Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Światło, które nigdy nie gaśnie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2021
Ebook
24,90 zł
Audiobook
24,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,90

Światło, które nigdy nie gaśnie - ebook

Opowieść o tym, jak łatwo pogubić się w pogoni za pieniędzmi i stracić to, co najcenniejsze.

Alicja postanowiła nigdy nie wracać do rodzinnego Kołobrzegu. Złość i duma nie pozwalały jej wysłuchać najbliższych.

Ale los bywa przewrotny i Alicja musi wrócić, bo z dnia na dzień zostaje z niczym. Jej mąż jest oskarżony o przestępstwa skarbowe i tonie w długach. Alicja kolejny raz musi uciekać, tym razem z miejsca, w którym udało jej się zapomnieć o przeszłości. Ale czy na pewno zapomniała? Czy przeszłość można tak po prostu wymazać, udawać, że nigdy się nie wydarzyła?

Alicja będzie musiała stanąć twarzą w twarz z ludźmi, którzy mieli zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa i szczęście, a zdradzili ją w najdotkliwszy sposób. Będzie musiała też nauczyć się tego, czego nigdy nie potrafiła – być sama.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-796-9
Rozmiar pliku: 830 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

------------------------------------------------------------------------

Daw­no nie je­cha­łam sa­mo­cho­dem tak dłu­go. Zwy­kle po­ko­ny­wa­łam kil­ku­ki­lo­me­tro­we tra­sy z domu do pra­cy, z pra­cy do domu, na za­ku­py, cza­sem gdzieś za mia­sto. Ni­g­dy nie lu­bi­łam pro­wa­dzić, zro­bi­łam pra­wo jaz­dy tyl­ko dla­te­go, że trud­no funk­cjo­no­wać bez auta w ta­kiej dziu­rze, w ja­kiej się wy­cho­wa­łam. Wie­lu lu­dziom Ko­ło­brzeg ko­ja­rzy się z nad­mor­skim ku­ror­tem, ale dla mnie to po pro­stu była mała mie­ści­na, z któ­rej wszędzie jest da­le­ko.

Stłu­mi­łam ziew­ni­ęcie i sku­pi­łam wzrok na ciem­nym as­fal­cie, któ­ry ci­ągnął się w nie­sko­ńczo­no­ść. Nie za­gląda­łam w ro­dzin­ne stro­ny od kil­ku lat, stąd nie mia­łam po­jęcia, że od­da­no do użyt­ku spo­ry ka­wa­łek eks­pre­sów­ki aż do Ko­sza­li­na i w oko­li­cy zro­bi­ło się jak­by eu­ro­pej­sko. Na mnie ta tra­sa dzia­ła­ła usy­pia­jąco. Do­bi­ja­ła mnie jej mo­no­to­nia. Mój mąż za­wsze wo­lał pod­ró­żo­wać au­to­stra­da­mi, ja jed­nak pre­fe­ro­wa­łam jaz­dę po mie­ście. Wia­do­mo, skrzy­żo­wa­nie, ron­do, prze­jście dla pie­szych, ha­mo­wa­nie, przy­spie­sza­nie, skręca­nie. Przez cały czas coś się dzie­je. Tym­cza­sem od do­brych stu ki­lo­me­trów je­cha­łam pro­stą dro­gą i od­no­si­łam nie­od­par­te wra­że­nie, że za­raz za­snę. Od kil­ku­na­stu ty­go­dni spa­nie było moją ulu­bio­ną czyn­no­ścią. Cór­ka od­bie­ra­ła mi wszyst­kie siły wi­tal­ne.

Wy­prze­dził mnie pierw­szy od wie­lu ki­lo­me­trów sa­mo­chód. Za kil­ka ty­go­dni na tra­sie będzie duży ruch, ale na ra­zie wy­da­wa­ło się, że dro­ga pro­wa­dzi do­ni­kąd.

Ode­tchnęłam z ulgą, kie­dy znak po­in­for­mo­wał mnie, że za trzy ki­lo­me­try jest zjazd na Ko­ło­brzeg. Chcia­łam już do­trzeć na miej­sce, choć jesz­cze kil­ka go­dzin wcze­śniej od­wle­ka­łam mo­ment, kie­dy wsi­ądę do sa­mo­cho­du i ru­szę przed sie­bie. By­łam wście­kła. Na sie­bie, na los, na męża. Mia­łam już ni­g­dy nie wra­cać w ro­dzin­ne stro­ny, a wła­śnie je­cha­łam do domu z pod­ku­lo­nym ogo­nem.

Mia­sto spra­wia­ło wra­że­nie po­grążo­ne­go we śnie. Je­cha­łam przez pu­ste uli­ce, ob­ser­wu­jąc oko­licz­ne blo­ki i domy. Gdzie­nie­gdzie pa­li­ło się świa­tło, ale w wi­ęk­szo­ści miesz­kań pa­no­wa­ła ciem­no­ść. Zła­pa­łam się na tym, że za­sta­na­wiam się, co ro­bią lu­dzie, któ­rzy jesz­cze nie śpią. Spoj­rza­łam na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła pó­łnoc. Wy­je­cha­łam od sie­bie zde­cy­do­wa­nie za pó­źno. O tej po­rze za­zwy­czaj od daw­na już spa­łam. Te­le­fon znów za­wi­bro­wał, ale go zi­gno­ro­wa­łam. Dzwo­ni­ła moja mat­ka, żeby za­py­tać, kie­dy przy­ja­dę. Czu­łam dziw­ną przy­jem­no­ść na myśl, że ona tam cho­dzi od okna do okna i mar­twi się, gdzie je­stem. Po­wie­dzia­łam jej, że będę pó­źnym wie­czo­rem, więc nie ro­zu­mia­łam, dla­cze­go co chwi­lę do mnie wy­dzwa­nia. Naj­chęt­niej po­je­cha­ła­bym od razu na Pod­cze­le, do miesz­ka­nia po bab­ci, ale mu­sia­łam po­cze­kać kil­ka ty­go­dni, aż wy­pro­wa­dzą się z nie­go lo­ka­to­rzy.

Na ron­dzie skręci­łam w lewo, w stro­nę domu, ale za­mie­rza­łam jesz­cze od­wie­dzić jed­no miej­sce. Je­śli za czy­mś tęsk­ni­łam z dala od Ko­ło­brze­gu, to właś­nie za mo­rzem. Nie do­ce­nia­łam jego bli­sko­ści, kie­dy tu miesz­ka­łam, ale gdy się wy­pro­wa­dzi­łam, za­tęsk­ni­łam za nim nie­mal na­tych­miast. W Zie­lo­nej Gó­rze do­skwie­ra­ła mi przede wszyst­kim ci­sza. Wy­cho­dzi­łam na ta­ras na­sze­go domu na obrze­żach mia­sta i szyb­ko ucie­ka­łam do środ­ka. Od dziec­ka by­łam przy­zwy­cza­jo­na do szu­mi­ące­go huku mo­rza. Miesz­ka­łam za­raz przy pla­ży, od któ­rej dzie­lił nasz dom tyl­ko nie­wiel­ki park. Wła­ści­wie ni­g­dy nie do­świad­cza­łam ci­szy. Pa­mi­ętam, jak mia­łam kil­ka­na­ście lat i w ta­jem­ni­cy przed ro­dzi­ca­mi zda­rza­ło mi się po­pa­lać pa­pie­ro­sy. Pó­źnym wie­czo­rem wy­cho­dzi­łam na bal­kon i szyb­ko wy­pa­la­łam szlu­ga, jak wów­czas mó­wi­ły­śmy z ko­le­żan­ka­mi, w oba­wie, że zo­sta­nę na­kry­ta przez mat­kę. Tata był w po­rząd­ku, pew­nie rzu­ci­łby tyl­ko ko­men­tarz w sty­lu „two­je zdro­wie”, ale mat­ka roz­pęta­ła­by ist­ne pie­kło na zie­mi. Już po wy­pa­le­niu pa­pie­ro­sa opie­ra­łam się o ścia­nę, za­my­ka­łam oczy i wsłu­chi­wa­łam się w ten dźwi­ęk, któ­ry opa­no­wy­wał wszyst­kie prze­strze­nie. Tak bar­dzo mi pó­źniej tego bra­ko­wa­ło.

Sa­mo­chód zo­sta­wi­łam ulicz­kę wcze­śniej. Gdy­by m­atka zo­ba­czy­ła, że już przy­je­cha­łam, od razu za­ci­ąg­nęła­by mnie do domu, a ja mu­sia­łam jesz­cze prze­wie­trzyć my­śli, za­nim sta­nę oko w oko z moją ro­dzi­ną. Za­mknęłam sa­mo­chód i szyb­kim kro­kiem ru­szy­łam w stro­nę ze­jścia na pla­żę. Prze­ci­ęłam park, któ­ry tak bar­dzo zmie­nił się od cza­sów mo­je­go dzie­ci­ństwa. Bie­ga­ły­śmy tu z Aga­tą i dzie­cia­ka­mi z sąsiedz­twa. Za ka­żdym ra­zem wście­ka­łam się, kie­dy mama pro­si­ła, że­bym za­bra­ła ze sobą sio­strę i mia­ła na nią oko, ale ni­g­dy nie śmia­łam się sprze­ci­wić. Na­sza mat­ka mia­ła w so­bie coś ta­kie­go, że nikt nie po­tra­fił jej po­wie­dzieć „nie”. Cała ro­dzi­na przyj­mo­wa­ła jej sło­wa za pew­nik i po pro­stu wy­ko­ny­wa­ła jej roz­ka­zy. Tak, roz­ka­zy, nie pro­śby, bo ona nie pro­si­ła. Nie, nie mia­łam trud­ne­go dzie­ci­ństwa. Mat­ka ni­g­dy na nas nie krzy­cza­ła, nie sto­so­wa­ła prze­mo­cy, wła­ści­wie była dla nas bar­dzo do­bra, tyl­ko po pro­stu mia­ła au­to­ry­tar­ny cha­rak­ter. Typ uro­dzo­ne­go przy­wód­cy. Tata cza­sem się śmiał, że gdy­by uro­dzi­ła się mężczy­zną, zro­bi­ła­by ka­rie­rę w woj­sku.

Pó­źniej prze­sta­li­śmy cho­dzić do par­ku, bo Ma­rek, naj­star­szy z ca­łe­go to­wa­rzy­stwa, po­wie­dział nam, że cho­wa­no w nim Niem­ców i ba­wi­ąc się tam, stąpa­my po ko­ściach uma­rłych. Mia­łam wów­czas je­de­na­ście lat, więc jego sło­wa zro­bi­ły na mnie pio­ru­nu­jące wra­że­nie. Dłu­go zbie­ra­łam się na od­wa­gę, żeby za­py­tać o to tatę. Mama pew­nie by mnie zby­ła. Była wiecz­nie za­jęta zmie­nia­niem po­ście­li mi­ędzy jed­nym tur­nu­sem a dru­gim i snu­ciem pla­nów o roz­bu­do­wa­niu pen­sjo­na­tu, z któ­rych do dziś nic nie wy­szło. Zresz­tą, ona żyła tu i te­raz, ni­g­dy nie za­sta­na­wia­ła się nad prze­szło­ścią i tym, kto był tu­taj przed nami. Przy­szło­ścią też ra­czej nie za­prząta­ła so­bie gło­wy, chy­ba że do­ty­czy­ła ona ro­dzin­ne­go biz­ne­su, co do któ­re­go mia­ła ogrom­ne pla­ny. Te­raz już wiem, że mat­ka lubi się po­ru­szać w stre­fie swo­ich ma­rzeń, wy­obra­żać so­bie, jak mo­gło­by być, ale nie robi ab­so­lut­nie nic, aby do tej zmia­ny do­szło.

Tata wte­dy, na py­ta­nie o ko­ści Niem­ców, od­po­wie­dział, że pod ko­niec dzie­wi­ęt­na­ste­go wie­ku w części par­ku rze­czy­wi­ście funk­cjo­no­wał cmen­tarz. To mi wy­star­czy­ło, aby uni­kać tego miej­sca jak ognia, choć wy­tłu­ma­czył mi, że ne­kro­po­lia znaj­do­wa­ła się w za­chod­niej części par­ku, bar­dziej w stro­nę Grzy­bo­wa. Cmen­tarz za­mkni­ęto wie­le lat temu, za­raz po dru­giej woj­nie świa­to­wej. Oj­ciec bez prze­ko­na­nia stwier­dził, że z tam­tych lu­dzi już nic nie zo­sta­ło, ale ja mu nie uwie­rzy­łam. Na­wet te­raz, idąc przez park jako do­ro­sła ko­bie­ta, ba­łam się du­chów tych, któ­rzy zo­sta­li po­cho­wa­ni w tej zie­mi. Ma­rek, tam­ten ko­le­ga, opo­wia­dał nam o Niem­cach dziw­ne hi­sto­rie: że po­za­ko­py­wa­li na tych zie­miach swo­je skar­by, że wró­cą i nas wszyst­kich wy­mor­du­ją, a na­sze cia­ła wrzu­cą do Ba­łty­ku, gdzie zje­dzą nas re­ki­ny. Przy wzmian­ce o tych re­ki­nach sta­łam się nie­uf­na, bo kto to wi­dział w na­szym mo­rzu re­ki­ny, ale kie­dy Ma­rek na po­par­cie swo­ich słów za­pre­zen­to­wał mi nie­miec­ką zło­tą mo­ne­tę, któ­rą po­noć wy­ko­pał ze swo­je­go ogród­ka, za­częłam się bać. Nie za­pom­nę, jak któ­re­jś nie­dzie­li po­szłam z ro­dzi­ca­mi do jed­nej z tych re­stau­ra­cji, któ­re la­tem wy­sta­wia­ją na sta­rów­ce ogród­ki, i mama ka­za­ła mi po­de­jść do sie­dzącej sa­mot­nie przy sto­li­ku ko­bie­ty, by za­py­tać ją, czy mo­że­my się do­si­ąść. Wszyst­kie inne miej­sca były za­jęte.

– Wol­ne? – bąk­nęłam, nie pa­trząc w oczy blon­dyn­ce, bo od za­wsze by­łam ra­czej nie­śmia­ła w to­wa­rzy­stwie ob­cych.

Za­pa­dła ci­sza. Pod­nio­słam wzrok. Ko­bie­ta wy­gląda­ła na zdzi­wio­ną, jak­by nie zro­zu­mia­ła mo­je­go py­ta­nia, dla­te­go po­wtó­rzy­łam je i wska­za­łam na wol­ne krze­sła.

– Ja, ja – od­po­wie­dzia­ła.

Od­wró­ci­łam się na pi­ęcie i po­bie­głam do ro­dzi­ców, tłu­ma­cząc, że ko­bie­ta na ko­goś cze­ka. Po chwi­li zwol­nił się inny sto­lik, a ja ukrad­kiem ob­ser­wo­wa­łam Niem­kę, za­sta­na­wia­jąc się, czy przy­je­cha­ła po skarb.

To wspo­mnie­nie po­ja­wi­ło się w mo­jej gło­wie na­gle, a ja zła­pa­łam się na tym, że za­sta­na­wiam się, jak wła­ści­wie po­to­czy­ły się losy Mar­ka. Wy­pro­wa­dził się z Ko­ło­brze­gu jesz­cze przede mną. Po stu­diach zo­stał w Szcze­ci­nie. Nie mia­łam go w zna­jo­mych na Face­bo­oku, nie pa­mi­ęta­łam na­wet, jak ma na na­zwi­sko. Mat­ka by wie­dzia­ła, ona wie­dzia­ła o sąsia­dach wszyst­ko, ale nie chcia­łam jej o to wy­py­ty­wać. Czy to wa­żne?

Źró­dło huku znaj­do­wa­ło się co­raz bli­żej. Mo­rze tego wie­czo­ru, a wła­ści­wie tej nocy, bo z całą pew­no­ścią było już po dwu­dzie­stej czwar­tej, było wzbu­rzo­ne, ale wła­śnie ta­kie lu­bi­łam je naj­bar­dziej. Naj­wy­ra­źniej po­sta­no­wi­ło mnie na­le­ży­cie przy­wi­tać. Ostat­nie me­try dzie­lące mnie od ze­jścia na pla­żę po­ko­na­łam bie­giem. Chcia­łam już zo­sta­wić za sobą ten park, te nie­miec­kie du­chy i prze­szło­ść, któ­ra wła­śnie w zwi­ąza­nym z nią miej­scu bo­la­ła naj­bar­dziej. Opo­wie­dzia­łam o niej tyl­ko jed­nej oso­bie. Nie wiem, dla­cze­go to zro­bi­łam, bo Mar­le­na nie była na­wet moją ko­le­żan­ką, a po pro­stu zna­jo­mą z pra­cy. Może wła­śnie dla­te­go ła­twiej było mi się przed nią otwo­rzyć, może ko­muś bli­skie­mu nie po­tra­fi­ła­bym od­dać tej opo­wie­ści? Nie mam po­jęcia, bo po re­ak­cji Mar­le­ny już ni­g­dy nie od­wa­ży­łam się tego po­wtó­rzyć.

– Daj spo­kój, prze­cież tak się cza­sem dzie­je. Nie masz po­wo­dów, żeby na­dal się na nich wście­kać. – Mach­nęła lek­ce­wa­żąco ręką, zbyt lek­ce­wa­żąco, gdy­by ktoś ze­chciał za­py­tać mnie o zda­nie. – Zresz­tą chy­ba wy­szło ci to na do­bre? Gdy­byś tam zo­sta­ła, nie by­ło­by tego wszyst­kie­go.

Mó­wi­ąc „tego wszyst­kie­go”, mia­ła pew­nie na my­śli moją co­dzien­no­ść w Zie­lo­nej Gó­rze, ale prze­cież wca­le nie o to cho­dzi­ło. To nie był wy­bór mi­ędzy po­przed­nim i obec­nym ży­ciem, ale mi­ędzy ro­dzi­ną a zdra­dą, mi­ędzy za­sa­da­mi a ich bra­kiem, mi­ędzy mi­ło­ścią a… Mar­le­na jed­nak nie przyj­mo­wa­ła mo­ich tłu­ma­czeń. Orze­kła, że prze­sa­dzam i że po­win­nam się cie­szyć tym, co mam, za­miast pa­trzeć wstecz, na co się wście­kłam. Zmie­ni­łam te­mat i już ni­g­dy nie wra­ca­łam do tej roz­mo­wy. Rzecz w tym, że ni­g­dy nie usły­sza­łam na­wet „prze­pra­szam”, a cała ro­dzi­na za­cho­wy­wa­ła się, jak gdy­by nic się nie wy­da­rzy­ło. Dla­te­go wy­je­cha­łam. Dla­te­go za­częłam nowe ży­cie i mia­łam już ni­g­dy tu, do Ko­ło­brze­gu, nie wra­cać.

Za­trzy­ma­łam się na ta­ra­sie wi­do­ko­wym, któ­re­go nie pa­mi­ęta­łam, i mia­łam do tego pra­wo, bo wcze­śniej go tu nie było. Ta­bli­ca z fla­gą Unii Eu­ro­pej­skiej wy­jaś­nia­ła jego po­cho­dze­nie, na­wet nie mu­sia­łam się za­po­zna­wać z tek­stem na zna­ku in­for­ma­cyj­nym. Na mo­jej ulu­bio­nej pla­ży wy­ró­sł be­to­no­wy klo­cek i chy­ba nie do ko­ńca mi się to po­do­ba­ło. Czło­wiek ma nie­zno­śną ten­den­cję do psu­cia tego, co stwo­rzy­ła na­tu­ra. Wy­da­je mu się, że swo­imi dzia­ła­nia­mi udo­sko­na­li to, co go ota­cza, ale wi­ęcej z tego szko­dy niż po­żyt­ku. Za­po­mi­na­my o tym, że wszech­świat ca­łkiem nie­źle ra­dził so­bie jesz­cze wte­dy, kie­dy nas nie było, i wła­ści­wie gdy­by wal­nął w nas ja­kiś me­te­oryt, sta­ło­by się to z ko­rzy­ścią dla na­tu­ry. Mo­rze trwa­ło­by w nie­zmie­nio­nej for­mie, bo je­ste­śmy mu kom­plet­nie zbęd­ni, tak jak ten be­to­no­wy klo­cek, któ­ry po­sta­wio­no na pla­ży.

Ze­szłam scho­da­mi na pla­żę. Po­de­szłam do sa­me­go brze­gu i za­mknęłam oczy. Ten pierw­szy wdech, ja­kże dla mnie bo­le­sny, uświa­do­mił mi, jak bar­dzo tęsk­ni­łam za tym miej­scem, za tą utra­co­ną zie­mią. W Lu­bu­skiem ni­g­dy tak na­praw­dę nie po­czu­łam się u sie­bie, choć miesz­ka­łam tam dzie­si­ęć lat.

Ko­ło­brzeg ko­cha­łam tak samo moc­no, jak go nie­na­wi­dzi­łam. Mo­głam na­rze­kać na in­fra­struk­tu­rę, na brak roz­ry­wek, mar­ne per­spek­ty­wy, ale tu­taj by­łam u sie­bie. Umie­jęt­no­ść ad­ap­ta­cji do zmian ni­g­dy nie była moją moc­ną stro­ną. Gdzie­kol­wiek by­łam, tęsk­ni­łam.

Dziec­ko po­ru­szy­ło się. Po­ło­ży­łam rękę na brzu­chu, jak gdy­bym chcia­ła prze­ka­zać cór­ce wia­do­mo­ść, że jest bez­piecz­na i nie musi się ni­cze­go bać. Mój le­karz za­rze­kał się, że do dziec­ka w ło­nie mat­ki do­cie­ra­ją od­gło­sy, mu­sia­ło się więc prze­stra­szyć huku fal ci­ska­nych z wście­kło­ścią przez mo­rze o brzeg.

– Ty też je­steś stąd, bo tu jest po­ło­wa two­jej hi­sto­rii – prze­mó­wi­łam do brzu­cha.

Czu­łam się jak wa­riat­ka, kie­dy to ro­bi­łam, zwłasz­cza że wy­pu­kło­ść wci­ąż była nie­wiel­ka. Gdy­by ktoś na­gle po­ja­wił się tej nocy na pla­ży, po­my­śla­łby, że ma do czy­nie­nia z dzi­wacz­ką, któ­ra mówi sama do sie­bie. Szan­se na to były jed­nak mi­ni­mal­ne. Mój wzrok już przy­zwy­cza­ił się do ciem­no­ści. Mo­głam ro­zej­rzeć się i prze­ko­nać, że wo­kół mnie nie ma ży­wej du­szy. Ale oba­wa przed tym, co po­my­ślą inni, nie była je­dy­nym po­wo­dem, dla któ­re­go czu­łam się idio­tycz­nie, prze­ma­wia­jąc do brzu­cha. Nie trak­to­wa­łam cór­ki jako od­ręb­ne­go bytu, ży­cia, któ­re się we mnie roz­wi­ja. Była po pro­stu częścią mnie. Mimo że czu­łam jej ru­chy, mimo że wi­dzia­łam ją na ekra­nie pod­czas ba­da­nia USG, na­dal nie po­tra­fi­łam przy­jąć, że ro­śnie we mnie czło­wiek, inna isto­ta.

Zro­bi­łam dwa kro­ki w tył, bo mo­rze za­własz­cza­ło co­raz wi­ęk­szą część pla­ży. Wy­gląda­ło na to, że zbli­ża się sztorm. Ja­kież to wy­mow­ne. Przy­je­żdżam do Ko­ło­brze­gu, a Ba­łtyk za­czy­na sztor­mo­wać. Spoj­rza­łam w lewo, pró­bu­jąc od­dzie­lić cze­rń nie­ba od czer­ni mo­rza, ale było to nie­mo­żli­we. Ciem­no­ść była jed­no­ścią, nie mo­żna jej było roz­ró­żnić. Zer­k­nęłam w dru­gą stro­nę i mi­mo­wol­nie uśmiech­nęłam się do sie­bie.

Świa­tło la­tar­ni mor­skiej wska­zy­wa­ło kie­ru­nek. To je­dy­ne ze zna­nych mi świa­teł, któ­re ni­g­dy nie gaś­nie. Tak wie­le się zmie­ni­ło, od­kąd by­łam tu po raz ostat­ni, a świa­tło wci­ąż wy­zna­cza­ło dro­gę.ROZDZIAŁ 1

------------------------------------------------------------------------

– To dziew­czyn­ka – oznaj­mił le­karz, wy­ra­źnie dum­ny z sie­bie, choć nie wi­dzia­łam żad­nych po­wo­dów do tej dumy.

Nie z jego stro­ny.

– Jest pan pe­wien? – za­py­ta­łam drżącym gło­sem, pró­bu­jąc ukryć swo­je roz­cza­ro­wa­nie.

Po tym wszyst­kim, co prze­szli­śmy z Jó­ze­fem, żeby w ogó­le to dziec­ko mieć, nie po­win­nam prze­cież być roz­cza­ro­wa­na, a jed­nak mia­łam ci­chą na­dzie­ję, że uro­dzę chłop­ca. Moje re­la­cje z naj­bli­ższy­mi ko­bie­ta­mi były tak po­kręco­ne, że o wie­le pro­ściej by było, gdy­bym nie mu­sia­ła wcho­dzić w ko­lej­ny taki układ. Mężczy­źni wy­da­ją mi się mniej skom­pli­ko­wa­ni.

– Pew­no­ść uzy­skam do­pie­ro za kil­ka ty­go­dni, ale by­łbym bar­dzo zdzi­wio­ny, gdy­bym się po­my­lił. To do­pie­ro trzy­na­sty ty­dzień, więc gło­wy nie dam so­bie uci­ąć, ale rękę już tak – po­wie­dział z uśmie­chem le­karz, po czym wci­snął na ma­szy­nie ja­kiś przy­cisk.

Ob­raz się za­trzy­mał. Moje dziec­ko, któ­re tym ra­zem choć tro­chę przy­po­mi­na­ło ludz­kie, za­sty­gło w bez­ru­chu w czer­ni i bie­li. Po­przed­nie ba­da­nie mia­łam wy­ko­ny­wa­ne pięć ty­go­dni wcze­śniej. Cór­ka była wów­czas ja­sną krop­ką o nie­re­gu­lar­nych kszta­łtach.

Wpa­try­wa­łam się w tę stop-klat­kę, do­szu­ku­jąc się ja­kie­goś po­do­bie­ństwa do mnie lub do mo­je­go męża, ale te pró­by oka­za­ły się z góry ska­za­ne na po­ra­żkę. Dziec­ko było po­dob­ne zu­pe­łnie do ni­ko­go.

Le­karz po­dał mi ręcz­ni­ki pa­pie­ro­we, abym mo­gła ze­trzeć zim­ny żel z dołu brzu­cha. Za­sko­czył mnie, kie­dy po­wie­dział, że tym ra­zem wy­ko­na ba­da­nie przez po­wło­ki brzusz­ne. Wy­da­wa­ło mi się, że na tym eta­pie dziec­ko jest jesz­cze za małe, ale nie mia­łam ra­cji. Dok­tor w trak­cie USG orze­kł, że ma świet­ne wa­run­ki do ba­da­nia, co­kol­wiek to mia­ło ozna­czać.

Wy­ta­rłam skó­rę i ro­zej­rza­łam się za ko­szem na śmie­ci. Wsta­łam z le­żan­ki, wy­rzu­ci­łam zu­ży­te ręcz­ni­ki i do­łączy­łam do le­ka­rza, któ­ry roz­sia­dł się już na wy­god­nym, er­go­no­micz­nym fo­te­lu. Dla pa­cjen­tek prze­wi­dzia­no zwy­kłe krze­sło, ale one prze­cież spędza­ły w tym ga­bi­ne­cie o wie­le mniej cza­su.

– Dla pew­no­ści trze­ba będzie po­cze­kać jesz­cze na wy­ni­ki z krwi, ale na USG nie za­uwa­ży­łem żad­nych nie­pra­wi­dło­wo­ści. Ry­zy­ko wy­stąpie­nia wad ge­ne­tycz­nych jest bar­dzo ni­skie.

Ode­tchnęłam z ulgą, uświa­da­mia­jąc so­bie, że zdro­wie dziec­ka po­win­no być dla mnie istot­niej­sze niż płeć, ale nic nie mo­głam po­ra­dzić na to, że w skle­pach z nie­mow­lęcy­mi ubran­ka­mi od razu ci­ągnęło mnie w stro­nę dzia­łu chło­pi­ęce­go. Co­dzien­nie po­wta­rza­łam Jó­ze­fo­wi, że uro­dzę syna, bo tak czu­ję. By­łam prze­ko­na­na, że dziec­ko w moim brzu­chu jest chłop­cem, dla­te­go tak zdzi­wi­ły mnie sło­wa le­ka­rza. To by było tyle, je­śli cho­dzi o słyn­ne mat­czy­ne prze­czu­cia.

– Czy­li wszyst­ko jest w po­rząd­ku, tak? – Spro­wa­dzi­łam swo­je my­śli na wła­ści­we tory.

– W jak naj­lep­szym. Ci­ąża roz­wi­ja się pra­wi­dło­wo, nie mam się do cze­go przy­cze­pić. – Za­trzy­mał jesz­cze raz wzrok na wy­ni­kach, któ­re ze sobą przy­nio­słam. – Mor­fo­lo­gia mo­gła­by być lep­sza, ale na ra­zie nie będę pani fa­sze­ro­wał żad­ny­mi su­ple­men­ta­mi. Pro­szę spo­ży­wać pro­duk­ty bo­ga­te w że­la­zo i będzie do­brze.

Opu­ści­łam ga­bi­net le­kar­ski bo­gat­sza o nową wie­dzę, całą li­stę za­le­ceń i ko­lej­ne zwol­nie­nie le­kar­skie. Niby ci­ąża to nie cho­ro­ba, ale ja czu­łam się tak kiep­sko, że nie wy­obra­ża­łam so­bie co­dzien­nie rano wsta­wać z łó­żka i je­ździć do pra­cy. Mdło­ści po­wo­li od­pusz­cza­ły, ale po­trze­bo­wa­łam czter­na­stu go­dzin snu na dobę, żeby nor­mal­nie funk­cjo­no­wać. Po­dzi­wia­łam ko­bie­ty, któ­re po­zo­sta­ją ak­tyw­ne do sa­me­go po­ro­du. Ja naj­chęt­niej za­ko­pa­ła­bym się pod ko­łdrą i wy­szła spod niej do­pie­ro, kie­dy po­czu­ję bóle po­ro­do­we. Zmu­sza­łam się jed­nak do tego, żeby od cza­su do cza­su wy­jść po­bie­gać. Przed ci­ążą by­łam ak­tyw­na, nie chcia­łam więc tego zmie­niać, zwłasz­cza że le­karz nie za­bro­nił mi upra­wia­nia spor­tu.

– Wszyst­ko, oczy­wi­ście, w gra­ni­cach roz­sąd­ku – za­strze­gł.

Wsia­dłam do sa­mo­cho­du i od razu ru­szy­łam w stro­nę domu. Po­sta­no­wi­łam, że po dro­dze za­trzy­mam się w skle­pie, bo wy­ja­dłam już cały za­pas sło­dy­czy. Po­chła­nia­łam je w za­stra­sza­jącym tem­pie. Mo­głam zre­zy­gno­wać ze śnia­da­nia czy obia­du, ale co­dzien­nie mu­sia­łam zje­ść przy­naj­mniej kil­ka ko­stek cze­ko­la­dy. Ci­ąża ca­łko­wi­cie zmie­ni­ła moje na­wy­ki ży­wie­nio­we. To zna­czy na­dal sta­ra­łam się jeść zdro­wo, ale sło­dy­cze na sta­łe za­go­ści­ły w mo­jej die­cie, choć się na to wście­ka­łam.

Z to­reb­ki, któ­rą rzu­ci­łam na sie­dze­nie pa­sa­że­ra, roz­le­gł się dzwo­nek. Nie zdąży­łam jesz­cze wy­je­chać z par­kin­gu, dla­te­go za­ci­ągnęłam ręcz­ny i si­ęgnęłam po te­le­fon. By­łam prze­ko­na­na, że to Jó­zef pró­bu­je się ze mną skon­tak­to­wać, bo nie mógł mi to­wa­rzy­szyć na USG. Miał urwa­nie gło­wy w pra­cy, a przy­naj­mniej tak mi po­wie­dział. Nie chcia­łam się na nie­go dąsać z tego po­wo­du, ale i tak było mi przy­kro. Zer­k­nęłam na wy­świe­tlacz i gło­śno wes­tchnęłam. Mama. Od­kąd za­szłam w ci­ążę, dzwo­ni­ła do mnie zde­cy­do­wa­nie częściej niż wcze­śniej. To ja pod­jęłam de­cy­zję, żeby ca­łko­wi­cie od­ci­ąć się od mo­jej ro­dzi­ny. Spo­dzie­wa­łam się, że będą wal­czyć, ale za­dzi­wia­jąco szyb­ko od­pu­ści­li, co do­dat­ko­wo mnie za­bo­la­ło. Wy­obra­żam so­bie, jak to wy­gląda­ło: mat­ka orze­kła, że prze­cze­ka­ją okres mo­ich dąsów i pre­ten­sji, a cała ro­dzi­na ode­tchnęła z ulgą, bo znów ktoś pod­jął de­cy­zję za nich, a oni nie mu­sie­li brać od­po­wie­dzial­no­ści na sie­bie. To jed­nak spra­wi­ło, że jesz­cze bar­dziej się od sie­bie od­da­li­li­śmy. Może gdy­by­śmy wów­czas, tych dzie­si­ęć lat temu, po pro­stu usie­dli ra­zem i po­roz­ma­wia­li, by­ło­by ina­czej. Tam­to mil­cze­nie jed­nak ob­ro­sło ca­ły­mi la­ta­mi obo­jęt­no­ści i nie­szcze­ro­ści. Mi­nęło tak dużo cza­su, że już nie spo­sób było po­skła­dać na­szej ro­dzi­ny w ca­ło­ść. Po­wta­rza­łam so­bie, że do­brze jest, jak jest, i ży­łam swo­im ży­ciem, nie ogląda­jąc się wstecz. Mu­sia­łam jed­nak po­in­for­mo­wać ro­dzi­ców o ci­ąży, bo tak na­ka­zy­wa­ła zwy­kła przy­zwo­ito­ść.

Nie ode­bra­łam. Nie mia­łam ocho­ty po raz ko­lej­ny wy­słu­chi­wać jej za­chwy­tów i za­pew­nień, jak bar­dzo jest szczęśli­wa, że w ko­ńcu zde­cy­do­wa­li­śmy się z Jó­ze­fem na dziec­ko. Wście­ka­łam się wów­czas na nią, bo tak nie­wie­le o mnie wie­dzia­ła, a prze­cież to nie jej wina. To ja nie chcia­łam jej wta­jem­ni­czać w moje spra­wy. Nie po­wie­dzia­łam jej o la­tach sta­rań, kil­ku nie­uda­nych pró­bach in vi­tro i stra­co­nych na­dzie­jach. Do­szła więc do wnio­sku, że po pro­stu wcze­śniej nie chcia­łam mieć dziec­ka. To jej pa­so­wa­ło do ob­ra­zu wy­rod­nej cór­ki, któ­ra nie przy­je­żdża do swo­ich ro­dzi­ców na­wet na świ­ęta i nie dzwo­ni, aby za­py­tać o ich sa­mo­po­czu­cie.

Kie­dy te­le­fon prze­stał dzwo­nić, wy­stu­ka­łam do mat­ki wia­do­mo­ść.

_Nie mogę te­raz roz­ma­wiać. Wszyst­ko w po­rząd­ku, to naj­praw­do­po­dob­niej dziew­czyn­ka._

Tyle po­win­no jej wy­star­czyć. Z prze­ra­że­niem my­śla­łam o tym, że kie­dy dziec­ko już przyj­dzie na świat, ro­dzi­ce pew­nie będą chcie­li nas od­wie­dzić, ewen­tu­al­nie za­pro­szą nas do sie­bie. Ostat­ni raz wi­dzia­łam się z nimi czte­ry lata wcze­śniej, kie­dy mat­ka, nie­mal pła­cząc do słu­chaw­ki, wy­mu­si­ła na mnie, że­bym przy­je­cha­ła, bo za­cho­ro­wa­ła bab­cia. Nie mu­sia­ła na­wet tego ro­bić. Bab­cia jako je­dy­na za­wsze była po mo­jej stro­nie i ro­zu­mia­ła, dla­cze­go czu­ję się zra­nio­na. Dla niej po­je­cha­ła­bym na­wet na dru­gi ko­niec świa­ta. Zresz­tą do­pó­ki bab­cia do­brze się czu­ła, od­wie­dza­ła nas w Zie­lo­nej Gó­rze. Za­wsze była bar­dzo ak­tyw­na. Pro­po­no­wa­łam jej na­wet, że mogę po nią po­je­chać, ale za ka­żdym ra­zem się obu­rza­ła.

– A co to, po­ci­ągi z Ko­ło­brze­gu do Zie­lo­nej Góry nie je­żdżą?

Do­brze, że po­je­cha­łam, bo mia­łam oka­zję się z nią po­że­gnać. Bab­cia cho­ro­wa­ła wła­ści­wie tyl­ko kil­ka dni. Nie­mal do sa­me­go ko­ńca była oka­zem zdro­wia. Mama po­wta­rza­ła na jej po­grze­bie, że chcia­ła­by umrzeć jak ona, nie męczyć się, po­zo­stać ak­tyw­ną, a po­tem ode­jść z god­no­ścią. Wście­ka­łam się, kie­dy to sły­sza­łam, ale sama nie wiem, czy przez to, co mó­wi­ła moja mat­ka, czy przez to, że mó­wi­ła to wła­śnie ona.

Bab­cia zo­sta­wi­ła te­sta­ment. Dla in­nych może nie by­ło­by to nic dziw­ne­go, ale dla nas ten fakt sta­no­wił za­sko­cze­nie. Nie zna­li­śmy ni­ko­go, kto zo­sta­wia­łby te­sta­ment, przy­naj­mniej nie tam, w Ko­ło­brze­gu. Oka­za­ło się, że bab­cia po­sta­no­wi­ła prze­ka­zać miesz­ka­nie – je­dy­ny ma­jątek, któ­ry po­sia­da­ła, a któ­ry otrzy­ma­ła w la­tach dzie­wi­ęćdzie­si­ątych w ra­mach re­kom­pen­sa­ty za zie­mie utra­co­ne po woj­nie na Wscho­dzie – wła­śnie mnie. Zła­ma­ła tym sa­mym nie­pi­sa­ną za­sa­dę, że w tej ro­dzi­nie ka­żde­mu na­le­ży się po rów­no. Nie po­trze­bo­wa­łam tego miesz­ka­nia. Gdy­by bab­cia ze­chcia­ła spy­tać mnie o zda­nie, po­wie­dzia­ła­bym jej, że nie musi tego ro­bić, ale sko­ro pod­jęła taką de­cy­zję, przy­jęłam spa­dek, po raz ko­lej­ny udo­wad­nia­jąc swo­jej ro­dzi­nie, że nie li­czę się z ni­czym i ni­kim, ale ich opi­nia już daw­no prze­sta­ła mnie ob­cho­dzić.

Scho­wa­łam te­le­fon do to­reb­ki i już mia­łam wy­je­żdżać z par­kin­gu, kie­dy zo­ba­czy­łam wy­cho­dzącą z kli­ni­ki pra­cow­ni­cę re­cep­cji. Sta­nęła przed bu­dyn­kiem i ro­zej­rza­ła się. Nie wiem sama dla­cze­go, ale coś mnie tknęło. Wy­sia­dłam z sa­mo­cho­du.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – za­py­ta­łam, choć prze­cież od­po­wie­dź była ja­sna.

Wy­star­czy­ło spoj­rzeć na tę dziew­czy­nę. Wy­gląda­ła na prze­ra­żo­ną.

– Jak do­brze, że pani jesz­cze nie od­je­cha­ła! – Na mój wi­dok wy­ra­źnie ode­tchnęła z ulga. – Pła­ci­ła pani kar­tą, a ja nie spoj­rza­łam na wy­druk z ter­mi­na­la i… czy mogę pa­nią pro­sić o po­no­wie­nie trans­ak­cji? Jest od­mo­wa.

– Od­mo­wa? – Za­sta­no­wi­łam się nad tym, czy po­praw­nie wpi­sa­łam PIN. Ostat­nio by­wa­łam taka roz­ko­ja­rzo­na. – Pro­szę po­cze­kać, wja­dę z po­wro­tem na miej­sce par­kin­go­we.

Za­par­ko­wa­łam i w to­wa­rzy­stwie roz­lu­źnio­nej już re­cep­cjo­nist­ki wró­ci­łam do kli­ni­ki. Mu­sia­ła się nie­źle ze­stre­so­wać, że będzie mu­sia­ła po­kryć tę ró­żni­cę z wła­sne­go port­fe­la. Wy­ci­ągnęłam kar­tę, zbli­ży­łam ją do ter­mi­na­la i wpi­sa­łam PIN, prze­ko­na­na, że tym ra­zem się uda.

– Zno­wu od­mo­wa. – Dziew­czy­na spoj­rza­ła na mnie po­dejrz­li­wie, a ja po­czu­łam się jak zło­dziej­ka.

– To nie­mo­żli­we – wy­mam­ro­ta­łam. Zaj­rza­łam na port­fe­la. – Ile je­stem dłu­żna?

– Dwie­ście osiem­dzie­si­ąt zło­tych.

Od­li­czy­łam trzy bank­no­ty stu­zło­to­we, po­ło­ży­łam je na bla­cie, bąk­nęłam pod no­sem, że resz­ty nie trze­ba, i za­wsty­dzo­na wy­szłam z kli­ni­ki. Całe szczęście, że mia­łam przy so­bie go­tów­kę. Za­zwy­czaj pła­cę kar­tą i rzad­ko mie­wam w port­fe­lu pie­ni­ądze. Wsia­dłam do sa­mo­cho­du i do­kład­nie obej­rza­łam moją kar­tę. Może w wy­ni­ku ci­ążo­we­go za­ćmie­nia mó­zgu prze­oczy­łam, że stra­ci­ła wa­żno­ść? Ale nie, nic z tych rze­czy, była wa­żna jesz­cze przez dwa lata. Wy­jęłam te­le­fon z to­reb­ki, aby za­lo­go­wać się do apli­ka­cji ban­ko­wej, ale jak na zło­ść upar­cie wy­ska­ki­wał mi błąd. Po­zo­sta­ło mi tyl­ko za­dzwo­nić do męża i za­py­tać, czy wie, o co cho­dzi. Jó­zef oczy­wi­ście nie od­bie­rał, jak za­wsze, kie­dy pra­co­wał. Zło­ści­łam się na nie­go, że spędza tak dużo cza­su w fir­mie, ale w głębi ser­ca by­łam z nie­go dum­na. Do wszyst­kie­go do­sze­dł sam. Ni­g­dy nie mógł li­czyć na wspar­cie fi­nan­so­we ro­dzi­ców, któ­rzy żyli skrom­nie – żeby nie po­wie­dzieć: bied­nie. To byli bar­dzo do­brzy, choć pro­ści lu­dzie i ta­kie same były ich po­trze­by. Mój mąż po­cho­dził z wie­lo­dziet­nej ro­dzi­ny, w któ­rej bra­ko­wa­ło wszyst­kie­go oprócz mi­ło­ści. Tyl­ko on z pi­ęcior­ga ro­dze­ństwa wy­rwał się z tego śro­do­wi­ska. Jego bra­cia i sio­stra po­dzie­li­li los ro­dzi­ców. Jó­zef jako je­dy­ny wy­bił się po­nad prze­ci­ęt­no­ść. Po za­ro­bie­niu pierw­szych pie­ni­ędzy za­ło­żył małe przed­si­ębior­stwo usłu­go­wo-han­dlo­we. Dzia­łał z ko­le­gą, ale ka­żdy z nich na wła­sną rękę. Zaj­mo­wa­li się spro­wa­dza­niem sa­mo­cho­dów z Nie­miec i ich od­sprze­da­żą, w ca­ło­ści lub na części. Fir­ma szyb­ko się roz­ro­sła i za­częła przy­no­sić spo­re do­cho­dy. Kie­dy po­zna­łam Jó­ze­fa, wcho­dził aku­rat na nowy ry­nek. Jego wspól­nik na­dal zaj­mo­wał się głów­nie sprze­da­żą aut spro­wa­dzo­nych zza za­chod­niej gra­ni­cy, a Jó­zef wzi­ął na sie­bie roz­kręce­nie skle­pu z ole­ja­mi, fil­tra­mi, pły­na­mi i pre­pa­ra­ta­mi do pie­lęgna­cji sa­mo­cho­dów. Mu­szę przy­znać, że za­wsze miał ży­łkę do in­te­re­sów. Cze­go tyl­ko do­tknął, za­mie­niał w zło­to. Ak­tu­al­nie za­rządzał dużą fir­mą o sze­ro­kim pro­fi­lu dzia­ła­nia, za­trud­niał spo­ro osób z Zie­lo­nej Góry i oko­lic. Zaj­mo­wał się sze­ro­ko po­jętym han­dlem. Pla­no­wał roz­kręcić też biu­ro pro­jek­to­we, aby za­jąć się rów­nież pro­duk­cją, ale ko­niec ko­ńców zre­zy­gno­wał z tego. Jó­zef twier­dził, że bar­dziej opła­ca się sprze­da­wać to, co ktoś wy­pro­du­ko­wał, niż ro­bić to sa­me­mu. Nie do ko­ńca ro­zu­mia­łam, jak to dzia­ła, bo ja z ko­lei ni­g­dy nie mia­łam smy­ka­łki do in­te­re­sów. Bez­piecz­ny etat był tym, w czym od­naj­do­wa­łam się naj­le­piej. Biz­nes wi­ązał się dla mnie z na­zbyt du­żym ry­zy­kiem, ale mo­je­mu mężo­wi wy­cho­dził do­sko­na­le. Może nie za­ra­bia­łam ko­ko­sów, ale wy­star­cza­ło na naj­bar­dziej pod­sta­wo­we wy­dat­ki. O resz­tę dbał Jó­zef.

– Ty się o nic nie martw, ty tyl­ko leż i pach­nij – żar­to­wał, a ja sama nie wie­dzia­łam, czy mam się śmiać, czy na nie­go zło­ścić.

Ni­g­dy nie by­łam ko­bie­tą, któ­ra cze­ka w domu na to, aż mąż przy­nie­sie wy­pła­tę. Lu­bi­łam nie­za­le­żno­ść i nie wy­obra­ża­łam so­bie, że mia­ła­bym się tłu­ma­czyć z ka­żde­go wy­dat­ku. To nie tak, że mąż wy­li­czał mi pie­ni­ądze, ale, jak to mężczy­zna, nie­któ­re moje za­ku­py uwa­żał za zbęd­ne. Krzy­wił się, kie­dy za­ma­wia­łam ko­lej­ną su­kien­kę czy per­fu­my, bez któ­rych mo­gła­bym się obe­jść.

– Po co ci tego tyle? – Pu­kał się wy­mow­nie w czo­ło. – Na­wet nie wło­ży­łaś po­ło­wy su­kie­nek, któ­re wi­szą w sza­fie, a ku­pu­jesz ko­lej­ne.

Jó­zef był z in­ne­go po­ko­le­nia niż ja. Star­szy ode mnie o po­nad dzie­si­ęć lat, wy­cho­wa­ny w dość tra­dy­cyj­nej ro­dzi­nie, w któ­rej to mężczy­zna pra­co­wał, a ko­bie­ta dba­ła o dom i wy­cho­wy­wa­ła dzie­ci, cza­sem spra­wiał wra­że­nie, jak­by nie do ko­ńca ro­zu­miał, że świat się zmie­niał na na­szych oczach. Zresz­tą nie mo­głam się mu dzi­wić. Po­cho­dził z ma­łej wio­ski pod Zie­lo­ną Górą, gdzie na­dal obo­wi­ązy­wał tra­dy­cyj­ny mo­del ro­dzi­ny. Po­cząt­ko­wo to­czy­łam z Jó­ze­fem licz­ne boje. Nie po to się uczy­łam i wy­je­cha­łam stu­dio­wać za gra­ni­cę, żeby te­raz dać się za­mknąć w domu. Nie zro­bi­łam może osza­ła­mia­jącej ka­rie­ry, ale moja pra­ca w Urzędzie Mia­sta Zie­lo­nej Góry mi wy­star­cza­ła. Kie­dyś wpraw­dzie ma­rzy­łam o tym, aby na­pi­sać i wy­dać ksi­ążkę, ale co­dzien­no­ść po­chło­nęła mnie na tyle, że za­po­mnia­łam o tych mło­dzie­ńczych ro­je­niach. Do­ro­sło­ść we­ry­fi­ku­je pla­ny i ma­rze­nia. Mu­sia­łam się po­go­dzić z tym, że nie ka­żdy jest prze­zna­czo­ny do wiel­kich rze­czy. To na­tu­ral­ne. Gdy­by tak było, prze­sta­ły­by być aż tak wiel­kie.

Wy­je­żdża­jąc z par­kin­gu, prze­ana­li­zo­wa­łam w my­ślach za­war­to­ść lo­dów­ki. Na szczęście za­ku­py mo­głam jesz­cze odło­żyć w cza­sie, bo nie czu­łam się na si­łach na­wet na wi­zy­tę w mar­ke­cie. Ma­rzy­łam, żeby wró­cić do domu i za­lec na ka­na­pie z ksi­ążką i ogrom­ną por­cją lo­dów.ROZDZIAŁ 3

------------------------------------------------------------------------

Jó­zef mógł so­bie twier­dzić, że mamy tyl­ko prze­jścio­we pro­ble­my, ale ja by­łam prze­ra­żo­na. Je­śli coś wy­nio­słam z domu ro­dzin­ne­go, to wła­śnie tę na­ukę – naj­pierw za­rób, po­tem wy­da­waj. Moi ro­dzi­ce ni­g­dy nie za­ci­ąga­li kre­dy­tów, ostro­żnie pla­no­wa­li wy­dat­ki i za­wsze mie­li zgro­ma­dzo­ne wi­ęk­sze oszczęd­no­ści na trud­niej­sze cza­sy. Chy­ba wła­śnie dla­te­go nie roz­bu­do­wa­li pen­sjo­na­tu, co było wiel­kim ma­rze­niem mo­jej mat­ki, ale ko­niec ko­ńców do­brze na tym wy­szli. Obo­je do­bie­ga­li już sze­śćdzie­si­ąt­ki i mo­gli być spo­koj­ni o swo­ją eme­ry­tu­rę. Po­cząt­ko­wo mie­li plan, żeby w pew­nym mo­men­cie prze­ka­zać dom mnie i Aga­cie. To my mia­ły­śmy kon­ty­nu­ować ich dzie­ło, ale z wia­do­mych po­wo­dów sche­da mia­ła przy­pa­ść w udzia­le wy­łącz­nie mo­jej sio­strze. Ja nie za­mie­rza­łam wra­cać do Ko­ło­brze­gu. Nie wy­obra­ża­łam so­bie, że po tym wszyst­kim, co się wy­da­rzy­ło, mia­ła­bym pro­wa­dzić ro­dzin­ny biz­nes z moją sio­strą. Po­za­bi­ja­ły­by­śmy się w at­mos­fe­rze wza­jem­nych pre­ten­sji i nie­do­mó­wień.

Do wczo­raj wy­da­wa­ło mi się, że Jó­zef rów­nież jest ostro­żny i nie gro­zi nam ża­den kry­zys fi­nan­so­wy. Kie­dy się obu­dzi­łam, jego nie było już w domu i mu­szę przy­znać, że ode­tchnęłam z ulgą. Po­przed­nie­go wie­czo­ru niby po­szli­śmy spać po­go­dze­ni, ale na­dal by­łam na nie­go wście­kła. Sama nie wie­dzia­łam, co jest głów­ną przy­czy­ną mo­je­go żalu – czy fakt, że na­ro­bił dłu­gów, czy może jed­nak to, że skrzęt­nie ukry­wał przede mną pro­ble­my fi­nan­so­we. By­li­śmy ma­łże­ństwem, wpraw­dzie nie mie­li­śmy wspól­no­ty ma­jąt­ko­wej, ale ra­zem pro­wa­dzi­li­śmy go­spo­dar­stwo do­mo­we, więc jego pro­ble­my były rów­nież mo­imi pro­ble­ma­mi. Nie ro­zu­mia­łam, jak mógł za­ta­ić przede mną tak wa­żną in­for­ma­cję.

Pierw­sze, co zro­bi­łam po wsta­niu z łó­żka, to włącze­nie eks­pre­su. Za­py­ta­łam mo­je­go le­ka­rza, czy mogę pić kawę w ci­ąży, bo nie wy­obra­ża­łam so­bie funk­cjo­no­wa­nia bez ko­fe­iny. Kawa po­ma­ga­ła mi się obu­dzić, i to od niej za­wsze za­czy­na­łam dzień. Dok­tor stwier­dził, że nie mu­szę zmie­niać swo­ich przy­zwy­cza­jeń, ale do­brze by­ło­by, gdy­by kawa nie była zbyt moc­na i że­bym nie prze­sa­dza­ła z jej ilo­ścią. Ogra­ni­cza­łam się więc do jed­ne­go cap­puc­ci­no dzien­nie, choć trud­no było mi się przy­zwy­cza­ić.

Za­trzy­ma­łam wzrok na pli­ku bank­no­tów, któ­ry Jó­zef zo­sta­wił na bla­cie. Tak jak obie­cał, dał mi tro­chę go­tów­ki na czas, kie­dy na­sze kon­to ban­ko­we będzie za­blo­ko­wa­ne, ale czu­łam, że to nie roz­wi­ązu­je pro­ble­mu. Za­wsze w kry­zy­so­wych sy­tu­acjach dzia­ła­łam, bo to po­zwa­la­ło mi prze­trwać, dla­te­go nie mo­głam bez­wol­nie cze­kać. Po­sta­no­wi­łam zaj­rzeć do fir­my i prze­ko­nać się, na ile po­wa­żna jest sy­tu­acja. Z prze­ra­że­niem od­kry­łam, że nie po­tra­fię do ko­ńca za­ufać Jó­ze­fo­wi. Już raz mnie prze­cież okła­mał.

Zja­dłam więc szyb­kie śnia­da­nie, żeby za­po­biec mdło­ściom, któ­re po­wra­ca­ły za ka­żdym ra­zem, kie­dy mój żo­łądek był pu­sty, wzi­ęłam prysz­nic i ubra­łam się. Po dłu­ższym za­sta­no­wie­niu po­sta­no­wi­łam na­ło­żyć ma­ki­jaż, bo bla­do­ść mo­jej twa­rzy prze­ra­ża­ła na­wet mnie samą. Ni­g­dy nie prze­pa­da­łam za swo­ją kre­do­wo­bia­łą cerą, któ­ra była moim zna­kiem roz­po­znaw­czym, ale w ci­ąży wy­gląda­łam jesz­cze bar­dziej ane­micz­nie niż wcze­śniej. Nie chcia­łam prze­stra­szyć wspó­łpra­cow­ni­ków Jó­ze­fa swo­im wy­glądem.

Nie­spe­łna go­dzi­nę po prze­bu­dze­niu by­łam go­to­wa do wy­jścia. Otwo­rzy­łam bra­mę, wy­je­cha­łam sa­mo­cho­dem przed po­se­sję i wy­sia­dłam, aby za­mknąć za sobą bra­mę. Jó­zef od daw­na prze­bąki­wał o wy­mia­nie jej na au­to­ma­tycz­ną, ale wci­ąż nie mo­gli­śmy się do tego za­brać. Mój mąż ku­pił ten dom, za­nim się po­zna­li­śmy. Jak mi tłu­ma­czył, uda­ło mu się go na­być w oka­zyj­nej ce­nie, bo wcze­śniej­szy wła­ści­ciel dość nie­ocze­ki­wa­nie do­stał pro­po­zy­cję prze­nie­sie­nia się do cen­tra­li fir­my do Wro­cła­wia i mu­siał szyb­ko za­ła­twić for­mal­no­ści zwi­ąza­ne z prze­pro­wadz­ką. Dom nie był sta­ry, mak­sy­mal­nie dwu­dzie­sto­pi­ęcio­let­ni, ale tech­no­lo­gia po­szła moc­no do przo­du od lat dzie­wi­ęćdzie­si­ątych i cza­sem ła­pa­li­śmy się na tym, że drob­ne udo­god­nie­nia mo­gły­by nam uła­twić ży­cie.

– Dzień do­bry, pani Ali­cjo – usły­sza­łam za sobą ko­bie­cy głos.

Od­wró­ci­łam się i gło­śno wes­tchnęłam w du­chu. Na­sza sąsiad­ka była jed­ną z naj­wi­ęk­szych plot­kar, ja­kie no­si­ła zie­mia. Roz­ma­wia­jąc z nią, za­wsze ła­pa­łam się na tym, że sta­ram się nie po­wie­dzieć jej zbyt wie­le. Umia­ła pod­cho­dzić lu­dzi, a nade wszyst­ko in­te­re­so­wa­ła się tym, co dzie­je się w sąsiedz­twie. Nie chcia­łam do­star­czać jej in­for­ma­cji, bo nie lu­bi­łam, kie­dy inni wie­dzie­li o mnie zbyt dużo, ale cza­sem uda­ło jej się coś ode mnie wy­ci­ągnąć. Nie­opatrz­nie po­dzie­li­łam się z nią wie­ścią o ci­ąży i te­raz za ka­żdym ra­zem za­ga­dy­wa­ła mnie o sa­mo­po­czu­cie. Przy­pusz­cza­łam, że wła­śnie dla­te­go mnie za­cze­pi­ła.

– Jak tam? Wszyst­ko u pa­ństwa w po­rząd­ku? Jak się pani czu­je?

Nie po­my­li­łam się.

– Tak, w po­rząd­ku, dzi­ęku­ję.

– Wia­do­mo już, czy to chło­piec, czy dziew­czyn­ka?

– Naj­praw­do­po­dob­niej dziew­czyn­ka – od­po­wie­dzia­łam przez za­ci­śni­ęte zęby.

– A nie mó­wi­łam! Mnie od razu wła­śnie tak to wy­gląda­ło. Dziew­czyn­ka od­bie­ra mat­ce uro­dę.

Wiel­kie dzi­ęki. Spoj­rza­łam na nią zdu­mio­na. Wy­da­wa­ło mi się, że ta ko­bie­ta już ni­czym nie jest mnie w sta­nie za­sko­czyć, a jed­nak.

– Nie wie­rzę w ta­kie ga­da­nie – burk­nęłam, za­my­ka­jąc za sobą bra­mę.

– No, to na kie­dy ma pani ter­min?

– Na li­sto­pad. – By­łam wście­kła na sie­bie, że kon­ty­nu­uję tę roz­mo­wę, za­miast po pro­stu wsi­ąść do sa­mo­cho­du i od­je­chać.

– Ja to za­wsze tak ce­lo­wa­łam, żeby uro­dzić na wio­snę. Będzie pani całą je­sień i zimę z dziec­kiem sie­dzieć w domu, a tak to…

– Nie­któ­rzy nie mają mo­żli­wo­ści wy­ce­lo­wa­nia – rzu­ci­łam ze zło­ścią i nie­mal na­tych­miast uświa­do­mi­łam so­bie, że do­star­czy­łam sąsiad­ce ko­lej­nych po­wo­dów do plo­tek. – Prze­pra­szam, ale bar­dzo się spie­szę. Mam kil­ka spraw do za­ła­twie­nia.

Nie cze­ka­jąc na re­ak­cję ko­bie­ty, usia­dłam na fo­te­lu kie­row­cy i ener­gicz­nie ru­szy­łam przed sie­bie. Co za wścib­ska baba! Za­sta­na­wia­łam się, skąd się ta­kie bio­rą. Przy­pusz­cza­łam, że sąsiad­ka mia­ła po pro­stu nud­ne ży­cie. Ni­g­dy nie pra­co­wa­ła, za­ra­bia­niem w jej ro­dzi­nie zaj­mo­wał się mąż. Od­cho­wa­ła dzie­ci, któ­re zdąży­ły się wy­pro­wa­dzić z domu, a któ­rych co­dzien­no­ścią żyła wcze­śniej. Zło­ży­łam so­bie w my­ślach obiet­ni­cę, że ni­g­dy nie będę taka jak ona, że nie po­świ­ęcę się mo­jej ro­dzi­nie w ca­ło­ści. Coś prze­cież musi zo­stać dla mnie.

Za­po­mnia­łam o sąsiad­ce za­raz po wy­je­cha­niu z osie­dla. Sa­mo­rządow­cy wci­ąż obie­cy­wa­li, że wy­bu­du­ją po­łu­dnio­wą ob­wod­ni­cę mia­sta, ale na obiet­ni­cach nie­ste­ty się ko­ńczy­ło. Miesz­ka­ńcy chy­ba już prze­sta­li wie­rzyć, że w ko­ńcu do­cze­ka­ją się uspraw­nie­nia ru­chu. Lu­bi­łam dziel­ni­cę, w któ­rej miesz­ka­li­śmy, ale trze­ba było przy­znać, że do cen­trum było da­le­ko i w go­dzi­nach szczy­tu grzęzło się w kor­kach. Ra­cu­la jesz­cze kil­ka lat wcze­śniej była sa­mo­dziel­ną wsią, ale w dwa ty­si­ące pi­ęt­na­stym roku włączo­no ją w ad­mi­ni­stra­cyj­ne gra­ni­ce Zie­lo­nej Góry. Trzy­dzie­ste­go pierw­sze­go grud­nia dwa ty­si­ące czter­na­ste­go roku śmia­li­śmy się z Jó­ze­fem, że jesz­cze je­ste­śmy wieś­nia­ka­mi, ale ju­tro sta­nie­my się miesz­czu­cha­mi.

Za­par­ko­wa­łam sa­mo­chód tuż przy we­jściu do fir­my. Kie­dy po­zna­łam Jó­ze­fa, sie­dzi­ba przed­si­ębior­stwa mie­ści­ła się w ma­lut­kim bu­dyn­ku wci­śni­ętym mi­ędzy sta­cję pa­liw a su­per­mar­ket. Lu­bi­łam tam­to miej­sce. Mimo że ogrze­wa­nie ci­ągle się psu­ło, a za spra­wą nie­szczel­nych okien do wnętrza zimą wla­ty­wa­ło lo­do­wa­te po­wie­trze, to było tam ja­koś tak do­mo­wo. Jó­zef prze­sia­dy­wał w fir­mie całe dnie, wspól­nie z ko­le­gą pla­nu­jąc pod­bój świa­ta. Mie­li­śmy wte­dy mniej, ale chy­ba by­li­śmy szczęśliw­si. Wte­dy na­szej co­dzien­no­ści nie de­ter­mi­no­wa­ły sta­ra­nia o dziec­ko, ko­lej­ne ba­da­nia, za­bie­gi i nie­ko­ńczące się roz­cza­ro­wa­nia. Mniej wy­ma­ga­li­śmy, od sie­bie, od in­nych, od ży­cia. Po pro­stu cie­szy­li­śmy się tym, co mamy, i po­tra­fi­li­śmy czer­pać z tego ra­do­ść. To za­dzi­wia­jące, że im wi­ęcej po­sia­da­li­śmy, tym mniej nas to cie­szy­ło. Nie mó­wię tyl­ko o pie­ni­ądzach, któ­re, wia­do­mo, są wa­żne, ale nie naj­wa­żniej­sze, przy­naj­mniej nie dla mnie, bo Jó­zef chy­ba w pew­nym mo­men­cie zgu­bił się w tej po­go­ni. Ro­zu­mia­łam to – kie­dyś nie miał nic, więc gdy już się cze­goś do­ro­bił, to­wa­rzy­szył mu lęk, że to tyl­ko chwi­lo­we, że znów sta­nie się tam­tym chło­pa­kiem z bied­ne­go domu, więc pra­co­wał za trzech, aby za­bez­pie­czyć się na przy­szło­ść.

W dwa ty­si­ące trzy­na­stym roku Jó­zef prze­nió­sł sie­dzi­bę fir­my bli­żej cen­trum. Wy­my­ślił so­bie, że wy­naj­mie re­pre­zen­ta­cyj­ne biu­ro, w któ­rym będzie przyj­mo­wać kon­tra­hen­tów. Uwa­ża­łam, że to zbęd­ny wy­da­tek, bo prze­cież wi­ęk­szo­ść cza­su i tak spędzał w skle­pie albo w tra­sie, ale ko­niec ko­ńców to była do­bra in­we­sty­cja, bo w pew­nym mo­men­cie Jó­zef mu­siał zre­zy­gno­wać z usług biu­ra ra­chun­ko­we­go i za­trud­nić ksi­ęgo­we­go na sta­łe. Poza tym w biu­rze pra­co­wa­ła pani Asia, ktoś w ro­dza­ju asy­stent­ki i se­kre­tar­ki w jed­nym. Lu­bi­łam tę ko­bie­tę, któ­ra po­win­na już prze­jść na eme­ry­tu­rę do­brych kil­ka lat temu, ale, jak twier­dzi­ła, obo­je jej ro­dzi­ce zmar­li krót­ko po re­zy­gna­cji z pra­cy, więc za­mie­rza­ła pra­co­wać, żeby oszu­kać ko­stu­chę.

– W domu za­nu­dzi­ła­bym się na śmie­rć! – po­wta­rza­ła.

Była bar­dzo re­zo­lut­na jak na swój wiek. Ani nie wy­gląda­ła, ani nie za­cho­wy­wa­ła się na sze­śćdzie­si­ąt kil­ka lat. Da­ła­bym jej co naj­wy­żej pi­ęćdzie­si­ąt.

Wy­sia­dłam z sa­mo­cho­du i za­wa­ha­łam się. Może jed­nak po­win­nam była za­dzwo­nić do Jó­ze­fa i uprze­dzić go, że sto­ję przed sie­dzi­bą jego fir­my? Niby nic złe­go nie ro­bi­łam – chcia­łam prze­cież tyl­ko od­wie­dzić swo­je­go męża w pra­cy – ale rzad­ko się na to zdo­by­wa­łam i do­sko­na­le zda­wa­łam so­bie spra­wę, jak zo­sta­nie ode­bra­na moja wi­zy­ta. Jako pró­ba kon­tro­li, ale w za­sa­dzie z taką my­ślą tu przy­je­cha­łam. Zre­zy­gno­wa­łam więc z za­mia­ru wy­bra­nia nu­me­ru Jó­ze­fa i dziar­skim kro­kiem ru­szy­łam w stro­nę we­jścia. Pa­trzy­łam pod nogi i na­gle zła­pa­łam się na tym, że za­sta­na­wiam się, jak dłu­go jesz­cze będę wi­dzieć swo­je sto­py. Ci­ąża, któ­rej tak bar­dzo pra­gnęłam i o któ­rą tak dłu­go się sta­ra­li­śmy, była dla mnie kom­plet­nym za­sko­cze­niem. Praw­dę mó­wi­ąc, po­de­szłam do tego ostat­nie­go in vi­tro z my­ślą, że i tak nic z tego nie będzie. Spi­sa­łam je na stra­ty. I może dla­te­go tym ra­zem się uda­ło?

Po­ko­nu­jąc tę krót­ką dro­gę po­mi­ędzy par­kin­giem a biu­rem, my­śla­łam o wszyst­kich la­tach i mie­si­ącach, któ­re do­pro­wa­dzi­ły mnie do miej­sca, w któ­rym się znaj­do­wa­łam. Ni­g­dy nie przy­zna­ła­bym się gło­śno do swo­ich uczuć, ale nie po­tra­fi­łam w pe­łni cie­szyć się z ci­ąży. Wci­ąż nie wie­rzy­łam w to, że na ko­ńcu tej dro­gi spo­tkam moje dziec­ko. Podświa­do­mie cze­ka­łam na ko­lej­ne roz­cza­ro­wa­nie, dla­te­go sta­ra­łam się aż tak bar­dzo nie przy­wi­ązy­wać do my­śli, że zo­sta­nę mat­ką.

W ko­ry­ta­rzu nie­mal wpa­dłam na pa­nią Asię, któ­ra wła­śnie na­ci­ąga­ła na sie­bie kurt­kę. Spoj­rza­łam na nią. Nie ucie­szy­ła się na mój wi­dok.

– Pani Ali­cja? – Za­mru­ga­ła ocza­mi. – Pan Jó­zef nie mó­wił, że nas dzi­siaj pani od­wie­dzi.

– Chcia­łam mu zro­bić nie­spo­dzian­kę. Jest w biu­rze?

– Tak.

– Czy wszyst­ko w po­rząd­ku? – za­py­ta­łam, nie spusz­cza­jąc wzro­ku z tej ko­bie­ty, któ­ra zwy­kle za­ra­ża­ła in­nych ener­gią.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Mąż pani nie mó­wił?

– A o czym miał mó­wić?

– Nie będę mu już po­trzeb­na – po­wie­dzia­ła pani Asia, a ja zo­rien­to­wa­łam się, że wal­czy ze łza­mi.

– Ale co też pani opo­wia­da? Prze­cież… – nie zdąży­łam do­ko­ńczyć, bo pani Asia mach­nęła ręką i wy­mi­nęła mnie szyb­ko.

Zdzi­wi­łam się nie tyl­ko jej za­cho­wa­niem – za­wsze mia­łam ją za kul­tu­ral­ną i ser­decz­ną ko­bie­tę – ale przede wszyst­kim in­for­ma­cją, któ­rą od niej uzy­ska­łam. Jó­zef za­mie­rzał po­dzi­ęko­wać jej za wspó­łpra­cę? Ale dla­cze­go? Prze­cież sam wie­lo­krot­nie pod­kre­ślał, że jego biz­nes kręci się głów­nie dzi­ęki pani Asi, któ­ra bie­rze na sie­bie wszyst­kie for­mal­ne i mniej for­mal­ne spra­wy.

Wtar­gnęłam do biu­ra bez pu­ka­nia. Jó­zef na­wet mnie nie za­uwa­żył, bo stał przy oknie, ty­łem do drzwi, i przez te­le­fon tłu­ma­czył coś ko­muś pod­nie­sio­nym gło­sem. W po­wie­trzu czuć było ner­wo­wą at­mos­fe­rę. Ksi­ęgo­wy na mój wi­dok bąk­nął coś pod no­sem, wstał, ze­brał plik pa­pie­rów i nie­mal na­tych­miast wy­sze­dł, dzie­rżąc w dło­ni tecz­kę z do­ku­men­ta­mi. Mój we­wnętrz­ny ra­dar na pro­ble­my gło­śno za­wył.

– Pani Ali­cjo, jesz­cze nie mia­łem oka­zji: gra­tu­lu­ję. – Ksi­ęgo­wy za­trzy­mał się na chwi­lę w drzwiach i nie cze­ka­jąc na moją re­ak­cję, po­sze­dł w tyl­ko so­bie zna­nym kie­run­ku.

Do­pie­ro jego sło­wa uświa­do­mi­ły Jó­ze­fo­wi, że coś się zmie­ni­ło od cza­su, kie­dy za­czął tę nie­przy­jem­ną roz­mo­wę te­le­fo­nicz­ną. Szyb­ko po­że­gnał się z roz­mów­cą, wsu­nął ko­mór­kę do kie­sze­ni i rzu­cił mi po­dejrz­li­we spoj­rze­nie.

– Nie mó­wi­łaś, że wpad­niesz.

– A może by tak: „Cze­ść, ko­cha­nie, cie­szę się, że cię wi­dzę”? – prych­nęłam.

Jó­zef zmu­sił się do uśmie­chu – wiem, że był wy­mu­szo­ny, bo mój mąż ni­g­dy nie był zbyt do­brym ak­to­rem – i pod­sze­dł do mnie. Cmok­nął mnie szyb­ko w po­li­czek i ge­stem za­chęcił, abym we­szła do środ­ka, bo na­dal sta­łam w drzwiach, za­sta­na­wia­jąc się, co tu się wła­ści­wie dzie­je. Wszyst­ko po­wo­li łączy­ło się w ca­ło­ść. Za­blo­ko­wa­ne kon­to ban­ko­we, ner­wów­ka w biu­rze… Czy­żby na­sze kło­po­ty fi­nan­so­we były po­wa­żniej­sze, niż utrzy­my­wał Jó­zef?

– Cze­ść, ko­cha­nie, cie­szę się, że cię wi­dzę – bąk­nął mój mąż, nie pa­trząc mi w oczy. – Po pro­stu… za­sko­czy­łaś mnie. Nie spo­dzie­wa­łem się cie­bie tu­taj. Na­pi­jesz się her­ba­ty? Za­raz po­pro­szę… – urwał, kie­dy uświa­do­mił so­bie, że pani Asi nie ma już w biu­rze. – Za­raz ci zro­bię.

– Nie chcę her­ba­ty. Dla­cze­go zwal­niasz pa­nią Asię?

Jó­zef wy­glądał na za­sko­czo­ne­go. Po kil­ku se­kun­dach jed­nak zmu­sił się do tego, aby przy­brać obo­jęt­ny wy­raz twa­rzy.

– Skąd o tym wiesz?

– To nie jest od­po­wie­dź na moje py­ta­nie. – Spio­ru­no­wa­łam go wzro­kiem.

– Wiesz prze­cież, że pani Asia jest w ta­kim wie­ku, że może po pro­stu prze­jść na eme­ry­tu­rę.

– I to jest po­wód, dla któ­re­go dzi­ęku­jesz jej za wspó­łpra­cę? Ona lubi to miej­sce i chce po­zo­stać ak­tyw­na za­wo­do­wo. Poza tym wie­lo­krot­nie po­wta­rza­łeś, jak do­brym jest pra­cow­ni­kiem, dla­te­go nie ro­zu­miem, cze­mu na­gle…

– Ali­cja, roz­ma­wia­li­śmy o tym, praw­da? – Jó­zef prze­ta­rł dło­nie o spodnie. Za­wsze nad­mier­nie się po­cił, kie­dy był zde­ner­wo­wa­ny, ale ja i bez tego wi­dzia­łam, że dzie­je się z nim coś nie­do­bre­go. – Usta­li­li­śmy, że de­cy­zje o lo­sie fir­my będę po­dej­mo­wał sam po…

– …po kon­sul­ta­cji ze mną. Nie ocze­ku­ję od cie­bie, że będziesz mnie in­for­mo­wał o ka­żdym za­mó­wie­niu czy no­wym klien­cie, ale jako two­ja żona chy­ba po­win­nam wie­dzieć, że za­mie­rzasz zwol­nić swo­ją naj­lep­szą pra­cow­ni­cę! – pod­nio­słam głos, za co na­tych­miast upo­mnia­łam się w du­chu.

Nie chcia­łam ro­bić scen w fir­mie. Po co wspó­łpra­cow­ni­cy Jó­ze­fa mie­li­by o nas plot­ko­wać? Ni­g­dy nie lu­bi­łam, kie­dy inni lu­dzie wie­dzie­li o mnie za dużo. Nie dzie­li­łam się swo­im pry­wat­nym ży­ciem w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych, nie­chęt­nie o so­bie opo­wia­da­łam. Na­wet jako na­sto­lat­ka chęt­niej słu­cha­łam, kie­dy mó­wi­li o so­bie inni, niż sama za­bie­ra­łam głos. To moja sio­stra zwy­kle była tą, któ­ra re­la­cjo­no­wa­ła swo­je ży­cie wszyst­kim, któ­rzy tyl­ko ze­chcie­li jej słu­chać. Nie ro­zu­mia­łam tego. Na­wet kil­ka razy za­su­ge­ro­wa­łam jej, że lu­dzie, któ­rym opo­wia­da o swo­ich pro­ble­mach, tyl­ko uda­ją za­in­te­re­so­wa­nie i wspó­łczu­cie, a tak na­praw­dę cze­ka­ją na to, aby ob­ga­dać ją za jej ple­ca­mi, ale Aga­ta pu­ka­ła się wte­dy w czo­ło. Uwa­ża­ła, że do­brze jest wie­rzyć lu­dziom, ja – wręcz prze­ciw­nie. To, co się sta­ło, było smut­nym chi­cho­tem losu.

– Za­mie­rza­łem ci po­wie­dzieć – wy­mam­ro­tał Jó­zef.

We­szłam głębiej do biu­ra, zmu­sza­jąc tym sa­mym męża do wy­co­fa­nia się. Usia­dłam na miej­scu Jó­ze­fa i ro­zej­rza­łam się po po­miesz­cze­niu. Sama nie wie­dzia­łam, cze­go szu­kam, ale chy­ba wy­pa­try­wa­łam po­twier­dze­nia swo­ich przy­pusz­czeń, ja­kie­goś do­wo­du na to, że…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: