- W empik go
Światła - ebook
Światła - ebook
Zbiór nowel pisanych przez Marię Rodziewiczównę przede wszystkim w okresie, gdy Polska była pod zaborami. Stąd ich tematem jest często obrona majątku, kultury, języka i dziedzictwa narodowego. W kręgu zainteresowań autorki znajdowała się również emancypacja i oświata wiejskich kobiet.
Dzięki epickiemu talentowi autorki odkrywamy świat już nieistniejący, będący częścią naszej bogatej i złożonej historii. Bohaterowie opowieści są jak zawsze u Rodziewiczówny osobami z krwi i kości. Bywają dobrzy albo źli, kochają albo nienawidzą, często nie potrafiąc znaleźć swego miejsca w świecie.
Zbiór zawiera utwory: „Światła”, „Złe”, „Na tokach”, „Skręt”, „Wydaleni”, „Pięć koron”, „Skrzypek”, „Surma”, „Drwal”, „Siódmy syn”, „Tajemniczy medalik” oraz „Wrażenia i przeżycia. Lato 1915”.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-094-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był sobie we wsi człowiek niebogaty, Makar Wacan. Całe jego bogactwo stanowiła chata bez gruntu, wóz drabiniasty, trzy konie i wielka miara sprytu w głowie. Wacan ziemi nie uprawiał, nad sochą kark mu się nie zgarbił, wiek zbył na tym wozie swoim – na gościńcu.
Był stary, więc pamiętał czasy dawne, gdy nie było kolei żelaznych, i znał drogi bardzo dalekie od Rygi do Odessy, od Smoleńska do Wrocławia. Posiadał nieograniczone zaufanie okolicznych dworów i kupców, przewoził towary, ludzi, grube pieniądze, wracał zawsze szczęśliwie, załatwiał polecenia pomyślnie, nie popełnił na grosz nieuczciwości.
Miał w sobie naturę nomada. Parodzienny odpoczynek w chacie już go nużył; już narządzał wóz, kuł konie, i gdy się nie trafiała dalsza droga, jechał choć do miasteczka na odpust, na jarmark, byle gdzie, byle być na wozie i na gościńcu. Człek był ciekawy, o bystrym oku, suchej lecz mocnej budowy, niewiele mowny, słuchający uważnie, karbujący wszystko w pamięci. Pisać ni czytać nie umiał, ale nigdy niczego nie zapomniał i wyrachował się z największej sumy.
Trudno go było wyciągnąć na gawędę. Wódki nie pił, fajki z zębów nie wypuszczał, a w samotnych swych wędrówkach przywykł do milczenia i do ostrożności w zwierzeniach.
Makar Wacan był bezżenny. Do jego fachu kobieta nie była potrzebna; w wędrówkach bezustannych młodość mu minęła, że się i nie obejrzał, a gdy przyszedł wiek, że go kumoszki wyswatać chciały, czując pieniądze u chłopa – wtedy on się stanowczo oparł. Zakochał się w swobodzie i woli.
Niemłody już był, gdy raz ze swej wędrówki przywiózł do domu dziecko. Władzy oznajmił, że znalazł je przy drodze, w lesie, że je na opiekę bierze, i zaludniła się w ten sposób jego chata.
Od owego czasu Wacan począł więcej we wsi przebywać. Nie starość to była, ani słabość, ale uciecha, że w pustej izbie coś szczebioce. Zrazu bawił się tą nowością, potem nawykł, wreszcie się przywiązał. Wędrował po dawnemu, ale na dalsze wyprawy niechętnie się puszczał, chyba ułakomiony wielką zapłatą.
Wymawiał się, wymyślał przeszkody.
– Konie nie kute, jeden zatarty... klacz stara, już słaba. Trzeba by ją przehandlować – na jarmark się wybieram.
Różne racje, tylko nie tę jedną prawdziwą, że mu od dziecka nie chciało się odjechać.
Ani się spostrzegł, że tę dziewczynę pokochał, jak własną.
Twarz jego surowa miewała grymas niepojętej wesołości, gdy go kto o znajdę spytał. Milczące usta rozwierały się chętnie do gawędy o niej.
Można go było udobruchać w najgorszej chwili jej imieniem, można było najlepszy humor popsuć, byle mu napomknąć, że mogą się znaleźć prawdziwi rodzice i dziecko mu odebrać.
Wtedy bywał niespokojny i wcale z chaty nie wychodził, tylko patrzał okienkiem ponuro na drogę, która mu pod wrotami biegła.
Ale lata mijały, dziecko rosło, Makar starzał, i nikt się po jego skarb nie zgłaszał.
Zmieniło się wiele na świecie, i aż w te odludne strony poczęły wkraczać nowe wynalazki. Gdy o dwie mile od wsi Makara wytknięto linię drogi żelaznej, ludzie złośliwi poczęli dogadywać staremu:
– Ot, dziadu, na wozie nie umrzesz, bo już ciebie nikt najmować nie będzie: skończyło się twoje panowanie!
Makar pogardliwie ramionami ruszał.
– Wielka mi historia – żelazna maszyna! Niech wozi, a taki ani ty, ani ta bestia tego nie zobaczy, na co ja się napatrzył po moich drogach. Hej, hej – moje drogi!
I zapadał w zamyślenie.
Jednakże wozić i jeździć nie przestał, owszem, zarobek przy budowie kolei miał codzienny. Woził kupców i inżynierów, dostawców i wszelaki naród cudzy, który się zbiegł do pracy i korzyści. Poznali go rychło, i codziennie był użyteczny. Najczęściej zaś woził młodego technika, nadzorcę robót przy moście żelaznym.
Most był w głuszy i odludziu, inżynier mieszkał w budzie z desek, znudzony brakiem towarzystwa i wszelkiej wygody.
Co dni kilka zrazu jeździł do wsi, gdzie mieszkało dwóch kolegów, i tam poznał Makara, jego chatę i jego wychowanicę.
Dziewczyna miała wtedy lat siedemnaście i była bardzo ładna i śmiała.
Gdy pierwszy raz inżynier wstąpił do izby, by zamówić furę Makara z powrotem do mostu, nie zastał starego, tylko dziewczynę.
Powiedziała mu, że „ojciec” zaraz wróci, i bynajmniej nie zalękła widokiem obcego, krzątała się dalej po izbie, nucąc.
Młodzieniec zaczął rozmowę, odpowiadała swobodnie, zaczął żartować, odcinała mu żywo. Zajęła go i zabawiła. Makar zastał ich jakby dawno znajomych.
Przez całą drogę inżynier zachwalał dziewczynę; starego głaskało to po sercu, uśmiechał się, polubił młodego.
Odtąd woził go często tu i tam. Droga była błędna, po moczarach, groblach, krętych ścieżynach i lasach – wiorst kilkanaście. Zwykle jechali nocą – dla oczu Makara nie było ciemności. Tak trwało przez parę miesięcy. Często gęsto wstępował inżynier do chaty, parę razy zanocował – a płacił hojnie. Wszyscy byli z siebie zadowoleni.
Zdarzyło się jednak, że Makar poróżnił się z sąsiadem, zawistnym o dobry byt i zarobek furmana.
Poszło o byle co – o wiadro u studni. Mieli ją wspólną, i w chwili, gdy Makar swe konie chciał spiesznie napoić, tamten mu wiadro zajął.
– Mógłbyś zaczekać, aż ja skończę! – mruknął stary – twemu bydłu zostanie wody, a mnie spieszno w drogę.
– Jedź, jedź, durniu! Wyjeździsz sobie pociechę! – tamten urągliwie odparł.
Makar się obraził o swój fach.
– Jużem sobie wyjeździł, com chciał. Więcej, niż ty, to głupie bydło hodując i po gumnie łapcie rozdeptując.
– Baczże, by to, coś wyjeździł, nie wyjechało ci w świat żelazną drogą! – zaśmiał się sąsiad.
– Gadasz bałamutnie, jakbyś się na znachora uczył – z pozorną obojętnością odrzekł Makar, i odzyskawszy wiadro, zajął się pojeniem koni.
Młody inżynier tymczasem w izbie na podwodę czekał, wcale do pośpiechu nie nagląc.
Słowo sąsiada wpadło głęboko w głowę starego. Sumował, rozmyślał, a nade wszystko począł baczniej się rozglądać. I zauważył, że ludzie uśmiechali się na jego widok, a szczególnie uśmiechali się, gdy wiózł inżyniera. I zauważył, że młodzieniec coraz częściej do chaty zagląda, i że dziewczyna, gdy go nie było, raz w raz zagląda w okienko.
Makar wszystkiego tego dopatrzył, zakarbował, niczego po sobie nie dając poznać; stał się tylko bardziej milczącym i mniej chętnym do wyjazdu. Zaczął też po wsi napomykać, że pora dziewczynę zeswatać, by dostać do domu młodego wyręczyciela i pomocnika.
Inżyniera zaś nie przestał wozić i przywozić, spełniać jego polecenia, służyć mu rzetelnie... Znowu upłynęło tak kilka tygodni. Gospodarski syn, chłopak porządny i pracowity, przysłał swe swaty do sieroty – odmówiła stanowczo.
– Czym on ci krzyw? – spytał jej spokojnie Makar, gdy swaty odeszły.
– Mnie ta każdy krzyw! Nie chcę żadnego – odparła.
– Czemu? Lubisz kogo? – badał stary. Poczerwieniała, ale wnet odzyskała rezon.
– Ja nie hodowałam się dla chłopa na sługę!
– A na cóż? Na panowanie?
– Nie na panowanie, ale i nie dla gbura.
– Stefan nie gbur. Dobry chłopak, stateczny i spokojny. Takiego bym zięcia chciał mieć.
– Nic pilnego – mruknęła.
– A właśnie, że mi pilno. Hodowałem ciebie nie na zmarnowanie. Rozumiesz? Tej jesieni chcę mieć weselisko. Nie chcesz Stefana – nie zmuszam. Przyjdą inne swaty wybierz innego, ale wybrać musisz!
– Jak muszę, to wybiorę! – odparła głucho.
Stary na nią popatrzał dziwnie, zawahał się, chciał jeszcze o coś spytać, ale się snąć nie ośmielił – i zmilkł. Od tej rozmowy znajdował ją często płaczącą. Pytał ją o powód łez, ale nie potrafił wydobyć zwierzenia, więc przestał zagadywać. Stał się ponury, i źle patrzał na ludzi.
Przyszły drugie swaty; dziewczyna odmówiła. Gdy zostali sami, stary już jej o nic nie pytał, ino rzemień odpasał i z groźną miną do niej przystąpił. Zrozumiała, co ją spotka – razy – pierwsze w życiu. Groza odjęła jej mowę; blada, jak ściana, zmrużyła oczy, oczekując bólu.
Ale Makarowi na widok jej zalęknienia zabrakło serca, zamiast uderzyć, na głowie jej rękę położył, do siebie przygarnął.
– Powiedz mi prawdę, doniu! – rzekł z cicha. Dziewczyna łkając runęła mu do nóg.
– Nienawistny mi każdy! Nie zmuszajcie! – wyjąkała.
– Otumanił cię ten panicz! Powiedz! Wszystką prawdę wyrzuć z duszy! Toć ja cię chował! Od śmierci uratował maleńką... Krzywdy ci nie uczynię...
Wtedy dziewczyna uległa, wszystko wyznała.
Nie była szczęśliwą, ale otumanioną, upojoną gładkimi słowy młodego panicza. Roiły się jej cuda i dziwy. Gotowa była, jak opętana, iść za nim na kraj ziemi.
Stary wysłuchał spokojnie, wciąż ją po głowie gładząc, nie strofował, ani morałami obarczył.
Na zakończenie pobłażliwie się uśmiechnął.
– Minie to, doniu, nie płacz! A jeśli on prawdę ci gada, to się pokaże. Nijakiego wstydu nie miej, boś nic złego nie popełniła, ino jak on tu przyjdzie znowu, to mu rzeknij, by mnie powiedział, jeśli prawdę zamyśla. Boć ty przecie nie będziesz uciekała ode mnie w świat z obcym, kiedy ja ci żadnej przeszkody nie stawiam. Kiedy on ci sądzony, to niech cię bierze, ale z moim błogosławieństwem i wyprawą i wyposażeniem. Rozumiesz?... tak mu rzeknij, niech będzie koniec potajemnikom i bałamuctwu!
Dziewczyna jakby ożyła. Wróciła jej swoboda i wesołość i po dawnemu szczebiotała do opiekuna.
W parę dni potem Makar swą trójkę do wozu zaprzągł i do mostu ruszył.
Odjeżdżając rzekł do dziewczyny:
– Jutro rano śniadanie na dwóch przygotuj.
I uśmiechnął się, a ona pokraśniała.
Ale uśmiech starego prędko znikł, i tak zamyślony dalej jechał, że nawet znajomym na pozdrowienia nie odpowiadał i u krzyżów na rozdrożach czapki nie uchylał.
Wreszcie u żelaznego mostu stanął przed budą inżyniera, konie wyprzągł i czekając końca dziennych robót, leżał w trawie, ćmiąc fajkę od komarów. Tak go zastał młody inżynier, wracając wieczorem od zajęcia. Od pewnego czasu nie był już ze swym woźnicą tak swobodny, jak dawniej.
– Akuratni jesteście, Makar, jak zegar! Cóż tam u ludzi słychać?
– Wszystko po staremu. Czy panicz zaraz ruszy?
– Oj zaraz! Dokuczyło mi tu do syta, przez tydzień.
Stary prędko konie zaprzągł, i po chwili ruszyli w drogę i wnet utonęli we mgle białej i chłodnej, która byle wieczór wstawała z błot i pokrywała cały ten krajobraz.
Miało się już ku jesieni, i tęskność, i cisza już ogarniały świat. Szkapięta Makara biegły niesporo, wóz chybotał po kępinach i pniach; obydwaj milczeli.
– Co się to świeci? – zagadnął wreszcie inżynier, wskazując jasność gdzieś w dali.
– Albo się świeci, albo się pali! – odparł zagadkowo Makar.
– Jak to?
– Bo bywają różne łuny. Bywają jasności i płomienie.
W moich drogach różne ognie ja widywał.
– A to co wam się zda?
– Pokaże się, jak bliżej będziemy. Może to czart pieniądze suszy, albo po moczarach torfy się palą, albo dobro ludzkie idzie w perzynę.
– Wyście i czartowskie pieniądze kiedy po drodze znaleźli – zaśmiał się inżynier.
– Było i to, paniczu. Ja się czarta nie lękam, a nawet się złych ludzi nie lękam; sprzątnąłem dwóch w moim życiu.
– Bój się Boga, człowieku. Zabiłeś dwóch ludzi? Za co?
Dlaczego?
– Bo sięgnęli po moje dobro! – odparł Makar krótko i dobitnie.
Na chwilę urwała się rozmowa. Inżynierowi uczyniło się trochę niemiło; poszukał instynktownie rewolweru w kieszeni. Zostawił go z pośpiechu w domu. Koniki biegły i biegły.
Byli na długiej grobli, świeżo rzuconej wśród trzęsawisk; z obu jej stron błyskała woda w głębokich rowach. Na dziesięć wiorst wkoło nie było ni osady, ni żywej duszy.
Położenie było nieosobliwe, ale inżynier po pierwszej chwili przykrego wrażenia odzyskał rezon.
– I jakże to było? – zagadnął, udając ciekawość i obojętność.
– Ano... pierwszy raz... to już bardzo dawno. Młody byłem. Jechało nas fur trzydzieści z łojem, aż do Rygi.
Tabun okrutny, nikogośmy się nie bali. Aż z kolei nocleg nam wypadł w Białowieskiej puszczy. Nie taka ona była, jak teraz, była rzetelna puszcza. Roztarasowaliśmy się na polanie, z wozów uczynili obóz, konie popętane puścili w trawę i legli spać. Nad ranem: gwałt, hałas! Braknie pary koni – czyich? moich! Jakby w wodę wpadły – nie ma! Za głowę się porwałem, było choć się obwiesić! Towarzysze jak mogli, poratowali. Beczki z mego wozu rozebrali między siebie i precz pojechali. Został mi pusty wóz, bochen chleba, kilkanaście groszy w kieszeni, siekiera i nożyk. Pobiegłem w puszczę jak ogar, śladu wyszukując. Około południa natrafiłem. Poznałem kopyto prawego kasztana, co było pęknięte i poleciałem za tropem. Dwie doby błądziłem, wracałem, kołowałem, gubiłem ślad i znowu odnajdowałem, wreszcie trzeciego dnia przed wieczorem widzę – het, daleko ogień się pali. A ze mnie przez te dwa dni pogoni w gąszczu zostały ino strzępy odzieży, i nogi w ranach, i twarz poszarpana gałęziami, i kości a skóra – takem się zmordował i wygłodniał. A byłem w takiej ryzyce, że mnie ten zbójecki ogień w takiej puszczy żadnego lęku nie napędził, ino zawziętość wilczycy, gdy jej dzieci wybiją – a chytrość wężową.
Do ognia tego pędziłem godzinę, a gdym o krok był, już mi w oczach był on, jak krew czerwony. Patrzę – polana wśród stuletnich złomów. Kryjówka bezpieczna snąć, bo rabuś o napad się nie troszczył. U drzew i wywrotów stało na uzdach kilkanaście koni – tak zdrożonych, że nawet nie sięgnęły do trawy, stojąc w niej po kolana; łby miały bezładnie zwieszone, oczy mgławe, nogi drgające. Patrzę: moje też są, zbiedzone doszczętnie.
Zbój leżał u ognia – rudy, ogromny chłop i spał. Przyszła nań godzina ostatnia – ani się spodziewał. Jakem go ciął siekierą w ów rudy łeb, to ino się rozległo, a on się poderwał, raz stęknął, i tam został. A ja prędzej za moje konie, taj w nogi. Nie rusz mojego!
Zaśmiał się Makar złowieszczo i w tej chwili niepodobny był do dobrodusznego, pokornego furmana. Chwilę milczał, a wreszcie dodał:
– Kiedym w parę miesięcy tamtędy wracał, ciekawość mnie zdjęła zobaczyć onego. Drogę zapamiętałem choć w gąszczach; gdziem raz był – trafię bez namysłu! Pobiegłem tedy do owej kryjówki. Ze zbója mało co było śladu, ino czerep rozbity zostawiły wilki i kruki, i trochę większych kości bielało w trawie. Ale gdym dalej spojrzał to mi ze zgrozy zęby poczęły szczękać. Cóżem to ja był z pośpiechu uczynił! Nie poodcinałem tych wszystkich koni i one tam niebożęta z głodu poginęły... ogryzły trawę, korę, pnie, drzewa – co mogły.
Bielały ich kości wszędy, a jam nad nimi zapłakał, i taka mnie opadła zgryzota, żem uciekł stamtąd, a za mną, zda się, szło śmiertelne rżenie tych niewinnych skazańców – i bardzo długo słyszałem to nawet we śnie, i zgryzota mnie żarła, żarła!
Znowu milczenie. Inżynier sumował, nie śmiejąc napędzać do pośpiechu. Koniki dreptały, mgły coraz gęstniały, otoczenie ginęło w zmroku, tylko ów blask na widnokręgu coraz był czerwieńszy. Nagle Makar przerwał ciszę.
– Białowieża, puszcza... ale i w naszych lasach znam takie kryjówki, gdzie ino wilki są sędziami śledczymi, a kruki doktorami! Nasze lasy daleko się ciągną, aż do granicy. Kędyś tam zbutwiał do tych czasów – ten drugi, co po moje dobro sięgnął!
Inżynier już nie pytał. Staremu rozwiązał się język. Nabił sobie świeżą fajeczkę i opowiadał, jak najzwyklejszą anegdotę:
– I to było dawno! Jednej jesieni choroba mnie przetrzymała długie czasy w chacie. Było i głodno i chłodno, szkapy zmarniały, mnie siły opadły, nie mogłem zimą puszczać się w dalekie drogi. Czyhał na tę słabość moją Hersz, Hund zwany, co ze szwagrem smołę pędzili w grafskich lasach. Najął mnie z furmanką na całą zimę. Woziłem tedy smołę i nie smołę – co mi kazali, i kiedy, i gdzie. Nigdym nie wąchał co w beczkach było, a że żydowski interes noc lubi, więc noce były bezsenne, i dni mozolne, i drogi złe. Wiadomo – bieda! Zapłatym bardzo nie dochodził, bom chciał wiosną konia dokupić, i chatę przebudować, i takem służył – za darmo, do czasu.
Aleć wiosna przyszła; proszę Hersza o pieniądze – odsyła mnie do szwagra – szwagier do Hersza, Hersz się wykręca, chowa, okłamuje – przewlekło się miesiąc, wreszcie całkiem się wyparł...
Na sąd – dobrze – jużci krzywdy Wacan nigdy nie daruje, o swoje dobro się upomni, odbierze, co mu się należy. Będziecie mieli sąd!
Przestałem chodzić i dopominać się. Po roku Żydzi zapomnieli – myśleli, żem i ja zapomniał. Poczęli zagabywać o furmankę znowu. Czemu nie?... ja zawsze w drodze – to mój chleb.
Woziłem ich na jarmarki, woziłem ich towar, woziłem ich listy i pieniądze – płacili akuratnie, nie było kwestii – tylko tamten rachunek.
Tak trwało lat parę, aż pewnej jesieni powstał popłoch u nich na smolarni. W nocy wpadł Hersz do mnie, zielony jak upiór.
– Makar, przewieź mnie do granicy. Dam sto rubli!
– Ja nie przemytnik – powiadam – i stu rubli nie wezmę, bo to nie mój interes. Zapłacisz mi, jak zwykle, pięć rubli, i obrachujemy się za tamto – pamiętasz?
Zrazu się zaparł. W takim strachu, a kłamał i oszukiwał! – Jak sobie chcesz – powiadam – inaczej, ani się ruszę! Miotał się trochę, kręcił, mydlił, ale go napędzał strach. Więc wreszcie powiada: zgoda! Przebiliśmy ręką i ruszyli.
Pięć rubli dał mi zaraz, a ten rachunek – powiada – załatwimy, jak będę z tamtej strony. Jechaliśmy żywo, zawiozłem go w bezpieczne miejsce, gdzie nas nikt nie mógł podpatrzyć. Przebrodziliśmy rzekę – stanąłem. – No, Hersz – powiadam – teraz jesteś wolny, płaćże, coś winien. – Obejrzał się, najrzał ścieżynę w gąszczu, z wozu zeskoczył i w nogi. Ino mi się roześmiał na pożegnanie. Rzuciłem się za nim, dognałem o sto kroków; potknął się o pień i upadł. Wtedym go odurzył biczyskiem kutym, a potem kołkiem dokonał. Było to puste, dzikie miejsce; po moczarach biegały blade światełka, powiew wiatru sam je gasił i znowu zapalał opodal. One tylko świadkami były. Wróciłem do domu spokojnie. Coś w miesiąc szwagier Her – sza mnie zagabnął:
– Zginął mi Hund! – powiada. – A rachunek z wami załatwił?
– Ano, więcej dochodzić nie będę – rzeknę.
– A ja jego szukać nie będę. Zginął Hund, drugi będzie; ino mi szkoda obróżki, co miał na sobie.
– Jak to?
– Ano, dwa tysiące srebrnych miał na sobie w pasie. Ktoś się obłowił!
I patrzy Żyd na mnie, świdruje oczyma.
A jam mu za całą odpowiedź plunął w brodę. Wacan za swoją krzywdę nie bierze pieniędzy.
Znowu głos starego przy tych słowach stał się podobnym do ryku głuchego.
Inżynier czuł, że odezwać się musi, ale w natłoku wrażeń i myśli nie mógł się zdobyć na stosowne słowo.
– Łuna coraz gorsza. Chyba wieś to się pali! – rzekł niepewnym głosem.
– Nie, to torfy na czarnym błocie – odparł Makar.
– Nieskoro dzisiaj idą wasze konie.
– Zdaje się panu. W porę staniemy. Panu do zabawy nie tyle się spieszy, co mnie do kwiatu mojego, do mojej jaskółki, dziewczyny.
I nagle głos, postać, całe jego zachowanie zmieniło się; jak o owych ogniach mówił na początku, tak się z nim stało. Dotychczas palił, niszczył – teraz zaświecił.
– Paniczu, ma panicz matkę? – zagadnął miękko.
– Mam.
– Białowłosa pewnie i dobra, i bardzo ukochana...
– Nade wszystko!
– Nie mówcie tego słowa. Młodzi starych tak nie kochają – tylko starzy młodych. A siostrę macie paniczu?
– Mam dwie!
– Panienki czyste i piękne, i szczęśliwe. Ich nikt się nie ośmieli zaczepić, ani sponiewierać. W pańskim stanie dobrze dziewczętom. I panicz szczęśliwy – matusię ma i siostry, a za jaki rok, dwa, żonę młodą pojmie i gniazdo sobie uściele. A w gnieździe szczebiotu będzie pełno, i śmiechu, i śpiewu.
– O, widać Makar, żeście rodziny nie mieli, że tak się to wam przyjemne zda! – odparł inżynier, odzyskując powoli równowagę.
– A nie miałem! Rodziców nie pamiętam, krewnych nie miałem. Podobno ojca mego pan tu przysłał z innych dóbr – za karę, czy w nagrodę – nie wiem! Jak zapamiętam, chata była pusta; dlategom w niej i usiedzieć nie mógł. Począłem się włóczyć... Jak te brzozy u gościńca mijały lata. Gdym z drogi wracał, w izbie ino kot biegał, a i ten mnie ni znał, ni witał. Za młodu, tom o to nie dbał, ale potem począł mnie żal oblatywać.
Człowiek jest, jako drzewo, paniczu, potrzebuje korzeniami w coś wrosnąć i rosę mieć, i słonko, i potrzebuje ptasząt, co by w nim świergotały, i potrzebuje im cień dać i ochronę.
A jam tylko korzenie miał i rolę, i słonko – a ptasząt u mnie nie było!
Będzie temu lat piętnaście na święty Michał – byłem w drodze, jak zwykle, daleko stąd, o mil może pięćdziesiąt. Wracałem do domu, nie kwapiąc się do tej pustki. Wieczór był późny, chłodny; dymy jesienne już czuć było w powietrzu. Roiła mi się długa zima, i nuda w chacie, boć to drogi bywają złe, i mus każe izby pilnować. Patrzałem po drzewach, i zdały mi się inne, dlatego, że w nich już ptasząt nie było. Opadła mnie markotność. Droga szła lasem a lasem, aż ot przed sobą zobaczyłem na ziemi, trochę w prawo – czerwone ognisko. Od osad dalekie, w mglisty wieczór zastanowiło mnie. Cmoknąłem na szkapięta. Gdym się z nim zrównał, stanąłem. Ogień gorzał na skraju lasu, pod krzakiem, o dziesięć kroków od drogi. Mniejsza o to – byłbym go minął, ale u ognia coś leżało – szmata jakaś. Poszedłem, trąciłem biczyskiem. Było to zawiniątko w szarej chuście. Odchyliłem róg, a tu patrzy na mnie dwoje ślepiąt czarniutkich, jak pacioreczki, i ot – taki drobiazg śmieje się do mnie, i łapki wystawia – jak do matki. Sam nie wiem, jako mi się stało raptem – alem to uchwycił, jak wór złota, i żeby mi kto wtedy drogę zagrodził, byłbym się dał zabić, a nie oddał.
– Albobyście trzeciego zabili! – rzekł inżynier.
– Nie – odparł Makar dobitnie. – Kto ma jakie kochanie w duszy, ten już bliźniego nie zabije...
– A cóżeście przed chwilą mówili! Że swej krzywdy nie darujecie nigdy!
Makar się stropił, zamyślił, ale opanowała go już światłość tylko, a płomienie zgasły, więc się dziwnie uśmiechnął, wpół dziecinnie, wpół gorzko – i rzekł:
– Była prawda, com mówił, i teraz prawda. Może bym i zabił teraz – ale i sam bym nie żył. Jest we mnie wielka moc, ale i wielka słabość. Wy, paniczu, mnie jeszcze teraz nie pojmiecie, ale może kiedyś, później, jeśli zapamiętacie Makara Wacana – to wam się to zda prawdą.
Młody ma pełno kochania – bawi się; używa, bierze i rzuca. Potem powoli się opamięta – powoli traci i cierpi. Płacze po ojcu i matce, po krewnych i druhach, czasem po żonie i dzieciach. Ale panicz niech pomyśli, jak bym ja płakał i co by mnie w duszy było – gdybym stracił to ptaszątko moje, co na starym już drzewie zaświergotało i zhodowało się. Czy panicz pojmie, jakby jęczał człowiek, co by w jeden dzień pochował i matkę, i żonę, i syny, i druhy, i krewne, i miłe!
A jakby ja zabił, a potem umarł – co by za dziw był!
Obejrzał się na młodego i popatrzał nań chwilę tak rozpacznie, że tamten oczy odwrócił i na twarz mu powoli wybił się rumieniec.
Po chwili kłopotliwego milczenia odezwał się:
– A toście wtedy może największą krzywdę uczynili. Może po was, u tego ognia, matka szukała dziecka i – nie znalazła!
– Nie może być – stanowczo Makar zaprzeczył. – Boże to światło było – i Boży dla mnie podarek.
– Za tych, coście pozabijali?
– To byli tacy, co w Bożych księgach nie stoją – rzekł Makar, zupełnie pewny siebie. – Gdybym źle wtedy zdziałał, toby mi Bóg ją odebrał. Przecie choroby są u Boga i różne nagłe zgony – wzięłyby ją – a ot uchowała się w całości.
Bogactwo to moje i dobro, i uradowanie – jako w zimie ciepło, a w skwar kryniczna woda, tak miła. Dostatków nijakich przez wiek nie zebrałem, anim pragnął. Póki jej nie było, sam nie wiem po com żył i pracował, a teraz – to ino bym chciał, by nie kto inny, a ona – łzy mi śmiertelne z oczu otarła – i swymi rękoma do trumny ubrała. Tożem na tyle zasłużył, paniczu!
Ostatnie słowa wymówił błagalnie, jakby się gorąco modlił.
Młodzieniec nisko głowę pochylił, i ta jego zabawka z dziewczyną wydała mu się czymś tak smutnym, złym – prawie świętokradztwem! Makar nieznacznie myśli jego czytał z twarzy, i coraz jaśniej czyniło mu się w oczach.
A koniki biegły, biegły – na ową jasność za borem. Wreszcie wynurzyli się z lasu i ujrzeli przed sobą palące się błota. Na tle pożaru czerniał wielki krzyż na rozdrożu, a dalej już opłotki wsi.
W czerwonej łunie ujrzeli swe twarze, i Makar z cicha, wahająco, spytał:
– Czy panicz u mnie zanocuje?
– Nie, Makarze, ruszaj wprost do kolegi – odparł młodzieniec. – Nie wstąpię do ciebie ani dzisiaj, ani jutro. Za dwa dni pojadę w odwiedziny do matki... nie wiem czy tu już wrócę. Różne gadki umiesz – prawda – są płomienie i światła – ale to bacz, że nie pożary mnie straszą, ale światło duszę mi porusza. No, teraz popędzaj szkapy i jakem dosłuchał twej gadki do końca, to ci wyznam, żeś zmyślił dwie pierwsze historie i – niepotrzebnie. Było od razu od trzeciej zacząć.
Makar dziwnie się uśmiechnął, jakby nie wierzył i pozwalał zachować młodemu to mniemanie, nie dając się w błąd wprowadzić, jakby z lekka szydził. Potem zwrócił się do podróżnego, i już bez uśmiechu pocałował go w rękę.
Więcej nie mówili ani słowa; sprawa była załatwiona, wszelkie węzły zerwane. Znowu Wacan był najemnym furmanem tylko, inżynier wielkim panem. Mała nitka, która ich łączyła, prysła na zawsze.
W parę dni potem raz ostatni siedzieli razem na jednym wózku. Odjeżdżał inżynier do rodziny. Zawiózł go Makar do kolei, zdrożył szkapy, byle na czas trafić – i odmówił zapłaty, raz pierwszy w życiu.
– Nie godzi mi się od panicza teraz nic brać i nie wezmę! – uparcie twierdził.
Pozostał aż do odejścia pociągu, i ścigał oczyma latarnię ostatniego wagonu – długo – długo. Gdy w oddali znikła, odetchnął głęboko, i gramoląc się na wóz, mruczał:
– Bodaj mi taka już nigdy więcej nie zaświeciła, bo i gromnica nad nią milsza. Ptaszątko moje... moje!
W parę tygodni potem wyszły zapowiedzi Makarowej wychowanki z wójtowym synem.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.