Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Światło nad ciemnościami - ebook

Data wydania:
22 lutego 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Światło nad ciemnościami - ebook

Polecana przez USA TODAY opowieść o I Wojnie Światowej i pierwszej na świecie placówce szkolącej psich przewodników dla niewidomych. Anna Zeller, której narzeczony Bruno walczy na zachodnim froncie, pracuje jako pielęgniarka w przepełnionym szpitalu w Oldenburgu. Próbuje wspierać rannych mężczyzn. Wszystkim brakuje jednak nadziei. Iskierka optymizmu pojawia się podczas wizyty doktora Stallinga, dyrektora Czerwonego Krzyża. Zainspirowany widokiem owczarka niemieckiego, który prowadzi rannego w boju żołnierza, wpada na pomysł by trenować psich przewodników dla niewidomych weteranów. Anna przekonuje doktora, że chciałaby wziąć udział w szkoleniach psów. Niektóre z nich same są wojennymi weteranami, jak Nia - suczka z rannymi łapami. Anna przygarnia Nię i w sekrecie szkoli ją, wierząc, że ta stanie się jeszcze idealnym pomocnikiem dla odpowiedniego żołnierza. I wkrótce go odnajduje. Jest nim Max Benesch, oślepiony na froncie żołnierz z żydowskimi korzeniami. Max stracił nie tylko wzrok, ale także narzeczoną i nadzieję na bycie kompozytorem. Mimo całego swojego oddania podczas wojny, narastająca niechęć i fala anty-semityzmu dosięga i jego. Dzięki wsparciu Anny odkrywa na nowo miłość do muzyki. Do Anny dociera jednak, że konflikt przybiera na sile, i być może nie uda im się uciec przed wojenną zawieruchą bez szwanku…

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-83290-89-8
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Ypres, Bel­gia – 20 kwiet­nia 1915 roku

W przed­dzień zbrodni wo­jen­nej Max Be­nesch sie­dział przy­kuc­nięty w jed­nym z oko­pów na fron­cie za­chod­nim. Ostrzał już się za­koń­czył i na polu bi­twy było te­raz ci­cho, tylko spo­ra­dycz­nie roz­le­gał się war­kot ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Max do­łą­czył do grupki nie­miec­kich żoł­nie­rzy zgro­ma­dzo­nych wo­kół me­ta­lo­wego zbior­nika przy­po­mi­na­ją­cego za­śnie­działą bańkę na mleko. Je­den po dru­gim na­peł­nili me­nażki wod­ni­stą kar­to­flanką, w któ­rej pły­wały ka­wałki wo­ło­wych ścię­gien.

Max – wy­soki, szczu­pły męż­czy­zna o kasz­ta­no­wych wło­sach i oczach w tym sa­mym ko­lo­rze – za­czerp­nął łyżkę po­zba­wio­nej smaku, chłod­nej zupy. Zer­k­nął na Ja­koba, chu­der­la­wego żoł­nie­rza o chło­pię­cej twa­rzy.

– Wojna nie­długo się skoń­czy i znów bę­dziesz wci­nał sau­er­bra­ten ze szpec­lami – po­wie­dział.

Ja­kob spoj­rzał na niego po­ciem­nia­łymi ze znu­że­nia oczami, uśmiech­nął się i na­brał odro­binę kar­to­flanki na łyżkę.

Okop był ro­wem o głę­bo­ko­ści trzech i sze­ro­ko­ści dwóch me­trów. Umoc­nie­nia cią­gnęły się na od­cinku po­nad dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów na te­re­nie bel­gij­skiej czę­ści Flan­drii, wy­zna­cza­jąc pół­ko­li­stą li­nię frontu. Ar­mii Ce­sar­stwa Nie­miec­kiego udało się za­jąć wy­żej po­ło­żone po­zy­cje, a do tego czę­ściowo okrą­żyć woj­ska sił sprzy­mie­rzo­nych – fran­cu­skie, bry­tyj­skie, ka­na­dyj­skie i bel­gij­skie – jed­nak prze­rzu­ca­nie żoł­nie­rzy na front wschodni, do walki z Ro­sja­nami, uszczu­pliło stan nie­miec­kich od­dzia­łów. Obie strony oko­pały się. Mię­dzy umoc­nie­niami znaj­do­wał się dwu­stu­me­trowy pas ziemi ni­czy­jej, ja­łowe pole po­dziu­ra­wione le­jami po po­ci­skach, oszpe­cone za­sie­kami z drutu kol­cza­stego i pełne błota. Mimo ko­lej­nych ostrza­łów ar­ty­le­ryj­skich, sztur­mów pie­choty i co­raz więk­szej liczby za­bi­tych dzia­ła­nia wo­jenne pod Ypres utknęły w miej­scu.

Max, dwu­dzie­stocz­te­ro­letni żoł­nierz po­cho­dze­nia ży­dow­skiego, przy­był na front przed sze­ścioma mie­sią­cami. Za­nim za­cią­gnął się do ar­mii, uczęsz­czał do Kró­lew­skiego Kon­ser­wa­to­rium Mu­zycz­nego w Lip­sku. Jako pia­ni­sta i po­cząt­ku­jący kom­po­zy­tor snuł ma­rze­nia o wy­stę­pach w Zło­tej Sali wie­deń­skiego Mu­si­kve­rein, mu­siał jed­nak na ja­kiś czas za­po­mnieć o swo­ich am­bi­cjach, kiedy w Eu­ro­pie wy­bu­chła wojna. Po­dob­nie jak wielu Ży­dów, służbę w ce­sar­skim woj­sku trak­to­wał jako szansę na uzy­ska­nie ta­kich sa­mych praw, ja­kimi cie­szyli się po­zo­stali oby­wa­tele Rze­szy. Był roz­cza­ro­wany, kiedy do­wie­dział się, że żoł­nie­rze z ży­dow­skich ro­dzin mają ogra­ni­czone moż­li­wo­ści awansu i mogą stać się co naj­wy­żej ofi­ce­rami re­zerwy, a nie re­gu­lar­nej ar­mii. Mimo wy­kształ­ce­nia i po­stawy na szko­le­niu bo­jo­wym Ma­xowi przy­znano rangę sze­re­go­wego, Sol­dat, czyli naj­niż­szy sto­pień w woj­skach lą­do­wych, po czym skie­ro­wano go na front.

Z tru­dem zniósł pierw­sze ty­go­dnie w oko­pach. Było tu pa­skud­nie: we wszech­obec­nym bło­cie ro­iło się od szczu­rów, lu­dzie za­pa­dali na grypę, ty­fus i stopę oko­pową. Działa grzmiały bez ustanku, zie­mia się trzę­sła, szrap­nele ze świ­stem prze­ci­nały po­wie­trze. Max wi­dział, jak na polu bi­twy giną lu­dzie, także ci, z któ­rymi zdą­żył się wcze­śniej za­przy­jaź­nić. Zło­wro­gie po­czu­cie lęku i świa­do­mość, że w każ­dej chwili może zo­stać oka­le­czony lub za­bity, to­wa­rzy­szyły mu jak cień. Wśród desz­czu po­ci­sków o tym, czy czło­wiek prze­żyje, czy zgi­nie, nie de­cy­do­wała ani od­waga, ani spryt, tylko czy­sty przy­pa­dek.

Ty­go­dnie zmie­niły się w mie­siące i Max zdo­łał po­go­dzić się z fak­tem, że może tylko w nie­wiel­kim stop­niu wpły­nąć na swój los. Nie wy­chy­laj się – po­wta­rzał so­bie, czoł­ga­jąc się pod gra­dem po­ci­sków z ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Po roku po­bytu na fron­cie przy­słu­gi­wał mu dwu­ty­go­dniowy urlop. Miał więc na­dzieję, że prze­trwa ko­lejne sześć mie­sięcy i po­je­dzie do domu, gdzie spo­tka się z na­rze­czoną, Wil­hel­miną. Tę­sk­nił za nią i czę­sto pi­sał do niej li­sty, ale jego głę­bo­kie pra­gnie­nie prze­ży­cia nie wy­ni­kało wy­łącz­nie z chęci po­now­nego spo­tka­nia z dziew­czyną. Źró­dłem tego uczu­cia była śmierć jego ro­dzi­ców, Franza i Ka­ta­riny.

Ro­dzice Maxa zgi­nęli w ka­ta­stro­fie statku pa­sa­żer­skiego Ba­ron Gautsch, który za­to­nął na pół­noc­nym Ad­ria­tyku na sa­mym po­czątku wojny, kiedy wpły­nął na minę po­sta­wioną przez Au­stro-Wę­gier­ską Ma­ry­narkę Wo­jenną. Stra­ciło wtedy ży­cie sto dwa­dzie­ścioro sied­mioro pa­sa­że­rów i człon­ków za­łogi, a ciał Franza i Ka­ta­riny ni­gdy nie od­na­le­ziono. Max wie­rzył, że Bóg oszczę­dził im cier­pień. Czę­sto ze ści­śnię­tym ser­cem przy­pa­try­wał się fo­to­gra­fii wy­ko­na­nej pod­czas kon­certu for­te­pia­no­wego w Lip­sku, przed­sta­wia­ją­cej jego i jego ro­dzi­ców, którą prze­cho­wy­wał w swoim żoł­nier­skim port­felu ra­zem ze zdję­ciem Wil­hel­miny. Czy je­ste­ście ze mnie dumni? – py­tał w my­ślach. Czy wy­ba­czy­cie mi, że ro­bię to, co mi każą ro­bić? Po­tem za­my­kał port­fel i wra­cał do swo­ich obo­wiąz­ków, obie­cu­jąc so­bie, że prze­żyje ko­lejny dzień, a po nim na­stępny.

Chłep­tał te­raz zupę, słu­cha­jąc chlu­potu kro­ków prze­mie­rza­ją­cych grzą­skie dno okopu.

– Od­dział de­zyn­fek­cyjny – po­wie­dział Ja­kob i dał Ma­xowi sójkę w bok.

Max uniósł głowę. Wą­saty po­rucz­nik za­trzy­mał się i wy­dał po­le­ce­nia dwóm idą­cym za nim żoł­nie­rzom. Je­den z nich pod­niósł wy­soko żerdź z przy­mo­co­wa­nym do niej wia­tro­mie­rzem, a drugi za­czął spraw­dzać me­ta­lowe bu­tle, czę­ściowo scho­wane w dnie okopu. Ofi­cer ro­bił no­tatki na pod­kładce. Jed­nostka re­gu­lar­nie pa­tro­lo­wała umoc­nie­nia, ale czę­sto­tli­wość jej wi­zyt w ostat­nich dniach wzro­sła.

Max i jego to­wa­rzy­sze po­now­nie opu­ścili łyżki. Ich roz­mowy uci­chły.

– Czy mo­żemy ja­koś po­móc, pa­nie po­rucz­niku? – ode­zwał się Otto, tęgi żoł­nierz z za­pad­nię­tymi po­licz­kami.

– Nie – burk­nął ofi­cer za­chryp­nię­tym, ni­skim gło­sem. Znów za­no­to­wał coś na kartce.

Otto po­chy­lił głowę.

Parę ty­go­dni temu spe­cjalna jed­nostka na­zy­wana od­dzia­łem de­zyn­fek­cyj­nym za­in­sta­lo­wała wzdłuż li­nii oko­pów kilka ty­sięcy me­ta­lo­wych bu­tli. Były za­ko­pane w dnie ni­czym wiel­kie że­la­zne mar­chewki, nad zie­mię wy­sta­wała tylko ich górna część. Przy­mo­co­wane do za­wo­rów gu­mowe węże pro­wa­dziły do góry i wy­cho­dziły na ze­wnątrz, a na ich koń­cach za­ło­żono oło­wiane dy­sze, które zo­stały skie­ro­wane w stronę nie­przy­ja­ciel­skich li­nii. Cho­ciaż za ob­sługę urzą­dzeń od­po­wia­dał od­dział de­zyn­fek­cyjny, Ma­xowi zda­rzyło się po­móc jed­nemu z żoł­nie­rzy, który nie mógł so­bie po­ra­dzić z wtasz­cze­niem bu­tli do wy­ko­pa­nego dołu. Się­ga­jący do wy­so­ko­ści uda zbior­nik wa­żył, jak oce­niał Max, nie­mal czter­dzie­ści ki­lo­gra­mów i za­wie­rał chyba ja­kiś gaz. W oko­pach krą­żyły różne plotki do­ty­czące tych ba­niek, zwłasz­cza kiedy ro­ze­szła się wieść, że nie­któ­rzy wy­żsi rangą ofi­ce­ro­wie otrzy­mali ja­kieś apa­raty tle­nowe sto­so­wane przez sa­pe­rów. Mi­jały jed­nak ko­lejne dni i ty­go­dnie, więc żoł­nie­rze, któ­rzy my­śleli przede wszyst­kim o tym, jak prze­żyć, po­świę­cali bu­tlom co­raz mniej uwagi.

Wą­saty ofi­cer za­no­to­wał wy­nik ko­lej­nego po­miaru, po czym wraz ze swo­imi pod­ko­mend­nymi ru­szył da­lej wzdłuż okopu.

– Bar­dzo się sta­rają utrzy­my­wać wszystko w ta­jem­nicy – po­wie­dział He­in­rich, ży­la­sty chło­pak z Ko­lo­nii, który uwiel­biał grać w karty.

– Może w tych bu­tlach jest śro­dek prze­ciwko wszom? – spy­tał Ja­kob.

– Nie są­dzę – stwier­dził Max. – Wy­loty są skie­ro­wane na po­zy­cje wroga. A oni mie­rzyli siłę i spraw­dzali kie­ru­nek wia­tru.

Ja­kob wzru­szył ra­mio­nami.

– Pew­nie Fran­cuzi mają gor­sze wszy niż my – rzu­cił Otto i wy­szcze­rzył zęby.

Kilku żoł­nie­rzy za­chi­cho­tało, jed­nak śmie­chy szybko uci­chły. W tych bań­kach nie mo­gło być nic do­brego.

Max za­mie­szał zupę. Za­pra­gnął, by wró­ciły wio­senne ulewy i za­grze­bały me­ta­lowe zbior­niki, a z nimi cały za­chodni front, pod rzeką błota.

Ja­kob skoń­czył po­si­łek i spoj­rzał na Maxa.

– Jak my­ślisz, czy ten dom, który od­wie­dzi­li­śmy na prze­pu­stce, zo­stał znisz­czony w cza­sie ostrzału?

– Nie wiem – od­parł Max, za­sko­czony py­ta­niem ko­legi.

– Kiedy znów do­sta­niemy prze­pustkę, mu­simy tam pójść. Pod wa­run­kiem że jesz­cze stoi.

– Ja­sne – po­wie­dział He­in­rich i po­ru­szył szybko pal­cami. – Max pięk­nie gra na pia­ni­nie.

Max uśmiech­nął się lekko.

Trzy ty­go­dnie temu żoł­nie­rze z jego od­działu do­stali dwa­dzie­ścia cztery go­dziny wol­nego. He­in­rich, któ­remu udało się wy­grać w karty kilka bu­te­lek sznapsa od lu­dzi z są­sied­niego od­cinka, za­pro­po­no­wał, żeby zna­leźć ja­kieś ustronne miej­sce i spo­żyć jego tro­fea. Po­sta­no­wili od­wie­dzić opusz­czony wiej­ski dom, czę­ściowo znisz­czony przez ostrzał nie­przy­ja­ciel­skiej pie­choty. W bu­dynku nie było żad­nych sprzę­tów, nie li­cząc po­ła­ma­nej sofy i pia­nina, które za­pewne oka­zały się zbyt cięż­kie, by ucie­ka­jący przed wojną wła­ści­ciele za­brali je ze sobą. Po zje­dze­niu pie­czo­nej prze­piórki, zdo­by­tej dzięki umie­jęt­no­ściom strze­lec­kim Ot­tona, ko­le­dzy na­mó­wili Maxa do za­ję­cia miej­sca przy pia­ni­nie. Kiedy jego dło­nie spo­częły na ob­ło­żo­nych ko­ścią sło­niową kla­wi­szach, wró­ciły na mo­ment miłe wspo­mnie­nia zwią­zane z ro­dzi­cami, któ­rzy za­wsze wspie­rali jego ma­rze­nia o ka­rie­rze za­wo­do­wego pia­ni­sty. Za­czął od swo­ich ulu­bio­nych utwo­rów, so­naty Księ­ży­co­wej Beetho­vena i ronda Alla Turca Mo­zarta. Ko­le­dzy na­gro­dzili go owa­cją i za­żą­dali, żeby za­grał ko­lejne ka­wałki. Max chciał, żeby jego to­wa­rzy­sze broni wzięli udział w mu­zy­ko­wa­niu, więc zmie­nił re­per­tuar na nie­miec­kie mar­sze woj­skowe i pio­senki, cho­ciaż kie­dyś rzadko, je­śli w ogóle, je wy­ko­ny­wał. Pili, prze­ka­zu­jąc so­bie ko­lejne bu­telki. Prze­su­wali je po gór­nej na­kry­wie in­stru­mentu, a kla­wi­sze za­czy­nały się le­pić pod pal­cami od roz­le­wa­nej przy oka­zji wódki. Max grał, jego ko­le­dzy śpie­wali. Po raz pierw­szy od wielu mie­sięcy wy­glą­dali na szczę­śli­wych.

Otto skoń­czył jeść zupę i prze­tarł usta rę­ka­wem.

– Na­prawdę świetny z cie­bie pia­ni­sta – po­wie­dział.

– Dzięki – od­parł Max. Kom­ple­ment spra­wił mu przy­jem­ność.

– Ale na twoim miej­scu grał­bym tylko mar­sze. – Otto szturch­nął go łok­ciem. – Lu­dzie chęt­nie za­płacą, żeby ich po­słu­chać.

Max ski­nął głową.

Męż­czyźni opróż­nili me­nażki i pod­nie­śli ka­ra­biny. Otto i He­in­rich scho­wali się w schro­nie, czyli w ni­szy wy­ko­na­nej w ścia­nie okopu. Max po­cze­kał na Ja­koba, który przy­kląkł w su­chym miej­scu i przy­ci­snął ucho do ziemi.

– Co ro­bisz?

– Spraw­dzam, czy nie ro­bią pod­kopu.

Max za­drżał. Przed oczami prze­mknął mu ob­raz za­ję­tego przez Niem­ców wzgó­rza, które na­gle eks­plo­duje gi­gan­tyczną fon­tanną ziemi, że­laza i ludz­kich zwłok. Otrzą­snął się po chwili i stwier­dził:

– Nie ma się czego oba­wiać.

– Na grzbie­cie wznie­sie­nia zo­stało ro­ze­rwa­nych ty­siąc lu­dzi. Pew­nie wcze­śniej my­śleli tak samo – od­parł Ja­kob. – Je­śli bry­tyj­scy mi­ne­rzy po­tra­fili wy­drą­żyć tu­nel pro­wa­dzący pod naj­wy­żej po­ło­żony punkt na te­re­nie za­ję­tym przez Niem­ców i umie­ścić ma­te­riały wy­bu­chowe w pod­ziem­nej ko­mo­rze, to mogą do­stać się rów­nież do nas.

Od tylu mie­sięcy bo­imy się desz­czu śmierci spa­da­ją­cego z nieba – po­my­ślał Max. Te­raz za­czę­li­śmy się oba­wiać gniewu mocy pie­kiel­nych.

Pod­szedł do Ja­koba i wy­cią­gnął do niego rękę.

– Nie pod­ko­pią się pod na­sze po­zy­cje.

– Skąd wiesz?

– Chcą za­jąć wznie­sie­nia, a na­sze sta­no­wi­ska na­leżą do naj­niż­szych na li­nii frontu.

– Je­steś pe­wien?

– Tak – skła­mał Max, chcąc roz­pro­szyć obawy ko­legi.

Ja­kob chwy­cił dłoń Maxa i wstał. Jego zmarsz­czone czoło nieco się wy­gła­dziło.

Max klep­nął go w ra­mię.

– Chodź ze mną – po­wie­dział. – Chciał­bym na­pi­sać list do Wil­hel­miny. A ty po­wi­nie­neś chyba ode­zwać się do mamy.

– Zgoda – od­parł Ja­kob.

Kiedy do­tarli do schronu, zo­ba­czyli He­in­ri­cha sto­ją­cego przy pro­wi­zo­rycz­nych drzwiach po­kry­tych ob­szar­paną płachtą płótna. Kilku żoł­nie­rzy za­pięło hełmy i wy­bie­gło do okopu.

– Co się dzieje? – spy­tał Ja­kob.

He­in­rich zdjął hełm i prze­cze­sał dło­nią tłu­ste włosy.

– Ar­ty­le­ria do­stała roz­kaz roz­po­czę­cia czter­dzie­sto­ośmio­go­dzin­nego ostrzału.

Ja­ko­bowi opa­dły ra­miona.

– Kiedy? – za­py­tał.

– Dziś wie­czo­rem – od­po­wie­dział He­in­rich.

To pre­lu­dium do szturmu – po­my­ślał Max. Każdy żoł­nierz na fron­cie wie­dział, że po cią­głym ostrzale ar­ty­le­ryj­skim na­stę­puje atak pie­choty. Już wkrótce wy­ma­chu­jący pi­sto­le­tami ofi­ce­ro­wie roz­każą jemu i jego to­wa­rzy­szom wyjść z oko­pów i ru­szyć do walki. Stłu­mił lęk i otwo­rzył płó­cienne drzwi, da­jąc znak Ja­ko­bowi.

– Li­sty.

Przez na­stępne kilka go­dzin nie roz­ma­wiali zbyt wiele. Wszy­scy przy­cup­nęli na swo­ich pry­czach, żeby od­po­cząć, po­czy­tać albo na­pi­sać list. W świe­tle mi­go­czą­cego pło­myka Hin­den­bur­glicht, czyli pła­skiej mi­seczki wy­peł­nio­nej ło­jem, z we­tknię­tym weń krót­kim kno­tem, Max się­gnął po pa­pier i ołó­wek. Przed wie­czo­rem skoń­czył pi­sać list do Wil­hel­miny i za­kleił ko­pertę. Ja­kob naj­wy­raź­niej nie po­tra­fił sku­pić my­śli na ni­czym in­nym niż zbli­ża­jąca się bi­twa i mę­czył się, pró­bu­jąc na­gry­zmo­lić wia­do­mość dla matki. Chcąc za­czerp­nąć tro­chę świe­żego po­wie­trza, za­nim bę­dzie mu­siał spę­dzić czter­dzie­ści osiem go­dzin sku­lony w cia­snej ja­mie o ścia­nach wzmac­nia­nych drew­nem, Max wy­szedł na ze­wnątrz. Niebo było ciemne, wi­siał na nim tylko młody księ­życ. Do noz­drzy Maxa prze­nik­nął za­pach pa­lo­nego ty­to­niu. Wzdłuż okopu w księ­ży­co­wym bla­sku po­ły­ski­wały hełmy, a ogniki pa­pie­ro­sów roz­pa­lały się i przy­ga­sały ni­czym ro­baczki świę­to­jań­skie.

Zer­k­nął na fos­fo­ry­zu­jące wska­zówki swo­jego ze­garka i w tym mo­men­cie wy­bu­chła salwa nie­miec­kiej ar­ty­le­rii. W ciągu kilku se­kund huk dział prze­ro­dził się w jed­no­stajny, wście­kły grzmot, a na nie­bie roz­bły­sły czer­wone kule – to fran­cu­skie ra­kiety wznio­sły ła­dunki oświe­tla­jące, które te­raz po­woli opa­dały na zie­mię na spa­do­chro­nach. Flary pło­nęły przez mi­nutę, zmie­nia­jąc noc w dzień, a niebo wy­peł­nił deszcz bia­łych i czer­wo­nych gwiazd. Po chwili ode­zwały się także fran­cu­skie działa. Po­wie­trze prze­szy­wał bez­u­stanny ja­zgot i gwizd po­ci­sków. Zie­mia trzę­sła się od wy­bu­chów za nie­miec­kimi li­niami, draż­niąca woń pro­chu sta­wała się co­raz bar­dziej in­ten­sywna. Max po­czuł w ży­łach przy­pływ ad­re­na­liny i przez jego ciało prze­biegł dreszcz stra­chu.

Nad­le­ciała ko­lejna fala nie­przy­ja­ciel­skich po­ci­sków. Eks­plo­do­wały bli­sko niego, je­den po dru­gim, więc mu­siał przy­lgnąć do ściany okopu. Gdy od­wró­cił się, żeby po­biec do ni­szy, na­stą­piła po­tężna de­to­na­cja, któ­rej po­dmuch po­wa­lił go na zie­mię. W jego uszach roz­le­gło się prze­ni­kliwe, brzę­czące dzwo­nie­nie, a gdy zdo­łał już po­zbie­rać my­śli, usły­szał gło­śny syk do­bie­ga­jący od strony wej­ścia do schronu, przy­po­mi­na­jący gwizd pary z pęk­nię­tego ka­lo­ry­fera. Od­głos kaszlu i krzyki zmro­ziły Ma­xowi krew w ży­łach. Po­czuł, jak jego noz­drza pali ostra woń ana­nasa i pie­przu. Flara wi­sząca na nie­bie oświe­tliła wnę­trze okopu, uka­zu­jąc ro­ze­rwaną bańkę, z któ­rej wy­do­sta­wały się żół­to­zie­lone opary.

– Ja­kob! – Max le­dwo trzy­mał się na no­gach. – He­in­rich! Otto!

Kłęby mgły po­więk­szały się i prze­su­wały wzdłuż okopu. Wy­ska­ku­ją­cych ze schronu ko­le­gów Maxa oto­czyła na­tych­miast chmura gę­stego gazu.

Max za­to­czył się do przodu.

Ja­kob z tru­dem chwy­tał po­wie­trze. Dła­wiąc się, upadł na brzuch, jakby to­pił się w mo­rzu zie­leni. He­in­rich i Otto osu­nęli się na zie­mię, z ich ust wy­do­by­wała się piana.

Max rzu­cił się na­przód, aby po­móc swoim to­wa­rzy­szom. Cho­ciaż wstrzy­my­wał od­dech i osła­niał nos oraz usta ręką, gaz pa­lił jego płuca. Pie­kły go oczy, jakby ktoś ob­lał go kwa­sem, a spod przy­mknię­tych po­wiek wy­pły­wały łzy. Wy­co­fał się, sta­wia­jąc chwiejne kroki na oślep. Jego płuca ciężko pra­co­wały, usi­łu­jąc wy­rzu­cić na ze­wnątrz tru­ci­znę i za­si­lić or­ga­nizm tle­nem. Nie był w sta­nie uciec przed ga­zem, więc sko­czył ku ścia­nie, żeby wspiąć się na skraj okopu.

Du­sząc się, kur­czowo chwy­tał pal­cami bryły ziemi i ka­mie­nie. Krztu­sił się i dła­wił. Pod­cią­gnął ciało do góry, mo­dląc się o świeże po­wie­trze.Roz­dział 2

Ol­den­burg, Niemcy – 17 kwiet­nia 1916 roku

Anna Zel­ler, dwu­dzie­sto­trzy­let­nia pie­lę­gniarka Czer­wo­nego Krzyża, ja­sno­włosa dziew­czyna z do­łecz­kiem w pod­bródku i z cha­bro­wymi oczami, wci­snęła zwój ban­daży do kie­szeni far­tu­cha i ru­szyła przez za­tło­czoną salę szpi­talną. Po­miesz­cze­nie wy­peł­niały jęki, kaszl­nię­cia i char­koty pa­cjen­tów. Anna, po­dob­nie jak inne pie­lę­gniarki i le­ka­rze, była wy­czer­pana pracą na po­dwój­nych dy­żu­rach i z tru­dem ra­dziła so­bie z opieką nad co­raz więk­szą liczbą ran­nych żoł­nie­rzy.

– Emmi – ode­zwała się, gdy mi­jała młodą sio­strę, któ­rej spod czepka wy­sta­wały szorst­kie, ciemne włosy. – Mor­fina. Łóżko nu­mer je­de­na­ście.

Emmi ski­nęła głową i po­mknęła do ma­ga­zynku.

Duża sala był za­sta­wiona rzę­dami po­je­dyn­czych me­ta­lo­wych łó­żek, a w każ­dym z nich le­żał ranny żoł­nierz. Znaj­do­wały się w od­le­gło­ści wy­cią­gnię­tej ręki, co po­zwa­lało pie­lę­gniar­kom swo­bod­nie po­ru­szać się mię­dzy pa­cjen­tami. Cho­ciaż okno było otwarte, w po­wie­trzu uno­sił się odór potu, kar­bolu i gan­greny. Kilka sióstr, ubra­nych w białe far­tu­chy na­rzu­cone na su­kienki w biało-nie­bie­skie prążki, zaj­mo­wało się męż­czy­znami, któ­rzy tra­fili tu z frontu za­chod­niego. Za­kres wo­jen­nych ob­ra­żeń, z któ­rymi mu­siały się mie­rzyć, był ogromny: rany od po­ci­sków i szrap­neli, opa­rze­nia, urwane koń­czyny, oka­le­cze­nia, skutki uży­cia ga­zów bo­jo­wych, in­fek­cje, zła­ma­nia, urazy głowy... Co­dzien­nie do szpi­tala przy­wo­żono ko­lej­nych ran­nych, a le­ka­rze i pie­lę­gniarki roz­po­czy­nali swoją bi­twę: próbę przy­wró­ce­nia spraw­no­ści cia­łom po­kie­re­szo­wa­nych lu­dzi.

Anna sta­nęła przy łóżku wstrzą­sa­nego dresz­czami żoł­nie­rza z głową owi­niętą pro­wi­zo­rycz­nym opa­trun­kiem przy­po­mi­na­ją­cym tur­ban. Po­dej­rze­nie pęk­nię­cia czaszki.

– Je­stem Anna – przed­sta­wiła się. – Czy mo­żesz po­wie­dzieć, jak masz na imię?

Męż­czy­zna z tru­dem otwo­rzył spuch­nięte po­wieki.

– Jo­hann – wy­rzę­ził.

– Wszystko bę­dzie do­brze, Jo­han­nie.

Obok łóżka po­ja­wiła się Emmi ze strzy­kawką do in­iek­cji pod­skór­nych.

– Moja ko­le­żanka Emmi zrobi ci te­raz za­strzyk mor­finy, żeby uśmie­rzyć ból – wy­ja­śniła Anna. – Zo­sta­niesz zba­dany przez le­ka­rza, a po­tem oczysz­czę ci ranę i za­łożę nowe ban­daże.

Jo­hann jęk­nął i przy­ło­żył dło­nie do skroni. Wzdry­gnął się, gdy Emmi do­tknęła jego ra­mie­nia.

– Nie bój się. – Anna ści­szyła głos. – Ona za­apli­kuje ci le­kar­stwo, a ja po­trzy­mam cię za ręce. – De­li­kat­nie chwy­ciła palce żoł­nie­rza i opu­ściła jego ręce na boki. Dała ko­le­żance znak głową. Emmi wstrzyk­nęła ran­nemu mor­finę.

Żoł­nierz ści­snął dło­nie Anny. Ubru­dzone zie­mią z oko­pów pa­znok­cie wbiły się w jej skórę.

Kiedy od­dech Jo­hanna stał się spo­koj­niej­szy, a mię­śnie się roz­luź­niły, Anna pu­ściła jego dło­nie. Od­wró­ciła się do Emmi i szep­nęła:

– Nie po­ra­dzi­ła­bym so­bie bez cie­bie.

Emmi spoj­rzała na nią po­ciem­nia­łymi ze zmę­cze­nia oczami, uśmiech­nęła się blado i ru­szyła do łóżka ko­lej­nego pa­cjenta.

Anna ostroż­nie od­wi­nęła po­lowy opa­tru­nek, mo­dląc się, żeby czaszka żoł­nie­rza nie oka­zała się uszko­dzona.

Gdy wy­bu­chła wojna, pod­jęła pracę w szpi­talu, prze­ko­nana o ko­niecz­no­ści speł­nie­nia pa­trio­tycz­nego obo­wiązku. Pierw­sze dni w roli pie­lę­gniarki były bar­dzo wy­czer­pu­jące. Wy­cie lu­dzi drę­czo­nych kosz­mar­nym bó­lem zszar­gało jej nerwy. Kiedy po­da­wała leki, dy­go­tały jej ręce, a pod­czas oczysz­cza­nia za­ka­żo­nych ran ro­biło jej się nie­do­brze. Tech­niczne aspekty opieki nad pa­cjen­tami też oka­zały się trudne i Anna po­trze­bo­wała wię­cej czasu, aby opa­no­wać nie­które czyn­no­ści, ta­kie jak pre­cy­zyjne od­mie­rza­nie da­wek le­ków czy wbi­ja­nie igieł. Na do­miar złego w szpi­talu bra­ko­wało per­so­nelu, bo część le­ka­rzy i pie­lę­gnia­rek prze­nie­siono do szpi­tali po­lo­wych, dla­tego w Ol­den­burgu czę­sto pra­co­wało się dwie zmiany z rzędu. Kiedy nie prze­by­wała na od­dziale albo nie po­zwa­lała so­bie na krótką chwilę od­po­czynku na skła­da­nej le­żance usta­wio­nej w ko­tłowni w piw­nicy, szła do domu – miesz­kała wraz z oj­cem, Nor­ber­tem – gdzie po pro­stu pa­dała bez przy­tom­no­ści na łóżko.

Mi­jały mie­siące i Anna stop­niowo przy­zwy­cza­iła się do stre­su­ją­cego szpi­tal­nego oto­cze­nia, a do tego na­brała bie­gło­ści w wy­ko­ny­wa­niu swo­ich obo­wiąz­ków. Mu­szę być silna, wła­śnie dla nich – po­wta­rzała so­bie, gdy zmie­niała opa­tru­nek na ki­ku­cie urwa­nej nogi. Cho­ciaż oj­ciec wy­cho­wy­wał ją na pa­cy­fistkę i cho­ciaż szcze­rze nie­na­wi­dziła wojny, to jed­nak wie­rzyła, że robi coś do­brego, peł­niąc służbę pie­lę­gniarki. Mimo to czuła, że więk­szość po­dej­mo­wa­nych przez nią prób po­skła­da­nia nad­wy­rę­żo­nych ciał przy­nosi tylko chwi­lowe skutki, bo prze­cież trwale upo­śle­dzo­nych lu­dzi cze­kała nie­we­soła przy­szłość. Kto się nimi za­opie­kuje po wyj­ściu ze szpi­tala? – za­sta­na­wiała się czę­sto. Jak so­bie po­ra­dzą sami? Serce jej się kra­jało na myśl o żoł­nier­zach, któ­rych ciała i du­sze spu­sto­szyła wojna. Chcia­łaby móc zro­bić coś wię­cej, żeby mieli lep­sze ży­cie.

Po ner­wo­wym po­ranku wy­peł­nio­nym opieką nad pa­cjen­tami Anna wraz z Emmi przy­sia­dła na chwilę na ławce w szpi­tal­nym ogro­dzie, żeby coś prze­ką­sić. Cho­ciaż przy­roda po­zo­sta­wała jesz­cze w uśpie­niu, rześ­kie po­wie­trze sta­no­wiło miłą od­mianę po za­du­chu szpi­tal­nych sal.

– Co z na­szym ran­nym z łóżka nu­mer je­de­na­ście? – spy­tała Emmi.

– Ope­ra­cja nie bę­dzie po­trzebna – od­parła Anna, od­wi­ja­jąc z pa­pieru pajdę chleba. Prze­ła­mała ją na pół i po­dała Emmi je­den z ka­wał­ków. – Kto wie, może cał­ko­wi­cie się wy­ku­ruje.

– Pa­cjenci do­cho­dzą do zdro­wia, bo wiesz, jak do nich po­dejść.

– Miło, że tak my­ślisz. Ale prze­cież wszy­scy wie­dzą, że je­stem jedną z naj­mniej do­świad­czo­nych pie­lę­gnia­rek na na­szym pię­trze.

– To nie ma zna­cze­nia – stwier­dziła Emmi. – Me­dy­cyna to nie tylko wyj­mo­wa­nie odłam­ków z ran. Oka­zu­jesz im współ­czu­cie i da­jesz na­dzieję.

Anna uśmiech­nęła się, wdzięczna za życz­liwe słowa ko­le­żanki. Ugry­zła ka­wa­łek chleba i po­my­ślała o mężu Emmi, który słu­żył na fron­cie jako sa­ni­ta­riusz.

– Co u Ewalda?

– Wczo­raj do­sta­łam od niego list – po­wie­działa Emmi. – Jest w do­brym na­stroju. Ale wiem, że ni­gdy by się nie przy­znał, gdyby było ina­czej.

– Na pewno jest cały i zdrowy – po­cie­szyła ją Anna.

Emmi skub­nęła ka­wa­łek chleba.

– Wciąż się o niego mar­twię.

– Ja też się mar­twię o Bru­nona. – Anna po­gła­dziła jej rękę. – Mu­simy wie­rzyć, że wojna się skoń­czy, a oni wrócą do domu.

– Tak... – Emmi za­mru­gała po­wie­kami, pró­bu­jąc po­wstrzy­mać łzy.

Anna po­znała Bru­nona, ofi­cera ar­mii ce­sar­skiej, wkrótce po roz­po­czę­ciu pracy w szpi­talu, do któ­rego tra­fił ze zła­ma­niem ręki. Był jed­nym z jej pierw­szych pa­cjen­tów. Cho­ciaż za­ło­żyła mu wy­jąt­kowo brzydki opa­tru­nek z ban­daży na­są­czo­nych gip­sem, po opusz­cze­niu szpi­tala po­pro­sił ją o spo­tka­nie. Po­cząt­kowo od­ma­wiała, ale po wielu proś­bach, z któ­rych dwie zo­stały za­pi­sane w for­mie kiep­sko skle­co­nych wier­szy, przy­stała na pro­po­zy­cję. Bruno spę­dził cały trzy­ty­go­dniowy urlop zdro­wotny w Ol­den­burgu; nie wró­cił do ro­dzin­nego domu we Frank­fur­cie, tylko za­miesz­kał w pen­sjo­na­cie. Mimo że wy­wo­dzili się z róż­nych śro­do­wisk – oj­ciec Anny był skrom­nym ze­gar­mi­strzem, pod­czas gdy Bruno po­cho­dził z ro­dziny przed­się­bior­ców, wła­ści­cieli du­żej fa­bryki barw­ni­ków – ocza­ro­wał ją swoim wdzię­kiem. Dzień przed po­now­nym wy­jaz­dem na front Bruno za­pro­po­no­wał jej mał­żeń­stwo, a ona przy­jęła jego oświad­czyny. Za­mie­rzali wziąć ślub po woj­nie, czyli, jak oboje przy­pusz­czali, za kilka mie­sięcy. Jed­nak z kilku mie­sięcy zro­bił się rok, a te­raz, pra­wie dwa lata od dnia wy­bu­chu kon­fliktu, wciąż nie było wi­dać jego końca.

Gdy Anna i Emmi koń­czyły po­si­łek, w ogro­dzie po­ja­wił się le­karz. Miał de­li­katne, krót­kie siwe włosy i no­sił oku­lary, a w dłoni trzy­mał smycz, do któ­rej był przy­pięty owcza­rek nie­miecki. Drugą ręką pro­wa­dził ośle­pio­nego na fron­cie żoł­nie­rza, który po­włó­czył no­gami i wpa­try­wał się przed sie­bie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem.

– To miłe, że dok­tor Stal­ling przy­pro­wa­dził psa do szpi­tala – za­uwa­żyła Anna. – Pa­cjenci będą mieli tro­chę roz­rywki.

– Tak – od­rze­kła Emmi. – Cie­kawe, ile psów trzyma u sie­bie w domu.

– Jak to? – zdzi­wiła się Anna.

– Jest dy­rek­to­rem sto­wa­rzy­sze­nia ho­dowli psów ra­tow­ni­czych przy Nie­miec­kim Czer­wo­nym Krzyżu.

– Och... – Anna po­czuła się tro­chę za­wsty­dzona bra­kiem zna­jo­mo­ści osią­gnięć dok­tora Stal­linga.

– W li­stach Ewald czę­sto wspo­mina o psach ra­tow­ni­czych. O tym, jak po­ma­gają sa­ni­ta­riu­szom od­naj­do­wać ran­nych i wy­pro­wa­dzać ich z pola bi­twy.

– Na pewno są nie­zwy­kle od­ważne – po­wie­działa Anna.

– I mą­dre! – do­dała Emmi.

– Za­wsze chcia­łam mieć psa – oznaj­miła Anna, zer­ka­jąc na mer­da­ją­cego ogo­nem owczarka.

Ko­le­żanka szturch­nęła ją łok­ciem.

– Może po woj­nie spra­wi­cie so­bie z Bru­no­nem ja­kie­goś pie­ska.

– By­łoby bar­dzo miło.

Emmi wstała i strzep­nęła okruszki z far­tu­cha.

– Po­win­nam wra­cać do pracy – stwier­dziła.

– Za chwilę do cie­bie do­łą­czę.

Emmi ski­nęła głową i we­szła do bu­dynku.

Anna opu­ściła ławkę i sta­nęła po­środku ogrodu, ob­ser­wu­jąc, jak nie­zwy­kła grupka wę­druje alej­kami. Zro­biła na niej wra­że­nie ostroż­ność, z jaką dok­tor Stal­ling asy­sto­wał swo­jemu pa­cjen­towi, a także po­słuszne za­cho­wa­nie stą­pa­ją­cego obok psa. Przede wszyst­kim jed­nak współ­czuła ociem­nia­łemu żoł­nie­rzowi, który po wyj­ściu ze szpi­tala bę­dzie mu­siał sta­wić czoła nie­wy­obra­żal­nym wy­zwa­niom.

Drzwi wy­cho­dzące na ogród otwo­rzyły się na­gle.

– Dok­to­rze Stal­ling! – za­wo­łała pie­lę­gniarka. – Jest pan po­trzebny w sali dwa­dzie­ścia osiem!

Le­karz dał jej znak ręką. Kiedy pro­wa­dził pa­cjenta i psa ku bu­dyn­kowi, jego spoj­rze­nie za­trzy­mało się na An­nie.

– Panno Zel­ler!

Anna wy­pro­sto­wała się.

– Tak, pa­nie dok­to­rze?

– Czy mo­głaby pani mnie za­stą­pić?

– Oczy­wi­ście, pa­nie dok­to­rze! – Anna ru­szyła prędko w jego stronę.

Stal­ling prze­ka­zał jej smycz.

Anna zer­k­nęła na owczarka. Zwie­rzę miało czarną sierść, nie li­cząc zło­to­brą­zo­wych pa­se­mek na uszach i karku, jakby ktoś skro­pił je w tych miej­scach pa­lo­nym cu­krem. Po­czuła, jak przy­spie­sza jej puls. Przy­su­nęła się bli­żej, sta­ra­jąc się spra­wiać wra­że­nie osoby, która wie, jak so­bie po­ra­dzić z psem.

– Niech się pani nie oba­wia, panno Zel­ler. Ona pani nie ugry­zie. – Stal­ling po­kle­pał pa­cjenta po ra­mie­niu. – Horst rów­nież nie.

Żoł­nierz uśmiech­nął się nie­pew­nie. Stal­ling zo­sta­wił ich i wszedł do bu­dynku.

Anna roz­luź­niła ra­miona.

– Miło cię po­znać, Horst – po­wie­działa. – Mam na imię Anna.

– Dzień do­bry – od­po­wie­dział żoł­nierz. Miał ciemne, nie­ru­chome oczy i głę­bo­kie bli­zny na po­licz­kach i w oko­li­cach brwi.

– Czy chciał­byś jesz­cze tro­chę po­spa­ce­ro­wać?

– Tak – od­parł i wy­su­nął ło­kieć w bok.

Anna ob­jęła jego rękę i spoj­rzała na psa.

– Czy ona ma ja­kieś imię? – spy­tała.

– Nie wiem. Dok­tor nie miał oka­zji nas so­bie przed­sta­wić... Za­uwa­żył mnie w ko­ry­ta­rzu i za­pro­po­no­wał, że­by­śmy się prze­szli.

Suka za­strzy­gła uszami, jak gdyby słu­chała ich roz­mowy.

Anna po­cią­gnęła za smycz.

– No do­brze, pie­sku. Idziemy.

Ru­szyli przez ogród. Pies, bez ko­niecz­no­ści wy­da­wa­nia mu ja­kich­kol­wiek po­le­ceń, trzy­mał się przy jej no­dze. Anna na­brała pew­no­ści sie­bie, zwięk­szyła tempo mar­szu i po­pro­wa­dziła Hor­sta wą­ską ścieżką mię­dzy wiecz­nie zie­lo­nymi krze­wami.

– Te ro­śliny ład­nie pachną. – Uniósł nos i wcią­gnął po­wie­trze w płuca.

– To ja­łowce. – Anna spoj­rzała na Hor­sta. – W jaki spo­sób stra­ci­łeś wzrok?

– Do­sta­łem odłam­kiem po­ci­sku.

– Przy­kro mi – po­wie­działa. – Czy czeka cię ope­ra­cja?

– Nic się nie da zro­bić.

Anna prze­łknęła ślinę.

– A kiedy wró­cisz do domu, do bli­skich?

– Mam tylko brata. Jest na fron­cie.

Annę ogar­nęło przy­gnę­bie­nie. Prze­ra­żała ją myśl, że za dal­szą opiekę nad Hor­stem od­po­wia­dać będą te­raz wła­dze. Z punktu wi­dze­nia prze­pi­sów wzrok był naj­waż­niej­szym zmy­słem, a osobę nie­wi­domą uzna­wano za cał­ko­wi­cie nie­peł­no­sprawną. Oba­wiała się, że Horst zgi­nie w biu­ro­kra­tycz­nej ma­chi­nie pań­stwa nie­miec­kiego, po­dob­nie jak stało się w przy­padku nie­zli­czo­nych rzesz in­nych oka­le­czo­nych męż­czyzn.

Stłu­miła nie­po­kój. Roz­po­częli ko­lejne okrą­że­nie ogrodu.

Kiedy mi­jali po­zba­wiony ro­ślin­no­ści klomb, pies trą­cił no­sem jej nogę. Przy­klę­kła i po­gła­dziła go po łbie. Gę­sta sierść po­ła­sko­tała jej skórę i wszel­kie obawy znik­nęły.

– Za­mieńmy się! – za­pro­po­no­wała. Chwy­ciła dłoń Hor­sta i po­ło­żyła ją na grzbie­cie zwie­rzę­cia. Żoł­nierz prze­cze­sał pal­cami jego sierść. – Pro­szę – do­dała, po­da­jąc mu smycz.

Horst za­wa­hał się i za­gryzł dolną wargę.

– Nie bój się – stwier­dziła Anna. – Będę iść tuż za tobą.

– Do­brze. – Po­kle­pał psa i po­czła­pał na­przód. Owcza­rek ru­szył za nim, nie od­stę­pu­jąc jego boku.

Za­częli krą­żyć po ogro­dzie. Po­cząt­kowo Horst szedł ostroż­nie, jakby bał się zbo­czyć ze ścieżki i wpaść w krzaki. Anna kła­dła dłoń na jego ra­mie­niu, żeby skie­ro­wać go we wła­ściwą stronę na za­krę­tach, jed­nak kiedy za­uwa­żyła, że pies sztur­cha no­sem nogę nie­wi­do­mego, żeby uchro­nić go przed zej­ściem na bok, stop­niowo prze­stała im po­ma­gać. Po kilku mi­nu­tach usa­do­wiła się na ławce, a Horst wraz z owczar­kiem pe­ne­tro­wali za­ka­marki ogrodu.

Drzwi szpi­tala otwo­rzyły się i po­ja­wił się w nich dok­tor Stal­ling. Jego oczy roz­sze­rzyły się w zdu­mie­niu.

Anna pod­nio­sła się gwał­tow­nie z ławki. – Bar­dzo prze­pra­szam, ja...

Stal­ling uniósł pa­lec do ust. Anna od­wró­ciła głowę.

Le­karz pa­trzył uważ­nie, ob­ser­wu­jąc, jak jego pies po­maga Hor­stowi.

– Jak długo już tak cho­dzą? – za­py­tał przy­ci­szo­nym gło­sem.

Anna zbli­żyła się do niego.

– Kilka mi­nut – od­po­wie­działa.

– Dużo już prze­szli?

– Parę razy okrą­żyli ogród. – Prze­łknęła ślinę. – Prze­pra­szam, pa­nie dok­to­rze. Po­win­nam im to­wa­rzy­szyć, za­nie­dba­łam swoje obo­wiązki.

– W żad­nym ra­zie, panno Zel­ler.

Pies za­trzy­mał się pod drze­wem i po­li­zał dłoń Hor­sta.

Żoł­nierz ro­ze­śmiał się i po­gła­skał zwie­rzę po łbie.

Anna po­czuła, jak wzbiera w niej cie­ka­wość. Spoj­rzała na Stal­linga.

– W jaki spo­sób udało się panu na­uczyć ją pro­wa­dze­nia lu­dzi?

– Nie uczy­łem jej tego – od­parł Stal­ling.

Anna otwo­rzyła sze­roko oczy.

– To bar­dzo in­te­li­gentny pies – za­uwa­żyła.

Dok­tor przy­tak­nął bez­gło­śnie.

Umysł Anny wy­peł­niła wi­zja ociem­nia­łych żoł­nie­rzy, sie­dzą­cych sa­mot­nie na szpi­tal­nych ław­kach. Po­czuła, że ogar­nia ją fala smutku. – Chcia­ła­bym, żeby wszy­scy nie­wi­domi we­te­rani mieli ta­kiego psa jak ten.

– Ja rów­nież. – Dok­tor Stal­ling uniósł brodę, a twarz roz­ja­śniła mu się w pro­mien­nym uśmie­chu, jakby wła­śnie wpadł na ja­kiś po­mysł. – Być może bę­dziemy w sta­nie zna­leźć każ­demu z nich to­wa­rzy­sza.

– Co pan ma na my­śli? – spy­tała Anna.

– Prze­cież już pro­wa­dzimy szko­le­nia psów stró­żu­ją­cych, tro­pią­cych, ku­rier­skich i ra­tow­ni­czych – od­parł dok­tor. – Nie wi­dzę po­wo­dów, dla któ­rych nie mie­li­by­śmy przy­spo­so­bić du­żej liczby zwie­rząt jako prze­wod­ni­ków nie­wi­do­mych we­te­ra­nów.

Anna my­ślała go­rącz­kowo.

– Dzięki temu byli żoł­nie­rze mo­gliby wró­cić do do­mów i nie by­liby ska­zani na po­byt w szpi­talu – po­wie­działa. – I mie­liby szansę roz­po­cząć sa­mo­dzielne ży­cie.

– Wła­śnie tak. – Stal­ling uśmiech­nął się sze­roko. – Co pani są­dzi o po­my­śle za­ło­że­nia w Ol­den­burgu szkoły psów prze­wod­ni­ków?

– To naj­wspa­nial­sza sprawa, jaką można so­bie wy­obra­zić, pa­nie dok­to­rze.

– Cie­szę się, że pani tak uważa. – Stal­ling pa­trzył, jak jego pies po­maga Hor­stowi po­ko­nać za­kręt na ścieżce. – No­wo­cze­sna broń po­wo­duje naj­strasz­liw­sze ob­ra­że­nia, ja­kie kie­dy­kol­wiek wi­dzie­li­śmy, a z frontu wraca ogromna liczba ośle­pio­nych żoł­nie­rzy. Nie mo­żemy po­zwo­lić, aby ci lu­dzie, któ­rzy po­świę­cili wzrok w obro­nie na­szej oj­czy­zny, stali się że­bra­kami, wy­rzut­kami spo­łecz­nymi albo oso­bami zda­nymi na ła­skę in­sty­tu­cji do­bro­czyn­nych. Chciał­bym, żeby do­stali szansę na od­zy­ska­nie nor­mal­nego ży­cia, i uwa­żam, że psy asy­stu­jące mogą im uła­twić po­ru­sza­nie się na co dzień. Nie­wi­domi nie będą już mu­sieli li­czyć wy­łącz­nie na opiekę ro­dziny i przy­ja­ciół, staną się nie­za­leżni i będą zdolni do pod­ję­cia pracy. A co naj­waż­niej­sze, pies prze­wod­nik może być dla każ­dego we­te­rana wspar­ciem emo­cjo­nal­nym i po­zwoli mu od­zy­skać pew­ność sie­bie.

– To rze­czy­wi­ście piękne za­miary, pa­nie dok­to­rze – przy­znała Anna.

– Ow­szem. – Stal­ling spoj­rzał na nią. – Uzy­ska­nie środ­ków fi­nan­so­wych i wspar­cia władz bę­dzie po­waż­nym wy­zwa­niem, ale znajdę spo­sób, aby otwo­rzyć szkołę psów prze­wod­ni­ków. Roz­pocz­niemy od za­jęć w ma­łych gru­pach, co po­zwoli udo­sko­na­lić tech­niki na­ucza­nia, ale wkrótce roz­sze­rzymy za­kres dzia­łań i bę­dziemy szko­lić setki owczar­ków i kom­ba­tan­tów. Po­wstaną fi­lie w róż­nych czę­ściach Nie­miec, a pew­nego dnia za­sady, które wy­pra­cu­jemy, przy­niosą ko­rzy­ści ty­siącom nie­wi­do­mych z ca­łego świata.

Anna, za­dzi­wiona wi­zją przed­sta­wioną przez Stal­linga, za­ci­snęła dło­nie.

– To by­łoby wspa­niałe, pa­nie dok­to­rze.

Le­karz ski­nął głową.

Wspól­nie przy­pa­try­wali się Hor­stowi i psu, któ­rzy po­woli prze­mie­rzali ogro­dowe alejki. Je­stem świad­kiem prze­ło­mo­wego mo­mentu – po­my­ślała Anna. Po­czuła, jak wzbiera w niej fala na­dziei. Bar­dzo pra­gnęła stać się czę­ścią cze­goś więk­szego i waż­niej­szego, co nie do­ty­czy­łoby tylko jej.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: