Światło, które nigdy nie gaśnie - ebook
Światło, które nigdy nie gaśnie - ebook
Opowieść o tym, jak łatwo pogubić się w pogoni za pieniędzmi i stracić to, co najcenniejsze.
Alicja postanowiła nigdy nie wracać do rodzinnego Kołobrzegu. Złość i duma nie pozwalały jej wysłuchać najbliższych.
Ale los bywa przewrotny i Alicja musi wrócić, bo z dnia na dzień zostaje z niczym. Jej mąż jest oskarżony o przestępstwa skarbowe i tonie w długach. Alicja kolejny raz musi uciekać, tym razem z miejsca, w którym udało jej się zapomnieć o przeszłości. Ale czy na pewno zapomniała? Czy przeszłość można tak po prostu wymazać, udawać, że nigdy się nie wydarzyła?
Alicja będzie musiała stanąć twarzą w twarz z ludźmi, którzy mieli zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa i szczęście, a zdradzili ją w najdotkliwszy sposób. Będzie musiała też nauczyć się tego, czego nigdy nie potrafiła – być sama.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-796-9 |
Rozmiar pliku: | 830 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------
Dawno nie jechałam samochodem tak długo. Zwykle pokonywałam kilkukilometrowe trasy z domu do pracy, z pracy do domu, na zakupy, czasem gdzieś za miasto. Nigdy nie lubiłam prowadzić, zrobiłam prawo jazdy tylko dlatego, że trudno funkcjonować bez auta w takiej dziurze, w jakiej się wychowałam. Wielu ludziom Kołobrzeg kojarzy się z nadmorskim kurortem, ale dla mnie to po prostu była mała mieścina, z której wszędzie jest daleko.
Stłumiłam ziewnięcie i skupiłam wzrok na ciemnym asfalcie, który ciągnął się w nieskończoność. Nie zaglądałam w rodzinne strony od kilku lat, stąd nie miałam pojęcia, że oddano do użytku spory kawałek ekspresówki aż do Koszalina i w okolicy zrobiło się jakby europejsko. Na mnie ta trasa działała usypiająco. Dobijała mnie jej monotonia. Mój mąż zawsze wolał podróżować autostradami, ja jednak preferowałam jazdę po mieście. Wiadomo, skrzyżowanie, rondo, przejście dla pieszych, hamowanie, przyspieszanie, skręcanie. Przez cały czas coś się dzieje. Tymczasem od dobrych stu kilometrów jechałam prostą drogą i odnosiłam nieodparte wrażenie, że zaraz zasnę. Od kilkunastu tygodni spanie było moją ulubioną czynnością. Córka odbierała mi wszystkie siły witalne.
Wyprzedził mnie pierwszy od wielu kilometrów samochód. Za kilka tygodni na trasie będzie duży ruch, ale na razie wydawało się, że droga prowadzi donikąd.
Odetchnęłam z ulgą, kiedy znak poinformował mnie, że za trzy kilometry jest zjazd na Kołobrzeg. Chciałam już dotrzeć na miejsce, choć jeszcze kilka godzin wcześniej odwlekałam moment, kiedy wsiądę do samochodu i ruszę przed siebie. Byłam wściekła. Na siebie, na los, na męża. Miałam już nigdy nie wracać w rodzinne strony, a właśnie jechałam do domu z podkulonym ogonem.
Miasto sprawiało wrażenie pogrążonego we śnie. Jechałam przez puste ulice, obserwując okoliczne bloki i domy. Gdzieniegdzie paliło się światło, ale w większości mieszkań panowała ciemność. Złapałam się na tym, że zastanawiam się, co robią ludzie, którzy jeszcze nie śpią. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła północ. Wyjechałam od siebie zdecydowanie za późno. O tej porze zazwyczaj od dawna już spałam. Telefon znów zawibrował, ale go zignorowałam. Dzwoniła moja matka, żeby zapytać, kiedy przyjadę. Czułam dziwną przyjemność na myśl, że ona tam chodzi od okna do okna i martwi się, gdzie jestem. Powiedziałam jej, że będę późnym wieczorem, więc nie rozumiałam, dlaczego co chwilę do mnie wydzwania. Najchętniej pojechałabym od razu na Podczele, do mieszkania po babci, ale musiałam poczekać kilka tygodni, aż wyprowadzą się z niego lokatorzy.
Na rondzie skręciłam w lewo, w stronę domu, ale zamierzałam jeszcze odwiedzić jedno miejsce. Jeśli za czymś tęskniłam z dala od Kołobrzegu, to właśnie za morzem. Nie doceniałam jego bliskości, kiedy tu mieszkałam, ale gdy się wyprowadziłam, zatęskniłam za nim niemal natychmiast. W Zielonej Górze doskwierała mi przede wszystkim cisza. Wychodziłam na taras naszego domu na obrzeżach miasta i szybko uciekałam do środka. Od dziecka byłam przyzwyczajona do szumiącego huku morza. Mieszkałam zaraz przy plaży, od której dzielił nasz dom tylko niewielki park. Właściwie nigdy nie doświadczałam ciszy. Pamiętam, jak miałam kilkanaście lat i w tajemnicy przed rodzicami zdarzało mi się popalać papierosy. Późnym wieczorem wychodziłam na balkon i szybko wypalałam szluga, jak wówczas mówiłyśmy z koleżankami, w obawie, że zostanę nakryta przez matkę. Tata był w porządku, pewnie rzuciłby tylko komentarz w stylu „twoje zdrowie”, ale matka rozpętałaby istne piekło na ziemi. Już po wypaleniu papierosa opierałam się o ścianę, zamykałam oczy i wsłuchiwałam się w ten dźwięk, który opanowywał wszystkie przestrzenie. Tak bardzo mi później tego brakowało.
Samochód zostawiłam uliczkę wcześniej. Gdyby matka zobaczyła, że już przyjechałam, od razu zaciągnęłaby mnie do domu, a ja musiałam jeszcze przewietrzyć myśli, zanim stanę oko w oko z moją rodziną. Zamknęłam samochód i szybkim krokiem ruszyłam w stronę zejścia na plażę. Przecięłam park, który tak bardzo zmienił się od czasów mojego dzieciństwa. Biegałyśmy tu z Agatą i dzieciakami z sąsiedztwa. Za każdym razem wściekałam się, kiedy mama prosiła, żebym zabrała ze sobą siostrę i miała na nią oko, ale nigdy nie śmiałam się sprzeciwić. Nasza matka miała w sobie coś takiego, że nikt nie potrafił jej powiedzieć „nie”. Cała rodzina przyjmowała jej słowa za pewnik i po prostu wykonywała jej rozkazy. Tak, rozkazy, nie prośby, bo ona nie prosiła. Nie, nie miałam trudnego dzieciństwa. Matka nigdy na nas nie krzyczała, nie stosowała przemocy, właściwie była dla nas bardzo dobra, tylko po prostu miała autorytarny charakter. Typ urodzonego przywódcy. Tata czasem się śmiał, że gdyby urodziła się mężczyzną, zrobiłaby karierę w wojsku.
Później przestaliśmy chodzić do parku, bo Marek, najstarszy z całego towarzystwa, powiedział nam, że chowano w nim Niemców i bawiąc się tam, stąpamy po kościach umarłych. Miałam wówczas jedenaście lat, więc jego słowa zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Długo zbierałam się na odwagę, żeby zapytać o to tatę. Mama pewnie by mnie zbyła. Była wiecznie zajęta zmienianiem pościeli między jednym turnusem a drugim i snuciem planów o rozbudowaniu pensjonatu, z których do dziś nic nie wyszło. Zresztą, ona żyła tu i teraz, nigdy nie zastanawiała się nad przeszłością i tym, kto był tutaj przed nami. Przyszłością też raczej nie zaprzątała sobie głowy, chyba że dotyczyła ona rodzinnego biznesu, co do którego miała ogromne plany. Teraz już wiem, że matka lubi się poruszać w strefie swoich marzeń, wyobrażać sobie, jak mogłoby być, ale nie robi absolutnie nic, aby do tej zmiany doszło.
Tata wtedy, na pytanie o kości Niemców, odpowiedział, że pod koniec dziewiętnastego wieku w części parku rzeczywiście funkcjonował cmentarz. To mi wystarczyło, aby unikać tego miejsca jak ognia, choć wytłumaczył mi, że nekropolia znajdowała się w zachodniej części parku, bardziej w stronę Grzybowa. Cmentarz zamknięto wiele lat temu, zaraz po drugiej wojnie światowej. Ojciec bez przekonania stwierdził, że z tamtych ludzi już nic nie zostało, ale ja mu nie uwierzyłam. Nawet teraz, idąc przez park jako dorosła kobieta, bałam się duchów tych, którzy zostali pochowani w tej ziemi. Marek, tamten kolega, opowiadał nam o Niemcach dziwne historie: że pozakopywali na tych ziemiach swoje skarby, że wrócą i nas wszystkich wymordują, a nasze ciała wrzucą do Bałtyku, gdzie zjedzą nas rekiny. Przy wzmiance o tych rekinach stałam się nieufna, bo kto to widział w naszym morzu rekiny, ale kiedy Marek na poparcie swoich słów zaprezentował mi niemiecką złotą monetę, którą ponoć wykopał ze swojego ogródka, zaczęłam się bać. Nie zapomnę, jak którejś niedzieli poszłam z rodzicami do jednej z tych restauracji, które latem wystawiają na starówce ogródki, i mama kazała mi podejść do siedzącej samotnie przy stoliku kobiety, by zapytać ją, czy możemy się dosiąść. Wszystkie inne miejsca były zajęte.
– Wolne? – bąknęłam, nie patrząc w oczy blondynce, bo od zawsze byłam raczej nieśmiała w towarzystwie obcych.
Zapadła cisza. Podniosłam wzrok. Kobieta wyglądała na zdziwioną, jakby nie zrozumiała mojego pytania, dlatego powtórzyłam je i wskazałam na wolne krzesła.
– Ja, ja – odpowiedziała.
Odwróciłam się na pięcie i pobiegłam do rodziców, tłumacząc, że kobieta na kogoś czeka. Po chwili zwolnił się inny stolik, a ja ukradkiem obserwowałam Niemkę, zastanawiając się, czy przyjechała po skarb.
To wspomnienie pojawiło się w mojej głowie nagle, a ja złapałam się na tym, że zastanawiam się, jak właściwie potoczyły się losy Marka. Wyprowadził się z Kołobrzegu jeszcze przede mną. Po studiach został w Szczecinie. Nie miałam go w znajomych na Facebooku, nie pamiętałam nawet, jak ma na nazwisko. Matka by wiedziała, ona wiedziała o sąsiadach wszystko, ale nie chciałam jej o to wypytywać. Czy to ważne?
Źródło huku znajdowało się coraz bliżej. Morze tego wieczoru, a właściwie tej nocy, bo z całą pewnością było już po dwudziestej czwartej, było wzburzone, ale właśnie takie lubiłam je najbardziej. Najwyraźniej postanowiło mnie należycie przywitać. Ostatnie metry dzielące mnie od zejścia na plażę pokonałam biegiem. Chciałam już zostawić za sobą ten park, te niemieckie duchy i przeszłość, która właśnie w związanym z nią miejscu bolała najbardziej. Opowiedziałam o niej tylko jednej osobie. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, bo Marlena nie była nawet moją koleżanką, a po prostu znajomą z pracy. Może właśnie dlatego łatwiej było mi się przed nią otworzyć, może komuś bliskiemu nie potrafiłabym oddać tej opowieści? Nie mam pojęcia, bo po reakcji Marleny już nigdy nie odważyłam się tego powtórzyć.
– Daj spokój, przecież tak się czasem dzieje. Nie masz powodów, żeby nadal się na nich wściekać. – Machnęła lekceważąco ręką, zbyt lekceważąco, gdyby ktoś zechciał zapytać mnie o zdanie. – Zresztą chyba wyszło ci to na dobre? Gdybyś tam została, nie byłoby tego wszystkiego.
Mówiąc „tego wszystkiego”, miała pewnie na myśli moją codzienność w Zielonej Górze, ale przecież wcale nie o to chodziło. To nie był wybór między poprzednim i obecnym życiem, ale między rodziną a zdradą, między zasadami a ich brakiem, między miłością a… Marlena jednak nie przyjmowała moich tłumaczeń. Orzekła, że przesadzam i że powinnam się cieszyć tym, co mam, zamiast patrzeć wstecz, na co się wściekłam. Zmieniłam temat i już nigdy nie wracałam do tej rozmowy. Rzecz w tym, że nigdy nie usłyszałam nawet „przepraszam”, a cała rodzina zachowywała się, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Dlatego wyjechałam. Dlatego zaczęłam nowe życie i miałam już nigdy tu, do Kołobrzegu, nie wracać.
Zatrzymałam się na tarasie widokowym, którego nie pamiętałam, i miałam do tego prawo, bo wcześniej go tu nie było. Tablica z flagą Unii Europejskiej wyjaśniała jego pochodzenie, nawet nie musiałam się zapoznawać z tekstem na znaku informacyjnym. Na mojej ulubionej plaży wyrósł betonowy klocek i chyba nie do końca mi się to podobało. Człowiek ma nieznośną tendencję do psucia tego, co stworzyła natura. Wydaje mu się, że swoimi działaniami udoskonali to, co go otacza, ale więcej z tego szkody niż pożytku. Zapominamy o tym, że wszechświat całkiem nieźle radził sobie jeszcze wtedy, kiedy nas nie było, i właściwie gdyby walnął w nas jakiś meteoryt, stałoby się to z korzyścią dla natury. Morze trwałoby w niezmienionej formie, bo jesteśmy mu kompletnie zbędni, tak jak ten betonowy klocek, który postawiono na plaży.
Zeszłam schodami na plażę. Podeszłam do samego brzegu i zamknęłam oczy. Ten pierwszy wdech, jakże dla mnie bolesny, uświadomił mi, jak bardzo tęskniłam za tym miejscem, za tą utraconą ziemią. W Lubuskiem nigdy tak naprawdę nie poczułam się u siebie, choć mieszkałam tam dziesięć lat.
Kołobrzeg kochałam tak samo mocno, jak go nienawidziłam. Mogłam narzekać na infrastrukturę, na brak rozrywek, marne perspektywy, ale tutaj byłam u siebie. Umiejętność adaptacji do zmian nigdy nie była moją mocną stroną. Gdziekolwiek byłam, tęskniłam.
Dziecko poruszyło się. Położyłam rękę na brzuchu, jak gdybym chciała przekazać córce wiadomość, że jest bezpieczna i nie musi się niczego bać. Mój lekarz zarzekał się, że do dziecka w łonie matki docierają odgłosy, musiało się więc przestraszyć huku fal ciskanych z wściekłością przez morze o brzeg.
– Ty też jesteś stąd, bo tu jest połowa twojej historii – przemówiłam do brzucha.
Czułam się jak wariatka, kiedy to robiłam, zwłaszcza że wypukłość wciąż była niewielka. Gdyby ktoś nagle pojawił się tej nocy na plaży, pomyślałby, że ma do czynienia z dziwaczką, która mówi sama do siebie. Szanse na to były jednak minimalne. Mój wzrok już przyzwyczaił się do ciemności. Mogłam rozejrzeć się i przekonać, że wokół mnie nie ma żywej duszy. Ale obawa przed tym, co pomyślą inni, nie była jedynym powodem, dla którego czułam się idiotycznie, przemawiając do brzucha. Nie traktowałam córki jako odrębnego bytu, życia, które się we mnie rozwija. Była po prostu częścią mnie. Mimo że czułam jej ruchy, mimo że widziałam ją na ekranie podczas badania USG, nadal nie potrafiłam przyjąć, że rośnie we mnie człowiek, inna istota.
Zrobiłam dwa kroki w tył, bo morze zawłaszczało coraz większą część plaży. Wyglądało na to, że zbliża się sztorm. Jakież to wymowne. Przyjeżdżam do Kołobrzegu, a Bałtyk zaczyna sztormować. Spojrzałam w lewo, próbując oddzielić czerń nieba od czerni morza, ale było to niemożliwe. Ciemność była jednością, nie można jej było rozróżnić. Zerknęłam w drugą stronę i mimowolnie uśmiechnęłam się do siebie.
Światło latarni morskiej wskazywało kierunek. To jedyne ze znanych mi świateł, które nigdy nie gaśnie. Tak wiele się zmieniło, odkąd byłam tu po raz ostatni, a światło wciąż wyznaczało drogę.ROZDZIAŁ 1
------------------------------------------------------------------------
– To dziewczynka – oznajmił lekarz, wyraźnie dumny z siebie, choć nie widziałam żadnych powodów do tej dumy.
Nie z jego strony.
– Jest pan pewien? – zapytałam drżącym głosem, próbując ukryć swoje rozczarowanie.
Po tym wszystkim, co przeszliśmy z Józefem, żeby w ogóle to dziecko mieć, nie powinnam przecież być rozczarowana, a jednak miałam cichą nadzieję, że urodzę chłopca. Moje relacje z najbliższymi kobietami były tak pokręcone, że o wiele prościej by było, gdybym nie musiała wchodzić w kolejny taki układ. Mężczyźni wydają mi się mniej skomplikowani.
– Pewność uzyskam dopiero za kilka tygodni, ale byłbym bardzo zdziwiony, gdybym się pomylił. To dopiero trzynasty tydzień, więc głowy nie dam sobie uciąć, ale rękę już tak – powiedział z uśmiechem lekarz, po czym wcisnął na maszynie jakiś przycisk.
Obraz się zatrzymał. Moje dziecko, które tym razem choć trochę przypominało ludzkie, zastygło w bezruchu w czerni i bieli. Poprzednie badanie miałam wykonywane pięć tygodni wcześniej. Córka była wówczas jasną kropką o nieregularnych kształtach.
Wpatrywałam się w tę stop-klatkę, doszukując się jakiegoś podobieństwa do mnie lub do mojego męża, ale te próby okazały się z góry skazane na porażkę. Dziecko było podobne zupełnie do nikogo.
Lekarz podał mi ręczniki papierowe, abym mogła zetrzeć zimny żel z dołu brzucha. Zaskoczył mnie, kiedy powiedział, że tym razem wykona badanie przez powłoki brzuszne. Wydawało mi się, że na tym etapie dziecko jest jeszcze za małe, ale nie miałam racji. Doktor w trakcie USG orzekł, że ma świetne warunki do badania, cokolwiek to miało oznaczać.
Wytarłam skórę i rozejrzałam się za koszem na śmieci. Wstałam z leżanki, wyrzuciłam zużyte ręczniki i dołączyłam do lekarza, który rozsiadł się już na wygodnym, ergonomicznym fotelu. Dla pacjentek przewidziano zwykłe krzesło, ale one przecież spędzały w tym gabinecie o wiele mniej czasu.
– Dla pewności trzeba będzie poczekać jeszcze na wyniki z krwi, ale na USG nie zauważyłem żadnych nieprawidłowości. Ryzyko wystąpienia wad genetycznych jest bardzo niskie.
Odetchnęłam z ulgą, uświadamiając sobie, że zdrowie dziecka powinno być dla mnie istotniejsze niż płeć, ale nic nie mogłam poradzić na to, że w sklepach z niemowlęcymi ubrankami od razu ciągnęło mnie w stronę działu chłopięcego. Codziennie powtarzałam Józefowi, że urodzę syna, bo tak czuję. Byłam przekonana, że dziecko w moim brzuchu jest chłopcem, dlatego tak zdziwiły mnie słowa lekarza. To by było tyle, jeśli chodzi o słynne matczyne przeczucia.
– Czyli wszystko jest w porządku, tak? – Sprowadziłam swoje myśli na właściwe tory.
– W jak najlepszym. Ciąża rozwija się prawidłowo, nie mam się do czego przyczepić. – Zatrzymał jeszcze raz wzrok na wynikach, które ze sobą przyniosłam. – Morfologia mogłaby być lepsza, ale na razie nie będę pani faszerował żadnymi suplementami. Proszę spożywać produkty bogate w żelazo i będzie dobrze.
Opuściłam gabinet lekarski bogatsza o nową wiedzę, całą listę zaleceń i kolejne zwolnienie lekarskie. Niby ciąża to nie choroba, ale ja czułam się tak kiepsko, że nie wyobrażałam sobie codziennie rano wstawać z łóżka i jeździć do pracy. Mdłości powoli odpuszczały, ale potrzebowałam czternastu godzin snu na dobę, żeby normalnie funkcjonować. Podziwiałam kobiety, które pozostają aktywne do samego porodu. Ja najchętniej zakopałabym się pod kołdrą i wyszła spod niej dopiero, kiedy poczuję bóle porodowe. Zmuszałam się jednak do tego, żeby od czasu do czasu wyjść pobiegać. Przed ciążą byłam aktywna, nie chciałam więc tego zmieniać, zwłaszcza że lekarz nie zabronił mi uprawiania sportu.
– Wszystko, oczywiście, w granicach rozsądku – zastrzegł.
Wsiadłam do samochodu i od razu ruszyłam w stronę domu. Postanowiłam, że po drodze zatrzymam się w sklepie, bo wyjadłam już cały zapas słodyczy. Pochłaniałam je w zastraszającym tempie. Mogłam zrezygnować ze śniadania czy obiadu, ale codziennie musiałam zjeść przynajmniej kilka kostek czekolady. Ciąża całkowicie zmieniła moje nawyki żywieniowe. To znaczy nadal starałam się jeść zdrowo, ale słodycze na stałe zagościły w mojej diecie, choć się na to wściekałam.
Z torebki, którą rzuciłam na siedzenie pasażera, rozległ się dzwonek. Nie zdążyłam jeszcze wyjechać z parkingu, dlatego zaciągnęłam ręczny i sięgnęłam po telefon. Byłam przekonana, że to Józef próbuje się ze mną skontaktować, bo nie mógł mi towarzyszyć na USG. Miał urwanie głowy w pracy, a przynajmniej tak mi powiedział. Nie chciałam się na niego dąsać z tego powodu, ale i tak było mi przykro. Zerknęłam na wyświetlacz i głośno westchnęłam. Mama. Odkąd zaszłam w ciążę, dzwoniła do mnie zdecydowanie częściej niż wcześniej. To ja podjęłam decyzję, żeby całkowicie odciąć się od mojej rodziny. Spodziewałam się, że będą walczyć, ale zadziwiająco szybko odpuścili, co dodatkowo mnie zabolało. Wyobrażam sobie, jak to wyglądało: matka orzekła, że przeczekają okres moich dąsów i pretensji, a cała rodzina odetchnęła z ulgą, bo znów ktoś podjął decyzję za nich, a oni nie musieli brać odpowiedzialności na siebie. To jednak sprawiło, że jeszcze bardziej się od siebie oddaliliśmy. Może gdybyśmy wówczas, tych dziesięć lat temu, po prostu usiedli razem i porozmawiali, byłoby inaczej. Tamto milczenie jednak obrosło całymi latami obojętności i nieszczerości. Minęło tak dużo czasu, że już nie sposób było poskładać naszej rodziny w całość. Powtarzałam sobie, że dobrze jest, jak jest, i żyłam swoim życiem, nie oglądając się wstecz. Musiałam jednak poinformować rodziców o ciąży, bo tak nakazywała zwykła przyzwoitość.
Nie odebrałam. Nie miałam ochoty po raz kolejny wysłuchiwać jej zachwytów i zapewnień, jak bardzo jest szczęśliwa, że w końcu zdecydowaliśmy się z Józefem na dziecko. Wściekałam się wówczas na nią, bo tak niewiele o mnie wiedziała, a przecież to nie jej wina. To ja nie chciałam jej wtajemniczać w moje sprawy. Nie powiedziałam jej o latach starań, kilku nieudanych próbach in vitro i straconych nadziejach. Doszła więc do wniosku, że po prostu wcześniej nie chciałam mieć dziecka. To jej pasowało do obrazu wyrodnej córki, która nie przyjeżdża do swoich rodziców nawet na święta i nie dzwoni, aby zapytać o ich samopoczucie.
Kiedy telefon przestał dzwonić, wystukałam do matki wiadomość.
_Nie mogę teraz rozmawiać. Wszystko w porządku, to najprawdopodobniej dziewczynka._
Tyle powinno jej wystarczyć. Z przerażeniem myślałam o tym, że kiedy dziecko już przyjdzie na świat, rodzice pewnie będą chcieli nas odwiedzić, ewentualnie zaproszą nas do siebie. Ostatni raz widziałam się z nimi cztery lata wcześniej, kiedy matka, niemal płacząc do słuchawki, wymusiła na mnie, żebym przyjechała, bo zachorowała babcia. Nie musiała nawet tego robić. Babcia jako jedyna zawsze była po mojej stronie i rozumiała, dlaczego czuję się zraniona. Dla niej pojechałabym nawet na drugi koniec świata. Zresztą dopóki babcia dobrze się czuła, odwiedzała nas w Zielonej Górze. Zawsze była bardzo aktywna. Proponowałam jej nawet, że mogę po nią pojechać, ale za każdym razem się oburzała.
– A co to, pociągi z Kołobrzegu do Zielonej Góry nie jeżdżą?
Dobrze, że pojechałam, bo miałam okazję się z nią pożegnać. Babcia chorowała właściwie tylko kilka dni. Niemal do samego końca była okazem zdrowia. Mama powtarzała na jej pogrzebie, że chciałaby umrzeć jak ona, nie męczyć się, pozostać aktywną, a potem odejść z godnością. Wściekałam się, kiedy to słyszałam, ale sama nie wiem, czy przez to, co mówiła moja matka, czy przez to, że mówiła to właśnie ona.
Babcia zostawiła testament. Dla innych może nie byłoby to nic dziwnego, ale dla nas ten fakt stanowił zaskoczenie. Nie znaliśmy nikogo, kto zostawiałby testament, przynajmniej nie tam, w Kołobrzegu. Okazało się, że babcia postanowiła przekazać mieszkanie – jedyny majątek, który posiadała, a który otrzymała w latach dziewięćdziesiątych w ramach rekompensaty za ziemie utracone po wojnie na Wschodzie – właśnie mnie. Złamała tym samym niepisaną zasadę, że w tej rodzinie każdemu należy się po równo. Nie potrzebowałam tego mieszkania. Gdyby babcia zechciała spytać mnie o zdanie, powiedziałabym jej, że nie musi tego robić, ale skoro podjęła taką decyzję, przyjęłam spadek, po raz kolejny udowadniając swojej rodzinie, że nie liczę się z niczym i nikim, ale ich opinia już dawno przestała mnie obchodzić.
Schowałam telefon do torebki i już miałam wyjeżdżać z parkingu, kiedy zobaczyłam wychodzącą z kliniki pracownicę recepcji. Stanęła przed budynkiem i rozejrzała się. Nie wiem sama dlaczego, ale coś mnie tknęło. Wysiadłam z samochodu.
– Wszystko w porządku? – zapytałam, choć przecież odpowiedź była jasna.
Wystarczyło spojrzeć na tę dziewczynę. Wyglądała na przerażoną.
– Jak dobrze, że pani jeszcze nie odjechała! – Na mój widok wyraźnie odetchnęła z ulga. – Płaciła pani kartą, a ja nie spojrzałam na wydruk z terminala i… czy mogę panią prosić o ponowienie transakcji? Jest odmowa.
– Odmowa? – Zastanowiłam się nad tym, czy poprawnie wpisałam PIN. Ostatnio bywałam taka rozkojarzona. – Proszę poczekać, wjadę z powrotem na miejsce parkingowe.
Zaparkowałam i w towarzystwie rozluźnionej już recepcjonistki wróciłam do kliniki. Musiała się nieźle zestresować, że będzie musiała pokryć tę różnicę z własnego portfela. Wyciągnęłam kartę, zbliżyłam ją do terminala i wpisałam PIN, przekonana, że tym razem się uda.
– Znowu odmowa. – Dziewczyna spojrzała na mnie podejrzliwie, a ja poczułam się jak złodziejka.
– To niemożliwe – wymamrotałam. Zajrzałam na portfela. – Ile jestem dłużna?
– Dwieście osiemdziesiąt złotych.
Odliczyłam trzy banknoty stuzłotowe, położyłam je na blacie, bąknęłam pod nosem, że reszty nie trzeba, i zawstydzona wyszłam z kliniki. Całe szczęście, że miałam przy sobie gotówkę. Zazwyczaj płacę kartą i rzadko miewam w portfelu pieniądze. Wsiadłam do samochodu i dokładnie obejrzałam moją kartę. Może w wyniku ciążowego zaćmienia mózgu przeoczyłam, że straciła ważność? Ale nie, nic z tych rzeczy, była ważna jeszcze przez dwa lata. Wyjęłam telefon z torebki, aby zalogować się do aplikacji bankowej, ale jak na złość uparcie wyskakiwał mi błąd. Pozostało mi tylko zadzwonić do męża i zapytać, czy wie, o co chodzi. Józef oczywiście nie odbierał, jak zawsze, kiedy pracował. Złościłam się na niego, że spędza tak dużo czasu w firmie, ale w głębi serca byłam z niego dumna. Do wszystkiego doszedł sam. Nigdy nie mógł liczyć na wsparcie finansowe rodziców, którzy żyli skromnie – żeby nie powiedzieć: biednie. To byli bardzo dobrzy, choć prości ludzie i takie same były ich potrzeby. Mój mąż pochodził z wielodzietnej rodziny, w której brakowało wszystkiego oprócz miłości. Tylko on z pięciorga rodzeństwa wyrwał się z tego środowiska. Jego bracia i siostra podzielili los rodziców. Józef jako jedyny wybił się ponad przeciętność. Po zarobieniu pierwszych pieniędzy założył małe przedsiębiorstwo usługowo-handlowe. Działał z kolegą, ale każdy z nich na własną rękę. Zajmowali się sprowadzaniem samochodów z Niemiec i ich odsprzedażą, w całości lub na części. Firma szybko się rozrosła i zaczęła przynosić spore dochody. Kiedy poznałam Józefa, wchodził akurat na nowy rynek. Jego wspólnik nadal zajmował się głównie sprzedażą aut sprowadzonych zza zachodniej granicy, a Józef wziął na siebie rozkręcenie sklepu z olejami, filtrami, płynami i preparatami do pielęgnacji samochodów. Muszę przyznać, że zawsze miał żyłkę do interesów. Czego tylko dotknął, zamieniał w złoto. Aktualnie zarządzał dużą firmą o szerokim profilu działania, zatrudniał sporo osób z Zielonej Góry i okolic. Zajmował się szeroko pojętym handlem. Planował rozkręcić też biuro projektowe, aby zająć się również produkcją, ale koniec końców zrezygnował z tego. Józef twierdził, że bardziej opłaca się sprzedawać to, co ktoś wyprodukował, niż robić to samemu. Nie do końca rozumiałam, jak to działa, bo ja z kolei nigdy nie miałam smykałki do interesów. Bezpieczny etat był tym, w czym odnajdowałam się najlepiej. Biznes wiązał się dla mnie z nazbyt dużym ryzykiem, ale mojemu mężowi wychodził doskonale. Może nie zarabiałam kokosów, ale wystarczało na najbardziej podstawowe wydatki. O resztę dbał Józef.
– Ty się o nic nie martw, ty tylko leż i pachnij – żartował, a ja sama nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy na niego złościć.
Nigdy nie byłam kobietą, która czeka w domu na to, aż mąż przyniesie wypłatę. Lubiłam niezależność i nie wyobrażałam sobie, że miałabym się tłumaczyć z każdego wydatku. To nie tak, że mąż wyliczał mi pieniądze, ale, jak to mężczyzna, niektóre moje zakupy uważał za zbędne. Krzywił się, kiedy zamawiałam kolejną sukienkę czy perfumy, bez których mogłabym się obejść.
– Po co ci tego tyle? – Pukał się wymownie w czoło. – Nawet nie włożyłaś połowy sukienek, które wiszą w szafie, a kupujesz kolejne.
Józef był z innego pokolenia niż ja. Starszy ode mnie o ponad dziesięć lat, wychowany w dość tradycyjnej rodzinie, w której to mężczyzna pracował, a kobieta dbała o dom i wychowywała dzieci, czasem sprawiał wrażenie, jakby nie do końca rozumiał, że świat się zmieniał na naszych oczach. Zresztą nie mogłam się mu dziwić. Pochodził z małej wioski pod Zieloną Górą, gdzie nadal obowiązywał tradycyjny model rodziny. Początkowo toczyłam z Józefem liczne boje. Nie po to się uczyłam i wyjechałam studiować za granicę, żeby teraz dać się zamknąć w domu. Nie zrobiłam może oszałamiającej kariery, ale moja praca w Urzędzie Miasta Zielonej Góry mi wystarczała. Kiedyś wprawdzie marzyłam o tym, aby napisać i wydać książkę, ale codzienność pochłonęła mnie na tyle, że zapomniałam o tych młodzieńczych rojeniach. Dorosłość weryfikuje plany i marzenia. Musiałam się pogodzić z tym, że nie każdy jest przeznaczony do wielkich rzeczy. To naturalne. Gdyby tak było, przestałyby być aż tak wielkie.
Wyjeżdżając z parkingu, przeanalizowałam w myślach zawartość lodówki. Na szczęście zakupy mogłam jeszcze odłożyć w czasie, bo nie czułam się na siłach nawet na wizytę w markecie. Marzyłam, żeby wrócić do domu i zalec na kanapie z książką i ogromną porcją lodów.ROZDZIAŁ 3
------------------------------------------------------------------------
Józef mógł sobie twierdzić, że mamy tylko przejściowe problemy, ale ja byłam przerażona. Jeśli coś wyniosłam z domu rodzinnego, to właśnie tę naukę – najpierw zarób, potem wydawaj. Moi rodzice nigdy nie zaciągali kredytów, ostrożnie planowali wydatki i zawsze mieli zgromadzone większe oszczędności na trudniejsze czasy. Chyba właśnie dlatego nie rozbudowali pensjonatu, co było wielkim marzeniem mojej matki, ale koniec końców dobrze na tym wyszli. Oboje dobiegali już sześćdziesiątki i mogli być spokojni o swoją emeryturę. Początkowo mieli plan, żeby w pewnym momencie przekazać dom mnie i Agacie. To my miałyśmy kontynuować ich dzieło, ale z wiadomych powodów scheda miała przypaść w udziale wyłącznie mojej siostrze. Ja nie zamierzałam wracać do Kołobrzegu. Nie wyobrażałam sobie, że po tym wszystkim, co się wydarzyło, miałabym prowadzić rodzinny biznes z moją siostrą. Pozabijałybyśmy się w atmosferze wzajemnych pretensji i niedomówień.
Do wczoraj wydawało mi się, że Józef również jest ostrożny i nie grozi nam żaden kryzys finansowy. Kiedy się obudziłam, jego nie było już w domu i muszę przyznać, że odetchnęłam z ulgą. Poprzedniego wieczoru niby poszliśmy spać pogodzeni, ale nadal byłam na niego wściekła. Sama nie wiedziałam, co jest główną przyczyną mojego żalu – czy fakt, że narobił długów, czy może jednak to, że skrzętnie ukrywał przede mną problemy finansowe. Byliśmy małżeństwem, wprawdzie nie mieliśmy wspólnoty majątkowej, ale razem prowadziliśmy gospodarstwo domowe, więc jego problemy były również moimi problemami. Nie rozumiałam, jak mógł zataić przede mną tak ważną informację.
Pierwsze, co zrobiłam po wstaniu z łóżka, to włączenie ekspresu. Zapytałam mojego lekarza, czy mogę pić kawę w ciąży, bo nie wyobrażałam sobie funkcjonowania bez kofeiny. Kawa pomagała mi się obudzić, i to od niej zawsze zaczynałam dzień. Doktor stwierdził, że nie muszę zmieniać swoich przyzwyczajeń, ale dobrze byłoby, gdyby kawa nie była zbyt mocna i żebym nie przesadzała z jej ilością. Ograniczałam się więc do jednego cappuccino dziennie, choć trudno było mi się przyzwyczaić.
Zatrzymałam wzrok na pliku banknotów, który Józef zostawił na blacie. Tak jak obiecał, dał mi trochę gotówki na czas, kiedy nasze konto bankowe będzie zablokowane, ale czułam, że to nie rozwiązuje problemu. Zawsze w kryzysowych sytuacjach działałam, bo to pozwalało mi przetrwać, dlatego nie mogłam bezwolnie czekać. Postanowiłam zajrzeć do firmy i przekonać się, na ile poważna jest sytuacja. Z przerażeniem odkryłam, że nie potrafię do końca zaufać Józefowi. Już raz mnie przecież okłamał.
Zjadłam więc szybkie śniadanie, żeby zapobiec mdłościom, które powracały za każdym razem, kiedy mój żołądek był pusty, wzięłam prysznic i ubrałam się. Po dłuższym zastanowieniu postanowiłam nałożyć makijaż, bo bladość mojej twarzy przerażała nawet mnie samą. Nigdy nie przepadałam za swoją kredowobiałą cerą, która była moim znakiem rozpoznawczym, ale w ciąży wyglądałam jeszcze bardziej anemicznie niż wcześniej. Nie chciałam przestraszyć współpracowników Józefa swoim wyglądem.
Niespełna godzinę po przebudzeniu byłam gotowa do wyjścia. Otworzyłam bramę, wyjechałam samochodem przed posesję i wysiadłam, aby zamknąć za sobą bramę. Józef od dawna przebąkiwał o wymianie jej na automatyczną, ale wciąż nie mogliśmy się do tego zabrać. Mój mąż kupił ten dom, zanim się poznaliśmy. Jak mi tłumaczył, udało mu się go nabyć w okazyjnej cenie, bo wcześniejszy właściciel dość nieoczekiwanie dostał propozycję przeniesienia się do centrali firmy do Wrocławia i musiał szybko załatwić formalności związane z przeprowadzką. Dom nie był stary, maksymalnie dwudziestopięcioletni, ale technologia poszła mocno do przodu od lat dziewięćdziesiątych i czasem łapaliśmy się na tym, że drobne udogodnienia mogłyby nam ułatwić życie.
– Dzień dobry, pani Alicjo – usłyszałam za sobą kobiecy głos.
Odwróciłam się i głośno westchnęłam w duchu. Nasza sąsiadka była jedną z największych plotkar, jakie nosiła ziemia. Rozmawiając z nią, zawsze łapałam się na tym, że staram się nie powiedzieć jej zbyt wiele. Umiała podchodzić ludzi, a nade wszystko interesowała się tym, co dzieje się w sąsiedztwie. Nie chciałam dostarczać jej informacji, bo nie lubiłam, kiedy inni wiedzieli o mnie zbyt dużo, ale czasem udało jej się coś ode mnie wyciągnąć. Nieopatrznie podzieliłam się z nią wieścią o ciąży i teraz za każdym razem zagadywała mnie o samopoczucie. Przypuszczałam, że właśnie dlatego mnie zaczepiła.
– Jak tam? Wszystko u państwa w porządku? Jak się pani czuje?
Nie pomyliłam się.
– Tak, w porządku, dziękuję.
– Wiadomo już, czy to chłopiec, czy dziewczynka?
– Najprawdopodobniej dziewczynka – odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby.
– A nie mówiłam! Mnie od razu właśnie tak to wyglądało. Dziewczynka odbiera matce urodę.
Wielkie dzięki. Spojrzałam na nią zdumiona. Wydawało mi się, że ta kobieta już niczym nie jest mnie w stanie zaskoczyć, a jednak.
– Nie wierzę w takie gadanie – burknęłam, zamykając za sobą bramę.
– No, to na kiedy ma pani termin?
– Na listopad. – Byłam wściekła na siebie, że kontynuuję tę rozmowę, zamiast po prostu wsiąść do samochodu i odjechać.
– Ja to zawsze tak celowałam, żeby urodzić na wiosnę. Będzie pani całą jesień i zimę z dzieckiem siedzieć w domu, a tak to…
– Niektórzy nie mają możliwości wycelowania – rzuciłam ze złością i niemal natychmiast uświadomiłam sobie, że dostarczyłam sąsiadce kolejnych powodów do plotek. – Przepraszam, ale bardzo się spieszę. Mam kilka spraw do załatwienia.
Nie czekając na reakcję kobiety, usiadłam na fotelu kierowcy i energicznie ruszyłam przed siebie. Co za wścibska baba! Zastanawiałam się, skąd się takie biorą. Przypuszczałam, że sąsiadka miała po prostu nudne życie. Nigdy nie pracowała, zarabianiem w jej rodzinie zajmował się mąż. Odchowała dzieci, które zdążyły się wyprowadzić z domu, a których codziennością żyła wcześniej. Złożyłam sobie w myślach obietnicę, że nigdy nie będę taka jak ona, że nie poświęcę się mojej rodzinie w całości. Coś przecież musi zostać dla mnie.
Zapomniałam o sąsiadce zaraz po wyjechaniu z osiedla. Samorządowcy wciąż obiecywali, że wybudują południową obwodnicę miasta, ale na obietnicach niestety się kończyło. Mieszkańcy chyba już przestali wierzyć, że w końcu doczekają się usprawnienia ruchu. Lubiłam dzielnicę, w której mieszkaliśmy, ale trzeba było przyznać, że do centrum było daleko i w godzinach szczytu grzęzło się w korkach. Racula jeszcze kilka lat wcześniej była samodzielną wsią, ale w dwa tysiące piętnastym roku włączono ją w administracyjne granice Zielonej Góry. Trzydziestego pierwszego grudnia dwa tysiące czternastego roku śmialiśmy się z Józefem, że jeszcze jesteśmy wieśniakami, ale jutro staniemy się mieszczuchami.
Zaparkowałam samochód tuż przy wejściu do firmy. Kiedy poznałam Józefa, siedziba przedsiębiorstwa mieściła się w malutkim budynku wciśniętym między stację paliw a supermarket. Lubiłam tamto miejsce. Mimo że ogrzewanie ciągle się psuło, a za sprawą nieszczelnych okien do wnętrza zimą wlatywało lodowate powietrze, to było tam jakoś tak domowo. Józef przesiadywał w firmie całe dnie, wspólnie z kolegą planując podbój świata. Mieliśmy wtedy mniej, ale chyba byliśmy szczęśliwsi. Wtedy naszej codzienności nie determinowały starania o dziecko, kolejne badania, zabiegi i niekończące się rozczarowania. Mniej wymagaliśmy, od siebie, od innych, od życia. Po prostu cieszyliśmy się tym, co mamy, i potrafiliśmy czerpać z tego radość. To zadziwiające, że im więcej posiadaliśmy, tym mniej nas to cieszyło. Nie mówię tylko o pieniądzach, które, wiadomo, są ważne, ale nie najważniejsze, przynajmniej nie dla mnie, bo Józef chyba w pewnym momencie zgubił się w tej pogoni. Rozumiałam to – kiedyś nie miał nic, więc gdy już się czegoś dorobił, towarzyszył mu lęk, że to tylko chwilowe, że znów stanie się tamtym chłopakiem z biednego domu, więc pracował za trzech, aby zabezpieczyć się na przyszłość.
W dwa tysiące trzynastym roku Józef przeniósł siedzibę firmy bliżej centrum. Wymyślił sobie, że wynajmie reprezentacyjne biuro, w którym będzie przyjmować kontrahentów. Uważałam, że to zbędny wydatek, bo przecież większość czasu i tak spędzał w sklepie albo w trasie, ale koniec końców to była dobra inwestycja, bo w pewnym momencie Józef musiał zrezygnować z usług biura rachunkowego i zatrudnić księgowego na stałe. Poza tym w biurze pracowała pani Asia, ktoś w rodzaju asystentki i sekretarki w jednym. Lubiłam tę kobietę, która powinna już przejść na emeryturę dobrych kilka lat temu, ale, jak twierdziła, oboje jej rodzice zmarli krótko po rezygnacji z pracy, więc zamierzała pracować, żeby oszukać kostuchę.
– W domu zanudziłabym się na śmierć! – powtarzała.
Była bardzo rezolutna jak na swój wiek. Ani nie wyglądała, ani nie zachowywała się na sześćdziesiąt kilka lat. Dałabym jej co najwyżej pięćdziesiąt.
Wysiadłam z samochodu i zawahałam się. Może jednak powinnam była zadzwonić do Józefa i uprzedzić go, że stoję przed siedzibą jego firmy? Niby nic złego nie robiłam – chciałam przecież tylko odwiedzić swojego męża w pracy – ale rzadko się na to zdobywałam i doskonale zdawałam sobie sprawę, jak zostanie odebrana moja wizyta. Jako próba kontroli, ale w zasadzie z taką myślą tu przyjechałam. Zrezygnowałam więc z zamiaru wybrania numeru Józefa i dziarskim krokiem ruszyłam w stronę wejścia. Patrzyłam pod nogi i nagle złapałam się na tym, że zastanawiam się, jak długo jeszcze będę widzieć swoje stopy. Ciąża, której tak bardzo pragnęłam i o którą tak długo się staraliśmy, była dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Prawdę mówiąc, podeszłam do tego ostatniego in vitro z myślą, że i tak nic z tego nie będzie. Spisałam je na straty. I może dlatego tym razem się udało?
Pokonując tę krótką drogę pomiędzy parkingiem a biurem, myślałam o wszystkich latach i miesiącach, które doprowadziły mnie do miejsca, w którym się znajdowałam. Nigdy nie przyznałabym się głośno do swoich uczuć, ale nie potrafiłam w pełni cieszyć się z ciąży. Wciąż nie wierzyłam w to, że na końcu tej drogi spotkam moje dziecko. Podświadomie czekałam na kolejne rozczarowanie, dlatego starałam się aż tak bardzo nie przywiązywać do myśli, że zostanę matką.
W korytarzu niemal wpadłam na panią Asię, która właśnie naciągała na siebie kurtkę. Spojrzałam na nią. Nie ucieszyła się na mój widok.
– Pani Alicja? – Zamrugała oczami. – Pan Józef nie mówił, że nas dzisiaj pani odwiedzi.
– Chciałam mu zrobić niespodziankę. Jest w biurze?
– Tak.
– Czy wszystko w porządku? – zapytałam, nie spuszczając wzroku z tej kobiety, która zwykle zarażała innych energią.
Wzruszyła ramionami.
– Mąż pani nie mówił?
– A o czym miał mówić?
– Nie będę mu już potrzebna – powiedziała pani Asia, a ja zorientowałam się, że walczy ze łzami.
– Ale co też pani opowiada? Przecież… – nie zdążyłam dokończyć, bo pani Asia machnęła ręką i wyminęła mnie szybko.
Zdziwiłam się nie tylko jej zachowaniem – zawsze miałam ją za kulturalną i serdeczną kobietę – ale przede wszystkim informacją, którą od niej uzyskałam. Józef zamierzał podziękować jej za współpracę? Ale dlaczego? Przecież sam wielokrotnie podkreślał, że jego biznes kręci się głównie dzięki pani Asi, która bierze na siebie wszystkie formalne i mniej formalne sprawy.
Wtargnęłam do biura bez pukania. Józef nawet mnie nie zauważył, bo stał przy oknie, tyłem do drzwi, i przez telefon tłumaczył coś komuś podniesionym głosem. W powietrzu czuć było nerwową atmosferę. Księgowy na mój widok bąknął coś pod nosem, wstał, zebrał plik papierów i niemal natychmiast wyszedł, dzierżąc w dłoni teczkę z dokumentami. Mój wewnętrzny radar na problemy głośno zawył.
– Pani Alicjo, jeszcze nie miałem okazji: gratuluję. – Księgowy zatrzymał się na chwilę w drzwiach i nie czekając na moją reakcję, poszedł w tylko sobie znanym kierunku.
Dopiero jego słowa uświadomiły Józefowi, że coś się zmieniło od czasu, kiedy zaczął tę nieprzyjemną rozmowę telefoniczną. Szybko pożegnał się z rozmówcą, wsunął komórkę do kieszeni i rzucił mi podejrzliwe spojrzenie.
– Nie mówiłaś, że wpadniesz.
– A może by tak: „Cześć, kochanie, cieszę się, że cię widzę”? – prychnęłam.
Józef zmusił się do uśmiechu – wiem, że był wymuszony, bo mój mąż nigdy nie był zbyt dobrym aktorem – i podszedł do mnie. Cmoknął mnie szybko w policzek i gestem zachęcił, abym weszła do środka, bo nadal stałam w drzwiach, zastanawiając się, co tu się właściwie dzieje. Wszystko powoli łączyło się w całość. Zablokowane konto bankowe, nerwówka w biurze… Czyżby nasze kłopoty finansowe były poważniejsze, niż utrzymywał Józef?
– Cześć, kochanie, cieszę się, że cię widzę – bąknął mój mąż, nie patrząc mi w oczy. – Po prostu… zaskoczyłaś mnie. Nie spodziewałem się ciebie tutaj. Napijesz się herbaty? Zaraz poproszę… – urwał, kiedy uświadomił sobie, że pani Asi nie ma już w biurze. – Zaraz ci zrobię.
– Nie chcę herbaty. Dlaczego zwalniasz panią Asię?
Józef wyglądał na zaskoczonego. Po kilku sekundach jednak zmusił się do tego, aby przybrać obojętny wyraz twarzy.
– Skąd o tym wiesz?
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie. – Spiorunowałam go wzrokiem.
– Wiesz przecież, że pani Asia jest w takim wieku, że może po prostu przejść na emeryturę.
– I to jest powód, dla którego dziękujesz jej za współpracę? Ona lubi to miejsce i chce pozostać aktywna zawodowo. Poza tym wielokrotnie powtarzałeś, jak dobrym jest pracownikiem, dlatego nie rozumiem, czemu nagle…
– Alicja, rozmawialiśmy o tym, prawda? – Józef przetarł dłonie o spodnie. Zawsze nadmiernie się pocił, kiedy był zdenerwowany, ale ja i bez tego widziałam, że dzieje się z nim coś niedobrego. – Ustaliliśmy, że decyzje o losie firmy będę podejmował sam po…
– …po konsultacji ze mną. Nie oczekuję od ciebie, że będziesz mnie informował o każdym zamówieniu czy nowym kliencie, ale jako twoja żona chyba powinnam wiedzieć, że zamierzasz zwolnić swoją najlepszą pracownicę! – podniosłam głos, za co natychmiast upomniałam się w duchu.
Nie chciałam robić scen w firmie. Po co współpracownicy Józefa mieliby o nas plotkować? Nigdy nie lubiłam, kiedy inni ludzie wiedzieli o mnie za dużo. Nie dzieliłam się swoim prywatnym życiem w mediach społecznościowych, niechętnie o sobie opowiadałam. Nawet jako nastolatka chętniej słuchałam, kiedy mówili o sobie inni, niż sama zabierałam głos. To moja siostra zwykle była tą, która relacjonowała swoje życie wszystkim, którzy tylko zechcieli jej słuchać. Nie rozumiałam tego. Nawet kilka razy zasugerowałam jej, że ludzie, którym opowiada o swoich problemach, tylko udają zainteresowanie i współczucie, a tak naprawdę czekają na to, aby obgadać ją za jej plecami, ale Agata pukała się wtedy w czoło. Uważała, że dobrze jest wierzyć ludziom, ja – wręcz przeciwnie. To, co się stało, było smutnym chichotem losu.
– Zamierzałem ci powiedzieć – wymamrotał Józef.
Weszłam głębiej do biura, zmuszając tym samym męża do wycofania się. Usiadłam na miejscu Józefa i rozejrzałam się po pomieszczeniu. Sama nie wiedziałam, czego szukam, ale chyba wypatrywałam potwierdzenia swoich przypuszczeń, jakiegoś dowodu na to, że…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej