtera. Zraniłem się w nadgarstek, naraziłem rodziców na nieoczekiwany wydatek na lekarza, rozbiłem szybę, a mimo to nikt nie był na mnie zły. Jeśli chodzi o Snoony’ego, to stał się wobec mnie bardziej przyjazny niż kiedykolwiek wcześniej.
Zachodziłem w głowę, jaka płynie z tego dla mnie lekcja. Niemniej o wiele przyjemniej było zastanawiać się nad tym tutaj, w ciepłym mieszkaniu, spoglądając przez okno salonu na Dolną Zatokę Nowojorską, niż narażać się na jakieś nowe kłopoty na ulicach tam w dole.
Moja mama jak zwykle przebrała się i umalowała w oczekiwaniu na powrót ojca. Opowiedziałem jej o swojej walce ze Snoonym. Słońce już prawie zachodziło i razem patrzyliśmy na pomarszczoną przez wiatr powierzchnię zatoki.
„Gdzieś tam ludzie walczą ze sobą i zabijają się nawzajem” — rzekła, wskazując niedbałym ruchem ręki Atlantyk. Spojrzałem na nią bacznym wzrokiem.
„Wiem” — odparłem. „Ja ich widzę”.
„Nie możesz ich widzieć” — odpowiedziała sceptycznym, niemal surowym tonem, zanim wróciła do kuchni. „Są za daleko”.
Zastanawiałem się, skąd mogła wiedzieć, czy ich widzę, czy nie. Kiedy zmrużyłem oczy, wydawało mi się, że dostrzegam cienki pasek lądu na horyzoncie, na którym maleńkie postacie przepychają się wzajemnie i pojedynkują na miecze, tak jak w moich komiksach. A co, jeśli miała rację? Może to tylko moja wyobraźnia, coś w rodzaju nocnych potworów, które niekiedy budziły mnie z głębokiego snu, pozostawiając z piżamą przesiąkniętą potem i bijącym szybko sercem?
Jak rozpoznać, że ktoś tylko coś sobie wyobraża? Wpatrywałem się w szare wody, dopóki nie nadszedł wieczór i nie zostałem wezwany do umycia rąk przed kolacją. Ku mojemu zachwytowi, ojciec wziął mnie w ramiona i przytulił. Czułem chłód zewnętrznego świata na jego jednodniowym zaroście.
Pewnej niedzieli tego samego roku mój ojciec cierpliwie objaśniał mi użycie zera jako znacznika dziesiątek w arytmetyce, niesamowicie brzmiące nazwy wielkich liczb i to, że nie istnieje liczba, która byłaby największa. („Zawsze możesz dodać jeden”, zaznaczył). Ogarnęła mnie nagle dziecinna pokusa, by wypisać po kolei wszystkie liczby całkowite od jeden do tysiąca. Nie mieliśmy czystych kartek papieru, lecz ojciec dał mi stosik szarych kartoników, które dostawał po oddaniu koszul do pralni. Zabrałem się z zapałem do wykonania zadania, lecz ku mojemu zaskoczeniu, szło mi to bardzo wolno. Gdy wypisałem zaledwie kilka pierwszych setek, mama oznajmiła, że czas na moją kąpiel. Byłem niepocieszony. Przecież miałem dojść do tysiąca. Ojciec, który w życiu wielokrotnie podejmował się mediacji, obiecał, że jeśli bez protestów się wykąpię, będzie kontynuował za mnie tę pracę. Nie posiadałem się z radości. Kiedy wyszedłem z wanny, zbliżał się już do dziewięciuset, co pozwoliło mi osiągnąć tysiąc tylko trochę później od mojej zwykłej pory snu. Duże liczby nigdy nie przestały mnie fascynować swoim ogromem.
W tymże samym 1939 roku rodzice zabrali mnie na odbywającą się w Nowym Jorku Wystawę Światową, gdzie mogłem się zapoznać z wizją doskonałej przyszłości stworzonej przez naukę i zaawansowaną technologię. Zakopano tam wtedy kapsułę czasu wypełnioną współczesnymi artefaktami i przeznaczoną dla ludzi z dalekiej przyszłości — którzy, co zadziwiające, mogą nie wiedzieć zbyt wiele o swoich przodkach z 1939 roku. „Świat jutra” miał być elegancki, czysty, efektywny i, jak mogłem stwierdzić, wolny od biedy.
„Zobacz dźwięk”, niespodziewanie oznajmił jeden z eksponatów. I faktycznie, gdy kamerton został uderzony przez młoteczek, elegancka fala sinusoidalna przemknęła przez ekran oscyloskopu. „Usłysz światło”, zachęcał inny plakat. I rzeczywiście, kiedy latarka oświetliła fotokomórkę, usłyszałem coś, co przypominało szumy w naszym radioodbiorniku marki Motorola przy przechodzeniu, za pomocą pokrętła, od stacji do stacji. Ewidentnie świat krył w sobie cudowne rzeczy, których istnienia nawet nie podejrzewałem. Jak dźwięk mógł stać się obrazem, a światło szumem?
Moi rodzice nie byli naukowcami. Nie wiedzieli prawie nic o nauce. Lecz to oni wpoili mi zarówno postawę sceptycyzmu, jak i zadziwienia, dwa trudne do pogodzenia tryby myślenia, które są kluczowe dla metody naukowej. W domu się wtedy nie przelewało, lecz kiedy im oznajmiłem, że chcę zostać astronomem, poparli mnie bezwarunkowo — choć (podobnie jak ja) mieli tylko mgliste pojęcie o tym, czym tak naprawdę zajmuje się astronom. Nigdy nie próbowali mnie namawiać, niezależnie od wszystkiego, żebym został lekarzem lub prawnikiem.
Szkoda, że nie mogę opowiedzieć o inspirujących nauczycielach przedmiotów ścisłych z podstawówki czy szkoły średniej. Ale gdy sięgam pamięcią do tych czasów, widzę, że takich nie miałem. Było wkuwanie na pamięć układu okresowego pierwiastków, zasad dźwigni i równi pochyłej, fotosyntezy roślin i różnic pomiędzy antracytem a węglem bitumicznym. Nie było natomiast wzniosłego poczucia zadziwienia, choćby śladu ewolucyjnej perspektywy ani niczego o błędnych ideach, które kiedyś przez wszystkich uznawane były za prawdziwe. Podczas zajęć laboratoryjnych w szkole średniej mieliśmy otrzymać pożądany wynik, inaczej nie dostawaliśmy zaliczenia. Nie zachęcano nas do rozwijania własnych zainteresowań, intuicji czy też błędnych koncepcji. W końcowej części podręczników znajdował się materiał, który wydawał się interesujący, lecz zanim do niego dotarliśmy, kończył się rok szkolny. Choć w bibliotece można było znaleźć wspaniałe książki o astronomii, to nie omawialiśmy ich na lekcjach. Nauka dzielenia dużych liczb wyglądała jak przepis z książki kucharskiej, bez próby wyjaśnienia, jak to się dzieje, że ta konkretna sekwencja krótkiego dzielenia, mnożenia i odejmowania daje właściwy wynik. W szkole średniej metoda obliczania pierwiastka kwadratowego z danej liczby została nam przekazana z takim nabożeństwem, jakby wręczano ją ludziom na górze Synaj. Mieliśmy jedynie wyuczyć się na pamięć tego, co nam powiedziano, abyśmy umieli uzyskać poprawną odpowiedź, nie przejmując się tym, że nie rozumiemy tego, co robimy. Choć w drugiej klasie miałem bardzo kompetentnego nauczyciela matematyki, od którego nauczyłem się wiele algebry, to był z niego kawał drania znajdującego perwersyjną przyjemność w doprowadzaniu młodych dziewcząt do łez. Moje zainteresowanie nauką było podtrzymywane przez te wszystkie lata szkolne dzięki lekturze książek i czasopism o faktach naukowych i z zakresu science fiction.
Studia okazały się spełnieniem marzeń — wreszcie trafiłem na wykładowców, którzy nie tylko rozumieli naukę, ale byli też w stanie mi ją skutecznie wyjaśnić. Miałem szczęście studiować na wydziale fizyki jednej z najlepszych wówczas uczelni, University of Chicago, na wydziale, na którym wszystko kręciło się wokół Enrica Fermiego; Subrahmanyan Chandrasekhar pomógł mi odkryć, czym jest autentyczna matematyczna elegancja; miałem okazję dyskutować o chemii z Haroldem Ureyem; odbyłem praktykę letnią z biologii u Hermanna Josepha Mullera na Indiana University oraz nauczyłem się astronomii planetarnej od Gerrita Pietera Kuipera, jedynego pełnoetatowego astronoma zajmującego się nią w tamtym czasie. To właśnie od Kuipera dowiedziałem się, na czym polegają tak zwane rachunki na odwrocie koperty — gdy przychodzi ci do głowy możliwe wyjaśnienie jakiegoś problemu, bierzesz starą kopertę i odwołując się do wiedzy z zakresu fizyki fundamentalnej, gryzmolisz na niej parę przybliżonych równań, wstawiasz odpowiednie wartości numeryczne, a potem sprawdzasz, czy odpowiedź w jakiejkolwiek mierze rozwiązuje problem. Jeśli nie, musisz szukać innego wyjaśnienia. Przecina to bzdurne pomysły niczym nóż masło.
Na University of Chicago miałem również szczęście zaliczyć opracowany przez Roberta M. Hutchinsa program edukacji ogólnej, w którym nauka była przedstawiana jako integralna część wspaniałego gobelinu ludzkiej wiedzy. Trudno było sobie wyobrazić, by początkujący fizyk nie znał Platona, Arystotelesa, Bacha, Szekspira, Gibbona, Malinowskiego czy Freuda. Na zajęciach wprowadzających do nauk ścisłych koncepcja Ptolemeusza, jakoby Słońce krążyło wokół Ziemi, została przedstawiona tak przekonująco, że niektórzy studenci byli bliscy zakwestionowania idei Kopernika. Ranga naukowców wykładających w ramach programu Hutchinsa nie opierała się prawie wcale na ich osiągnięciach badawczych; inaczej niż to się przyjęło na dzisiejszych amerykańskich uniwersytetach, byli cenieni właśnie za dydaktykę, umiejętność przekazywania wiedzy i inspirowania następnego pokolenia.
Dzięki tej ekscytującej atmosferze byłem w stanie uzupełnić sporo luk w mojej edukacji. Zrozumiałem wiele rzeczy, nie tylko z zakresu nauk ścisłych, które były dla mnie wcześniej niezwykle tajemnicze. Mogłem również bezpośrednio uczestniczyć w radości odczuwanej przez ludzi, których przywilejem jest odkrywanie tego, jak działa Wszechświat.
Zawsze byłem wdzięczny swoim mentorom z lat pięćdziesiątych i przy każdej nadarzającej się okazji wyrażałem im uznanie. Kiedy jednak spoglądam wstecz, uświadamiam sobie, że tego, co najważniejsze, nauczyłem się wcale nie od nauczycieli szkolnych ani nawet od profesorów na uniwersytecie, lecz od moich rodziców, którzy w tamtym odległym 1939 roku o nauce nie wiedzieli nic.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki1. NAJCENNIEJSZA RZECZ
W porównaniu z rzeczywistością cała nasza nauka jest prymitywna i dziecinna — a jednak jest najcenniejszą rzeczą, jaką mamy.
Albert Einstein (1879–1955)
Gdy wysiadłem z samolotu, on czekał na mnie, trzymając kawałek tektury z moim imieniem i nazwiskiem. Udawałem się na konferencję naukowców i nadawców telewizyjnych poświęconą pozornie beznadziejnej kwestii poprawy wizerunku nauki w telewizji komercyjnej. Organizatorzy byli na tyle uprzejmi, że przysłali po mnie kierowcę.
„Czy nie masz nic przeciwko temu, żebym cię o coś zapytał” — zagaił, gdy czekaliśmy na mój bagaż.
Nie, nie miałem nic przeciwko.
„Czy to nie powoduje nieporozumień, że nazywasz się tak samo jak ten naukowiec?”.
Przez moment zastanawiałem się, o co mu chodzi. Czyżby żartował? W końcu zrozumiałem.
„Ja jestem tym naukowcem” — odparłem.
Uśmiechnął się po chwili milczenia. „Przepraszam. To ja mam z tym problem. Myślałem, że ty też”.
Wyciągnął do mnie rękę. „Nazywam się William F. Buckley”. (Cóż, faktycznie nie był tym Williamem F. Buckleyem, lecz nosił takie samo nazwisko jak znany kontrowersyjny komentator telewizyjny, przez co bez wątpienia bywał obiektem drobnych docinków).
Gdy już się usadowiliśmy w samochodzie przed długą jazdą, a wycieraczki przedniej szyby zaczęły się rytmicznie poruszać, powiedział, że się cieszy, iż jestem „tym naukowcem”. Ma tak wiele pytań dotyczących nauki. Czy pozwolę mu je zadać?
Owszem, pozwoliłem.
I tak zaczęliśmy rozmawiać. Jak się jednak okazało, wcale nie o nauce. Chodziło mu o zamrożone istoty pozaziemskie przechowywane w bazie Sił Powietrznych nieopodal San Antonio, o channeling (sposób poznawania tego, co myślą zmarli — okazuje się, że niewiele), kryształy, przepowiednie Nostradamusa, astrologię, Całun Turyński… Do każdego z tych ważkich dla siebie tematów podchodził z niepohamowanym entuzjazmem. I za każdym razem musiałem go rozczarować:
„Dowody są kiepskie” — powtarzałem. „To się da znacznie prościej wytłumaczyć”.
W pewnym sensie był bardzo oczytany. Znał różne detale dotyczące, powiedzmy, „zatopionych kontynentów” — Atlantydy i Lemurii. W małym palcu miał informacje o podwodnych ekspedycjach, które właśnie wyruszały, by odnaleźć powalone kolumny i połamane minarety niegdyś wielkiej cywilizacji, odwiedzane teraz jedynie przez świecące ryby głębinowe i morskie potwory. Tyle że… chociaż ocean skrywa wiele tajemnic, wiedziałem, że nie istnieją żadne oceanograficzne lub geofizyczne pozostałości po Atlantydzie i Lemurii. Na ile nauka jest w stanie to stwierdzić, one nigdy nie istniały. Teraz już niezbyt chętnie, ale wprost mu to powiedziałem.
Kiedy tak jechaliśmy w deszczu, widziałem, że staje się coraz bardziej markotny. Negowałem nie tylko jakąś błędną doktrynę, lecz także cenny aspekt jego wewnętrznego życia.
A przecież jest tyle rzeczy w prawdziwej nauce, które są równie ekscytujące, bardziej tajemnicze i stanowią większe wyzwanie intelektualne — i są zarazem o wiele bliższe prawdy. Czy wiedział o molekularnych cegiełkach życia w zimnym, rozrzedzonym gazie pomiędzy gwiazdami? Słyszał o śladach naszych przodków znalezionych w pyle wulkanicznym sprzed czterech milionów lat? O wypiętrzeniu Himalajów, gdy subkontynent indyjski wbił się w Azję? Lub o tym, jak działające niczym strzykawki podskórne wirusy przebijają się ze swoim DNA przez mechanizmy obronne organizmu i przeprogramowują maszynerię reprodukcyjną komórek? o poszukiwaniu radiowych sygnałów od pozaziemskiej inteligencji czy o odkrytej niedawno starożytnej cywilizacji Ebla, która posłużyła do zorganizowania kampanii reklamowej piwa nazwanego jej imieniem? Nie, nie słyszał. Nie wiedział nic, nawet w ogólnych zarysach, o kwantowej nieokreśloności, a skrót DNA był dla niego tylko trzema często występującymi obok siebie dużymi literami.
Pan Buckley — wygadany, inteligentny, dociekliwy — nie słyszał praktycznie nic o współczesnej nauce. Miał naturalny apetyt na cuda Wszechświata i chciał się o nich dowiedzieć jak najwięcej. Jednak wszystkie fakty naukowe zostały wcześniej odsiane, zanim do niego dotarły. Nasze schematy kulturowe, nasz system edukacyjny, nasze media zawiodły tego człowieka, przedstawiając mu treści pełne blagierstwa i zamętu myślowego. Społeczeństwo nie nauczyło go odróżniać rzetelnej wiedzy od jej marnej podróbki. Nie miał najmniejszego pojęcia, jak naprawdę działa nauka.
Dysponujemy setkami książek na temat Atlantydy — mitycznego kontynentu, który podobno istniał jakieś dziesięć tysięcy lat temu na Oceanie Atlantyckim (albo gdzie indziej — jeden z autorów ostatnio umiejscowił go w Antarktyce). Opowieść o Atlantydzie sięga czasów Platona, który podał ją jako pogłoski pochodzące sprzed wieków. Najnowsze książki z dużą dozą pewności opisują wysoki poziom atlantydzkiej technologii, etyki i duchowości, a także straszliwą tragedię ludności ogromnego kontynentu pochłoniętego przez ocean. Jest również coś takiego, jak Atlantyda w wersji propagowanej przez New Age, „legendarna cywilizacja zaawansowanych nauk”, zajmująca się głównie „nauką” o kryształach. W trylogii Katriny Raphaell, Crystal Enlightenment — mającej duży udział w rozpętaniu kryształowego szału w Ameryce — atlantydzkie kryształy czytają w ludzkich głowach, przekazują myśli, są repozytoriami starożytnej historii oraz modelem i źródłem piramid w Egipcie. Na poparcie tych twierdzeń nie przedstawiono niczego, co miałoby choćby pozory dowodu. (Kryształowa mania bez wątpienia przybierze znowu na sile po niedawnym odkryciu przez prawdziwą naukę — sejsmologię — że jądro Ziemi tworzy przypuszczalnie pojedynczy, ogromny, prawie idealny kryształ żelaza).
Kilka książek — na przykład Legends of the Earth Dorothy Vitaliano — przywołując oryginalny mit o Atlantydzie, sprowadza ją do niewielkiej wyspy na Morzu Śródziemnym unicestwionej przez wybuch wulkanu bądź starożytnego miasta, które osunęło się po trzęsieniu ziemi do Zatoki Korynckiej. O ile nam wiadomo, mogłoby to stanowić źródło legendy, ale ma to się nijak do zagłady całego kontynentu, na którym rozwinęła się niezwykle zaawansowana technicznie, mistyczna cywilizacja.
Tym, czego prawie nigdzie nie znajdziemy — w bibliotekach publicznych, magazynach ilustrowanych czy programach telewizyjnych — są dowody ekspansji dna oceanicznego i tektoniki płyt kontynentalnych, a także odwzorowywania dna oceanu, które dość jednoznacznie pokazują, że nie mógł istnieć żaden kontynent pomiędzy Europą a Amerykami w podobnym do podawanego okresie.
Błędne teorie, na które nabierają się łatwowierni ludzie, są wszechobecne. Znacznie trudniej natomiast znaleźć przykłady sceptycznego podejścia. Sceptycyzm nie sprzedaje się dobrze. Jest setki lub tysiące razy bardziej prawdopodobne, że bystry i dociekliwy człowiek, całkowicie polegający na kulturze popularnej, jeśli chce się czegoś dowiedzieć na temat Atlantydy, natknie się na przekazywaną bezkrytycznie bajkę niż na trzeźwą i wyważoną relację.
Pan Buckley być może powinien bardziej sceptycznie podchodzić do tego, co serwuje mu kultura popularna. Ale poza tym trudno dostrzec w tym wszystkim jego winę. Zaakceptował po prostu to, co szeroko dostępne źródła informacji przekazywały mu jako prawdę. Przez swoją naiwność był systematycznie wprowadzany w błąd i oszukiwany.
Nauka budzi rosnące poczucie zadziwienia. Ale to samo dotyczy pseudonauki. Niedostateczna popularyzacja nauki na rzetelnym poziomie tworzy nisze, które czym prędzej wypełnia pseudonauka. Gdyby wszyscy rozumieli, że coś, co pretenduje do miana wiedzy naukowej, wymaga odpowiednich dowodów, zanim zostanie zaakceptowane, pseudonauka nie miałaby szans. W kulturze popularnej panuje jednak zasada analogiczna do prawa Greshama, zgodnie z którą zła nauka wypiera dobrą.
Choć na całym świecie jest ogromna liczba inteligentnych, a nawet utalentowanych ludzi, którzy pasjonują się nauką, pasja ta jest niezaspokojona. Badania wykazują, że około 95% Amerykanów to „naukowi analfabeci”, co odpowiada mniej więcej odsetkowi analfabetów wśród Afroamerykanów, niemal wyłącznie niewolników, tuż przed wybuchem wojny secesyjnej — kiedy to obowiązywały surowe kary dla każdego, kto nauczyłby niewolnika czytać. Oczywiście istnieje pewien stopień arbitralności w określaniu poziomu analfabetyzmu, niezależnie od tego, czy dotyczy to języka, czy nauki, mimo to 95-procentowy analfabetyzm to bardzo poważna sprawa.
Każde pokolenie narzeka, że standardy edukacji podupadają. W jednym z najstarszych krótkich tekstów w dziejach ludzkości, powstałym w Sumerze około czterech tysięcy lat temu, autor utyskuje, że młodzi są straszliwie niedouczeni, bardziej niż poprzednie pokolenie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki