- W empik go
Świat według Żunia - ebook
Świat według Żunia - ebook
Świat według Żunia to krótkie, ale bardzo trafne obserwacje rzeczywistości przez tytułowego bohatera. Poznajemy Żunia w wielu, z pozoru błahych, codziennych sytuacjach. Powoli wchodzimy w świat widziany jego oczami. Z czasem świat ten staje się również naszym, smakujemy go…
Oczarowani, z fascynacją przyglądamy się źdźbłu trawy falującemu na wietrze, a słońce tak pięknie podkreśla tę zieleń…
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7983-984-1 |
Rozmiar pliku: | 5,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zdarza się, że postronni pytają mnie o wiek. Nie mówię wtedy nic. Nie wydaje mi się to dość interesujące, abym się (w związku z tym) specjalnie trudził. Dlatego wtenczas zwykle nastaje cisza. Duperelna i zgoła niezręczna, ale... Osobiście się na nią godzę. Ktoś mógłby powiedzieć, że w tej próbie dialogu zamiast mnie do głosu dochodzi KONSTERNACJA. Ale ja się tym nie przejmuję. Bo wtedy wkraczają rodzice.
– Dwa i pół – mówią.
I znowu cisza.
Wzrost: 72 centymetry (plus minus).
Waga: 9 kilogramów.
Zawód: dziecko. PAN DZIECKO.
Będzie krótko, ponieważ tak się składa, że nie mam czasu. Nie mam go na siedzenie, jedzenie... Nie mam go nawet na czytanie książek czy nawiązywanie nowych znajomości, bo prawda jest taka, że CHODZĘ. Wszystko inne interesuje mnie całkiem nie bardzo.
Tym sposobem moja (dotychczas) mało stabilna codzienność uległa dużej przemianie. Na pewniejszą i bardziej stateczną. Osadzoną w stopach, ramionach i plecach.
Skutkiem tego: gardzę wózkiem.
„Dziękuję, postoję” – krzyczy moja ręka, a noga rwie się do ziemi. Tam zresztą, gdzie lubi. Gdzie czeka ją oaza radości i wierzgającego z upojenia szczęścia.
.
Nade mną błękit bury i chmur puchatych kłęby.
A pode mną trawa.KWIATOSTAN
Tylko nie odchodźcie za daleko – myślę sobie, a ich sylwetki oddalają się coraz bardziej. I bardziej. Każda w inną stronę. Ale bojaźń mnie żadna nie chwyta. Idą sobie.
– My idziemy! – krzyczą.
– Pa, Żuniu! Baw się dobrze!...
A nade mną błękit bury i chmur puchatych kłęby. A pode mną trawa.
I siedzę sobie. Na gruncie, co kępą zieloną obsiany i w dłoń mnie łaskocze, gdy tykam. I dziwnie mi tak, choć miło. Koniczynę muskam i filuję źdźbło. Nierzadkie zgoła i tłumne. A w drugiej mej dłoni KWIECIE. Że „stokrotka” – mówiła mama, gdy tata rwał z międzytrawia. I brał.
– To KWIAT jest, proszę ja ciebie, synu. Roślina. Flora. Ziele polne, łąkowe, co dysponuje liściem. Płatkiem i łodygą. No, synu, badyl taki. Bylina. Kwiat, synu, rozumiesz? KWIAAAT.
Przyjąłem, choć wrażenie odniosłem, że podejrzewa mnie ojciec o niezrozumienie. Nie zmienia to faktu, że siedziałem. A im bardziej siedziałem, tym bardziej czułem się uziemiony. A im bardziej czułem się uziemiony, tym bardziej kręciłem kwiatem. A im większe kręgi kwiat mi przed twarzą kreślił, tym większą czerpałem zeń radość.
Ponieważ – siedząc tak na wonnej trawy połaciach, w samotności, od rodziców z dala – pojąłem, że siedzenie moje nabierać zaczyna sensu. I puszcza się pędem aspektu. Aspektu NATURALNOŚCI. I gdy tym siedzeniem – rzetelnym, trzeźwym i sumiennym – osiągać zaczynałem botaniczny zen...
– Wracamy, synek! – usłyszałem.
– ...
I zbladłem.
A z dłoni wypadł mi kwiat.
.
Odejdź, diabelcu!
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------