Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Światło innych gwiazd - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 sierpnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Światło innych gwiazd - ebook

Elektryzująca opowieść o sile ambicji i zachwycie, które nieprzerwanie każą sięgać ku gwiazdom.

Jest rok 1986, jedenastoletnia Nedda Papas, która mieszka przy Centrum Kosmicznym na Florydzie, marzy o zostaniu astronautką. Dziewczynka jest zapatrzona w ojca inżyniera, pochłoniętego obsesyjną pracą nad niebezpiecznym projektem. Mężczyzna tworzy wynalazek, który drastycznie zmienia strukturę czasu, a życie jego najbliższych pogrąża w chaosie.

Nedda musi zmierzyć się z sekretami ojca i z konsekwencjami jego niebezpiecznych marzeń, odnajdując przy okazji niespodziewaną sojuszniczkę – swoją matkę, z którą nigdy wcześniej nie potrafiła się porozumieć.

Dekady później Nedda spełnia swoje dziecięce marzenie i zostaje astronautką. Podczas misji jej załoga staje w obliczu kryzysu, który zagraża powodzeniu przedsięwzięcia oraz ich życiu. Nedda ma szansę znaleźć rozwiązanie, ale żeby to zrobić, musi pogodzić się ze swoją przeszłością i przyszłością.

Światło innych gwiazd to przejmująca opowieść o relacji ojca z córką, o sile kobiet w świecie, który je ogranicza i o cenie, jaką trzeba zapłacić za wielkie osiągnięcia. Autorka zadaje pytania o to, jak zmieniło się nasze życie, czym jest postęp i co tak naprawdę oznacza poświęcenie dla wyższych celów.

Świetnie poprowadzone postaci i barwna proza składają się w chwytającą za serce, wstrząsającą opowieść. Pełna rozmachu i wdzięku. Wybitna.

Kirkus Reviews

Erika Swyler debiutowała w 2015 roku, bestsellerową powieścią – Księga wieszczb. Jest absolwentką Uniwersytetu Nowojorskiego, pisarką, autorką sztuk i esejów publikowanych m.in. w „The New York Times” i Literary Hub. Mieszka z mężem na Long Island.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-307-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O! Wyzwolony z więzów Ziemi ciasnych
Na srebrnych skrzydłach tańczyłem w błękicie
Piąłem się w słońce, na obłokach jasnych,
Rozciętych złotem; wszedłem w nowe życie

Wspanialsze niż sen, w powietrzu, we wzlotach,
W blasku i ciszy zawisłem wzniesiony;
Goniłem wiatru skowyty, w nawrotach
Zwinnej maszyny, przez chmur pawilony…

I wyżej, wyżej, w płomienisty błękit,
Z umysłem jasnym i z wielkim milczeniem
Dalej niż orzeł, niż słowik maleńki

Tam, gdzie prowadzi chmur skłębiona droga
Przeciąłem święte dziewicze przestrzenie,
Dłoń wyciągnąłem, by dotknąć twarzy Boga.

John Gillespie Magee Jr., _Wysoki lot_

tłum. Aga ZanoNA POKŁADZIE CHAWLI

Neddę Papas wyrwał ze snu śpiew ptaków – przenikliwe, zgrzytliwe nawoływanie bagiennika żółtoczelnego na tle szumu morskich fal. To przypominało jej o domu, którego miała już nigdy więcej nie zobaczyć. Kiedy zapytano ją, przy jakiej muzyce chciałaby zaczynać dzień, nic nie przychodziło jej do głowy. Przy wyborze musiała uwzględnić innych członków załogi, a to nie było łatwe zadanie, jako że w jej wiedzy muzycznej świeciła głęboka na dekady dziura. Jewgienij na przykład lubił budzić się przy dźwiękach rosyjskiego zespołu pop, przez co czwartkowe poranki zmieniały się w koszmar. Ptasi śpiew był najmniej inwazyjnym odgłosem, jaki przyszedł Neddzie do głowy. Ptaki są przecież wszędzie. Tylko ona wiedziała, że stażysta w NASA musiał przekopać całe stosy rozsypujących się nagrań z archiwum Muzeum Historii Naturalnej na Florydzie, żeby odnaleźć nawoływanie gatunku, który wymarł w 1987 roku. Gdy Nedda otworzyła oczy, zobaczyła holograficzne morskie fale, oblizujące brzeg z pikseli udających połamane muszelki i odłamki szkła.

Przekręciła się na bok, twarzą do okna i czerni. Podczas pierwszych tygodni, gdy dopiero aklimatyzowała się na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, obserwowała Ziemię i czekała, aż poczuje nostalgię. Psychologowie upierali się, że tak będzie. Oglądanie Ziemi z takiej odległości wywoływało tęsknotę za domem, maskowaną przez napady apatii lub niebezpieczną euforię, po której następowały gwałtowne spadki nastroju. Widziała, jak to działa na współtowarzyszy. W przypadku Neddy melancholia pojawiła się jednak dopiero, gdy dotarli do modułu.

Na temat tęsknoty za domem u astronautów napisano dziesiątki artykułów, ale Nedda nie zamierzała ich czytać; porównywanie się do przypadków z badań naukowych wytrącało ją z równowagi. Przywykła do nostalgii już wcześniej, więc spoglądanie na Ziemię z przestrzeni kosmicznej jej nie wzruszało. Od domu nie dzieliła jej odległość; jej domem były czas i ptasi śpiew.

Przestrzeń kosmiczna była lepsza od oglądania się za siebie. Wyznała to doktor Stein, psycholożce załogi, podczas jednej z obowiązkowych sesji wideo. Według Neddy psychologia i ginekologia były sobie pokrewne – i w jednym, i w drugim przypadku lekarz napatrzy się na nasze najintymniejsze miejsca więcej niż my sami.

– Co widzisz za oknem? – pytała doktor Stein co tydzień. Nedda wiedziała, że psycholożka trzyma w dłoni rysik. Nigdy nie widziała go na ekranie, ale słyszała, jak przesuwa się po tablecie.

Trudno było wyjaśnić, co widziała, a jeszcze trudniej przekazać znaczenie tego widoku. Przestrzeń między gwiazdami skłaniała do łatwego smutku i kontemplacji faktu, jak mali jesteśmy w obliczu Wszechświata. Amit Singh wyglądał przez okna tylko, gdy było to absolutnie konieczne, choć był dowódcą misji. Wolał patrzeć na mapy gwiezdne, nagrania z teleskopów i dane z sond i terraformerów. Trwał w postanowieniu, by postrzegać samego siebie jako osobę, a nie pojedynczą komórkę w organizmie rozmiarów Kosmosu. Nedda lubiła czuć się mała.

– Nieskończona przestrzeń to nieskończony potencjał – powiedziała psycholożce.

Dobrze, że udawało jej się zabrzmieć pozytywnie. Z większym trudem przychodziło jej wytłumaczenie, że szuka światła, rozkłada je na części, próbuje wyłapać różne długości fal w pogoni za czymś znajomym. W czerni było światło podróżujące z odległych planet i z powrotem, światło zderzających się gwiazd wypełniające przestrzeń między nimi. Światło niesie wizje i nadzieje, esencję istnienia każdego z ludzi. Nedda musiała ograniczać te myśli, bo inaczej przegapiłaby poranną rozmowę wideo, zaniedbałaby swoją pracę z roślinami i odkryłaby, że drukarka w jej kabinie wypluła receptę na antydepresant. Na samą myśl o lekach przeciwdepresyjnych w umyśle Neddy rozwijała się długa lista nazw – wszystko, do czego Louisa Marcanta, ich pokładowa lekarka, miała łatwy dostęp, a także rzeczy, których już nie przepisywano. Nedda zamyśliła się nad strukturą ketaminy, piękną molekułą, która wyglądała trochę jak żeński i męski symbol płci trzymające się za ręce.

– Papas! Nie spać, zwiedzać. – Głos Marcanty wyrwał Neddę z zamyślenia.

Hologram zamigotał i zniknął, a w miejscu plaży ukazała się zimna, biała ściana Chawli.

Poranny telefon do Centrum Kontroli Misji nie przyniósł nic ciekawego. Czteroosobowa załoga Chawli stłoczyła się w centralnym pomieszczeniu modułu, by porozmawiać z Houston pomimo opóźnień sygnału i utrudnień biurokracji. Dziś Marcanta odebrała wiadomość wideo od siostrzenicy, która miała właśnie urodziny. Dziewczynka świeciła szerokim szczerbatym uśmiechem i mocno przytulała pluszową ośmiornicę, którą wysłała jej ciocia Louisa.

Marcanta od lat korzystała z automatycznych programów wysyłkowych. Sprytne. Singh był zły, że sam o tym nie pomyślał. W takich chwilach nie było większej różnicy, czy znajdowali się w innym kraju, czy poza światem. Nedda spuściła wzrok i zaczęła przeglądać notatki. Mimo że wszyscy tu musieli żyć bardzo blisko siebie, nadal czuła się niezręcznie, słuchając cudzych wiadomości od bliskich. To odsłaniało więcej niż nagość. Patrzenie na ludzi, których już nigdy się nie dotknie, rozdrapywało w człowieku miejsca ukryte głęboko pod skórą.

Jewgienij szybko zdał raport ze stanu układów modułu; następnie wysłuchali informacji o danych z planety. Łaziki i boty robiły postępy z budową platformy i kopuły – w sam raz na przybycie misji. Un i Trio, dwa z łazików, wyrównywały ziemię na przestrzeń do lądowania i kopały rów do odprowadzenia pary, jaką Chawla wytworzy podczas zejścia. Dane o składzie gleby zebrane przez Dué mieściły się w przewidywanym zakresie. Nedda zdała raport z upraw hydroponicznych – załoga stawiała już pierwsze kroki w samodzielnym wytwarzaniu pożywienia. Mieli zapas nasion gotowych na kolejny cykl, niezbędnych do rozpoczęcia kolonizacji.

Wzrok Jewgienija się pogorszył, ale inżynier o tym nie wspomniał, Marcanta też nie. Nedda i Singh również się nie odezwali. Postępujący astygmatyzm Jewgienija stanowił konsekwencję braku grawitacji, co prowadziło do spłaszczania rogówki i zwiększenia nacisku płynu mózgowo-rdzeniowego na nerw optyczny. Mózgi zatapiały im oczy. Nedda wiedziała, że grawitacja prędzej czy później to naprawi, ale od przybycia na miejsce dzieliły ich jeszcze trzy lata. Drukarka pokładowa wytwarzała szkła korekcyjne, ale zmiany postępowały bez przerwy i trudno było za nimi nadążyć. Wada Jewgienija zbliżała się do stanu, w którym nie było już szans na korekcję.

Nedda też odczuwała pierwsze efekty. Zaczęła spać w goglach uciskowych, choć wiedziała, że to najpewniej próżny wysiłek. Czekało na nich środowisko o grawitacji równej trzydziestu dwóm procentom ziemskiego przyciągania. Jeszcze słabiej niż na Marsie. To dość dużo, by trochę pomóc, ale prawdopodobnie bez szans na przywrócenie astronautom doskonałego wzroku, choć w badaniach wszyscy uzyskali wynik 20/20. Wiedzieli, że istnieje takie ryzyko. Jewgienij po prostu miał pecha, że w jego przypadku wada pogłębiała się tak szybko. Niesprawne oczy to dla inżyniera modułu nic dobrego.

– Zauważyliśmy skoki napięcia na Amadeuszu. – Jewgienij zwrócił się do monitora. System podtrzymujący czynności życiowe działał na samozasilaniu za pomocą radioizotopowego generatora termoelektrycznego o nazwie Amadeusz, niepodłączonego do silników. Amadeusz miał działać dalej na planecie i zasilać moduł, by dało się w nim mieszkać.

– Uszkodziły coś?

Pytanie padło z ust młodej kobiety z zespołu Laboratorium Napędu Odrzutowego NASA. Bok jej głowy znaczył jaskrawoczerwony tatuaż. Kato, Jennifer Kato. Dzięki tej ozdobie wyróżniała się spośród wielu innych twarzy.

– Trajektoria i tempo nadal są w porządku – odparła Nedda. – Wszystko działa. Na razie tylko przerzucamy promieniowanie w wodę do lądowania. – Nie byli zadowoleni z tej sytuacji. Woda przeznaczona do dysz parowych, które miały złagodzić zejście Chawli, była teraz radioaktywna. Czekało ich gorące lądowanie. – Im szybciej to naprawimy, tym lepiej. Musimy zminimalizować wpływ, jaki będziemy mieć na atmosferę.

– Chciałbym zajrzeć do specyfikacji projektowej generatora – wtrącił Jewgienij. – Coś mi tu nie gra.

– Prześlijcie nam dane. Przeanalizujemy je i zobaczymy, co dalej – powiedziała Kato.

– Proszę, dla świętego spokoju. To pomoże mi zrozumieć, jak doszło do takiej sytuacji.

– Dobrze, panie Sokołow. Znajdą się w pańskim czytniku po zakończeniu rozmowy. Jeśli poduszka wodna radzi sobie z przeciążeniem, proszę to zostawić, dopóki nie znajdziemy dokładnej przyczyny.

Kiedy się rozłączyli, Jewgienij przycisnął dłonie do oczu. Twarz rozcięły mu zmarszczki. Już przed wylotem był przysadzisty i blady, ale w przestrzeni kosmicznej jeszcze bardziej się zaokrąglił. To nadało mu niemal przebiegły wygląd. Kiedy się uśmiechał, przypominał dziecko, które ukrywa jakiś sekret.

Włożyli gogle uciskowe. Załoga musiała nosić je przez cztery godziny dziennie, ale wideokonferencje łatwiej prowadziło się bez nich. Gogle zmieniały się w jeszcze jedną warstwę dzielącą ich od Ziemi. Marcanta wyglądała w nich swobodnie i tajemniczo, jak europejska modelka. Nedda nie zastanawiała się nad własnym wyglądem; była tak przeciętna, że nic nie mogło jej pomóc ani zaszkodzić.

– Jak tam wasze oczy? Lepiej, gorzej, bez zmian? Możemy spróbować podać wam beta-blokery i zobaczyć, czy to zmieni ciśnienie – zaproponowała Marcanta.

– U mnie tak samo i jakby lepiej jednocześnie – ocenił Jewgienij. – Soczewki trochę pomagają. Kierownictwo ładnie wyglądało, jak u Moneta. Albo Renoira.

– A ty jeszcze się domagasz, żeby wysłali ci coś do czytania – prychnęła Nedda.

– Lubię się umartwiać, tak jak ty – odgryzł się, dźgając ją palcem w żebra.

Po porannej rozmowie jak zwykle czekał ich dwuipółgodzinny trening zapobiegający zanikowi mięśni. Ze względu na długość podróży zespół medyczny z Ziemi dodał pół godziny do standardowego czasu ćwiczeń. Marcanta trochę zrzędziła, ale Nedda nie miała nic przeciwko takiej zmianie. Bieganie ją uspokajało. Gdyby nie istniały zegary, mogłaby to robić całymi dniami. Bieżnia była wyposażona w ekran z filmami symulującymi trasę wzdłuż plaży albo przez las. Była wśród nich ścieżka z rezerwatu Enchanted Forest w Titusville, niedaleko miejsca, w którym dorastała Nedda. Doktor Stein była zdania, że astronautka powinna mieć coś, co będzie jej przypominać o domu. Wzdłuż ścieżki rosły kawowce; ich twarde, błyszczące fioletowe owoce przypominały jej o Dannym, a wtedy zaczynała za nim tęsknić. Przebiegła się raz tą trasą i skasowała plik. Teraz patrzyła prosto w okno i biegła w czerń.

Amit Singh położył jej dłoń na ramieniu. Nedda lubiła kształt jego paznokci: doskonałe brązoworóżowe owale. Każdy powód jest dobry, żeby czuć do kogoś sympatię.

– Moja kolej. Dobrze się czujesz? – Singh zamrugał kilka razy zaspany po ostatnim cyklu snu. Włosy rozchodziły mu się na boki jak puch dmuchawca. Miał księżycową twarz od płynów zbierających się w tkankach. Kombinezony ciśnieniowe nie pomagały na tę przypadłość. Lekko napuchnięty Singh sprawiał wrażenie bardziej życzliwego. Za to Nedda wyglądała jak alkoholiczka.

– Doskonale. Jewgienij dostanie dane z generatora. Zajrzyj do niego później, co? Nie przyzna się do tego, ale będzie potrzebował twoich oczu.

Nedda doprowadziła się do porządku po treningu. Kolejne godziny spędziła z roślinami w laboratorium i pochylona nad szkiełkami, badała struktury komórek, bombardowała je promieniowaniem i wysyłała dane do stacji na Marsie. Pomyślała, czy nie przenieść śpiwora do laboratorium hydroponicznego, żeby uciec przed muzyką Jewgienija. W dzieciństwie często zdarzało jej się nocować w laboratorium. Ktoś kiedyś zrobił jej zdjęcie: niemowlę owinięte kocykiem i śpiące w wysuniętej szufladzie biurka ojca. Ale taka decyzja sprawiłaby, że drukarka wyplułaby kolejny rzut antydepresantów, zażądała badań krwi i dodatkowych sesji z doktor Stein. Więc spanie w laboratorium odpadało.

Na kolację zjedli pierwsze ogórki z uprawy hydroponicznej, po tym jak Nedda starannie wyjęła z nich wszystkie nasiona. Brak grawitacji wywołał chaos w strukturze roślin, przez co bardziej przypominały małe arbuzy niż ogórki.

– Wodniste – oceniła Nedda. – Spróbuję to poprawić w następnej generacji.

– Nie szkodzi – odparł Singh. – Cali jesteśmy z wody, przyda się nam.

– Są bez smaku.

– Mają smak obietnicy – oznajmił Jewgienij z pełnymi ustami, chrupiąc wodnisty miąższ.

Podczas wieczornej wideokonferencji Singh omówił z zespołem przygotowanie krótkiego filmiku o teorii względności dla studentów. Un został uszkodzony podczas burzy piaskowej. Jewgienij wysłał polecenie Fiverowi, żeby go naprawił. Fiver był powolnym botem, a do czasu naprawienia łazika wszystkie prace miały się opóźnić. Mimo to nadal mieścili się w czasie przed przylotem.

Tym razem nie zdawali raportu ze stanu swojego wzroku. Jewgienij określił dokumenty z Amadeusza mianem „interesujących”.

– Nie spodziewałem się, że przyślecie mi całą bibliotekę – skomentował. – Dobry miesiąc mi zajmie, żeby to wszystko przeczytać.

– Panie Sokołow, prosił pan o specyfikację projektową – odparła Kato. – Pliki, które panu wysłaliśmy, zawierają wszystkie informacje z Laboratorium Napędu Odrzutowego, od planów budowy prototypu po modelowanie 3D urządzenia, z którego teraz korzystacie. Zależy nam na dokładności.

– Mój błąd, że o to poprosiłem – przyznał Jewgienij. – No ale lepiej mieć za dużo informacji niż za mało.

Po zakończonej rozmowie doktor Stein powiedziała, że ktoś umówił się na prywatną rozmowę wideo z Neddą.

Załoga wyszła z pomieszczenia podczas oczekiwania na opóźniony sygnał przekierowywanej rozmowy.

Neddę zaskoczył widok twarzy Betheen. Skórę jej matki w końcu przykryła bibułka lat. Włosy miała rozpuszczone i tak jasnoblond, że trudno było stwierdzić, w którym miejscu kończy się kolor i zaczyna biel. Tak bardzo różniły się od blondu Neddy, który bardziej przypominał wodę po zmywaniu. W młodości Betheen była piękna do bólu, ale upływ czasu zmienił ją bardziej w perłę niż w diament. Nedda żałowała, że nie może zobaczyć matki w gabinecie, przy biurku. Betheen wyglądała, jakby czuła się bardzo niezręcznie w szarej budce komunikacyjnej.

Nedda wstrzymała oddech.

– Cześć, skarbie.

Dźwięk głosu matki nadal wywoływał w niej dreszcze. Sygnał nie był tym samym co dotyk, a jednak. W pomieszczeniu zapachniało domem, pomarańczami – choć to przecież niemożliwe, bo Nedda nie zaczęła ich szczepić; laboratorium nie było jeszcze przygotowane na uprawę drzew. Poczuła, że ma gęsią skórkę. Zaczęła płakać. Łzy pociekły jej po policzkach jak dwa płaskie wodospady, zamiast skapywać w kroplach.

– Och, kochanie, nie płacz. Nawet się jeszcze nie przywitałaś.

– Hej, mamo.

– Hej – odparła Betheen i też się rozpłakała, a na ten widok obie zachłysnęły się śmiechem.

– Nie, żebym nie cieszyła się na twój widok, ale jak zdołałaś tak szybko znów uzyskać dostęp do prywatnego połączenia?

– Desmond Prater zmarł.

Nedda od lat nie słyszała tego nazwiska, ale i tak ścisnęło ją w żołądku.

– Jak Denny sobie z tym radzi?

– Sprzedaje sad.

– To dlatego zadzwoniłaś.

– Uznałam, że powinnaś o tym wiedzieć.

Neddę zalała fala wspomnień: gonitwy między rzędami drzewek pomarańczowych, bose stopy na wyboistej glebie, szarożółty kurz, łodygi palusznika tam, gdzie nie sięgnęła kosiarka, muchy.

– Denny sam mógłby mi o tym powiedzieć.

– Wiesz, nie tak łatwo się załapać na rozmowę z tobą. Poza tym przypuszczam, że o pewnych rzeczach nadal ciężko mu rozmawiać. Sama to rozumiesz.

Nedda nie rozumiała. We wspomnieniach Denny’ego kryły się rzeczy, których ona nigdy nie miała szansy odkryć. A jednak. Połączył ich sad pomarańczowy i to, co się w nim wydarzyło – więź uformowana na równi przez przyjaźń i traumę, wystrzępiona nić, zbyt napięta w czasie i przestrzeni. Denny nie odezwał się do niej, odkąd wyruszyła, nawet kiedy była na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, jeszcze przed Marsem, chociaż wtedy łatwo było się z nią skomunikować. Nedda nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego musiała odejść, tak jak on nie potrafił jej powiedzieć, co zapamiętał.

– Jak się masz, mamo?

– Tęsknię za tobą.

Oczywiste słowa, choć przez to wcale nie mniej bolesne.

– Ja za tobą też.

Nedda chciała zapytać o pracę, o awans Betheen w laboratorium, o to, jak matce podoba się prowadzenie badań, o pogodę, o cokolwiek, żeby tylko dalej mówiła, żeby słyszeć jej głos. Ale słowa ugrzęzły jej w gardle i nie chciały się wydostać.

Patrzyły, jak światło tańczy na ich twarzach.

– Zaokrągliłaś się – powiedziała matka. – Chyba wreszcie zaczęłaś jeść.

Nedda się roześmiała.

– Jeśli nie udało mi się przytyć na twoich obiadach, to jedzenie, które nam tu dają, też mnie nie utuczy. To nie kwestia odżywiania, tylko przestrzeni kosmicznej. Takie są efekty.

– Chciałam tylko powiedzieć, że dobrze wyglądasz. Pięknie.

– Mamo, nie zmyślaj.

Betheen nachyliła się blisko do kamery. Obiektyw zniekształcił jej twarz, oczy miała teraz wielkie jak u lalki.

– Jesteś szczęśliwa?

– Wszystko w porządku.

Lata nie zmieniły westchnień jej matki – ani tego, jak potrafiły obnażyć Neddę.

– Twój ojciec to rozumiał. Musisz o tym pamiętać. Zrobiłyśmy, co do nas należało. Teraz też właśnie tak postępujesz.

– Wiem. – W Kosmosie cisza była inna niż na Ziemi, przypominała wątłą nitkę rozpiętą w czasie i przestrzeni. Nedda obawiała się ją przerwać. – Kocham cię – powiedziała.

– Ja ciebie też.

– Spotykasz się z ludźmi? Wychodzisz z domu?

– Wszyscy bez przerwy mnie o ciebie pytają. Praktycznie muszę się ukrywać. Przez cały zeszły tydzień pracowałam w laboratorium zamknięta na klucz. Czułam się jak w niebie. – Lekkie uniesienie warg. To też było w niej piękne.

Po zakończonej rozmowie Nedda wyszorowała twarz. Desmond Prater nie żyje. Spodziewała się tego od lat. W głębi duszy zawsze zastanawiała się, czy po jego odejściu poczuje ulgę. Ale teraz Denny został z konsekwencjami – z sadem i swoją matką. Musiał robić to samo, co wcześniej Desmond, dbać o drzewa. Życie potrafi w okropny sposób zamieniać nas w naszych rodziców.

Reszta załogi grała w pokera w kuchni. Po zakończonej rozgrywce Marcanta miała podpiąć się do dwutygodniowego cyklu snu. Jewgienij częściej wygrywał niż przegrywał, a za stawkę wybierał sobie, że reszta będzie po nim sprzątać. Nedda płynęła przez moduł do swojej kabiny, odpychając się od poręczy.

– Dobrze się czujesz, Papas? – spytała Marcanta.

– Tak, miałam telefon z domu, to wszystko.

– Chodź do nas, może ty wyciągniesz z Singha, gdzie schował czekoladę – zawołał Jewgienij.

– Prześpij się z tym – doradził Singh. – Drzemka zawsze pomaga. Chyba że wolisz pomóc mi przejrzeć dane z Amadeusza, których Jewgienij nie da rady przeczytać.

Marcanta pacnęła Singha w głowę.

– Chyba wybiorę sen – odparła Nedda. – Wiesz, gdzie mnie szukać, jeśli będziesz mnie potrzebował.

A raczej kiedy, nie jeśli.

Nedda wpełzła do śpiwora, puściła hologram i spróbowała odnaleźć na plaży muszelki – skałotocze, małże – ale żadnych nie dostrzegła. Słuchała szumu fal, rozbijających się o brzeg, aż zaczęły doprowadzać ją do szału. Potem skupiła się na odgłosach ciemności, modułu. Chawla miała własny puls, system podtrzymujący życie, napędzany przez Amadeusza. Nedda nasłuchiwała skoków napięcia i próbowała przestać myśleć o domu, o Dennym, o rodzicach.

Minęło już całe życie, odkąd ostatni raz widziała ojca. Odległość nadawała jej miłości do niego pewną czystość.

Był myślą. Światłem wędrującym przez Wszechświat. Tak jak ona.1986: SIÓDEMKA

Wnocy dwudziestego siódmego stycznia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku Nedda Papas siedziała z ojcem na masce jego szarego chevroleta chevette. Przestrzeń między nimi zajmowała długa lufa teleskopu. Zjechali tu z ulicy przy moście Merrit Island Causeway, w nadziei że zdołają uciec przed światłem. Noc rozcinały szum fal i powiewy wiatru, tak zimne, że Neddę bolały uszy od środka.

– Żeby znaleźć jeszcze większą ciemność, musielibyśmy wypłynąć na wodę – powiedział jej ojciec.

– A dlaczego nie możemy?

– Bo jest środek tygodnia, nie mamy łódki, a ja nie znam nikogo, kto mógłby nam ją pożyczyć – wyjaśnił i poklepał córkę po głowie ciepłą, ciężką dłonią. – Widzisz coś?

– Nie. – Kometa Halleya była blisko. Na zmianę patrzyli przez teleskop, w nadziei że dostrzegą smugę światła, wacik nasączony bladożółtym blaskiem. Nedda poznawała Pas Oriona, Wielką Niedźwiedzicę, Plejady, widziała je wyraźnie jak na mapie. Trudniej było szukać czegoś, czego zazwyczaj nie ma. – Dlaczego ludzie mówią na Kosmos „niebo”?

– A, pewnie dlatego, że chcą wierzyć w kogoś, kto ma nad wszystkim kontrolę, a niebo jest częścią tego wyobrażenia. Niektórzy myślą, że niebo jest miejscem, w którym mieszka Bóg, i że w ten sposób oni mogą zobaczyć jego, a on ich.

– My tak nie myślimy.

– Tak i nie. Nie wiemy. Ale czy nie lepiej zastanawiać się, czym są gwiazdy, z czego są zrobione? To chyba ciekawsze. Na to możemy znaleźć odpowiedź.

Kiedy ojciec nachylił się do teleskopu, otarł się policzkiem o jej dłoń. Nedda poczuła jego szorstką brodę na palcach. Broda ojca była jednocześnie sztywna i miękka, czarna bez śladu boskiej bieli, a jednak ojciec, tak jak Bóg, znał odpowiedź na każde pytanie. Wyjaśniał córce różne rzeczy i cały świat się przed nią otwierał. W zeszłe święta ciocia June przysłała im kartkę z obrazkiem, na którym Bóg wyciąga rękę do Adama. Dla Neddy dotykiem Boga było łagodne drapanie brody po grzbiecie jej dłoni.

Ojciec zajrzał do okularu teleskopu, osłaniając go dłonią, by odciąć światło.

– Też niewiele widzę.

Nie został stworzony do korzystania z teleskopów; nosił okulary grube jak denka od butelek po coca-coli, więc musiał się liczyć z zamazanymi soczewkami i światłem przedzierającym się po bokach. Bez okularów nie było sensu patrzeć – teleskopu nie dawało się skalibrować na tyle, by zrekompensować tak poważną wadę wzroku. Dla jego oczu nawet Nedda była miękka i rozmyta, a co dopiero gwiazdy – te pozostawały zupełnie poza zasięgiem.

– Nastawiłam budzik na czwartą rano. Chcę mieć jutro dobre miejsce.

– Hm?

– Start wahadłowca. Powiedziałeś, że mnie zabierzesz.

– Tak powiedziałem? – Ojciec odsunął się od teleskopu, podniósł okulary, mrużąc oczy, i opuścił je z powrotem na zagłębienia odciśnięte po obu stronach nosa.

Zapomniał, naprawdę zapomniał. Nedda od listopada skreślała dni w kalendarzu, a on zapomniał.

– Tak. Ty i mama nie pozwoliliście nam z Dennym iść na nowy film o Freddym, a ja powiedziałam, że to niesprawiedliwe, bo pierwszy już widziałam. Więc uznałeś, że mi to wynagrodzisz i specjalnie zabierzesz na ten start. Obiecałeś.

– Rzeczywiście. Bardzo cię przepraszam, wyleciało mi z głowy. – Ojciec objął ją ramieniem i ścisnął łagodnie. – Nie mogę jutro, muszę być wcześnie na uczelni. Następnym razem, daję słowo.

– Ty zawsze musisz wcześnie iść na uczelnię. I już raz obiecałeś, a potem zapomniałeś. Skąd mam wiedzieć, że następnym razem będziesz pamiętał?

– Zapiszę sobie.

– Wtedy też tak powiedziałeś.

– To mi przypominaj. Możesz codziennie mi o tym mówić.

– Będę.

– A co powiesz na taką umowę? Jeśli nie powiesz mamie, pozwolę ci obejrzeć Freddy’ego, kiedy wyjdzie na kasecie.

– W porządku – odparła Nedda takim samym tonem jak jej matka, by ojciec zrozumiał, że to absolutnie nie jest w porządku. Zresztą zdążyła już obejrzeć ten film. Mama Denny’ego podwiozła ich w sobotę do kina i dała pieniądze, żeby mogli obejrzeć, co tylko zechcą.

– Przepraszam, Neddo. – Ojciec rzeczywiście wyglądał, jakby żałował. Był zmęczony, wargi miał opuszczone jak u smutnego psa.

Kometa pojawiała się raz na siedemdziesiąt sześć lat. Mogli na nią popatrzeć w inne noce, ale ojciec wybrał właśnie tę. Pożyczył teleskop od innego profesora. Pozwolił Neddzie zjeść na obiad dwie kanapki z masłem orzechowym zamiast strogonowa, którego planowała ugotować Betheen. Odkroił jej skórkę od chleba. Pozwolił wybrać muzykę do samochodu i zgodził się na Wham!, a potem na Madonnę. Kiedy tankowali na stacji przy Świecie Dżungli Jonny’ego, dał jej zaliczkę na poczet przyszłego kieszonkowego, żeby mogła sobie kupić główkę małego aligatora. Nedda schowała ją głęboko w kieszeni niebieskiej satynowej kurtki. Przycisnęła palce do drobnych ząbków.

Starał się.

– Okej – wymamrotała. Wybaczyła mu, ale dodała wykroczenie do listy rzeczy, które rodzice będą musieli jej wynagrodzić.

Mijały godziny. Sztruksowe spodnie nie chroniły Neddy przed twardym metalem, zaczynały ją boleć kości. „Raz w życiu” to koncepcja trudna do pojęcia, gdy bycie starym jest czymś nie do wyobrażenia.

Ojciec roztarł sobie plecy, jakby zesztywniał.

– Robi się późno.

– Możemy zostać jeszcze chwilę? – Nedda przekręciła teleskop, szukając kawałka nieba, którego jeszcze nie sprawdzała.

– Przykro mi, chyba dzisiaj nic z tego. Możemy spróbować innej nocy.

Nedda zacisnęła powieki. Wiedziała, że prawdopodobnie nie będzie już innej nocy. Nie będzie komety ani startu wahadłowca, tylko zimna noc i łokcie obolałe od opierania się o maskę samochodu.

– Tato, pięć minut.

– Pięć – odparł. Łagodnie.

Jupiter, Wenus, Plejady, wszystko na swoim miejscu. Nic nowego, nic odbiegającego od normy. Przycisnęła okular mocno do twarzy, rzęsy wygięły jej się na soczewce. Słowa wyrwały jej się z ust bez zastanowienia, jak oddech.

– Widzę!

Może rzeczywiście coś dostrzegła, jakieś gwiazdy albo planety, ale niebo było zimne i zasnute chmurami. Nigdy nie pragnęła niczego zobaczyć równie mocno. Bo jej ojciec tego nie widział, bo ona sama miała już nigdy tego nie ujrzeć, bo on się postarał i chyba miał wyrzuty sumienia, bo miała maleńkiego aligatora w kieszeni i kanapki z chleba bez skórki w brzuchu, bo razem obserwowali niebo.

Następnego ranka Nedda siedziała w klasie, oddalona od Centrum Kosmicznego Johna F. Kennedy’ego o szesnaście kilometrów i pół bagna, i marzła mimo grubego swetra. Easter na Florydzie pokryło się koronką mrozu, który wytłukł jedną czwartą wszystkich pomarańczy w sadzie Praterów. Nedda miała wrażenie, że nigdy się nie rozgrzeje. Zapisała to sobie później, nabazgrała słowo „zimno” w notesie z marmurkową okładką. Powstała lista, za pomocą której Nedda próbowała skatalogować wszystkie rzeczy do zapamiętania. Zapełniała notes ojcem, listami, wszystkim, co była w stanie sobie przypomnieć, wiedząc, że myśli w końcu zbledną. Wtedy jednak Nedda zauważyła tylko, że jest zimno jak na start wahadłowca, i zastanawiała się, czy astronauci noszą swetry pod kombinezonami. Nie natrafiła na taką informację w żadnej ze swoich książek.

Pani Wheeler przykucnęła przy dużym brązowym wózku przemysłowym, na którym stał telewizor. Kręciła kablem, a obraz na ekranie na zmianę śnieżył, drgał i rozjeżdżał się w falach wyglądających jak tęcze, którym zrobiło się niedobrze.

Nedda już wierciła się na krześle. Powinna być tam, na miejscu. Przez cały poranek trzepotały się w niej litery i cyfry: misja STS 51-L. Oznaczenie OV-99. Orbiter Vehicle, czyli prom kosmiczny. Judith Resnik latała na OV-99. Nedda też zamierzała nim latać. OV-99, STS 51-L. STS. Space Transportation System. System Transportu Kosmicznego. STS. STS.

– Jezu, ty syczysz? – wyszeptała Tonya Meyers.

– Nie – odparła Nedda.

Tonya z tą swoją trwałą i grzywką. Tonya, która ustawiała na ławce przed sobą rzędy kudłatych trolli i gumek do ścierania w kształcie piesków. Nedda przynajmniej trzymała swojego kucyka pony w plecaku, choć miała wielką ochotę postawić Cotton Candy na ławce. Wiedziała, że jest trochę za duża na kucyki, ale przynajmniej miała tego świadomość. Cotton Candy wypadła jej raz z plecaka na przerwie. Tylko raz i już, wszyscy wiedzieli. Policzki tak ją paliły ze wstydu, że miała ochotę się rozpłakać. Tonya się z niej śmiała. Bicie innych jest głupie. Tylko głupi ludzie biją innych, ale Nedda była pewna, że tym razem, ten jeden jedyny raz, poczułaby się wspaniale.

Wybaczyła ojcu, że nie zabrał jej na start, ale przecież nadal mogła być zła. Ostatnio ojciec był zbyt zajęty na wiele rzeczy – obiady, telewizję, książki. Cały czas poświęcał wykładom, laboratorium, projektowi. Nic tak nie złości człowieka jak tęsknota za kimś. Nedda poprosiła matkę, żeby ją zabrała, ale Betheen pracowała nad tortem, takim trzydniowym, i nie zamierzała opuszczać stanowiska, dopóki wszystkie lukrowe sznureczki i różyczki nie będą idealnie wymodelowane i nie zastygną. W domu cuchnęło – kwaśny smród cyny do lutowania z pracowni na dole mieszał się z zapachem wanilii i tłuszczu z kuchni. Wanilia jest w porządku, pod warunkiem że nie trzeba jej wąchać codziennie od rana do wieczora. Matka Neddy odebrała dziewczynce radość jedzenia ciasta.

Na ekranie pojawiły się wiadomości 14 News i na pierwszy plan wychynął Tuck Broderick o skórze tak mocno opalonej, że aż fioletowej.

Przez klasę coś przeleciało, uderzyło Neddę w policzek, zapiekło wilgocią. Papierowa kulka. Jimmy La Morte siedział po lewej stronie i trzymał w zębach przezroczystą wyrzutnię z wypatroszonego długopisu. Super. Rodzina Jimmy’ego pije wodę z bagien. W jego ślinie pewnie roi się od bakterii, od których zgnije jej skóra. Trzęsawiska były zanieczyszczone ściekami z ulic i pestycydami zalegającymi od dekad w zamkniętych sadach pomarańczowych. Wszystko, co przetrwało w wodzie, było siłą rzeczy odporne na każde paskudztwo. Nedda starła rękawem rozmiękłą kulkę z twarzy.

Tuck Broderick wycofał się z kadru, a oko kamery zaczęło wodzić po tłumie. Tysiące twarzy. Nedda wsunęła dłoń do kieszeni dżinsów i wyciągnęła niewielkie kółko wycięte z papieru. Naszywka z misji, taka jak te na kombinezonach astronautów. Później tata miał zabrać ją do Centrum Kosmicznego Kennedy’ego, żeby kupić jej prawdziwą, ale Nedda i tak uwielbiała siedzieć do późna w noc przed każdym startem i rysować własne, wzorowane na zdjęciach z gazet. Trzymała wtedy na biurku kucyka pony przebranego w strój kosmonauty. Dostała go od matki – to była najmilsza rzecz, jaką Betheen kiedykolwiek zrobiła. Ta naszywka była niezła, ale nie najlepsza ze wszystkich dotychczasowych. Nedda nie miała wiele czasu, bo późno wrócili do domu. Jabłko nie wyglądało jak należy. Może proporcje się jej rozjechały.

Wahadłowiec na ekranie telewizora wyglądał niezdarnie, jak samolot, który roztył się od dobrego jedzenia i wylegiwania na plaży. W niczym nie przypominał smukłej rakiety, jaką wymarzyła sobie Nedda – srebrnej jak Agena, ale bardziej strzelistej, błyszczącej, z pomieszczeniem na samej górze, w którym znajdowałyby się książki i stalowy stół laboratoryjny z mikroskopami, zlewkami i szkiełkami. Wyobrażała sobie, jak siedzi ciasno zapięta w fotelu, a przeciążenie przyciska jej wnętrzności do kręgosłupa. Marzyła o wypukłym oknie z pyrexu, dość wytrzymałym, by znieść żar i zimno, przez które patrzyłaby, jak niebo zmienia kolor, aż błękit przejdzie w czerń, nakrapianą tu i tam odległymi błyskami gwiazd. Ojciec powiedział jej kiedyś, że obserwacja gwiazd to patrzenie w przeszłość; światło, które widziała Nedda, opuściło swoją gwiazdę tysiące lat temu. Wyobrażała sobie dinozaury na innych planetach i że na jednym z tych dalekich światełek inna Nedda patrzy na Ziemię, może nawet na Florydę, i widzi gumowaty pysk elasmozaura wynurzającego głowę z bagna.

Zaczęło się odliczanie. Nedda wtórowała mu postukiwaniem palców. Dziesięć. Głos z centrum dowodzenia brzmiał jak w telefonie z lat pięćdziesiątych, brzękliwie i niewyraźnie. Klasowy zegar się zaciął i zgubił sekundę. Dziewięć. Chmury skłębiły się pod wahadłowcem.

– To para – wyjaśniła Nedda. – Używają wody, żeby stłumić hałas. – Nikt jej nie słuchał. Osiem. Wszystko wewnątrz promu już się trzęsło. Nedda przycisnęła stopy w tenisówkach płasko do podłogi, w nadziei że poczuje dygotanie ziemi.

Tuck Broderick cały czas mówił. Przez pełne dwie sekundy przeciągał głoskę „te” w słowie „t-minus”. Centrum dowodzenia było już przy szóstce, kiedy znów podjął odliczanie. Nedda przesunęła palcami po swojej naszywce, poczuła rowki wyżłobione długopisem. Pięć. Jenny Demarco wykrzykiwała kolejne cyfry tylko dlatego, że mogła bezkarnie się drzeć. Ostatnie sekundy zagłuszył ryk silników OV-99. Spalanie to najzuchwalsza ze wszystkich reakcji chemicznych. Nic nie zapewnia podobnej ekscytacji. Kiedy tata pozwalał Neddzie zapalić kawałek nitrocelulozy, dziewczynka czuła wybuch adrenaliny równie intensywny co płomień. Teraz zginała jeden palec przy każdej pozostałej sekundzie. Cztery. Mały palec. Trzy. Serdeczny. Dwa. Ten od „spierdalaj”. Jeden. Wskazujący.

Podłoga zadrżała, jakby właśnie się obudziła i chciała strząsnąć z siebie ławki i uczniów, którzy zebrali się na niej, kiedy spała. Linoleum zwinęło się pod Neddą i aż się roześmiała. Ziemia powinna się trząść, gdy ktoś ją opuszcza. To było jak pływanie i latanie jednocześnie, jakby jej ławka w każdej chwili miała odpaść od podłogi, a Nedda wznieść się w smudze ognia i pary wyrzucanych przez prom kosmiczny. Ołówki potoczyły się po blatach, a Nedda znów zaczęła odliczanie. Pięć. Sześć. Siedem. Pani Wheeler oparła się o telewizor. W klasie pachniało ścieralnymi markerami i środkiem do czyszczenia podłóg. Nedda chciała, żeby ktoś otworzył okno. Po starcie w Easter zawsze unosił się przyjemny dymny zapach.

Na ekranie telewizora czarny nos promu wyglądał jak plama z atramentu. Później Nedda przypomniała sobie o chmurach pod wahadłowcem i to też zapisała. Keith Wilmer za jej plecami wydał z siebie odgłos pierdzenia, ktoś zachichotał.

– Zamknij się – wyszeptała Nedda. Czterdzieści pięć. Czterdzieści sześć. Pierwsze dwie minuty po starcie są najważniejsze. Właśnie w tym czasie wydarza się wszystko, co może pójść nie tak. Cała reszta dzieje się już w przestrzeni kosmicznej, gdzie nikt tego nie widzi, albo przy lądowaniu.

Kolejne mokre uderzenie, tym razem w szyję, tuż obok warkocza. Odwróciła się gwałtownie w stronę Jimmy’ego, chłopca o zbyt szeroko rozstawionych oczach, pełnych jadu i głupoty. W jednej dłoni obracał lufę z długopisu, drugą pokazał Neddzie środkowy palec.

Zeszłej zimy Betheen w przypływie poczucia rodzicielskiego obowiązku zażądała, by Nedda przestała przeklinać. Aby porządnie wykonać to zadanie, Nedda postanowiła najpierw poznać wszystkie zakazane słowa i ich pochodne. Na półce przy łóżku zaczęła się rozrastać lista wulgaryzmów i reakcji matki na każde z nich. Z czasem projekt zmienił się z dokumentacji w analizę ewolucji przekleństw. Gdy Nedda wyczerpała zasób standardowych wulgaryzmów i ich tradycyjnych permutacji, zaczęła wymyślać nowe, bardziej złożone, takie, które były przekleństwami tylko w określonych okolicznościach, i wulgarne nazwy od pozornie niewinnych rzeczy, które są okropne, choć większość ludzi nie zwraca na to uwagi. Stos kartek piął się coraz wyżej, lista po liście, a wszystkie pełne odrażających niemych wrzasków. Więc kiedy Nedda nazwała Jimmy’ego La Morte kutasem, dokonała wyboru na podstawie długich godzin skrupulatnej pracy badawczej.

Wszystko się zatrzymało. Słowo zawisło w powietrzu, tak rzeczywiste, że niemal mogła po nie sięgnąć. Ale dźwięku nie można było cofnąć – rozprzestrzenił się jak trzęsienie ziemi. Twarz bagniaka Jimmy’ego się wyciągnęła, długopis wypadł mu z palców. Grzechot plastiku zmieszał się z szumem startującego wahadłowca i zwarto-wybuchowym „t” w słowie „kutas”.

– Neddo Susanne Papas! – krzyknęła pani Wheeler, miotając w nią obojgiem imion i nazwiskiem. Tylko Betheen miała prawo tak się do niej zwracać.

Nedda poczerwieniała, ale zanim zdążyła zaprotestować, z głośników telewizora dobiegł głośny trzask.

Marilyn Ellison wrzasnęła.

Obraz na ekranie był zupełnie niewłaściwy. Gdzie dopalacze, smuga pary po przekroczeniu bariery dźwięku, sylwetka promu przebijającego się przez atmosferę? To nie miało sensu.

Osiem pióropuszy dymu. Dymu, nie pary wodnej.

Kamera przeniosła się w górę i podążyła za jedną z szarych wstęg, na której końcu znajdował się płonący fragment… czegoś. Nedda nie wiedziała czego. Fragment promu. Przygryzła sobie język, przycisnęła trzonowcami. Spalanie zmieniało stan materii, przeistaczało wszystko w węgiel albo gaz. To, co zostało z wahadłowca, nie było już pojazdem. Gaz, węgiel, metal i… co?

– Boże, Boże, Boże – zawodził Tuck Broderick w telewizorze. – Panie i panowie, coś poszło nie tak. – Obraz podskoczył, operator próbował ustawić kamerę w odpowiedniej pozycji.

Nedda znów przycisnęła palce do papierowej naszywki, wcierając sobie tusz w linie papilarne. Prom zmienił się w gaz, węgiel, zdeformowany metal. Wahadłowiec Judith Resnik i wszystkich, którzy byli z nią w środku. Judy Resnik. Swetry nie mają żadnego znaczenia, pomyślała Nedda i natychmiast zrobiło jej się niedobrze.

Bezruch rozciągnął tę chwilę w płaski obraz klasy pełnej uczniów. Bez oddechu. Bez życia. Aż nagle plastikowa teczka Kim Wallace spadła z ławki na podłogę, a cichy trzask przywrócił wszystkich do rzeczywistości.

Nedda nie potrafiła obliczyć, ile czasu minie, zanim fale dźwiękowe wywołane przez eksplozję dotrą do szkoły, w dodatku z uwzględnieniem wilgoci w powietrzu i tak blisko poziomu morza. Potarła naszywkę. Tata by wiedział.

Pani Wheeler wyłączyła telewizor. Pokrętło jak zawsze wydało z siebie głuche plastikowe kliknięcie. Nauczycielka stała odwrócona plecami do klasy. Nedda wpatrywała się w jej bluzkę barwy szampańskiego różu. Znała ten kolor, jej matka kupiła sobie taką samą w Dillardzie i włożyła ją dziś rano. Pani Wheeler nie wydała z siebie żadnego dźwięku, ale i tak było wiadomo, że płacze. Marilyn Ellison też się rozszlochała. Brzmiała dokładnie jak żaba świerszczka. Liza Nuñez czkała przez łzy. Nedda niemal widziała fale dźwiękowe płynące w powietrzu, rozbijające się o ich plecy i ramiona.

Wszyscy patrzyli, jak siedmioro ludzi umiera.

Ciszę rozdarł dźwięk głośników pod sufitem. Pośród szumów i trzasków rozległ się głos dyrektora Laudera, oznajmiający, że wszystkie klasy mają zebrać się na apel w audytorium. Na słowie „audytorium” załamał mu się głos. Może jemu też się trzęsły plecy.

Nedda rzuciła się na początek kolejki i stanęła obok pani Wheeler. Incydent ze słowem na „k” poszedł w niepamięć. Nauczycielka przeszła wzdłuż szpaleru dzieci, ściskając każde za ramię podczas liczenia, a potem wróciła na początek. Miała spuchnięte oczy, koniuszek jej nosa lekko świecił. Kiedy światło padło na rękawy jej bluzki, Nedda wyobraziła sobie, że to jej matka chodzi wzdłuż szeregu dzieci i chwyta je po kolei za ramiona. Jeśli Nedda jeszcze raz wypowiedziałaby słowo na „k”, pani Wheeler by na nią nakrzyczała. Zaciągnęłaby ją na dywanik. Dyrektor Lauder zadzwoniłby do jej ojca i Nedda zostałaby wysłana do domu. Może wtedy wszystko znów stałoby się normalne.

Nedda milczała.

Ruszyli za sznurem uczniów z klasy pana Stanzy. Dreptali przez hol, minęli korytarz piątoklasistów. Nedda owinęła sobie papierową naszywkę wokół kciuka, potem zacisnęła go w pięści. Gdyby teraz kogoś uderzyła, złamałaby sobie palec. Jak bardzo boli złamany kciuk? Niewystarczająco. Skręcili w korytarz za salą do plastyki. Pani Wheeler zaczęła łykać powietrze jak ryba. Zwisająca kokarda na jej bluzce cała się trzęsła.

– Nie widzieliśmy tego – odezwała się Nedda.

Pani Wheeler nie odpowiedziała.

– Tata wyjaśnił mi, jak podróżuje światło, zanim dotrze do ludzkiego oka. Nie pamiętam, z jaką dokładnie prędkością się przemieszcza, ale mogę to potem dla pani sprawdzić. To działa trochę jak łódka na wodzie, bo światło też porusza się falami. Kiedy coś widzimy, to już się wydarzyło. Już było po wszystkim, bo światło musiało najpierw pokonać drogę stamtąd tutaj, zanim mogliśmy to dostrzec.

– Neddo.

– Tak naprawdę wcale tego nie widzieliśmy. Najwyżej zobaczyliśmy takie echo. – „Echo” nie było właściwym porównaniem. Echo to dźwięk, nie światło, ale też podróżuje falami. Nie o to chodziło, ale dokładna definicja była niemożliwa. – Światło znalazło się w wielu miejscach, zanim tutaj dotarło.

– Neddo, cicho. Proszę.

Jeszcze niedawno Nedda była przemarznięta, ale teraz cała lepiła się z gorąca. Przewracało się jej w żołądku. Naszywka przylepiła jej się do ręki. Gdyby ją zdjęła, na skórze zostałaby mała czerwona plamka, lustrzane odbicie rysunkowego jabłka. Już było jasne, że nikt nie powie jej rodzicom o zajściu ze słowem na „k”.

Gdy dotarli do audytorium, sala była już na wpół zapełniona. Czwartoklasiści weszli na końcu. Niektóre dzieci płakały, inne trajkotały między sobą, lecz większość milczała. Niektóre miejsca były puste – część uczniów chorowała albo pojechała z rodzicami oglądać start wahadłowca na miejscu. Szóstoklasiści, rocznik Neddy, zajęli krzesełka w środkowej części. Ona usiadła obok Tricii Villaverde, która natychmiast przeniosła się dwa miejsca dalej. Nedda rozejrzała się za Dennym Praterem, ale jego klasa siedziała w ostatnim rzędzie. Nikt nie zajął miejsca obok Neddy, więc w końcu zrobiła to pani Wheeler.

Na środek sceny wyszła pani Leigh, szkolna psycholożka, i poprosiła o ciszę.

Następnie odmówiono modlitwę.

Kiedy wszyscy się modlili, Nedda myślała o świetle i spalaniu. O tym, jak siedziała z tatą na dachu i obserwowała gwiazdy. Nie tylko gwiazdy – punkty światła mogły być też kometami, asteroidami, mgławicami i planetami. Niektóre planety, na które patrzyli, już zniknęły. To nie było smutne, tylko prawdziwe. To zupełnie co innego.

Dyrektor oznajmił, że wszyscy zostaną dziś wcześniej zwolnieni z lekcji, a potem poprosił o jeszcze minutę ciszy. Liza, siedząca w rzędzie przed Neddą, siąkała nosem i skubała materiał na podłokietniku swojego krzesełka. Zauważyła, że Nedda się jej przygląda, i szepnęła coś do Keitha. Nedda przeniosła wzrok na podłogę, plamę z tuszu na swoim kciuku, na powietrze między swoim krzesłem a Lizą.

Widziała już miliony martwych rzeczy, odległych o lata świetlne, umarłych eony temu. Nadal gryzła rankę na wardze. Postukiwała stopami o dywan. Ten odgłos wydawał jej się dziwnie niewłaściwy. Wszystko było nie na miejscu. Nedda chciała wrócić do domu, do maleńkiego laboratorium taty w piwnicy, i zwinąć się w kłębek na jednym ze stołów, tak jak kiedyś. Minęło już wiele czasu, odkąd ostatni raz przyniosła tam kołdrę i zrobiła sobie gniazdo wśród książek, probówek i kabli – milion lat, czy ile tam potrzebuje światło, żeby przebyć taką drogę. Opierała policzek na blacie i słuchała, jak tata mówi o Kosmosie. Była bardzo mała, kiedy opowiedział jej o początku Wszechświata i narodzinach Układu Słonecznego. Wyjaśnił, że Słońce jest jak wyspa, a planety przypominają statki pływające dookoła.

– A to Pluton, nasz najdalszy gwiezdny żeglarz – oznajmił takim tonem, jakim inni mówią: „Dawno, dawno temu”. Jego słowa otwierały w niej jakieś drzwi.

Żałowała, że nie spakowała do plecaka swojej książki o NASA, w której całe sześć stron zajmowała sekcja „Trzydzieści pięć nowych twarzy w Kosmosie”: sylwetki absolwentów z siedemdziesiątego ósmego roku, pierwsza nowa grupa astronautów w NASA od sześćdziesiątego dziewiątego. Były tam artykuły o Sally Ride, o Challengerze – który teraz przestał istnieć – o Judy Resnik, specjalistce i przywódczyni misji, drugiej Amerykance w Kosmosie. O kobiecie, którą Nedda pragnęła kiedyś zostać. Ona też już przestała istnieć. Zmienili się w gaz i węgiel, i co jeszcze? Musiało zostać po nich coś jeszcze.

Tęskniła za swoim głupim, dziecinnym kucykiem, ale zabawka została w klasie. Chciała iść na ryby z Dennym, nawet jeśli było na to za zimno. Chciała wdychać zapach perfum matki, aż zrobi jej się niedobrze. Zjeść wszystkie lukrowe różyczki z tego durnego tortu, aż Betheen ją skrzyczy. Należało na nią nakrzyczeć. Za to, że powiedziała „kutas” i usiadła obok Tricii, która przecież jej nie znosiła. Za to, że przestała odliczać przed upływem dwóch minut. Źle zrobiła, że przestała liczyć.

To była jej wina.

Nedda nie chciała myśleć o fakcie, że choć światło jest falą i musiało pokonać czas i odległość z kompleksu startowego 39B do szkoły imienia Thomasa A. Coveya, ona i tak patrzyła, jak siedmioro ludzi umiera.

Judy Resnik przestała istnieć.TYGIEL

Ziemia pod Easter jest świeża, geologicznie krucha, skazana na zapadnięcie się z powrotem do morza, w wodę pod nią. Sto lat temu ludzie osuszyli ten teren, zaorali i wyżłobili w nim bruzdy pod rzędy drzewek pomarańczowych, które w Easter zadomowiły się bardziej niż gdziekolwiek na świecie. Postawili na nowej ziemi budynki, a ona z każdą zmianą rozciągała się, dostosowując do nowego kształtu. Domy budowano z tego, co miał do zaoferowania teren wokół: z sosny, skał wapiennych i wapienia koralowego. Cement, z którego zrobiono ściany laboratorium Theo Papasa na wydziale inżynierii, powstał z miejscowego piasku i kamieni. Kryją się w nim skamieniałe cienie muszli i koralowców. A w cieniach niosą się echem prądy oceanu.

Brutalny start Challengera wywołuje sejsmiczny pomruk, od którego drżą fundamenty laboratorium. Porusza się jak żywe stworzenie, szukające wody. Wibracja pełznie przez przewód wentylacyjny i potrąca tor magnetyczny. Metalowa rozpora się wygina, a ogromny pająk Theo Papasa zaczyna przyklękać, gnąc się ku kamieniom i ukrytemu w nich wspomnieniu życia.

Start promu kosmicznego zalewa urządzenie falami dźwięku i drgań.

Z kołyski ze złota i szkła dobiega cichutki trzask. Smużka gęstego, ciężkiego dymu. Iskra, może odbicie iskier – a potem nieprzewidziany ładunek, poruszający się jak zmarszczka na wodzie, znika i biegnie przez przewód elektryczny. Ma w sobie pewną gęstość, jak gładka kropla syropu kukurydzianego, zakrzywia powietrze i światło wokół siebie, spływając przez okablowanie, przewleka się przez złącza w budynkach i domach, aż wreszcie dociera do miejskiej przepompowni, gdzie światła zaczynają migotać, jakby powoli mrugały. Jeff Guthrie to zauważa i wstaje, żeby wymienić żarówkę nad biurkiem. Kiedy po nią sięga, przebiega przez niego lekkie wyładowanie statyczne od butów, które naelektryzowały się na dywanie. Czuje to, ale nie ruch pod spodem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: