Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Świąteczne ciacho - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Świąteczne ciacho - ebook

Kiedy przeznaczenie przecina ich drogi w… cukierni, powinno być słodko. Ale życie nie karmi nas tylko ciastkami. Nim tych dwoje padnie sobie w ramiona, pokonają wiele przeszkód i przeżyją jeszcze więcej przygód. Także… erotycznych. Świąteczne ciacho to bardzo niegrzeczna gwiazdkowa powieść, którą przeczytasz z wypiekami. Na twarzy. Brawurowy debiut autorki, która ukrywa się pod pseudonimem. Na co dzień nobliwa prawniczka, po godzinach pisarka z talentem do rozpalania zmysłów. 

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67502-01-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czy­tel­niczko, Czy­tel­niku, Istoto spra­gniona świą­tecz­nej atmos­fery, dzię­kuję, że się­gasz po książkę mojego autor­stwa. Mam nadzieję, że Cię roz­bawi, roz­grzeje i wpro­wa­dzi w gwiazd­kowy nastrój.

Ho! Ho! Ho! Merry Chri­st­mas!

Dzię­kuję Mag­dzie Mazur i Annie Sper­ling – za to, że wycza­ro­wały mi karetę z dyni, zaś całemu Zespo­łowi Wydaw­nic­twa Lek­kie – za pracę wło­żoną w przy­go­to­wa­nie _Świą­tecz­nego cia­cha_ do druku i za pro­mo­cję. Dzię­kuję mojemu Mężowi za nie­przy­zwo­icie fan­ta­styczne obłoki, w któ­rych mnie buja. Dzię­kuję Eve – za świą­teczne sza­leń­stwa, Klu­bowi Ide­al­nych Żon – za cele­bro­wa­nie codzien­no­ści, Mężom Żon – za ich zalety (według wła­ści­wo­ści), Asi – za „lubię czy­tać twoje maile”, Rodzi­com – za to, że wytrwali ze mną i sobą, Teściu­niom – za wyro­zu­mia­łość, Przy­ja­cio­łom – za wspar­cie, Rodzi­nie – za to, że jest, i wresz­cie „Som­sia­dom” – za dys­kre­cję ;)

Wik­to­ria Kle­packa
2021ROZDZIAŁ I

I

Tup, tup, tup, stuk, tuk, tuk – lubię wsłu­chi­wać się w dźwięk obca­sów, gdy idę kory­ta­rzem. Echo nie­sie się po ścia­nach, a ja koły­szę bio­drami jakaś taka bar­dziej inte­re­su­jąca, pospieszna, zajęta swo­imi spra­wami w sek­sowny spo­sób. Zer­kam pod nogi i gdy widzę ich smu­kłość wyeks­po­no­waną wyso­kimi obca­sami, mam wra­że­nie, że te buty wydo­by­wają ze mnie dru­gie „ja”. „Ja” dra­pieżne. Pew­nego wie­czoru wyszłam więc dra­pież­nie na ulicę. Niebo było ciemne, a powie­trze chłodne. Czu­łam w nim zapach palo­nego drewna. To znak, że nad­cho­dziła zima, a z nią święta. _Eh, i znowu się zacznie to całe zie­lono-czer­wone sza­leń­stwo_ – myśla­łam. Tym­cza­sem korzy­sta­łam z ostat­nich chwil, gdy wszystko było jesz­cze na swoim miej­scu. Zwy­kłe, matowe, spo­kojne. Zanim miało się roz­świe­tlić tysią­cem tan­det­nych świa­te­łek.

W takie jesienne ciche wie­czory można doce­nić blask latarni czy kubek gorą­cej cze­ko­lady. Można się im przyj­rzeć i być pew­nym, że nic nie odwróci uwagi. Można się nimi cie­szyć, delek­to­wać bez zbęd­nych roz­pra­sza­ją­cych bodź­ców…

Szłam więc i cie­szy­łam się tym względ­nym spo­ko­jem żyją­cego swoim życiem mia­steczka. Minę­łam pral­nię, pie­kar­nię, deli­ka­tesy, sklep meta­lowy… Wszystko takie nor­malne.

_A to co? Czyżby? Pro­szę, pro­szę… Wygląda na to, że mamy nową cukier­nię!_ – zauwa­ży­łam.

W miej­scu owia­nym od tygo­dni tajem­nicą znik­nęły deski z witryn i roz­go­ściły się na dobre cie­płe świa­tła nisko zwi­sa­ją­cych lamp. Głę­bo­kie fotele przy okrą­głych sto­li­kach uśmie­chały się zapra­sza­jąco do prze­chod­niów. A tych wcale nie­mało było już w środku. Raczyli się wykwint­nymi dese­rami. Jeśli sma­ko­wały choć w poło­wie tak dobrze, jak wyglą­dały, były grze­chu warte.

Zawie­si­łam wzrok na przy­tul­nym wnę­trzu.

_Niech tam, raz się żyje. Pół godziny w tę czy we w tę nie robi wiel­kiej róż­nicy_ – pomy­śla­łam. Pchnę­łam cięż­kie drzwi i weszłam do środka. Poczu­łam przy­jemne cie­pło na policz­kach. Pach­niało wani­lią i cyna­mo­nem.

– Mmmm… Tak sma­kuje szczę­ście. Na pewno – powie­dzia­łam pół­gło­sem do swo­jego wewnętrz­nego „ja”, z któ­rym ostat­nio trzy­ma­łam praw­dziwą sztamę. Zamó­wi­łam _espresso_, a dla tam­tej dru­giej mnie trój­kątne gla­zu­ro­wane dzieło sztuki z fan­ta­zyjną deko­ra­cją z kar­melu. Odkąd wyba­czy­łam jej, że ona żre, a potem ja muszę bie­gać, zde­cy­do­wa­nie lepiej się doga­dy­wa­ły­śmy. Zeszła ze mnie i prze­stała robić mi wieczne wyrzuty o wszystko. Stała się naprawdę dobrą towa­rzyszką. Zapa­dłam się w fotelu i roz­ko­szy tej bło­giej, cie­płej, aro­ma­tycz­nej chwili. Z uzna­niem przy­glą­da­łam się wszyst­kim zaka­mar­kom nowego punktu na mapie miejsc god­nych uwagi. Było tam dużo brązu, zga­szo­nej zie­leni, bordo i aksa­mitu. Na ścia­nie na wprost mnie wisiał obraz w zło­tej ramie przed­sta­wia­jący sto­lik jak mój i fotele jak te obok. A w nich parę zako­cha­nych, któ­rzy pochy­lali się ku sobie nad fili­żan­kami. Wes­tchnę­łam, ale gdy tylko zda­łam sobie z tego sprawę, żach­nę­łam się zawsty­dzona przed swoim wewnętrz­nym „ja”:

_– E tam… Przy­naj­mniej nikt mi nie pod­jada._

Obraz jed­nak nic sobie nie robił z mojego zaprze­cze­nia. Wisiał tam, gdzie wisiał, i coraz bar­dziej mnie draż­nił. Czu­łam, że wycho­dząc, nie będę go już zupeł­nie lubiła.

_A szkoda. Taka miła cukier­nia… Kto w ogóle maluje takie bred­nie? To tylko nie­po­trzeb­nie roz­bu­dza nadzieję na to, że można spo­tkać kogoś wyjąt­ko­wego, pod­czas gdy wszy­scy jeste­śmy zupeł­nie prze­ciętni. A w tej prze­cięt­no­ści zwy­kle dodat­kowo jeste­śmy uciąż­liwi, dokucz­liwi i ogól­nie cięż­ko­strawni. Dowolna para posa­dzona razem prę­dzej czy póź­niej się pokłóci. A ci wpa­trują się w sie­bie,_ nomen omen_, jak w obraz…_ – poki­wa­łam głową z poli­to­wa­niem i szybko zna­la­złam sobie inny obiekt roz­wa­żań.

Obser­wo­wa­łam ludzi, nabie­ra­jąc na widel­czyk kolejne kęsy. Usa­do­wi­ły­śmy się wygod­nie z tą drugą mną w loży szy­der­ców i nie zosta­wi­ły­śmy suchej nitki na poja­wia­ją­cych się w cukierni pstro­ka­tych bere­ci­kach, nie­chluj­nych spodniach, fry­zu­rach, jakby pio­run w mio­tłę strze­lił… Uwiel­bia­ły­śmy to robić. Wtem dostrze­głam faceta. Bez bere­cika, w porząd­nych spodniach, ucze­sa­nego sta­ran­nie, ale iry­tu­ją­cego w całej swo­jej oka­za­ło­ści. Wyglą­dał obco. Nie paso­wał do reszty. Jakby się nie­dawno spro­wa­dził. Zawia­dy­wał obsługą. Krę­cił się mię­dzy sto­li­kami. Co rusz coś popra­wiał, wyrów­ny­wał, poda­wał, pole­cał…

_O pro­szę, ten to dopiero…_ – pomy­śla­łam sobie. _Jaki zaro­zu­miały, jak się rzą­dzi, książę udzielny i biz­nes­men od sied­miu bole­ści. Taki to musi mieć mnie­ma­nie o sobie. Wystar­czy spoj­rzeć: z gęby widać, że bez­czelny. Musi tu być kimś waż­nym. A jak się puszy i eks­po­nuje… Jakby powie­działa Susan – biceps, tri­ceps i kwa­dra­ceps. Matko, jak ja nie cier­pię takich gości. Co za laski na takich lecą? Dra­mat…_

Nie cho­dziło o to, że już od pra­wie roku byłam sama, ani o to, że mój były, Alan, jakoś skraj­nie uprze­dził mnie do męż­czyzn. Nie mia­łam nic prze­ciwko nim, ale nie­na­wi­dzi­łam ich w takim nachal­nym, aro­ganc­kim wyda­niu. Im dłu­żej patrzy­łam na tego tam, tym bar­dziej mnie nie­po­koił i draż­nił. Dobrze, że ciastko mi się skoń­czyło, bo nor­mal­nie stra­ci­ła­bym ape­tyt. A tak z czy­stym sumie­niem mogłam opu­ścić lokal i usu­nąć z pola widze­nia to indy­wi­duum.

Na odchodne rzu­cił mi się w oczy afisz z napi­sem „Świą­teczne pier­niczki – szko­le­nie”.

_O mój Boże!_ – pomy­śla­łam. – _Kto cho­dzi na takie badzie­wie? Kto w ogóle myśli o pier­nicz­kach w listo­pa­dzie?_ Pokrę­ci­łam głową i ruszy­łam przed sie­bie wolna od sam­ców, pier­nicz­ków i widma Bożego Naro­dze­nia.

Szłam ulicą, przy­glą­da­jąc się wysta­wom buti­ków. Powoli trzeba było już myśleć o jakiejś faj­nej sukience na uro­dziny. _Jak znam życie, rodzice wypra­wią uro­czy­stą kola­cję…_ – myśla­łam. _A w tym roku jest nie byle oka­zja…_

Tak było. Mia­łam zakoń­czyć pierw­sze ćwierć­wie­cze życia. I w zasa­dzie nie było to dla mnie nic prze­ło­mo­wego. Jak dotąd byłam z sie­bie bar­dzo zado­wo­lona. Skoń­czy­łam far­ma­cję i na przed­prożu wiel­kiej kariery w wynaj­dy­wa­niu lekarstw, przy sil­nym wspar­ciu finan­so­wym taty otwo­rzy­łam wła­sną aptekę. Cał­kiem nie­źle jak na dziew­czynę w moim wieku. Ostat­nio nie mia­łam faceta i, szcze­rze mówiąc, to było cudowne.

_Nie wiem, po co baby kom­pli­kują sobie życie związ­kami_ – myśla­łam. _Zapewne tylko po to, żeby się z kimś poobła­py­wać, co samo w sobie jest krę­pu­jące. Mar­nują czas i ener­gię, a potem dowia­dują się, że jest jakaś Jane, Megan albo inna franca, która nie umiała zna­leźć faceta, więc przy­cze­piła się do cudzego… Bez sensu!_

Takie wła­śnie mia­łam zda­nie, a moje wewnętrzne „ja” popie­rało mnie w całej roz­cią­gło­ści. Zarówno wtedy, gdy tak myśla­łam, jak i gdy mie­rzy­łam nie­bie­ską sukienkę w zie­lone groszki, dziew­częcą, za kolano, w sam raz na uro­dziny. Już bym ją kupiła, wszak była ide­alna, ale w przy­mie­rzalni usły­sza­łam roz­mowę roz­en­tu­zja­zmo­wa­nych eks­pe­dien­tek:

– Widzia­łaś to nowe cia­cho z cukierni?! – mówiła jedna.

– Tego boga sło­dy­czy w ciele boga roz­pu­sty? – wtó­ro­wała jej druga.

– Kochana, ja przez niego żywię się tylko pącz­kami. Mam nadzieję, że go zba­je­ruję, zanim tyłek prze­sta­nie mi się mie­ścić w miniówę… – traj­ko­tała pierw­sza.

– Powo­dze­nia, już pró­bo­wa­łam… – skwi­to­wała druga roz­strzy­ga­ją­cym tonem.

– Zajęty? – szcze­bio­tała pierw­sza.

– Wia­domo, zajęty albo gej. Prze­cież wiesz, że jestem jak gej­ra­dar. Hete­ryk mi się nie oprze. Więc sama rozu­miesz… – mówiła druga tonem znaw­czyni.

– Och, nie mów – zawo­dziła pierw­sza.

– No nie­stety… Można sobie naj­wy­żej popa­trzeć. Ale dobre i to. Przy każ­dej zapła­cie wyso­kim nomi­na­łem udaję, że nie mam drob­nych i cho­dzę do cukierni roz­mie­nić… – chwa­liła się eks­pertka.

– Ach! Ty to jesteś genialna! – podzi­wiała ją kole­żanka.

– Sze­fowa się tro­chę wku­rza, że w kasie same drobne, ale sama rozu­miesz… Należy się nam tro­chę przy­jem­no­ści!

– A jak płacą kartą? – dopy­ty­wała pierw­sza.

– Udaję, że zepsuł nam się ter­mi­nal.

– Zosta­łaś moim guru…

_No co za tępe dzidy_ – pomy­śla­łam. Musiały mówić o tym nowym_. Co im się podoba w tym wstręt­nym bufo­nie? I jak można być tak pro­stą larwą? Nic od nich nie kupię. Zwłasz­cza że mam w port­felu same wyso­kie nomi­nały_ – posta­no­wi­łam. _Albo lepiej! Przyjdę po tę kieckę jutro i zapłacę mone­tami. Naszy­kuję cały worek monet i będę patrzeć, jak sie­dzą i liczą…_ – uknu­łam nie­cny plan i wyszłam obu­rzona, a jed­no­cze­śnie prze­ko­nana, że obro­ni­łam honor wszyst­kich kobiet. Tylko prze­lot­nie spoj­rza­łam, jak wygląda ta niu­nia, co to nikt jej się nie oprze.

_Gej­ra­dar! Też coś!_ – stwier­dzi­łam.

W aptece pra­co­wa­łam razem z przy­ja­ciółką ze stu­diów, Susan. Na jej przy­kła­dzie tata nie­mal co rano mi wyja­śniał, że można pra­co­wać dla innych, ale lepiej, jeśli to oni pra­cują dla cie­bie. Przy pro­wa­dze­niu apteki zapewne przy­dałby się jakiś kurs zarzą­dza­nia, ale ja byłam po prze­szło dwu­dzie­sto­let­nim szko­le­niu u taty, który w nie­mal każ­dym zda­niu czymś zarzą­dzał bądź też uczył zarzą­dza­nia. I trzeba przy­znać, że znał się na tym dobrze, bo czym­kol­wiek by nie zarzą­dzał, osią­gał zado­wa­la­jące rezul­taty. Tak też było w kwe­stii Gwiazdki. Zarzą­dzał nią po mistrzow­sku. Każde święta w moim domu były zor­ga­ni­zo­wane z roz­ma­chem na miarę słyn­nego domu towa­ro­wego. Wszystko było świą­tecz­nie świą­teczne – deko­ra­cje, stroje, jedze­nie, zwy­czaje, abso­lut­nie wszystko, co teo­re­tycz­nie było potrzebne do prze­ży­cia wiel­kich, ide­al­nych świąt. Mimo to ja ni­gdy ich nie czu­łam. Nic we mnie świą­tecz­nie nie podry­gi­wało, nie nuci­łam kolęd i niczego w grud­niu nie wycze­ki­wa­łam. Może tylko jego końca… Święta były dla mnie datą w kalen­da­rzu wyma­ga­jącą szcze­gól­nych wysił­ków i więk­szego zasze­re­go­wa­nia cza­so­wego na rzecz rodziny. Trzeba było wygo­spo­da­ro­wać mnó­stwo wol­nego na udział we wszyst­kich tra­dy­cjach oraz na pomoc w ponadwy­mia­ro­wych porząd­kach. Zupeł­nie jakby na Gwiazdkę zjeż­dżała inspek­cja sani­tarna. No i oczy­wi­ście trzeba było czasu na wysiłki w kuchni, gdzie mama, jako żona świą­tecznego _fre­aka_, nie­zmien­nie sta­wała na wydu­ma­nej wyso­ko­ści zada­nia. W święta wszystko musiało być arcy­wy­jąt­kowe. Posiłki wytworne, wyśmie­nite i tak bar­dzo cza­so­chłonne, by nikomu nawet przez myśl nie prze­szło, że można je poda­wać czę­ściej niż raz w roku. Aż trudno uwie­rzyć, że w tym wszyst­kim kto­kol­wiek mógł odnaj­dy­wać jakąś przy­jem­ność. Na pewno nie ja. Pomimo świa­te­łek, bro­ka­tów i wspa­nia­ło­ści nie czu­łam w świę­tach niczego szcze­gól­nego. Niczego poza mie­szanką zmę­cze­nia i znie­chę­ce­nia. Zazdro­ści­łam ojcu, mamie i bra­ciom, któ­rych serca wręcz wzno­siły się w górę, gdy zapa­lali lampki na cho­ince. Chcia­łam się tego nauczyć, chcia­łam to poczuć, ale jakoś nie mogłam. Kon­cen­tro­wa­łam się raczej na tym, żeby święta prze­trwać i żeby nie popsuć innym dobrego świą­tecz­nego humoru.

Wie­działa o tym tylko Susan. Przez całe stu­dia były­śmy sobie bli­skie jak sio­stry.

– Uwiel­biam te nasze plo­teczki – wyzna­łam pew­nego wie­czoru, kiedy po zamknię­ciu opie­ra­ły­śmy się o regały i, niby to pod­li­cza­jąc dzień, gada­ły­śmy o wszyst­kim i niczym.

– Hi, hi, ja też, Emmy! – pisnęła Susan. – Dobra, nie wytrzy­mam, wycią­gnij ręce i zamknij oczy!

– A co to za oka­zja? – zaśmia­łam się zasko­czona.

– No zrób to.

– OK – ule­głam i poczu­łam coś papie­ro­wego na dłoni.

– Otwórz! – pole­ciła.

– Co to? – dzi­wi­łam się.

– Twój pre­zent uro­dzi­nowy.

– Prze­cież to jesz­cze sporo czasu… – śmia­łam się.

– Oj, taki no, wcze­śniej­szy… – Susan szcze­rzyła się wyraź­nie pod­eks­cy­to­wana.

Otwo­rzy­łam kopertę i wycią­gnę­łam brą­zowy kar­net. Roz­ło­ży­łam go. W rękach unio­sła mi się papie­rowa atrapa chatki z pier­nika. Całe szczę­ście, że w poprzed­nim wcie­le­niu byłam słynną aktorką, która non stop zbie­rała Oscary…

Trudno powie­dzieć, dla­czego Susan zapi­sała nas na przed­świą­teczny kurs deko­ro­wa­nia pier­nicz­ków w nowej cukierni. Być może uwa­żała, że akt kre­acji bożo­na­ro­dze­nio­wego piękna sprawi, że odnajdę w świę­tach coś wyjąt­ko­wego. Może liczyła, że dobra zabawa pozy­tyw­nie mnie nastroi. Były to oczy­wi­ste bred­nie, zwłasz­cza że mia­łam pro­blem z ude­ko­ro­wa­niem wła­snych paznokci lakie­rem. Zatem kurs deko­ro­wa­nia pier­nicz­ków wręcz gwa­ran­to­wał mi wzmo­żoną por­cję fru­stra­cji. Nie byłam miło­śniczką wypie­ków. Ani wcze­śniej­szych pre­zen­tów. Pre­zen­tów w ogóle… W ogóle nie byłam miło­śniczką!

Przy­ję­łam upo­mi­nek z należną wdzięcz­no­ścią i wystu­dio­waną rado­ścią, bo dowo­dził, że Susan się o mnie trosz­czyła, a to bez­cenne. Poza tym ozna­czał, że tro­chę ze sobą pobę­dziemy. I to był jeden jedyny drobny plus tego nie­do­rzecz­nego pomy­słu. W aptece pra­co­wa­ły­śmy na zmiany i nie mia­ły­śmy dla sie­bie dość czasu. W zasa­dzie czu­łam pewną eks­cy­ta­cję przed ponow­nym zaję­ciem ławki razem z Susan, więc posta­no­wi­łam się nie mar­twić tym ska­za­nym na porażkę kur­sem. Choć pewne było, że niczego się tam nie nauczę, zamie­rza­łam się dobrze bawić. Po dłuż­szym namy­śle posta­no­wi­łam nawet szcze­rze spró­bo­wać tego deko­ro­wa­nia, bo prze­cież pier­niczki wcale nie muszą być świą­teczne. Można sobie zro­bić pier­niczki hal­lo­we­enowe, uro­dzi­nowe, a nawet takie bez oka­zji. Kurs był kosz­towny i nie chcia­łam zmar­no­wać pie­nię­dzy Susan.

Dla­tego tydzień póź­niej, za dwie dzie­więt­na­sta, sta­łam w bia­łym far­tuszku w gro­nie kilku kobiet, dwóch gejów i faceta z brzusz­kiem, który towa­rzy­szył mniej wię­cej ośmio­let­niej córce. To była odpo­wiedź na moje pyta­nie, kto cho­dzi na takie badzie­wie. Otóż ja we wła­snej oso­bie. Opie­ra­łam ręce na bla­cie jed­nego z ośmiu sto­li­ków, które wyzna­czały sta­no­wi­ska pracy kur­san­tów zgro­ma­dzo­nych w cukierni. Roz­glą­da­łam się dookoła. Lokal był praw­dziwą nowinką i zbie­rał same pochlebne opi­nie. Z dnia na dzień mia­stecz­kiem wstrzą­snęły zachwyty nad boską kawą, nie­ziem­ską atmos­ferą i ape­tycz­nymi łako­ciami. Rze­czy­wi­ście wszystko wyglą­dało bajecz­nie. Cukier­nia była przy­tulna i zapra­sza­jąca. Słoje z cia­stecz­kami, patery z muf­fi­nami i lady chłod­ni­cze wypeł­nione po brzegi ape­tycz­nymi wypie­kami przy­cią­gały wzrok i wzma­gały wytwa­rza­nie śliny. Zapach cze­ko­lady wodził na poku­sze­nie. A mięk­kie fotele zachę­cały, by się w nich zatra­cić. Ogólne wra­że­nie było bar­dzo dobre i miło było tu prze­by­wać. Tak więc prze­by­wa­łam, podob­nie jak inni, gotowa na szko­le­nie z przy­go­to­wa­nia pier­nicz­ków.

I nie rozu­mia­łam, dla­czego nie został zawczasu doce­niony mój entu­zjazm. Nie­ła­two było go wykrze­sać. Za to łatwo było go stra­cić, gdy moim oczom uka­zał się nie­jaki Chri­sto­pher Coś­tam, natych­miast okrzyk­nięty przez Susan Świą­tecz­nym Cia­chem. Chyba nie trzeba pod­po­wie­dzi, że był to ten kołek, któ­rego ostat­nio tu widzia­łam. Krą­żył pośród kur­san­tów, przy­jaź­nie ich zaga­du­jąc. Rze­czy­wi­ście był cał­kiem przy­stojny, nie wiem, być może w typie Susan. Ja wola­łam mniej popu­lar­nych męż­czyzn. Takich z wnę­trzem, duszą, inte­li­gent­nych, repre­zen­tu­ją­cych sobą coś wię­cej niż dobre czasy w mara­to­nach. W ogóle nie prze­pa­da­łam za typem spor­towca. No chyba że cho­dziło o wyso­kich wio­śla­rzy. Do nich mia­łam lekką niczym nie­uza­sad­nioną sła­bość. Chri­sto­pher zaś był szczu­pły i miał naj­wy­żej metr osiem­dzie­siąt. Ot, taki chło­pa­czek. Ow­szem, ewi­dent­nie roz­ta­czał jakiś urok, skoro wszy­scy poza mną na wstę­pie go polu­bili. No ale cukier­nik? Serio?! Czy to zawód dla męż­czyzny? Czy praw­dziwy facet pie­cze pty­sie? W tym bia­łym far­tuszku znie­chę­cał mnie jesz­cze bar­dziej niż poprzed­nio bez far­tuszka. W naj­mniej­szym nawet stop­niu nie podzie­la­łam zachwytu Susan, która wodziła za nim wzro­kiem.

– Susan, na miłość boską, wię­cej dys­kre­cji – szturch­nę­łam ją w ramię.

– Ale o co ci cho­dzi? – żach­nęła się. – Nic nie robię, nic nie mówię. Stoję sobie!

– Gapisz się na niego!

– Ma pro­wa­dzić kurs, więc się gapię, żeby niczego nie PRZE­ga­pić i tobie też to radzę – naci­skała i raczej nie cho­dziło jej o deko­ro­wa­nie pier­nicz­ków.

– Dzię­kuję, postoję – zby­łam ją.

– No weź, zobacz, jaki przy­stoj­niak! Nor­mal­nie biceps…

– …tri­ceps i kwa­dra­ceps, wiem, wiem… – dokoń­czy­łam zde­gu­sto­wana.

– O to cho­dzi! – pota­ki­wała.

– Facet nie jest w moim typie – odpar­łam lek­ce­wa­żą­cym tonem.

– Ostat­nio żaden facet nie jest w twoim typie – pod­su­mo­wała rze­czowo, mając zapewne tro­chę racji.

Byłam jej zupeł­nym prze­ci­wień­stwem. Ona w każ­dym chło­paku dostrze­gała jakąś zaletę. Ja odwrot­nie. Nikim nie bywa­łam ocza­ro­wana. Chyba mia­łam z face­tami ten sam pro­blem co z Bożym Naro­dze­niem, ale wola­łam tego gło­śno nie mówić, zwłasz­cza przy Susan. Jesz­cze zapi­sa­łaby nas na kurs tańca na rurze albo cze­goś innego, rów­nie nie­do­rzecz­nego…

Cukier­nik roz­po­czął zaję­cia. Poczę­sto­wał nas pier­nicz­kami i przy­go­to­wał ponoć ide­alny lukier kró­lew­ski. Przy­glą­da­łam mu się wni­kli­wie. Czym on mnie tak draż­nił? Po dłuż­szym namy­śle stwier­dzi­łam, że nie był znie­wie­ściały. Był cier­pliwy, może nawet sym­pa­tyczny. Wszyst­kich zachę­cał do aktyw­nego udziału. Pano­wał nad grupą. Zaba­wiał nas roz­mową, gdy ubi­jał białka. Zaan­ga­żo­wał małą Niki do prze­sie­wa­nia cukru pudru. Trzeba przy­znać, że sku­tecz­nie pod­no­sił zwy­kłe, pro­za­iczne czyn­no­ści – jak odwa­ża­nie skład­ni­ków – do rangi zaj­mu­ją­cego wyda­rze­nia. Może i miał w sobie coś absor­bu­ją­cego. Naj­gor­sze jed­nak było to, że za każ­dym razem, gdy się zbli­żał, wzma­gał we mnie nie­po­kój. Wola­łam, gdy stał daleko i nie poświę­cał mi uwagi. Gdy tylko pod­cho­dził, czu­łam się nie­zręcz­nie. Zde­cy­do­wa­nie wola­ła­bym, żeby te zaję­cia pro­wa­dziła jakaś puszy­sta pani domu. Rze­sze odda­nych fanek były jed­nak innego zda­nia.

_Matko, jakie te baby są durne_ – myśla­łam, prze­wra­ca­jąc oczami.

Chris uzy­skał pożą­daną kon­sy­sten­cję lukru, prze­ło­żył część do miseczki i każ­demu kazał go dotknąć. Wyda­wało mi się to absur­dalne, ale nie pozo­stało mi nic innego, jak pod­dać się tej zbio­ro­wej histe­rii wyznaw­ców reli­gii świą­tecz­nych cia­stek. Scep­tycz­nie nabra­łam odro­binę lukru pal­cem wska­zu­ją­cym.

– Czu­jesz grudki? – zapy­tał pro­wa­dzący.

_Nie mów do mnie_ – pomy­śla­łam z rezy­gna­cją, ale zda­łam sobie sprawę z tego, że za późno na to życze­nie. Wywo­łana do odpo­wie­dzi roz­tar­łam lukier w pal­cach. Spoj­rza­łam na niego bez entu­zja­zmu:

– Jest nieco szorstki, ale nie ma gru­dek.

– I nie jest lejący – dodał, utrzy­mu­jąc moje spoj­rze­nie. Miał szare oczy. – Opisz go – pole­cił.

_No nie mogę… Będziemy wyno­sić na ołta­rze lukier?_ – sko­men­to­wa­łam w myślach. Ale pamię­ta­łam o sto­ją­cej obok Susan.

– Biały i słodki! – wyre­cy­to­wa­łam z uczniow­ską powagą.

Cukier­nik zmarsz­czył brwi w nie­do­wie­rza­niu. Zła­pał mnie za nad­gar­stek i w mgnie­niu oka uniósł moją dłoń do swo­jej twa­rzy. Zebrał ustami odro­binę lukru z mojego palca. Nie zdą­ży­łam zare­ago­wać! Bez­czelny! Sta­łam jak wryta. Nie mogłam ode­rwać od niego zaże­no­wa­nego wzroku. Tym­cza­sem on wzru­szył ramio­nami.

– Nie spró­bo­wa­łaś go, nie jest słodki.

Nie do wiary… Pró­bo­wał mnie zawsty­dzić? Co to za zacho­wa­nie? Roz­mó­wię się z nim po lek­cji! Bez świad­ków!

– Jest z cukru, musi być słodki – odpar­łam, wkła­da­jąc w swe słowa tyle obłud­nego czaru, ile tylko mogłam.

– Jest też z wody, a wcale nie jest mokry – Chri­sto­pher Coś­tam nie dawał za wygraną. Pozo­stali kur­sanci przy­słu­chi­wali się nam z uwagą. Czu­łam na sobie spoj­rze­nie Susan. Mia­łam wra­że­nie, że stoję na sce­nie, a ten prze­mą­drzały dupek pró­buje zabły­snąć, nara­ża­jąc mnie na śmiesz­ność. Był pewny sie­bie. Zapewne nie­raz już to robił. Miał swój sce­na­riusz. Poczu­łam prze­możną chęć zbu­rze­nia go. Nie odry­wa­jąc spoj­rze­nia od jego źre­nic, pochy­li­łam głowę, czy­niąc swój wize­ru­nek bar­dziej zalot­nym. Wolno unio­słam palec wska­zu­jący do buzi i namięt­nie zli­za­łam z niego resztkę lukru, opie­ra­jąc opu­szek na dol­nej war­dze. Prze­chy­li­łam głowę, jak­bym się zasta­na­wiała…

– Jest cytry­nowy – wymru­cza­łam – lepki i cytry­nowy…

Gwał­tow­nie zerwa­łam nić spoj­rze­nia. Cukier­nik, nie­stety, nie był skon­fun­do­wany. Był zado­wo­lony. Bez­czel­nie zado­wo­lony. Susan stała osłu­piała, a oparty o part­nera Mike wpra­wił wszyst­kich w roz­ba­wie­nie komen­ta­rzem:

– Boże, ile sek­sa­pilu…

Tak czy ina­czej jakoś z tego wybrnę­łam i nie chcia­łam do tego wra­cać. Odpu­ści­łam sobie roz­mowę mora­li­za­tor­ską, którą w myślach poprzy­się­głam ciast­ko­wemu men­to­rowi. Nie mia­łam ochoty nara­żać się znowu na śmiesz­ność po zaję­ciach.

Nie­stety, scenę z lukrem omó­wi­ły­śmy potem z Susan około dwu­stu razy. Gdy tylko wyda­wało mi się, że nic wię­cej nie da się powie­dzieć, ona zaczy­nała od nowa. Że kto by pomy­ślał… Pro­szę, pro­szę… Co by było, gdyby facet BYŁ w moim typie…

Co za bred­nie! Totalne bred­nie. Nie­po­trzeb­nie to wszystko mówiła. Przez nią zamiast zapo­mnieć o tym całym zda­rze­niu, raz po raz do niego wra­ca­łam, prze­ży­wa­łam zawsty­dze­nie i od nowa sili­łam się na odwagę, żeby bez­czel­nie wpra­wić wszyst­kich w zakło­po­ta­nie. Pozo­sta­wa­łam z poczu­ciem dwu­znacz­nego, nie­kom­for­to­wego zwy­cię­stwa i przej­mu­ją­cego spoj­rze­nia sza­rych oczu.

To poczu­cie pro­wa­dziło do pyta­nia, czy iść na następne zaję­cia. Odpo­wiedź była oczy­wi­sta, gdy pomy­śla­łam o Susan, i nieoczy­wi­sta, gdy myśla­łam o całej resz­cie. Stała się jesz­cze bar­dziej wąt­pliwa naza­jutrz.

Wła­śnie koń­czy­łam zmianę w aptece. Susan już zastą­piła mnie przy okienku, więc poszłam na zaple­cze upo­rząd­ko­wać doku­menty i przy­szy­ko­wać się do wyj­ścia. Nie minęło nawet pięć minut, gdy przy­ja­ciółka pobie­gła do łazienki, rzu­ca­jąc mi tylko:

– Bła­gam, stań za ladą, muszę do kibelka…

_Led­wie usia­dłam…_ – pomy­śla­łam nie­za­do­wo­lona. Dźwi­gnę­łam się leni­wie z krze­sła.

– Pew­nie znowu się cze­goś nażarła… – snu­łam domy­sły.

Chło­pak Susan, John, wie­rzył w to, że świet­nie gotuje, a ona biedna trwała w posta­no­wie­niu, że nie będzie pod­ko­py­wać jego zapału, wypro­wa­dza­jąc go z błędu. Efekt tego był skraj­nie żało­sny.

– Zde­cy­do­wa­nie John powi­nien dostać _voucher_ na kuli­narne szko­le­nie zamiast mnie. I nie ogra­ni­cza­ła­bym się do pier­nicz­ków – wes­tchnę­łam sama do sie­bie, wspo­mi­na­jąc jego szak­szukę z kur­kumą, mie­lonką i cytru­sami, któ­rej smród i kon­sy­sten­cja czule nastra­jały do rama­danu.

W aptece było kilka osób, ale moją uwagę od razu przy­kuł ostatni w kolejce klient.

_O nie! To nie mógł być przy­pa­dek. Susan musiała to zapla­no­wać! Na pewno chciała, żebym to ja obsłu­żyła Chri­sto­phera z cukierni. No uwzięła się na mnie… A niech to!_ – pomy­śla­łam.

Przy­glą­dał mi się, odkąd tylko wyszłam z zaple­cza. Przy­szła jego kolej. Uśmiech­nął się nie­znacz­nie:

– Cześć.

– Czym mogę słu­żyć? – odpar­łam z uda­wa­nym uro­kiem rów­nym temu, który zapre­zen­to­wa­łam na zaję­ciach.

– Potrze­buję cze­goś na opa­rze­nia.

– Jak bar­dzo roz­le­głe? – zapy­ta­łam z chło­dem, który przy­niósłby ulgę nawet ofie­rze pożaru.

– Nie bar­dzo – odrzekł cukier­nik.

– No, nie jest to apte­kar­ska pre­cy­zja… – zaśmia­łam się mimo woli.

Spoj­rzał na mnie, lekko uno­sząc kąciki ust w pogod­nym gry­ma­sie. Ostroż­nie uniósł rękaw. _Opa­rze­nie jak opa­rze­nie, na pra­wym przed­ra­mie­niu, nic spe­cjal­nego, ale dla męż­czy­zny mógł to być stan ago­nalny. Zwłasz­cza dla męż­czy­zny z cukierni…_ – pomy­śla­łam, robiąc przy­tyk do jego nie­wie­ściego fachu.

– Para? – spoj­rza­łam współ­czu­jąco.

– Roz­grzane masło kaka­owe.

– Dobrze się składa, masło kaka­owe pomaga na opa­rze­nia – odpar­łam z prze­ko­na­niem.

– Bar­dzo śmieszne… – mruk­nął poważ­nie.

– Nie żar­tuję. Masło kaka­owe sto­suje się do okła­dów na skórę przy drob­nych opa­rze­niach, gdy docho­dzi jedy­nie do zaczer­wie­nie­nia. Oczy­wi­ście sto­suje się je na zimno – zaśmia­łam się lekko.

– Faj­nie, ale wolał­bym coś nie­ka­ka­owego… – skwi­to­wał i zaczął spo­koj­nie wpa­try­wać się we mnie tymi swo­imi sza­rymi, prze­past­nymi oczami. Posta­wi­łam przed nim śro­dek chło­dzący i opa­tru­nek jałowy.

– Powinno wystar­czyć – prze­su­nę­łam pro­dukty w jego stronę.

– Mogła­byś to jakoś…? – poki­wał pal­cem, suge­ru­jąc zało­że­nie opa­trunku. Wyj­rza­łam zza jego ple­ców zna­cząco, chcąc powo­łać się na ocze­ku­jącą kolejkę, ale nikogo poza nim już nie było. Pod­da­łam się, umy­łam ręce, zało­ży­łam ręka­wiczki, nanio­słam pre­pa­rat i ostroż­nie przy­mo­co­wa­łam opa­tru­nek osła­nia­jący. Chris śle­dził każdy mój ruch.

– Trzeba to regu­lar­nie zmie­niać – pouczy­łam go.

– Jesteś tro­skliwa – spoj­rzał na mnie spode łba.

_Cóż za tani pod­ryw_ – pomy­śla­łam. Par­sk­nę­łam śmie­chem:

– Wymo­głeś to na mnie.

– Mogła­byś mnie nauczyć? – zawie­sił głos, wycze­ku­jąc odpo­wie­dzi.

– To żadna filo­zo­fia – wzbra­nia­łam się. – Widzia­łeś: przy­kła­dasz, przy­kle­jasz, gotowe – tłu­ma­czy­łam zaże­no­wana.

– Cho­dzi mi o coś wię­cej – naci­skał. – Pro­wa­dzę szko­le­nia, mam pod opieką ludzi w kuchni. Pło­mie­nie, noże i te sprawy. Powi­nie­nem się mniej wię­cej orien­to­wać…

_Wzru­sza­jące_ – pomy­śla­łam i wzię­łam głę­boki oddech. _Nie dam się tak łatwo podejść_ – zarze­ka­łam się sama przed sobą.

I ow­szem! Pró­bo­wa­łam się go pozbyć. Pró­bo­wa­łam się wywi­nąć! A jaki był finał? Wyje­chał mi z przy­sięgą Hipo­kra­tesa! Byłam wście­kła, ale pomimo wszel­kich sta­rań pole­głam. Był tak zawzięty, że nie zdo­ła­łam się wymi­gać. Więc wresz­cie zło­ży­łam broń:

– Niech będzie, na pewno ja albo Susan…

– Świet­nie, zostań dłu­żej po jutrzej­szych zaję­ciach. Jestem ci megaw­dzięczny! – zapew­nił i zosta­wił mnie z bank­no­tem, z któ­rego nie zdą­ży­łam wydać mu reszty.

Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że się wko­pa­łam w coś, na co abso­lut­nie nie mia­łam ochoty.

– W zasa­dzie jed­nak wko­pała mnie Susan i to ona zaj­mie się szko­le­niem z pierw­szej pomocy – posta­no­wi­łam.

Wpa­ro­wa­łam na zaple­cze i zaczę­łam tłuc pię­ścią w drzwi łazienki:

– Wyłaź, dobrze wiem, że to zaaran­żo­wa­łaś! Sły­szysz? Już koniec przed­sta­wie­nia, poszedł!

Usły­sza­łam dźwięk prze­su­wa­nego zamka, ale Susan nie wyszła. Otwo­rzy­łam drzwi. Sie­działa na pod­ło­dze i obej­mo­wała sedes.

– Nic ci nie jest? – zapy­ta­łam zanie­po­ko­jona.

– Zastąp mnie jesz­cze przez chwilę. Chyba coś mi zaszko­dziło – pro­siła.

_Świet­nie…_ – pomy­śla­łam.

Nawet nie mogłam jej opie­przyć. Zadzwo­ni­łam po domnie­ma­nego sprawcę jej zatru­cia. Zapa­ko­wa­łam mu elek­tro­lity i kilka zio­ło­wych her­ba­tek, żeby się bie­daczka nie odwod­niła, a sama wró­ci­łam do okienka. Ruch był mały, więc mia­łam dużo czasu na prze­my­śle­nia. Obli­czy­łam, że praw­do­po­do­bień­stwo jutrzej­szego udziału Susan w zaję­ciach z pier­nicz­ków jest bli­skie zeru. Obmy­śli­łam zatem dzie­sięć spo­so­bów na to, żeby uspra­wie­dli­wić wła­sną nie­obec­ność. Wpraw­dzie wszyst­kie były zna­ko­mite, ale jesz­cze dla bez­pie­czeń­stwa przy­go­to­wa­łam sobie dodat­kowe trzy. Cóż, prze­zorny zawsze ubez­pie­czony!

Plany urwa­nia się z pier­nicz­ków były nie­mal dosko­nałe. Nie zakła­dały tylko jed­nego: że Susan przy­śle mi wia­do­mość jed­no­znacz­nie żąda­jącą, żebym zro­biła notatki. Wście­kła rzu­ci­łam o zie­mię wszyst­kimi trzy­na­stoma spo­so­bami na nie­pój­ście i mogła­bym przy­siąc, że widzia­łam, jak tłuką się w drobny mak. O osiem­na­stej przy­gnę­biona jak zbity pies zamknę­łam aptekę. Zabra­łam kilka środ­ków opa­trun­ko­wych i spoj­rza­łam w lustro. Na twa­rzy mia­łam wyma­lo­wa­nych dzie­więć godzin za ladą. Uszmin­ko­wa­łam usta i mach­nę­łam ręką. Trudno. Zacze­sa­łam blond loki za ucho. Czu­łam się zmę­czona i znie­chę­cona. A wie­czór zapo­wia­dał się dłuż­szy, niż to było konieczne. Po dro­dze do cukierni wpa­dłam do domu i zabra­łam stary pod­ręcz­nik z cza­sów szkol­nych. Wyszłam na ulicę, powta­rza­jąc sobie w duchu jak man­trę:

– Mam ochotę na pie­przone pier­niczki i kurs pierw­szej pomocy! Mam ochotę…

Nie mia­łam ochoty. Ale może uczu­cia, takie jak miłość czy przy­jaźń, po pro­stu wyma­gają poświę­ceń. Rzy­ga­jąca jak kot Susan ofia­ro­wała swoje zdro­wie dla poczu­cia war­to­ści Johna. Ja jestem jej winna te notatki. Za naszą przy­jaźń, za ten pre­zent, za cało­kształt. Szłam zre­zy­gno­wana ulicą. Smęt­nie zawie­sza­łam wzrok na witry­nach. Gdzie­nie­gdzie poja­wiały się pierw­sze cho­inki i migo­czące świa­tełka.

_Serio? Tak szybko?_ – pyta­łam samą sie­bie z zawo­dem. Z naprze­ciwka szli chło­pak z dziew­czyną. Ona szcze­bio­tała:

– O mój Boże! Świa­tełka! Widzia­łeś?! Coraz bli­żej święta! Gdy na nie patrzę, czuję się taka szczę­śliwa i pod­eks­cy­to­wana! Jak małe dziecko! – pisz­czała.

Skrzy­wi­łam się z nie­sma­kiem.

_O Boże… Jak małe dziecko, jak małe dziecko_ – prze­drzeź­nia­łam ją w myślach. Badaw­czo spoj­rza­łam na kolo­rowe lampki. Czy coś poczu­łam? Oczy­wi­ście, że nie. Nic nie poczu­łam. Bo to tylko durne świa­tła odbi­ja­jące się od bro­katu!

Lek­cja robie­nia pier­nicz­ków zaczęła się w miarę zno­śnie. Chri­sto­pher poczę­sto­wał nas puszy­stymi pier­nicz­kami z nadzie­niem. Były zupeł­nie inne niż te do deko­ro­wa­nia. Roz­pły­wały się w ustach. Były prze­pyszne, korzenne, ugi­nały się pod języ­kiem.

– Zamie­rzam wam poka­zać, jak piec roz­ma­ite pier­niczki, ale to na któ­rejś z następ­nych lek­cji. Teraz wiem, że nie może­cie docze­kać się kon­kre­tów, dla­tego przy­go­to­wa­łem dla was pier­niczki w kształ­cie bom­bek, na któ­rych nauczy­cie się ryso­wać pro­ste linie oraz kółka. One pozwolą na wyko­na­nie pierw­szych deko­ra­cji – zapo­wie­dział cukier­nik.

Zano­to­wa­łam: „kre­ski i kropki”.

Mike zacie­rał dło­nie z rado­ści. Niki pod­ska­ki­wała. Na oko trzy­dzie­sto­let­nia ruda Darma z eks­cy­ta­cją śle­dziła ruchy Chrisa. Jakieś pier­nicz­kowe sza­leń­stwo. Chris miał pod­wi­nięte rękawy. Spod jed­nego wysta­wał powie­wa­jący strzę­pek opa­trunku. Mia­łam nadzieję, że lepiej deko­ruje ciastka, niż przy­kleja pla­stry.

Wpraw­nie ude­ko­ro­wał kilka pier­nicz­ków na pokaz. Nie sądzi­łam, że to takie łatwe. Lukier był w spe­cjal­nych worecz­kach z meta­lo­wymi koń­ców­kami. Można było nimi pisać jak dłu­go­pi­sem. Roz­pro­mie­ni­łam się.

_Pisać umiem fan­ta­stycz­nie, więc bez trudu sobie pora­dzę_ – pomy­śla­łam. _A napi­szę coś anty­świą­tecz­nego. Na przy­kład Fuc­king Chri­st­mas. Nie, to by było zbyt wul­garne. FC – sub­tel­nie, jak dama_ – pla­no­wa­łam.

Po pre­zen­ta­cji przy­stą­pi­li­śmy do dzieła. Chris krą­żył pomię­dzy nami, raz po raz komuś coś poka­zu­jąc. W cukierni zapa­no­wał rado­sny gwar. Wszy­scy żywio­łowo reago­wali na wła­sne próby z lukrem, a nie­po­wo­dze­nia przy­no­siły nawet wię­cej rado­ści niż suk­cesy. Innym. Ja oso­bi­ście mia­łam mie­szane uczu­cia. Czu­łam się dziw­nie. Bra­ko­wało mi Susan. Moje pier­niczki wycho­dziły pokraczne. Linie były krzywe, wręcz falo­wane, raz grube, raz cien­kie, cza­sem nawet prze­ry­wane. Im bar­dziej się sta­ra­łam, tym gorzej mi wycho­dziły. Kropki pre­zen­to­wały się jesz­cze gorzej. Chris zer­k­nął mi kilka razy przez ramię, ale niczego nie komen­to­wał. Trak­to­wał mnie ina­czej niż innych. Tro­chę jak powie­trze. Byłam zła. Innym wycho­dziło lepiej i to na pewno dla­tego, że dawał im jakieś wska­zówki. Może bawiło go to, że mi nie wycho­dzi_. Jeśli tak, to nie ma co liczyć na kurs pierw­szej pomocy_ – zarze­ka­łam się sama przed sobą. _Albo prze­ciw­nie, wezmę odwet, gdy wyśmieję jego mistrzow­ski opa­tru­nek, który trzyma się pew­nie tylko dla­tego, że przy­kleił się do rany!_

Czas pier­nicz­ków szybko minął. Nawet szyb­ciej, niż przy­pusz­cza­łam. Wszy­scy zaczęli wycho­dzić. Pospiesz­nie się­gnę­łam po płaszcz. Chris czuj­nie mnie zatrzy­mał:

– Co robisz? Mia­łaś zostać…

– A no tak! – uda­łam roz­tar­gnioną. – Pew­nie! Zapo­mnia­łam… – mach­nę­łam ręką i uśmiech­nę­łam się do niego, gra­jąc na zwłokę.

– Co z twoją kole­żanką? Czemu nie przy­szła? – dopy­ty­wał.

Współ­czu­jąco pomy­śla­łam o Susan:

– Coś jej zaszko­dziło, leży w domu… Chyba jej chło­pak otruł ją kolej­nym kuli­nar­nym eks­ce­sem… – poro­zu­mie­waw­czo potrzą­snę­łam głową.

– Może to i lepiej… – rzu­cił Chris.

Myśla­łam, że nie dosły­sza­łam:

– Co pro­szę?

– No wiesz, nie muszę teraz jej spła­wiać… – patrzył na mnie, jakby mówił o jakichś zupeł­nych oczy­wi­sto­ściach.

– Nie do końca rozu­miem… – uda­łam.

– Powiedzmy, że lepiej się kon­cen­truję przy jed­nej oso­bie… – przy­mknął oko i zawie­sił głos.

Znowu czu­łam się zaże­no­wana. Zasta­na­wia­łam się, co ten koleś insy­nu­uje.

– Usiądź! – wska­zał wyso­kie krze­sło przy ladzie. Opar­łam się łok­ciem o kon­tuar.

– Dobrze ci idzie, ale musisz nabrać wyczu­cia – mówił, nio­sąc rękaw cukier­ni­czy z lukrem. – _Ach tak…_ – pomy­śla­łam. – _Pan pro­fe­sor będzie się popi­sy­wał._

Wytarł koń­cówkę meta­lo­wej tutki. Poło­żył przede mną nowy pier­ni­czek.

_W sumie_ – stwier­dzi­łam w myślach – _należy mi się. Kurs jest opła­cony, a on mnie total­nie igno­ro­wał. Może nie radzi sobie z taką liczbą uczniów. A może po pro­stu moje błędy były mniej oczy­wi­ste. Nie zaszko­dzi sko­rzy­stać z jego uwag_ – oce­ni­łam naprędce i wzię­łam rękaw z lukrem.

Chris usiadł za mną i objął mnie. Trzy­mał moją dłoń w swo­jej. Nieco stra­ci­łam pew­ność sie­bie. Zupeł­nie ina­czej to sobie wyobra­ża­łam. Miał twarz tuż przy mojej. Zaglą­dał mi przez ramię i ukła­dał nasze ręce na ręka­wie. Nie wie­dzieć czemu oddech mi przy­spie­szył. Zro­biło mi się nie­swojo, dziw­nie, kry­tycz­nie. Czu­łam na ple­cach, jak jego klatka pier­siowa unosi się i opada. Jak tembr jego głosu deli­kat­nie wibruje i rezo­nuje.

A może mi się zda­wało? Może wcale niczego nie poczu­łam? Czemu niby mia­ła­bym coś poczuć…

Obej­mo­wał mnie. To było nie­zręczne. Byłam skon­ster­no­wana. Ten koleś po raz kolejny prze­kra­czał jakąś gra­nicę, nie­spo­dzie­wa­nie i bez pyta­nia. Byłam zszo­ko­wana jak wtedy, gdy wziął do ust mój palec. Wyswo­bo­dzi­łam się z jego ramion. Odsu­nął się zakło­po­tany. Wresz­cie! Zakło­po­tany! Czyli jed­nak. Zda­rza się.

– Prze­pra­szam, chcia­łem tylko poka­zać… – tłu­ma­czył się.

Spoj­rza­łam lodo­wato w jego oczy. Szare, głę­bo­kie, przej­mu­jące oczy. I… poczu­łam żal. Żal, że już mnie nie obej­muje. Bar­dzo się tego prze­stra­szy­łam. Tego, że mnie dotknął, i tego, że już nie dotyka.

Cukier­nia zawi­ro­wała. Poczu­łam, jakby w ułamku sekundy pory­wi­sty wiatr przy­wiał w moje ręce los na lote­rię, a następ­nie go wyszarp­nął, zanim nawet prze­czy­ta­łam, co w tej lote­rii jest główną nagrodą. Mia­łam wra­że­nie, że albo coś się ze mną dzieje, albo coś się dzieje mię­dzy nami. I choć nie był to facet w moim typie, nie wiem czemu, ale chcia­łam cof­nąć czas i sie­dzieć oto­czona jego ramio­nami.

W takich chwi­lach umysł pra­cuje z pręd­ko­ścią świa­tła. Jak w momen­tach zagro­że­nia, gdy całe życie prze­wija się przed oczami. Jakiś nie­za­leżny ode mnie układ decy­zyjny posta­no­wił za wszelką cenę odzy­skać utra­coną chwilę:

– Tak nie możesz… Zanie­czy­ścisz ranę, opa­tru­nek ledwo się trzyma. Przy­nieś NAJ­PIERW pla­ster i gazę… – bre­dzi­łam jak potłu­czona i czu­łam wstyd, że tak dosad­nie zaak­cen­to­wa­łam „naj­pierw”, mając nadzieję, że to słowo da mu do myśle­nia. Bez słowa przy­niósł zakupy z apteki. Spró­bo­wa­łam pod­wi­nąć rękaw wyżej, ale był za cia­sny.

– Opa­tru­nek pew­nie prze­mie­ścił się w cza­sie zakła­da­nia koszulki – oce­nia­łam z miną znawcy.

– To nic takiego – rzu­cił nieco zdez­o­rien­to­wany.

– Prze­ciw­nie! – nie dałam za wygraną. – Skoro zało­ży­łam pierw­szy opa­tru­nek, to muszę go nad­zo­ro­wać. Idę umyć ręce! Zdej­mij koszulę! – zaor­dy­no­wa­łam, nie zauwa­ża­jąc, jak gdzieś ule­ciały moje nie­chęć i zaże­no­wa­nie. Chris wymow­nie spoj­rzał na witry­nowe okno cukierni, przez które było nas widać jak na dłoni. Wybuch­nę­łam śmie­chem:

– Bez prze­sady! Nie pro­szę, żebyś zdjął spodnie! – chi­cho­ta­łam.

No myślałby kto, że jestem taka śmiała, zabawna i wylu­zo­wana… Chris uśmiech­nął się prze­wrot­nie:

– Jesz­cze…

– Jesz­cze długo nie! – odpy­sko­wa­łam nieco pod­eks­cy­to­wana, zosta­wia­jąc sobie na wszelki wypa­dek małą furtkę.

Chris zdjął koszulę przez głowę. Moim oczom uka­zał się jego tors. Hmm… Był nie­źle zbu­do­wany. Klatka pier­siowa nieco się uno­siła. Na brzu­chu lekko zary­so­wy­wały się mię­śnie, a ramiona były pro­por­cjo­nalne do jego wzro­stu. Był zupeł­nie niczego sobie. Nie w moim guście, oczy­wi­ście. Ale niczego sobie. No, mógł się podo­bać. Komuś tam. Kobie­tom. Nie­któ­rym…

_Susan miała rację_ – pod­da­łam się. _Jest z niego cia­cho!_ – przy­zna­łam przed sobą. Chyba przy­glą­da­łam mu się nieco za długo, bo uśmiech­nął się z prze­ką­sem, wska­zu­jąc moją bluzkę:

– Teraz twoja kolej!

– Słu­cham? – otrzą­snę­łam się i obu­rzy­łam, ale natych­miast zmie­ni­łam ton i się zaśmia­łam: – Ha, ha, jasne, tylko się opa­rzę.

Dotknę­łam jego ramie­nia pod pozo­rem wła­ści­wego uło­że­nia ręki. Sztuka dla sztuki. Wyno­si­łam nakle­ja­nie pla­stra do poziomu nie­gdy­siej­szej reflek­sji nad lukrem. Miał napiętą beżową skórę. Zało­ży­łam opa­tru­nek i się­gnę­łam po rękaw cukier­ni­czy:

– Kon­ty­nu­ujmy! – oka­za­łam nie wiem skąd zaczerp­nięty entu­zjazm. Spoj­rzał na mnie podejrz­li­wie. Objął mnie znowu. Znowu! Boże, znowu! Tak, nie myli­łam się, chcia­łam tego. Chcia­łam, by mnie objął. O co tu cho­dzi? Co się ze mną dzieje? Zdur­nia­łam, jak te wszyst­kie baby? Zdur­nia­łam do reszty. O nie! Czemu się odsu­nął?

– Gry­zie mnie twój swe­ter – skrzy­wił się.

– Nie­moż­liwe, jest kasz­mi­rowy! – zapew­nia­łam.

– Prze­pra­szam, naprawdę mnie gry­zie… – roz­ło­żył ramiona.

Dro­czył się ze mną. To było ewi­dentne. Patrzył tymi wyzy­wa­ją­cymi, błysz­czą­cymi oczami i cze­kał. Cze­kał, aż się spe­szę. Podo­bało mu się, gdy byłam zagu­biona!

_O nie, mój panie_ – pomy­śla­łam – _źle tra­fi­łeś z tymi gier­kami!_

Przy­gry­złam usta…

– Wiesz, to może być nad­wraż­li­wość skóry wywo­łana przez opa­rze­nie – poki­wa­łam głową.

– Myślisz? – teatral­nie się zaafe­ro­wał.

– Nie wyobra­żaj sobie Bóg wie czego, ale trosz­cząc się o twoje zdro­wie, a nie rezy­gnu­jąc z deko­ro­wa­nia pier­nicz­ków, mam w zasa­dzie tylko jedno wyj­ście… – zawie­si­łam głos. Cier­pli­wie cze­kał. Dosko­nale wie­dzia­łam, że powin­nam kazać mu się ubrać. Albo jesz­cze lepiej – wypchać. Zamiast tego nie­zgrab­nie ścią­gnę­łam swe­ter i zosta­łam w samym sta­niku.

_Co ty wypra­wiasz, Emmo?!_ – krzy­cza­łam w duchu na sie­bie. Nie­wzru­szony Chris objął mnie od tyłu i uło­żył w moich rękach rękaw cukier­ni­czy. Prze­szedł mnie dreszcz. Czu­łam dotyk jego skóry, cie­pło, które z niego ema­no­wało… Chcia­łam się nad tym zasta­na­wiać, chcia­łam to czuć…

– Skon­cen­truj się… – mówił cicho, opie­ra­jąc brodę na moim ramie­niu – lewą ręką pro­wa­dzisz wzór, prawą deli­kat­nie, rów­no­mier­nie dozu­jesz lukier. Musisz dosto­so­wać sto­pień naci­sku do ilo­ści lukru i utrzy­my­wać tempo.

Pro­wa­dził moje dło­nie.

– Trzy­maj nad­garstki bli­sko ciała, oprzyj je o piersi, osią­gniesz więk­szą sta­bil­ność.

Otu­lił mnie cia­sno rękami. Czu­łam, że ten instruk­taż wymaga więk­szego wysiłku niż pod­da­nie się mu. Kątem oka widzia­łam napięte mię­śnie jego ramion.

_Zde­cy­do­wa­nie jest cia­chem. Jest cie­płym, ape­tycz­nym cia­chem_ – pod­su­mo­wy­wa­łam go w duchu.

Stop­niowo odda­wał mi kon­trolę nad ukła­da­nym wzo­rem. Linie wycho­dziły pra­wie pro­ste. Byłam zachwy­cona.

– Nauczę Susan! – krzyk­nę­łam rado­śnie, dostrze­ga­jąc, że zabrzmia­łam jak mała Niki. Chris dys­kret­nie odsu­nął się do tyłu, ale moje plecy podą­żyły za nim. Opar­łam się o niego, poka­zu­jąc tak dosad­nie, jak tylko mogłam, że nie czuję się już skrę­po­wana i jest mi dobrze. Odgar­nął moje włosy i poca­ło­wał szyję. Zmru­ży­łam oczy i poczu­łam, jak krew pul­suje mi w żyłach. Odwró­ci­łam się do niego. Patrzy­li­śmy chwilę na sie­bie. Wszystko działo się tak szybko. Powie­trze wokół nas wiro­wało. Chris ujął mnie pod brodę i namięt­nie poca­ło­wał. Jego usta zabrały mnie w odle­głą, nie­prze­wi­dzianą podróż…

– A co to, gołą­beczki, testu­je­cie lukier? – wyrwał nas z uści­sku głos Mike’a. Zapo­mnie­li­śmy, że sie­dzimy roz­ne­gli­żo­wani w roz­świe­tlo­nej cukierni!

– Drzwi były otwarte, więc pomy­śle­li­śmy, że sprze­dasz nam jesz­cze na wie­czór kilka tych nie­biań­skich cze­ko­la­do­wych pysz­no­ści – przy­bysz z wdzię­kiem uspra­wie­dli­wiał naj­ście. Byłam zawsty­dzona. Pospiesz­nie nacią­gnę­łam swe­ter, a Chris bez cie­nia skru­pu­łów z gołym tor­sem prze­szedł na dugą stronę lady i podał Mike’owi pier­niczki, nara­ża­jąc się na kry­tyczne spoj­rze­nie jego part­nera Mor­risa. Sta­ra­łam się wymknąć nie­po­strze­że­nie, zanim moje policzki spłoną z zakło­po­ta­nia.

– Emma! – krzyk­nął za mną Chris.

Rzu­ci­łam mu spło­szone spoj­rze­nie.

– Kola­cja? Jutro o ósmej?

Ski­nę­łam głową twier­dząco. Wyszłam, pozo­sta­wia­jąc za sobą usa­tys­fak­cjo­no­wany uśmiech Chrisa i gromką apro­batę chło­pa­ków ubraną w piskliwe „Uuuuuu…”.

Wewnętrzne „ja” spa­ni­ko­wało:

_Emmo Wal­ter! Co ty naj­lep­szego zro­bi­łaś?!_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: