Światełko w oknie - ebook
Światełko w oknie - ebook
W te święta Magdalena Kordel zapali światełko w oknie także dla Ciebie.
Basia bardzo potrzebuje cudu. Od kiedy jej tata, Michał, zginął w wypadku samochodowym, dziewczyna z beztroskiej nastolatki musiała stać się mamą nie tylko dla swoich siostrzyczek Emilki i Amelki, ale i dla Kornelii, bo dla niej odejście Michała to cios, strata, z którą nie może się pogodzić. Żyje z duchem męża, zapominając o tym, że właśnie teraz córki najbardziej potrzebują jej miłości.
Klementynę opuściła magia. Pierniki, które co roku piekła, kierowana jakby nadprzyrodzoną mocą, zupełnie jej nie wychodzą. Nie rozumie, co się wydarzyło, i nie wie, jak temu zaradzić. Martwi się, że w tegoroczne święta zawiedzie wszystkich – swoich najbliższych i tych, którzy bez jej wypieków nie wyobrażają sobie Bożego Narodzenia.
Na szczęście są Imka i Miłka, przyjaciółki, które nie dopuszczą do tego, by tegoroczna Gwiazdka okazała się katastrofą.
Kornelia, Basia i bliźniaczki przeprowadzają się do Miasteczka, a tam Duchy Świąt biorą sprawy w swoje ręce. Bożonarodzeniowa magia z każdym dniem powoli zaczyna działać, a w ich serca Wstępuje nadzieja.
Światełko w oknie to niezwykła opowieść pełna emocji. Wzruszająca nawet tych, którzy świąt się boją i dla których ten czas stracił magię. Historia o sile przyjaźni i rodziny, o nowych początkach i o tym, że kiedy uwierzymy w drugiego człowieka, cuda po prostu zaczynają się dziać. Wystarczy dać im szansę.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6794-7 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dla każdej z nich nadchodzący grudzień był grudniem trzecim.
Pierwsza, dla której życie się skończyło dwa grudnie temu. A trzeci nadchodził.
Druga, która trzy grudnie temu odnalazła swoje miejsce.
Trzecia, która dwa grudnie temu musiała natychmiast dorosnąć. Trzeci właśnie nadchodził.
Było ich trzy.
Każda z nich prosiła o co innego, a jednak wszystkie pragnęły tego samego.
I być może dlatego, że tak dużo było tu trójek, liczba trzy – magiczna, wyjątkowa i posiadająca ogromną moc – poczuła się za nie odpowiedzialna i postanowiła otoczyć je opieką i skrzyżować ich drogi.
Choć przecież pierwsza i trzecia cały czas były tuż obok siebie, jedno i to samo lustro odbijało ich spojrzenia w swojej tafli, ten sam czajnik gotował dla nich wodę, na wieszaku ich czapki wtulały się w siebie uspokajająco. A jednak ich ścieżki już od długiego czasu się nie przecinały. Niby były na wyciągnięcie ręki, tęskniły za sobą, patrzyły na siebie, a jednak się nie widziały. Bywa…
Druga jeszcze nie miała pojęcia o istnieniu dwóch pozostałych. Ale była niezbędnym elementem wielkiego planu, którego spektakularny finał przewidziany był na grudzień.
Ten trzeci, który przygotowywał się właśnie do nadejścia.
A trzy duchy świąt: przeszły, obecny i przyszły, patrzyły na to wszystko z dużym ukontentowaniem.
Zapowiadał się wyjątkowy czas. Czas chaosu, komplikacji i wielkich emocji.Z punktu widzenia osób postronnych właściwie nie działo się nic, co mogłoby wskazywać, że Klementyna stoi na progu katastrofy. Wręcz przeciwnie – na pozór wszystko szło rewelacyjnie. Cukiernia, którą prowadziła, działała jak w zegarku. Żadna z jej obaw dotyczących potencjalnego rozczarowania starszych mieszkańców Miasteczka się nie ziściła. A miała się czego bać. Wśród tych, którzy pamiętali jeszcze przedwojenne wypieki przodków Klementyny, krążyły legendy o smaku pralinek, o magicznych właściwościach lukrów, o zbawiennym wpływie na dusze nabywanego w tym magicznym miejscu ciasta drożdżowego. Słodkości z tamtej cukierni były remedium na całe zło.
Poprzeczka została więc zawieszona bardzo wysoko.
Nic dziwnego, że gdy otwierała lokal, przez lata zamknięty na głucho, czuła niepokój. Może nie był on w pełni uzasadniony, bo przecież i tak przyjmowała mnóstwo prywatnych zamówień i różowa kamieniczka w rynku, odkąd w niej zamieszkała, znów jak za dawnych czasów otuliła się słodkim zapachem. To, że na parterze nie było lokalu z cukiernią, nie przeszkadzało bynajmniej, żeby wokół roztaczała się woń pieczonego ciasta, roztopionej, gorącej czekolady i specjalności Klementyny: pierników. Nimi właśnie pachniało najwyraźniej. Z uchylonych okien płynął aromat specyficznej, niemożliwej do pomylenia z czymkolwiek innym mieszanki kardamonu, wanilii, cynamonu, imbiru, czekolady i goździków. Ci, którzy mieli bardziej wyczulone powonienie, wychwytywali w tej woni nutkę anyżu i ledwo wyczuwalną, ale obecną i niezbędną szczyptę gałki muszkatołowej.
I to był zapach uzależniający, drażnił zmysły przechodniów i przyciągał jak magnes. Odkąd Klementyna pojawiła się w Miasteczku, jego mieszkańcy, przechodząc pod jej kamienicą i wciągając płynący z okien aromat, bez względu na porę roku myśleli o Wigilii, o świętach i bliskich. I zaczynali tęsknić, a z tej tęsknoty chwytali za telefony i dzwonili do widywanych do tej pory okazjonalnie dawnych przyjaciół albo wyprowadzali z garażów samochody i jechali do mam, cioć, babć i dziadków. Choć przecież zanim z okien kamienicy popłynął piernikowy zapach, odwiedzali ich raz, góra dwa razy w roku.
A Klementyna, autorka całego zamieszania, kładąc wypełnione piernikami blachy na okiennych parapetach, gdzie ciastka stygły i twardniały, kompletnie nie była świadoma tego, że sprawia, że ludziom miękną serca.
I cukiernia, którą w końcu zdecydowała się znów powołać do życia, właśnie z piernikami kojarzyła się najbardziej. Pierniczki były tu dostępne cały czas. Część z nich ozdobiona tak, że idealnie pasowały do trwającej pory roku. Część bez żadnych upiększaczy leżała równo poukładana w ozdobnych pudełkach i swoim zapachem przypominała, że mała miłość, która rodzi się dwudziestego czwartego grudnia, nie odchodzi wcale wraz z zakończeniem świąt, ale zostaje z ludźmi na okrągły rok i z tygodnia na tydzień staje się coraz bardziej intensywna.
Przynajmniej tak to widziała Klementyna.
Klementyna czarodziejka od pierników.
Klementyna zaklinaczka ludzkich serc.
I, o zgrozo, właśnie te pierniki, które były jej specjalnością, w tej chwili powodowały u niej bezsenność i stały się przyczyną potwornego stresu, który oczywiście skrupulatnie ukrywała i nie pozwalała, by ktokolwiek z jej bliskich domyślił się, że coś ją dręczy.
Za nic nie zamierzała dopuścić do tego, by choćby część frustracji, która ją nękała, przeszła na jej córeczkę Dobrochnę ani tym bardziej na babkę Agatę, która dopiero co odzyskała spokój. I jakby pogodziła się z rzeczywistością i z losem. A właśnie o takim dokładnie stanie rzeczy Klementyna marzyła nieomal przez całe życie i nie zamierzała ledwo co zadomowionego, kruchego spokoju płoszyć.
– Po moim trupie – mruknęła do siebie i cicho zamknęła drzwi do kuchni, dokąd właśnie przygnał ją niepokój, który nie pozwolił jej usnąć.
Postawiła czajnik na gaz, przygotowała błękitny kubek, wsypała do niego czarną herbatę z dodatkiem chili, czekolady i cynamonu, usiadła na drewnianym zydelku pamiętającym jeszcze czasy przedwojenne i popadła w zamyślenie.
W sumie gdyby spojrzeć na to obiektywnie i w kontekście całego roku, to nie było źle. A przynajmniej nie było tak do połowy października. Właściwie gdyby nie to, że bała się zapeszyć i wolała nie drażnić losu zbyt ostentacyjnym zadowoleniem, to można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że było bardzo, bardzo dobrze. Tak jak jeszcze nigdy do tej pory. Ostatni czas przyniósł ogromne zmiany, rozwikłał wiszące nad ich rodziną i siejące w ich życiu spustoszenie tajemnice. Sprawił, że i ona, i Pogubiona Agata, jak nazywano babkę, w końcu odnalazły swoją drogę, która nareszcie przestała zahaczać o spowitą cieniem przeszłość i ku ogromnej uldze wszystkich zainteresowanych na dobre zakotwiczyła się w teraźniejszości. Tworząc ich wspólny szlak. Wprawdzie nikomu nie przyszło do głowy, by Pogubioną Agatę zacząć nazywać Agatą Odnalezioną, ale najważniejsze było to, że właśnie nią się stała*. Wprawdzie los – jak to los – zadbał o to, żeby Klementyna za mocno się nie nudziła i problemów nie brakowało, ale przynajmniej nie miały szans zawrzeć sojuszu z tymi, które już mają za sobą. Ale pomimo dobrej passy Klementyna profilaktycznie nie traciła czujności. Doskonale zdawała sobie sprawę, że natura nie znosi próżni i skoro część kłopotów zniknęła, można się było spodziewać, że normalną i przewidywalną koleją rzeczy na ich miejsce przyjdą nowe.
Skoro o tym wiedziała, wydawało jej się, że jest przygotowana właściwie na wszystko. I że ze wszystkim sobie poradzi. Szczerze mówiąc, nawet łatwo przyszło jej się utwierdzić w tym przeświadczeniu, bo od jakiegoś czasu czuła się bezpiecznie. Miała wrażenie, że cokolwiek się wydarzy, zawsze znajdą się tacy, którzy staną za nią murem. Bo nareszcie nie była sama, miała wokół siebie ludzi, którym na niej zależało i którzy stali się ważni dla niej. Imka, niezmiennie od lat trwająca przy Klementynie, najlepsza przyjaciółka, jaką mogła sobie wymarzyć; Kuba, który zakotwiczył się w życiu jej i Dobrochny na dobre. Gdy o nim myślała, robiło jej się ciepło na sercu, które, o dziwo, z miejsca miękło. A przecież jeszcze niedawno była przekonana, że to jej nieszczęsne serce jest jak wadliwy piernik. Taki, który stwardniał, ale nigdy, przenigdy nie zmięknie. A tymczasem Kuba uświadomił jej, jak bardzo się myliła i jak bardzo potrzebowała kogoś takiego jak on. Kogoś, kto dla odmiany ją otoczył troską i przy kim mogła pozwolić sobie na brak heroicznego bohaterstwa. Mogła zwyczajnie być sobą, bez utwardzonego pancerza, w który ubrało ją jej dotychczasowe życie. To właśnie Kuba kawałeczek po kawałeczku ją z niego uwolnił. Wreszcie poczuła, jak to jest móc odetchnąć swobodnie, pełną piersią. Pod jego czułym spojrzeniem miękło jej to stwardniałe serce. Gdy myślała o nim i o sobie, od razu miała skojarzenie z piosenką _Ktoś do kochania_. Bo jej pierwsze zwrotki były właśnie o nich. Jakby ktoś, kto napisał tekst, doskonale ich znał.
Dotąd żyłam wolna jak ptak
Z dnia na dzień, z chmury na chmurę
Los jak piórko unosił mnie
Więc leciałam w dół albo w górę
Aż poczułam któregoś dnia
Że już dość mam tego fruwania
I zamarzył się ciepły dom
A w tym domu ktoś do kochania
Ktoś do kochania, do całowania
Do przytulania w pochmurne dni
Do rozśmieszania, do pocieszania
Na całe życie ktoś, czyli Ty
Ktoś, kto wysłucha, szepnie do ucha
Dwa czułe słowa, otrze łzy
Kto przy mnie będzie zawsze i wszędzie
Ktoś tylko dla mnie, właśnie Ty, Ty.
Wprawdzie z tym byciem wolną jak ptak można było polemizować, bo w końcu zawsze miała pod opieką babkę, a potem Dobrochnę, a co za tym idzie – wolność i swoboda były mocno dyskusyjne, ale reszta pasowała jak ulał. I tak jak na początku z całych sił broniła się przed Kubą i przed miłością, tak teraz nie umiała już wyobrazić sobie życia bez niego. Tak samo jak nie mieściło jej się w głowie, że mogłaby mieszkać gdzie indziej niż w Miasteczku, w różowej kamienicy stojącej w rynku.
To był jej pierwszy prawdziwy dom, w którym oprócz nich i babki Agaty pojawili się ludzie, którzy stali się dla niej kimś więcej niż znajomymi – stali się rodziną. Sąsiadka Julka z piętra niżej, która opiekowała się babką i Dobrochną, doktor Piotr, bez którego ani Klementyna, ani tym bardziej Dobrochna nie wyobrażały już sobie codzienności, Ruda Fela, kościelny Jasiek, nieco zdziwaczała, ale absolutnie niezbędna Stara Anna i wielu, wielu innych, którzy rozproszyli jej samotność i sprawili, że już nie czuła się zdana tylko na siebie. A to nie wszystko, co dostała od losu, bo poza ludźmi przybyli też inni domownicy.
Jej spojrzenie bezwiednie powędrowało pod kuchenny stół, gdzie leżał ogromny kudłaty pies Marcepan, a tuż obok niego, przytulony do czarnego psiego boku, spał wielki królik zwany Pasztetem, na cześć tego, że nigdy się nim nie stał. W pokoju Dobrochny w otwartej klatce drzemała uratowana tej wiosny sroka, która jakoś samoistnie zrezygnowała z wolności i najwyraźniej zniewolenie kompletnie jej nie przeszkadzało.
Tak, niewątpliwie był to bogaty w wydarzenia i obfitujący w dobre zmiany czas. Szczerze mówiąc, gdyby przed przeprowadzką do Miasteczka ktoś powiedział Klementynie, że będzie miała to wszystko, że w jej życiu pojawi się tylu kochających ją ludzi, a w jej domu zaroi się od zwierząt i pałających do niej sympatią sąsiadów, w życiu by w to nie uwierzyła. Przecież jeszcze do niedawna była zdana wyłącznie na siebie. Ledwo to pomyślała, dotarło do niej, że trochę jednak przesadziła. Bo ostatecznie nie była tak zupełnie osamotniona. Zawsze miała koło siebie Imkę. Gotową na wszystko i bezwzględnie oddaną. Irmina była nie tylko jej najlepszą przyjaciółką, ale też jej rodziną i opoką. I nie powinna o niej zapominać ani umniejszać jej roli. Na całe szczęście przeprowadzka tego nie zmieniła. Imka przyjeżdżała do niej regularnie. I mimo że była zatwardziałym mieszczuchem, a maleńkie prowincjonalne miasteczka napawały ją grozą, to do nowego miejsca zamieszkania Klementyny się przywiązała. Ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu polubiła miniaturowy ryneczek, wąskie i kręte uliczki i tych, którzy wpadali do różowej kamieniczki jak do siebie. A było ich całkiem sporo, bo Klementyna miała w sobie coś takiego, co przyciągało do niej ludzi.
A więc Imka była kiedyś i była teraz – i to pozostało bez zmian, ale poza tym zmieniło się wszystko.
Klementyna miała dom, który kochała i nie zamierzała go opuszczać, miała ludzi, na których jej zależało, miała szczęście i miłość. A to ogromnie dużo.
Potarła wierzchem dłoni zmęczone oczy i zapatrzyła się w okno, za którym rozciągało się granatowe, gwieździste niebo.
Wróciło do niej wspomnienie tego, jak przybyły tu z Dobrochną. Dokładnie o tej porze roku. Wtedy też była końcówka października.
Tyle tylko że pogoda była zupełnie inna.
Tegoroczny październik był kwintesencją złotej jesieni. W ciągu dnia w nagrzanym powietrzu cały czas unosił się zapach minionego lata. Za to wczesne poranki i zmierzch, który zapadał dużo wcześniej, przypominały, że te przywodzące na myśl lato popołudnia to ułuda. Jesienne kuglarskie sztuczki. Na początku i na końcu dnia październik odsłaniał swoją prawdziwą twarz. Osnutą tumanami mgieł, w których najpierw kąpały się górskie szczyty, a potem spowijała się nimi cała dolina, a wraz z nią przytulone do niej miasteczko. Te mgły przynosiły ze sobą rześki chłód podszyty wilgocią i ten charakterystyczny zapach. Ziemisty i dymny. Liściasty, jak nazywała go Dobrochna, tłumacząc, że jesień pachnie spadającymi z drzew liśćmi i te zapachy są złote, czerwone, a czasami brunatnobrązowe.
– Zgniłe – przekomarzała się z nią Imka.
Na myśl o przyjaciółce Klementyna uśmiechnęła się bezwiednie. Ale ten uśmiech znikł nieomal tak szybko, jak się pojawił, zastąpiony przez troskę, która ulokowała się w jej oczach i jak to troski mają w zwyczaju – zaczęła natychmiast z nich wyzierać. Bo pomimo tego, że miała przecież tak wiele, przyszłość napawała ją lękiem i rysowała się w ponurych barwach. Już więcej powodów do optymizmu miała wtedy, gdy przyjechała tu z Dobrochną po raz pierwszy. Choć przybyła do Miasteczka przytłoczona troską o babkę, niepewna, czy podjęła właściwą decyzję. W końcu nie chodziło o drobiazgi, tylko o zmianę całego życia. Przeprowadzka niechybnie musiała je wywrócić do góry nogami.
I rzeczywiście – początki nie były łatwe.
Gdy tu przybyły razem z córką, nie pachniało liśćmi ani wilgotną mgłą. Zamiast tego w powietrzu czuć było przymrozek. Ten aromat wbił się w pamięć Klementyny i Dobrochny, bo czuły go w zgrabiałych dłoniach, słyszały jego chrzęszczący odgłos w oszronionych trawach.
Nawigacja wyprowadziła je wtedy na manowce, samochód się zepsuł na kompletnym odludziu, pośród gór, i były zmuszone kontynuować drogę pieszo. Szczęście w nieszczęściu, że do Miasteczka nie było zbyt daleko.
Było coś mistycznego w tej ich drodze. Jechały w nocy i gdy auto odmówiło posłuszeństwa, księżyc jeszcze tonął w srebrnej poświacie na jaśniejącym niebie. A wiatr niósł ze sobą zapach niespiesznie schodzącego z gór mroźnego poranka. Klementyna na całe szczęście wiedziała, w którą stronę iść, wakacje spędzane tu lata temu u ciotki i całodzienne włóczęgi po okolicy teraz jej się przydały. Szły razem z Dobrosią, usiłując trzymać się środka wąziutkiej ścieżynki prowadzącej w dół, do Miasteczka.
I wtedy natknęły się na Starą Annę palącą ognisko na rozstaju dróg. Klementyna znała ją dobrze, tak samo zresztą jak pozostali mieszkańcy Miasteczka. Janinka, ciotka Klementyny, która stąd pochodziła, mówiła o Annie, że mieszka tutaj od początku świata i jeden dzień dłużej. I rzeczywiście nikt, ani najstarsi mieszkańcy, ani ci całkiem młodzi, nie mógł wyobrazić sobie tego miejsca bez zdziwaczałej, palącej na rozstajnych drogach ogień, śpiewającej zmarłym na cmentarzu Starej Anny.
Klementyna przymknęła oczy i pod jej powiekami przemknęły obrazy tamtej październikowej nocnej wędrówki. Klik, klik i pojawiła się Dobrochna, której Klementyna, widząc ogień i w pierwszym momencie nie wiedząc, kto przy nim siedzi, nakazała trzymać się z tyłu. A potem w uszach zaszumiał jej głos Starej Anny przekonującej małą, że nie ma się czego bać.
„Już ja o to zadbałam, żeby tej nocy przypadkowi podróżni nie pobłądzili – mówiła. – Wprawdzie innych zabłąkanych tu się spodziewałam, ale to, że ich nie ujrzałam, wcale nie znaczy, że ich nie było. W końcu zbliża się noc zaduszna… Kiedyś więcej wędrowców było na szlakach. I tych żywych, i tych, którzy już dawno udali się w podróż w zaświaty, a do nas tylko tak z sentymentu od czasu do czasu zaglądali. Postęp to wszystko unicestwił” – zaszumiał jej w głowie głos starej kobiety.
A potem Anna dorzuciła coś, co dało Klementynie do myślenia i wracało do niej nieustająco:
„Serca poszły w odstawkę. Ludzie są mniej wrażliwi. Niby wszędzie światła, latarnie, żarówki, a jednak pomimo to ciemniej jakby i widzą mniej”.
Tak jakoś to szło.
I było w tym boleśnie dużo racji. Ludziom rzeczywiście wiele rzeczy umykało, przestali słuchać pierwotnego instynktu, wierzyć w znaki.
Do tej pory Klementyna nie brała tego do siebie. Wydawało jej się, że ona nie lekceważy przeczuć. Wręcz przeciwnie – była święcie przekonana, że jest na nie bardzo wyczulona.
„A może to zbytnia pewność siebie mnie zgubiła i nawet nie zauważyłam, kiedy i jak i mnie to dopadło – przemknęło jej przez zmęczoną głowę. – Może powinnam tak jak Anna pójść na rozstaje dróg, gdzie żadne ze świateł Miasteczka nie dociera, i rozpalić ogień. Może wtedy, tak jak ci dawno żyjący, nierozpaskudzeni elektrycznością, zobaczyłabym więcej! Ot, na przykład tych swoich przodków, o których _nomen omen_ również podczas tamtego nocnego spotkania wspomniała Anna. I mogłabym ich pociągnąć za widmowe języki! Bo jeżeli to oni w tych swoich zaświatach uknuli ów misterny plan, którego częścią było przywiedzenie mnie tutaj i nakłonienie do otworzenia na powrót zamkniętej na patyk cukierni, to teraz, do diabła, powinni wziąć za to odpowiedzialność!”
W końcu Stara Anna z jakiegoś powodu upierała się, że awaria samochodu nie była przypadkowa. Że musiał się zepsuć właśnie na tych bezdrożach po to, żeby historia, tak jak to lubi najbardziej, mogła zatoczyć koło. Bo ponoć ich, Klementyny i Dobrochny, przodkowie właśnie tak tu przybyli, zeszli z gór wraz z pierwszym śniegiem. Z workami pełnymi aromatycznych przypraw, i zostali. Otworzyli cukiernię i rozsławili miasteczko swoimi wypiekami na wiele kilometrów.
I jak to Stara Anna wtedy powiedziała… „Pora na powrót w tym samym stylu”.
Klementyna nie wzięła sobie wówczas jej słów zbytnio do serca. Szczerze mówiąc, ani jej w głowie było łączenie awarii auta ze sposobem podróżowania protoplastów, ani nie zamierzała wracać do zawodowych korzeni i otwierać cukierni. Sam pomysł wydał jej się absurdalny. W końcu miała dostatecznie dużo pracy przy Dobrochnie, Pogubionej Agacie i piernikach, które sprzedawała na prywatne zamówienia.
A jednak Anna faktycznie musiała mieć specjalny dar widzenia, bo w płonącym na rozstaju ogniu wyczytała przyszłość. I Klementyna rzeczywiście w końcu uległa namowom innych, i uwierzyła, że jej przeznaczeniem jest powrót do korzeni i cukiernia. Początkowo broniła się przed tym zamysłem rękami i nogami. Bała się odpowiedzialności, powtarzalności i zakotwiczenia. W końcu przywykła do tego, że jedynymi stałymi w jej życiu są babka, Dobrochna i umiejętność pieczenia. Reszta była wielką niewiadomą. Wieczną tułaczką, podążaniem za Pogubioną Agatą. Zawsze spakowana walizka czekała w przedpokoju. W końcu jednak do Klementyny dotarło, że na dłuższą metę tak się nie da. Że jeżeli chce stworzyć córce bezpieczny dom, to nie może się on mieścić w bagażu podróżnym.
I postanowiła o to zawalczyć. O tę stałość właśnie. O szczęście i miłość. Gdy wydawało jej się, że dopięła swego, gdy poczuła się całkowicie bezpieczna, stało się coś, czego absolutnie się nie spodziewała.
Dlatego właśnie teraz, w środku nocy, siedziała bezczynnie w kuchni, zamartwiając się o przyszłość.
Od połowy października nie mogła piec. Znaczy nie tak w ogóle. Zwykłe ciasta i ciasteczka, babeczki i makaroniki, drożdżówki i pączki – z nimi, owszem, radziła sobie doskonale. Nie sprawiały kłopotów.
Trudność natomiast miała z tym, co do tej pory nigdy jej problemów nie przysparzało.
Z piernikami. Nie wiedzieć czemu się zbuntowały. Klementyna zupełnie nie miała pomysłu, jak sobie z tym poradzić. Przecież jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczyła. Pierniczenie było jej częścią. Szczególnie to okołoświąteczne. Bo pierniki pieczone w czasie, który na swój użytek nazywała przedgrudniem, czyli od ostatnich dni października i w listopadzie, i te grudniowe były wyjątkowe. Najpiękniejsze, jakie tworzyła w całym roku. Żadnych innych nie potrafiła tak kunsztownie przyozdabiać, żadne tak nie pachniały i przy żadnych innych nie była w stanie zatracić się tak jak przy tych świątecznych. I ci, do których takie pierniki trafiały, też wyczuwali ich osobliwą moc. Po prostu one emanowały ciepłem, szczęściem, spokojem i spełnieniem. Niektóre przynosiły nadzieję, zapowiedź lepszych dni. Inne dodawały odwagi, by wrócić do dawno nieodwiedzanych domów, przecierały zapomniane ścieżki albo odkurzały dawno zepchnięte na boczne tory marzenia. Klementyna nie wiedziała, na czym to polega. Ale niewątpliwie to, czym emanowały świąteczne wypieki, płynęło spod jej palców, było jej podarunkiem dla tych, którzy z niecierpliwością czekali na te wypieki. Podobno to był jej osobisty dar, każda kobieta z jej rodziny miała inny. Klementynie przypadł ten szczególny, grudniowy. Najbardziej spektakularny.
Niewątpliwie była to swoista magia. Przychodziła znienacka, wyczekiwana, z niecierpliwością wypatrywana. Nie było konkretnej godziny ani tygodnia, choć nigdy nie pojawiała się później niż w ostatnich dniach października.
Teraz też Klementyna czekała na charakterystyczne świerzbienie w palcach, mrowienie w samych ich koniuszkach, któremu nie sposób było się oprzeć. Czekała, aż ogarnie ją pełne ekscytacji zniecierpliwienie. Na moment, gdy będzie sięgać po gotowe, już wykrojone piernikowe serca; albo po ściany domków, którymi przyciągała do siebie wciąż nowych klientów, czekała na chwilę, gdy znów półprzytomna, lecz niebotycznie szczęśliwa będzie przygotowywać nowe partie ciasta, gdy w wielkim garze zacznie bulgotać mieszanka podgrzewanego miodu, cynamonu, imbiru, goździków. Kiedy kuchnię wypełni cichy śpiew, bo zazwyczaj gdy pracowała w samotności, śpiewała. I każdy przedgrudzień zaczynał się inną piosenką. Tak jakby każdego roku pierniki wybierały sobie inną przewodnią melodię.
I teraz właśnie czekała na to wszystko. Październik mijał niespiesznie. Chylił się ku końcowi. Zmierzchał. Odchodził.
A ona wyglądała tego specyficznego momentu z coraz większym niepokojem. Wyglądała i wyglądała – i jak na razie nic z tego nie wynikało. Patrzyła na czekające cierpliwie na ozdobienie przygotowane już zawczasu pierniki i nie czuła nic szczególnego. I niestety doskonale wiedziała, co to znaczy. Przy świątecznych piernikach, a w szczególności przy piernikowych domkach praca bez tego charakterystycznego czegoś nie wchodziła w grę. Klementyna przekonała się o tym wielokrotnie, gdy usiłowała trochę nagiąć ustanowione przez piernikową magię zasady. Zawsze kończyło się to katastrofą. Robione na siłę, bez ich specjalnego przyzwolenia, domki z piernika miast prezentować sobą kwintesencję romantycznej zimy, przywodzić na myśl ciepło i wyrywać z piersi spontaniczne okrzyki zachwytu i tęskne westchnienia, swoim ruderowatym wyglądem budziły grozę. Nie chciały się zlepiać, stać prosto ani miękko opływać lukrem. Były kostropate i swobodnie można je było wykorzystać do wystraszenia wszystkich obecnych i przeszłych duchów świąt. Z piernikowymi serduszkami, gwiazdkami i tym podobnymi było nieco prościej – tu Klementyna od biedy mogła ratować się swoimi codziennymi umiejętnościami, ale doskonale wiedziała, że ozdobione w ten sposób nie mają szans nawet do pięt dorosnąć tym piernikom, które wyczarowywała, gdy wpadała w ten swój swoisty przedbożonarodzeniowy trans.
Pamiętała, że gdy przyjechały tu pierwszy raz z Dobrochną, kuchnia była nieprzygotowana, pusta, a ją właśnie wtedy dopadło pragnienie zagniatania, wycinania, pieczenia, lukrowania i dekorowania. Całym sercem marzyła wówczas o pozostawionych w rzeszowskim mieszkaniu barwnikach, słoiczkach, miseczkach, ucieraczach i pędzelkach.
Teraz było na odwrót. Miała to wszystko profilaktycznie przygotowane już od wielu dni. Foremki do wykrawania drżały z niecierpliwości, słoiki z miodem stały równym rządkiem na kuchennym blacie. Przyprawy, powyjmowane z szuflad, były w pełnej gotowości. Ale ku rosnącemu cały czas niepokojowi Klementyny nadal nic się nie działo. Ani razu nie poczuła tego charakterystycznego czegoś, co sprawiało, że cały świat przestawał dla niej istnieć i liczyły się tylko leżące przed nią piernikowe serca albo przygotowane zawczasu ściany do domków z piernika.
A przecież o tej porze zazwyczaj zaczynała już robić swoje piernikowe kamieniczki. W zeszłym roku kilka już było gotowych. Teraz też czekał cały plik zleceń na domki, zdobione serca, gwiazdki, mikołaje. W tym sezonie dodatkowo do swojej oferty wprowadziła świąteczne pierniczkowe kartki z życzeniami. Zrobiła kilka przykładowych wzorów, które tak zachwyciły miłośników piernikowych wypieków, że nie nadążała z odpowiadaniem na zamówienia.
Tymczasem nie dość, że piernikowa magia nie chciała zadziałać, to stało się coś jeszcze gorszego. Straciła podstawowe piernikowe umiejętności. Zaczęło się właśnie jakoś tak w połowie października. Ciasto na piernik, które zazwyczaj mogła przygotowywać z zamkniętymi oczami i nieomal przez sen, znienacka przestało z nią współpracować. Wychodziło albo za gęste, albo za rzadkie. I nie smakowało tak, jak powinno. Na początku przyjęła to z lekkim zdumieniem, wytłumaczyła sobie jednak, że może jest zmęczona i musi trochę odpocząć. Przecież święcie wierzyła, że pierniki są bardzo wrażliwe, że wyczuwają wszystko i będą emanować dokładnie takimi emocjami, jakimi obdarzy je ten, kto je wygniata, piecze i zdobi.
Może właśnie dlatego ciasto piernikowe stawiło opór. Może wiedziało, że robione w takich warunkach byłoby senne, obolałe i podenerwowane. Tak to sobie wytłumaczyła. I przekonywała, że nie ma co się niecierpliwić. W żadnym razie nie chciała przecież, żeby pierniczki, które wyjdą spod jej rąk, były zmęczone i sfrustrowane, bo niechybnie tym właśnie obdarowałyby tych, w ręce których by trafiły.
Zrobiła więc sobie przerwę, ufnie czekając, aż piernikowe natchnienie w końcu się pojawi i zadziała. Ostatecznie zawsze tak było i któregoś dnia Klementyna niechybnie poczuje nieprzepartą potrzebę zaszycia się w kuchni, upływ czasu przestanie mieć znaczenie, a ona zajmie się tym, co całym sercem kocha. A kiedy skończy i otrząśnie się z tego swoistego transu, zobaczy leżące na kuchennym blacie pierniki udekorowane misternymi, delikatnymi lukrowymi koronkami albo takie, na których będą się pysznić zimowe obrazki: choinki otulone śniegowymi pierzynami, płatki śniegu spadające na spadziste dachy domów, kręte drogi lśniące lodem, a przy nich przycupnięte wiejskie chatki ze stojącymi przed nimi ubranymi odświętnie bożonarodzeniowymi drzewkami…
Wtedy do pomocy będą mogli włączyć się inni. Bo magia zadziała, uwolniona – będzie wszechobecna, będzie się unosić pod sufitem, oplatać palce zdobiących i wykrajających wciąż nowe piernikowe kształty.
Widziała to wszystko oczami wyobraźni, tak samo zresztą jak piernikowe domki. Była pewna, że w tym roku będą się robiły pięknie, że zostaną przyozdobione czapami śniegu, że z dachów będą się zwieszać lukrowane, do złudzenia przypominające prawdziwe, lodowe sople, że w środku będą precyzyjnie wykonane kominki, w których przy odpowiednim oświetleniu zapłonie landrynkowy ogień.
I mimo że w głowie miała te wszystkie obrazy, że nie mogła spać po nocach, bo przecież była gotowa i czekała tylko na znak – nic się nie zmieniało.
Mając na uwadze, że oto właśnie równo z wybrzmieniem dwunastego uderzenia zegara odszedł przedostatni dzień października, nie było się co dłużej łudzić i trzeba było spojrzeć prawdzie prosto w oczy: nie wyglądało to dobrze.
Bo co zrobi, jeżeli nic się nie zmieni? Jak zrealizuje zamówienia na piernikowe domki, które – nie było sensu się oszukiwać – przynosiły jej nie tylko ogromną satysfakcję, ale też konkretny zarobek? Co powie ludziom, którzy jej zaufali?
„I dodatkowo przyjęłam jeszcze ogromne zamówienie od dużej firmy, która już wpłaciła zaliczkę” – jęknęła w duchu.
Jeżeli miała z tym wszystkim zdążyć, powinna już być w ferworze pieczenia, lukrowania, tworzenia marcepanowych choinek i figurek.
Każdy dzień zwłoki przybliżał nieuchronną klęskę. Za moment zwyczajnie nie da rady. No chyba że przyjęłaby jeszcze kogoś do pracy. Wtedy, zakładając, że w końcu uda jej się zacząć, przy dodatkowej parze rąk uporałaby się jakoś z wiszącym nad nią niczym ciemna burzowa chmura opóźnieniem. „Istny piernikowy miecz Damoklesa” – myślała.
Cały szkopuł polegał jednak na tym, że założyła, że w tym roku jeszcze obejdzie się bez dodatkowych osób, nie chciała zatrudniać nikogo obcego. Stwierdziła, że poradzą sobie z Rudą Felą i z dorywczą pomocą babki Agaty. Znając życie, Kuba również nie będzie stał z założonymi rękami. W końcu był – tak jak i ona – cukiernikiem.
Byli sprawdzoną ekipą i co więcej – każdy z osobna wiedział, jak to działa. Że niektóre zamówienia Klementyna musi robić zupełnie sama, że czasem lepiej nie pokazywać się w kuchni i zostawić ją samej sobie, a czasami wręcz przeciwnie, trzeba ją stamtąd siłą wyrzucić. I przede wszystkim, że zamówienia świąteczne rządzą się swoimi prawami. Że nikt nie może się zabrać do tej pracy, dopóki Klementyna własnoręcznie i samodzielnie nie ozdobi pierwszych pierników i nie zrobi pierwszego domku. Nikt się temu nie dziwił. Nie trzeba było nikomu nic tłumaczyć ani mierzyć się ze zdumionymi spojrzeniami i z sugestywnym pukaniem się w głowę.
To była ta bardziej duchowa i abstrakcyjna strona medalu. Bo druga była do bólu prozaiczna. Po prostu nie zatrudniając nikogo innego, pozwalała tym, co już byli, zarobić więcej. A kasa była im wszystkim bardzo potrzebna. O ile ona sama miała bardzo napięty budżet, o tyle ten Rudej Feli był tak ponaciągany, że rwał się i świecił dziurami. I jeszcze do niedawna Klementyna miała nadzieję, że jesień i zima wyrównają wszelkie braki.
Z ponurych rozmyślań wyrwało ją gwizdanie czajnika. Zamrugała i potrząsnęła głową, jakby to mogło uwolnić ją od gnieżdżącego się tam upartego niepokoju.
Z westchnieniem podniosła się z zydelka i wlała wrzątek do błękitnego kubka. Uniósł się z niego aromat cynamonu i czekolady z lekką nutką pikanterii. Sproszkowana papryczka chili była do tego niezbędna. Dzięki niej ta herbaciana mieszanka charakteryzowała się jedyną w swoim rodzaju kombinacją czekoladowej słodyczy i zadziorności.
– Czyli czegoś, czego potrzebuję najbardziej – mruknęła do siebie Tyśka i upiła łyk, parząc sobie przy tym wargi.
A potem rozejrzała się wokół siebie, obrzuciła zirytowanym spojrzeniem stojące na blatach szafek słoiki z miodem, leżące w torebkach przyprawy, gotowy na wszystko wielki płócienny worek z mąką i poczuła, że wzbiera w niej złość pomieszana z determinacją.
Niebezpieczna mieszanka, jaką nie powinno się doprawiać żadnego z ciast, a już na pewno nie świątecznych pierników, które z założenia miały emanować ciepłem, miłością i spokojnym szczęściem. Wściekłe pierniki raczej nie wróżyły niczego dobrego.
– Cóż, trudno – mruknęła pod nosem Klementyna i zdecydowanym ruchem podniosła się od stołu. – Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma – zakończyła, usiłując wyprzeć z głowy zupełnie inną wersję tego powiedzenia, która zaszumiała jej w głowie piosenką śpiewaną przez jej ulubionego Andrzeja Poniedzielskiego:
Patrzę sobie, myślę sobie,
O, zdziwiony takim swoim dziś obliczem,
Myślę sobie, to jak ja już sobie myślę,
To ja zrobię coś dla siebie
Sobie zrobię
Żeby tak nie październiczeć.
I na przekór otumanom mgieł jesiennych
I wbrew temu tu całemu liściatemu przedsięwzięciu,
Myślę sobie, to napiszę ja piosenkę
I napiszę ja piosenkę o, o szczęściu
I do pióra poprzez ramię, ale przecież od ciemienia,
Które czasem zowią deklem
Spłynął taki oto refren
La, la, la,
La, la, la,
Ta piosenka to piosenka całkiem zła.
To piosenka, która mówi
Jak się nie ma, co się lubi
To nie lubi się i tego, co się ma…
No cóż, trudno jednak nie przyznać racji tej ostatniej wersji – nie oparła się pokusie i tym razem głośno zanuciła pasujący do jej nastroju refren:
La, la, la,
La, la, la,
Ta piosenka to piosenka całkiem zła.
To piosenka, która mówi
Jak się nie ma, co się lubi
To nie lubi się i tego, co się ma…
„No właśnie, a że ja strasznie nie lubię nie lubić i doskonale wiem, że samo się nie zrobi, muszę w końcu wziąć sprawy w swoje ręce” – postanowiła, upijając kolejny łyk zadziornej herbaty. I być może pod wpływem buntowniczych myśli Klementyny pikantność chili wybiła się na prowadzenie, spychając na dalszy plan słodycz czekolady, i jeszcze bardziej utwierdziła dziewczynę w przekonaniu, że nie ma na co czekać.
„Może właśnie o to chodzi – pomyślała. – Skoro duch świąt o mnie zapomniał, a to, co zwykle samo się pojawiało, nie przychodzi, to trzeba je do siebie przywołać. A co zrobi to lepiej niż korzenny zapach przypraw połączony z gorącym miodem?
Zrobię cały wielki gar tego specyfiku, żeby mieć gotową podstawę do piernikowego ciasta – postanowiła. – Ostatecznie tego nie da się zepsuć. Bo jak? Nie można schrzanić podgrzania miodu, cynamonu, goździków, imbiru i paru innych składników. A jednocześnie to właśnie one pachną tak, że z miejsca chce się biec po choinkę i sprawdzać, czy biały obrus jest na swoim miejscu. To aromatyczna kwintesencja świąt”.
Klementyna odstawiła błękitny kubek tak gwałtownie, że wzburzyła jego zawartość, która zachlupotała i kilka kropel herbaty wylądowało na blacie szafki. Może gdyby spojrzała na nie uważniej, dostrzegłaby, że lśnią wyjątkowo mocno i naznaczone są mikroskopijnymi czerwonymi drobinkami. To pikanteria chili mrugała w nich prowokująco.
Ale Klementyna, zajęta wyjmowaniem z szafki ogromnego gara z podwójnym, grubym dnem, nie zwróciła kompletnie uwagi ani na kubek, ani na bursztynowe, purpurowo piegowate kropelki. A nawet gdyby to zrobiła, raczej nie wzięłaby sobie do serca tego, co sobą przedstawiały. Bardzo prawdopodobne, że skupiona na doskonałym, jak jej się wydawało, planie, kompletnie zignorowałaby i je, i płynące od nich przesłanie, które wyraźnie mówiło, że brawurę trzeba dawkować ostrożnie. Zwłaszcza gdy rzecz dotyczyła czegoś tak delikatnego jak świąteczność.
* Historię Pogubionej Agaty i Klementyny możecie poznać, sięgając po tytuły z serii z sercami: _Serce z piernika_, _Serce w skowronkach_ i _Serce w obłokach_.Śniły jej się górskie szczyty pokryte śnieżnymi czapami, jakaś wąska, kręta droga, przy której stały domki, niby piernikowe, a jednak duże, rzeczywiste. Przez witrażowe landrynkowe okna widziała wnętrza i ludzi, którzy nakrywali do stołów, ubierali choinki, na najwyższych półkach w szafach ukrywali prezenty. Już wiedziała – zbliża się Boże Narodzenie. Uniosła głowę i spojrzała na krawędzie dachów, z których miękko spływał śnieg – śnieżnobiały lukier – i zwisały przezroczyste sople. „Jak żywe – pomyślała z ukontentowaniem. – Dobra robota” – pogratulowała sobie i zadarła głowę jeszcze bardziej. Granatowe niebo, złociste gwiazdy. Zrobienie lukrów w tak intensywnych kolorach wymagało dużego wyczucia i wprawy. A jej wyszło rewelacyjnie. Jeszcze raz spojrzała w kierunku oglądanych poprzednio domów. Ale nie dostrzegła ich, bo nagle znalazła się zupełnie gdzie indziej. Na rynku. Tu również wszystko było piernikowe, marcepanowe i lukrowane. Na środku placyku stała ogromna choinka, zielone igły były starannie wyrzeźbione w lukrze, bombki pyszniły się tysiącem kolorów. A z nieba zaczęły spływać słodkie, cukrowe płatki śniegu.
Klementynę ogarnęło poczucie wielkiego szczęścia. Zniknęły cała niepewność i lęk. Bo przecież jej się udało! I to jak! Była sobą zachwycona.
„To ja stworzyłam cały wielki zimowy świat! Jestem stworzycielką! Wielką stworzycielką świątecznego świata!”
Ledwo to pomyślała, zaczęły wokół niej wirować marcepanowe śniegowe płatki, okrążały ją, skupiały się coraz bliżej siebie, aż w końcu przybrały smukły kobiecy kształt.
„To duch świąt” – nie wiedziała, skąd to wie, ale wiedziała.
„Kto by pomyślał! Duch świąt jest kobietą” – przekrzywiła głowę i przechyliła się tak, żeby zajrzeć marcepanowej postaci w twarz, ale tamta odsunęła się gwałtownie, a wokół niej pojawił się dym.
I eteryczny, smukły duch świąt zaniósł się kaszlem. Klementyna poczuła, że coś tu wyraźnie się nie zgadza. Żadne duchy, a już na pewno te świąteczne, nie powinny kasłać.
I wrzeszczeć:
– A niech to szlag! Cholera jasna!
A ten właśnie wrzeszczał i dodatkowo boleśnie szarpał ją za ramię.
– Ej – powiedziała więc z wyraźnie słyszalną w głosie pretensją i w tym momencie się obudziła, otworzyła oczy i zamarła.
Cała kuchnia spowita była smugami gryzącego dymu, który wydobywał się ze stojącego na gazie i rozgrzanego do czerwoności gara. A nad nią stała rozkaszlana Imka i raz po raz szarpała ją za ramię.
– Chwała Bogu, żyjesz – wychrypiała, widząc, że Klementyna rozgląda się wokół siebie nieprzytomnym, zaspanym wzrokiem. – Myślałam, że zaczadziałaś! Chociaż wiem, że czad i spalone garnki nie mają nic wspólnego, to i tak nie mogłam pozbyć się tej strasznej myśli – dodała i rzuciła się do kuchenki wyłączać gaz pod garem.
Klementynie te parę chwil wystarczyło, by oprzytomnieć. Błyskawicznie zerwała się od stołu i na całą szerokość otworzyła okno. Złapała ścierkę i zaczęła nią zawzięcie machać, jakby to mogło przyspieszyć przegnanie gryzącego dymu, który szarymi smużkami konsekwentnie oplatał całe pomieszczenie. Imka, czerwona na twarzy, usiłowała opanować kaszel.
– No to trzeba mi oddać sprawiedliwość, mam wyczucie chwili – wychrypiała w końcu, podchodząc do Klementyny do okna. Wychyliła się i nabrała głęboki haust zimnego październikowego powietrza. – Przybyłam w ostatnim momencie, bo jeszcze chwila, a garnek zająłby się żywym ogniem i kamienica poszłaby z dymem.
– A tak dymu nadal ci u nas dostatek, ale spaliła się li tylko zawartość gara i dno od środka – mruknęła Klementyna. – Przynajmniej uniknęliśmy pożaru i masz rację, jak trzeba, to trzeba, oddaję bez chwili wahania. No tę sprawiedliwość. Sama to przed momentem powiedziałaś, że trzeba ci oddać sprawiedliwość i że masz wyczucie chwili – dorzuciła wyjaśniająco, widząc zdezorientowaną minę przyjaciółki. – A skoro już przy tym jesteśmy, to co cię tu tak znienacka przygnało? I to w tygodniu? Pomijając oczywiście wyczucie chwili.
– No proszę, człowiek przyjeżdża, ratuje z opresji i zamiast usłyszeć: „Jak dobrze cię widzieć! Tęskniłam”, i takie tam, to z miejsca zostaje obrzucony podejrzliwymi pytaniami: „Co cię tu tak znienacka przygnało? I to z poniedziałku?” – Imka udatnie sparodiowała Klementynę.
– No nie czepiaj się, przecież doskonale wiesz, że zawsze się cieszę, jak przyjeżdżasz, i zaczynam tęsknić z miejsca, gdy znikasz mi z oczu. Ale to nie zmienia faktu, że rzadko wpadasz bez uprzedzenia. A jeszcze rzadziej w tygodniu. To po pierwsze. A po drugie, musisz mi wybaczyć brak taktu, bo nadal jestem otumaniona dymem i jeszcze nie doszłam do siebie – mówiąc to, Tyśka otarła łzawiące oczy wierzchem dłoni.
– No dobrze, biorąc pod uwagę niecodzienne i dramatyczne okoliczności, wybaczam ci ten rażący brak zachwytu na mój widok. Choć ludzie, którzy ratują innych przed niechybną śmiercią w pożarze, są raczej przyzwyczajeni do bardziej entuzjastycznych reakcji – zauważyła Imka, marszcząc zabawnie nos.
– Biorąc pod uwagę, że to mój pierwszy raz, nie mam jeszcze wprawy, ale z czasem na pewno uda mi się jakoś bardziej spektakularnie zareagować. Może rzucę ci się do nóg, obłapię i zacznę dziękczynnie zawodzić. Czy to by cię usatysfakcjonowało?
– Raczej skłoniło do wezwania lekarza od głowy – parsknęła śmiechem Imka. – I pomijając wszystko, to lepiej, żeby kolejnych razów nie było. Bo kto wie, czy znów będę miała wyczucie chwili i sprawę niecierpiącą zwłoki.
– Aha, czyli jednak miałam rację, że to nie jest spontaniczna wizyta – pokiwała głową Klementyna.
– Miałaś. Dlatego między innymi przyjechałam tak wcześnie. Żeby móc z tobą na spokojnie porozmawiać, zanim cała reszta wstanie. Myślałam, że wyciągnę cię z łóżka i usiądziemy sobie na spokojnie przy kawie… Przywiozłam nawet ze sobą tartę ze szpinakiem i z serem pleśniowym, twoją ulubioną, moja mama upiekła specjalnie z myślą o tobie. No i trochę o mnie, bo jej powiedziałam, że muszę mieć coś, co pomoże mi cię zmiękczyć, a przy tej tarcie zawsze się rozpływasz. Wprawdzie mama zaproponowała, że może jeszcze upiec cytrynową, ale pomyślałam, że u ciebie jest tyle słodyczy, że bez sensu, bo to tak, jakby nosić drwa do lasu…
– Oho, coś mi się wydaje, że ta twoja sprawa jest dużego kalibru – przerwała jej Klementyna. – Skoro już na wstępie chcesz mnie wziąć na tartę i przyjeżdżasz w poniedziałek, a przecież wiem, że początek tygodnia jest u ciebie w pracy najbardziej intensywny, i dodatkowo usiłujesz mnie zagadać, to musi chodzić o coś naprawdę dużego…
– Bo w sumie to jest i duże, i nienadające się na telefon. To po pierwsze. A po drugie, to nawet jakbym chciała to obgadać telefonicznie, to od wczoraj nie odbierasz i to mnie przede wszystkim natchnęło do natychmiastowego przyjazdu, panno słusznie podejrzliwa. Już się nauczyłam, że jak nie odbierasz i nie oddzwaniasz, to niechybnie znaczy, że coś się dzieje.
– Eee tam, chyba trochę przesadzasz – mruknęła Klementyna bez przekonania.
– No widać na załączonym obrazku, jak przesadzam! Właśnie usiłowałaś puścić z dymem kamienicę, dobrze, że dałaś mi klucze do mieszkania i mogłam wejść! To twoje nieodbieranie telefonu jest symptomatyczne. Pamiętasz? Raz gdy nie mogłam się do ciebie dodzwonić, leżałaś w szpitalu, kolejny…
– Dobrze, dobrze, masz rację – przerwała jej Klementyna, kapitulując. – Rzeczywiście znasz mnie jak zły szeląg. I tak, najczęściej nie odbieram, gdy mam jakiś kłopot, którym nie chcę martwić innych.
– A ja ci tyle razy powtarzałam, że po to ma się przyjaciół, żeby te kłopoty dzielić. Takie podzielone z miejsca tracą na objętości i wadze i łatwiej się z nimi uporać. Ale oczywiście jak zwykle jesteś uparta jak oślica! Zresztą co ja mówię! Jedna oślica to byłaby bułka z masłem! Ty jesteś jak wielkie stado oślic i baranów razem wziętych!
– Chyba kóz – poprawiła odruchowo Klementyna. – Mówi się „uparta jak koza”.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_