Światło w środku nocy - ebook
Światło w środku nocy - ebook
Alice czuje się jak wybrakowana wersja samej siebie. Szybki ślub z przystojnym Amerykaninem okazuje się pomyłką. W domu rządzi teść, który książki inne niż Biblia uznaje za stratę czasu. Na dodatek plotkuje o niej całe Baileyville, tylko dlatego że przybyła z dalekiej i równie nudnej Anglii.
Otwarcie konnej biblioteki prowadzonej przez kobiety burzy spokój miasteczka. Na jej czele staje Margery, która brzydzi się hipokryzją i, o zgrozo, ma własne zdanie na każdy temat.
Alice rusza na dzikie górskie szlaki z lekturami wzbudzającymi kontrowersje. Oliwy do ognia dolewa fakt, iż wśród kobiet zaczyna krążyć zakazana książeczka, która – jak twierdzą niektórzy – mąci im w głowach i budzi grzeszne myśli…
Choć od Margery różni ją prawie wszystko, Alice odważy się iść za głosem wolności w świecie pełnym zakazów. A dzięki przyjaźni z Fredem zrozumie, że nigdy wcześniej naprawdę nie kochała.
Nowa powieść Jojo Moyes o losach odważnych, niepokornych kobiet, które pokochasz równie mocno jak Lou Clark, niezapomnianą bohaterkę Zanim się pojawiłeś.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7206-4 |
Rozmiar pliku: | 917 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
20 grudnia 1937
Słuchaj. Trzy mile w głąb lasu tuż za Arnott’s Ridge znajdziesz się w ciszy tak gęstej, że poczujesz, jakbyś w niej brodziła. O poranku nie śpiewają tam ptaki, nawet w środku lata, a zwłaszcza teraz, gdy chłodne powietrze jest tak przesycone wilgocią, że nieruchomieją nieliczne liście, które wciąż dzielnie trzymają się gałęzi. Wśród dębów i orzeszników nic się nie porusza: dzikie zwierzęta kryją się głęboko pod ziemią, ich miękkie futra są splątane w ciasnych jaskiniach albo w wydrążonych pniach. Warstwa śniegu jest tak gruba, że nogi muła zapadają się aż po podudzia, a co kilka kroków zwierzę się potyka i podejrzliwie prycha, sprawdzając, czy pod bezkresną bielą nie ma luźnych kamieni albo dziur. Tylko wąski potok w dole sunie pewnie, jego czysta woda szemrze i bulgocze w kamiennym korycie, zmierzając ku punktowi końcowemu, którego nikt z miejscowych nigdy nie widział.
Margery O’Hare porusza palcami stóp w butach, lecz już dawno straciła w nich czucie i krzywi się na myśl o tym, jak będą bolały, kiedy się ogrzeją. Ma na nogach trzy pary wełnianych pończoch, choć w taką pogodę równie dobrze mogłaby chodzić bez nich. Głaszcze dużego muła po szyi, ciężkimi męskimi rękawicami strzepując kryształki, które tworzą się na jego gęstej sierści.
– Czeka cię dzisiaj dodatkowe żarełko, Charley – mówi do niego i widzi, jak zwierzę strzyże olbrzymimi uszami. Gdy schodzą w stronę potoku, zmienia pozycję w siodle, poprawiając sakwy, żeby ułatwić mułowi utrzymanie równowagi. – Gorąca melasa do kolacji. Może nawet sama się skuszę.
„Jeszcze cztery mile” – myśli, żałując, że nie zjadła więcej na śniadanie. Przez indiańską skarpę, w górę żółtego szlaku sosnowego i za dwiema dolinami pojawi się stara Nancy, jak zawsze wyśpiewująca kościelne pieśni. Gdy Nancy wyjdzie jej naprzeciw, kołysząc rękami jak dziecko, jej czysty, mocny głos będzie rozbrzmiewał echem w całym lesie.
– Nie musisz pokonywać tych pięciu mil – powtarza staruszce co dwa tygodnie. – To nasze zadanie. Dlatego jeździmy konno.
– Och, i tak dużo robicie, dziewczyny.
Margery zna prawdziwy powód tego poświęcenia. Nancy, podobnie jak Phyllis, jej siostra przykuta do łóżka w maleńkiej drewnianej chatce w Red Lick, nie może znieść myśli, że przegapi następną porcję opowieści. Ma sześćdziesiąt cztery lata, trzy zdrowe zęby i słabość do przystojnych kowbojów.
– Przez tego Macka McGuire’a moje serce łopocze jak czyste prześcieradło na długim sznurze. – Nancy składa dłonie i wznosi oczy ku niebu. – Opisy Archera są takie barwne, jakby za chwilę Mack miał zejść ze strony książki i wciągnąć mnie na swoje siodło. – Pochyla się z konspiracyjnym uśmiechem. – Nie tylko na jego koniu chętnie bym pojeździła. Mój mąż mówił, że za młodu miałam niezły dosiad!
– Nie wątpię, Nancy – odpowiada jak zawsze Margery i kobieta wybucha śmiechem, bijąc się po udach, jakby słyszała to pierwszy raz.
Trzaska gałązka i Charley strzyże uszami. Mając uszy tej wielkości, prawdopodobnie słyszy wszystko prawie do Louisville.
– Tędy, kolego – mówi Margery, kierując go z dala od wychodni skalnej. – Za chwilę ją usłyszysz.
– A dokąd to?
Margery gwałtownie odwraca głowę.
Mężczyzna lekko chwieje się na nogach, ale spojrzenie ma skupione i bezpośrednie. Margery widzi odciągnięty kurek strzelby oraz palec tego głupca na spuście.
– Może teraz na mnie spojrzysz, co, Margery?
Odpowiada mu spokojnym głosem, ale jej myśli galopują.
– Widzę cię, Clemie McCullough.
– „Widzę cię, Clemie McCullough”. – Powtarzając jej słowa, spluwa jak niegrzeczne dziecko na szkolnym boisku. Włosy z jednej strony jego głowy sterczą w bok, jakby się nie uczesał po przebudzeniu. – Widzisz mnie, ale zadzierasz nosa. Widzisz mnie jak brud na bucie. Jakbyś była kimś wyjątkowym.
Nigdy nie była strachliwa, ale wystarczająco dobrze zna mężczyzn z gór, by wiedzieć, że lepiej nie wszczynać kłótni z pijanym. Zwłaszcza z takim, który trzyma naładowaną broń.
Szybko sporządza w myślach listę osób, które mogła urazić – Bóg świadkiem, że jest ich sporo – ale McCullough? Pomijając to, co oczywiste, nie znajduje żadnych powodów.
– Wszystkie pretensje, które twoja rodzina miała do mojego tatka, zostały pogrzebane razem z nim. Zostałam tylko ja, a mnie nie interesują krwawe porachunki rodzinne.
McCullough zdążył już zagrodzić jej drogę. Stoi w rozkroku na śniegu i wciąż trzyma palec na spuście. Jego skórę pokrywają fioletowosine plamki charakterystyczne dla kogoś zbyt pijanego, by czuł zimno. Prawdopodobnie jest też zbyt pijany, by mógł oddać celny strzał, ale Margery woli nie ryzykować.
Poprawia się w siodle, pociągając za wodze, żeby muł zwolnił. Ukradkiem rozgląda się na boki. Brzegi potoku są zbyt strome, za gęsto zadrzewione, by mogła tamtędy przejechać. Wie, że będzie musiała przekonać McCullougha, żeby się odsunął, albo przejechać po nim, i bardzo ją kusi to drugie.
Muł strzyże uszami. W ciszy Margery słyszy bicie swojego serca, uporczywy łoskot w uszach. Myśli mimochodem, że chyba nigdy nie biło tak głośno.
– Ja tylko wykonuję swoją pracę, panie McCullough. Byłabym wdzięczna, gdyby pozwolił mi pan przejechać.
Mężczyzna marszczy brwi, słysząc potencjalną zniewagę w zbyt uprzejmym sposobie, w jaki użyła jego nazwiska, i gdy przesuwa strzelbę, Margery uświadamia sobie swój błąd.
– Twoją pracę… Wydaje ci się, że jesteś taka wielka i wspaniała. Wiesz, czego ci trzeba? – Głośno spluwa, czekając na odpowiedź. – Pytam, czy wiesz, czego ci trzeba, dziewczyno!
– Przypuszczam, że nasze wersje tego, co by to mogło być, bardzo się od siebie różnią.
– O, masz gotową odpowiedź na każde pytanie. Myślisz, że nie wiemy, co robicie? Myślisz, że nie wiemy, co podsuwacie przyzwoitym, bogobojnym kobietom? Wiemy, co knujecie. Masz w sobie diabła, Margery O’Hare, a jest tylko jeden sposób, żeby wypędzić diabła z takiej dziewczyny jak ty.
– Chętnie bym się zatrzymała, żeby dowiedzieć się jaki, ale jestem zajęta, więc może wrócimy do tej rozmowy innym…
– Zamknij się! – McCullough unosi broń. – Zamknij tę przeklętą gębę.
Margery szybko ją zamyka.
Mężczyzna robi dwa kroki w jej stronę i znów staje w rozkroku.
– Złaź z muła.
Charley porusza się niespokojnie. Serce Margery przypomina lodowy kamień w ustach. Jeśli kobieta zawróci i spróbuje uciekać, McCullough ją zastrzeli. Jedyny szlak biegnie wzdłuż potoku, ziemię w lesie pokrywa jałowy krzemień, drzewa rosną zbyt gęsto, żeby się przez nie przedrzeć. Margery uświadamia sobie, że w promieniu wielu mil nie ma nikogo oprócz starej Nancy powoli idącej po górskim stoku.
Jest zdana na siebie i dobrze o tym wie.
Mężczyzna ścisza głos.
– Kazałem ci złazić, i to szybko. – Robi kolejne dwa kroki w jej stronę. Śnieg skrzypi pod jego nogami.
Właśnie tak wygląda naga prawda zarówno o niej samej, jak i o wszystkich tutejszych kobietach. Nieważne, jaka jesteś bystra, jaka mądra, jaka samodzielna – zawsze może cię pokonać tępak z bronią w ręku. Lufa jego dubeltówki jest już tak blisko, że Margery patrzy w dwie nieskończone czarne dziury. Wydając z siebie stęknięcie, McCullough gwałtownie opuszcza broń, tak że strzelba na pasku przesuwa się do tyłu, po czym łapie za wodze muła. Zwierzę raptownie się cofa, a Margery niezdarnie opada mu na kark. Czuje, jak McCullough chwyta ją za udo, sięgając drugą ręką po swoją broń. W jego kwaśnym oddechu czuć alkohol, a jego rękę pokrywa warstwa brudu. Pod wpływem jego dotyku każda komórka ciała Margery wzdryga się z obrzydzenia.
I nagle słychać w oddali głos Nancy.
O, jaki pokój często zatracamy!
O, jak niepotrzebny znosimy ból…
McCullough podnosi głowę. Margery słyszy, jak ktoś woła: „Nie!”, i jakaś odległa cząstka jej zauważa ze zdziwieniem, że to słowo wydobyło się z jej własnych ust. Jego palce chwytają ją i ciągną, jedna ręka sięga w stronę jej talii, pozbawiając ją równowagi. W tym zdeterminowanym uścisku i cuchnącym oddechu Margery czuje, jak jej przyszłość zmienia się w coś czarnego i okropnego. Ale zimno odebrało zwinność jego ruchom. McCullough, odwrócony plecami do Margery, znów niezdarnie sięga po strzelbę i właśnie wtedy kobieta dostrzega swoją szansę. Lewą rękę zanurza w sakwie przy siodle, a gdy napastnik odwraca głowę, bibliotekarka puszcza wodze, prawą ręką łapie drugi róg ciężkiej książki i z całej siły wali go w twarz. Bach! Dubeltówka wypala, rozlega się trójwymiarowy trzask, odbijający się rykoszetem od drzew, i Margery słyszy, jak śpiew na chwilę cichnie, a ptaki wzbijają się ku niebu – połyskliwa czarna chmura trzepoczących skrzydeł. Gdy McCullough upada, wystraszony muł gwałtownie rusza naprzód i przechodzi po nim. Margery wydaje z siebie zduszony okrzyk i musi złapać za rożek siodła, żeby nie spaść.
A potem ze ściśniętym gardłem i łomoczącym sercem jedzie wzdłuż koryta potoku, wierząc, że pewne kopyta muła znajdą jakieś oparcie pod powierzchnią rozbryzgiwanej lodowatej wody, i nie śmie się odwrócić, żeby sprawdzić, czy McCulloughowi udało się podnieść i ruszyć w pościg.1
Trzy miesiące wcześniej
Wachlując się przed sklepem albo przechodząc w cieniu eukaliptusów, wszyscy zgodnie twierdzili, że jak na wrzesień jest zaskakująco ciepło. Powietrze w sali zebrań w Baileyville było gęste od zapachu mydła ługowego i zwietrzałych perfum, od ściśniętych ciał w porządnych sukienkach z popeliny i w letnich garniturach. Upał przeniknął nawet drewniane ściany, tak że deski skrzypiały i jęczały na znak protestu. Przeciskając się tuż za Bennettem, który szedł wzdłuż rzędu pozajmowanych krzeseł i przepraszał każdą osobę wstającą z ledwie powstrzymywanym westchnieniem zniecierpliwienia, Alice mogłaby przysiąc, że czuje, jak ciepło tych wszystkich ciał po kolei przesącza się do jej ciała, gdy odchylają się, żeby ich przepuścić.
– Przepraszam. Bardzo przepraszam.
Bennett w końcu dotarł do dwóch wolnych miejsc i czerwona ze wstydu Alice usiadła, ignorując spojrzenia ludzi wokół. Bennett popatrzył na klapę swojej marynarki, strzepnął jakiś niewidzialny pyłek, a potem zauważył jej spódnicę.
– Nie przebrałaś się? – mruknął.
– Mówiłeś, że już jesteśmy spóźnieni.
– Nie chodziło mi o to, żebyś wyszła z domu tak jak stałaś.
Próbowała upiec wiejską zapiekankę, żeby zachęcić Annie do serwowania czegoś innego niż potrawy z Południa. Ale ziemniaki zzieleniały, nie potrafiła ustawić odpowiedniej temperatury w piecu, a gdy wrzucała mięso na blachę, popryskała się tłuszczem. Kiedy przyszedł po nią Bennett (oczywiście straciła poczucie czasu), za żadne skarby nie mógł pojąć, dlaczego jego żona nie zostawiła spraw kulinarnych gosposi, skoro za chwilę zaczynało się ważne zebranie.
Alice położyła dłoń na największej plamie z tłuszczu na spódnicy i postanowiła, że będzie ją tam trzymała przez najbliższą godzinę. Bo zebranie z pewnością mogło potrwać godzinę. Albo i dwie. Albo – Boże, zmiłuj się – trzy.
Kościół i zebrania. Zebrania i Kościół. Czasami Alice Van Cleve miała wrażenie, że zamieniła jedną nużącą codzienną rozrywkę na drugą. Rano w kościele pastor McIntosh przez prawie dwie godziny potępiał grzeszników, którzy, jak się zdawało, tylko knuli, w jaki sposób zdobyć wpływy w ich małym miasteczku, a teraz wachlował się i przejawiał niepokojącą gotowość do ponownego zabrania głosu.
– Włóż buty – mruknął Bennett. – Ktoś może zobaczyć.
– To przez ten upał – powiedziała. – Mam angielskie stopy. Nie przywykły do tych temperatur. – Raczej poczuła, niż zobaczyła znużoną dezaprobatę męża. Była jednak zbyt zgrzana i zmęczona, żeby się tym przejmować, a głos mówcy miał narkoleptyczne właściwości, przez co słyszała tylko mniej więcej co trzecie słowo – „kiełkowanie…”, „strąki…”, „sieczka…”, „worki” – i jakoś nie była w stanie wykrzesać z siebie zainteresowania resztą.
Mówiono jej, że życie mężatki będzie wspaniałą przygodą. Wyjazd do obcego kraju! Bo przecież wyszła za Amerykanina. Nowe potrawy! Nowa kultura! Nowe doświadczenia! Wyobrażała sobie siebie w Nowym Jorku, ubraną w elegancki dwuczęściowy kostium, w gwarnych restauracjach i na zatłoczonych chodnikach. Myślała, że w listach do domu będzie się chwaliła nowymi doświadczeniami. „Alice Wright? Czy to nie ta, która wyszła za wspaniałego Amerykanina? Tak, dostałam od niej pocztówkę – była w Metropolitan Opera, albo w Carnegie Hall…”
Nikt jej nie uprzedził, że będzie w tym tyle pogawędek z podstarzałymi ciotkami przy dobrej porcelanie, tyle bezsensownego cerowania, szycia narzut i co gorsza, tyle śmiertelnie nudnych kazań. Niekończących się, trwających całe dekady kazań i zebrań. Och, jak ci ludzie uwielbiali brzmienie swojego głosu! Miała wrażenie, że besztają ją całymi godzinami, cztery razy w tygodniu.
W drodze do tego miasteczka Van Cleve’owie zatrzymali się ni mniej, ni więcej, tylko w trzynastu kościołach, i Alice podobało się jedynie w Charleston, gdzie kaznodzieja tak długo się rozwodził, że wierni stracili cierpliwość i jak jeden mąż postanowili go „zaśpiewać” – zagłuszali go pieśniami, dopóki nie zrozumiał aluzji i (z pewną złością) nie zawiesił swojej religijnej działalności do następnego dnia. Jego próżne starania, by usłyszano go wśród rozbrzmiewających z determinacją głosów, bardzo ją ubawiły.
Jednak już dobrą godzinę temu stwierdziła, że wierni z Baileyville w Kentucky wydają się rozczarowująco zachwyceni takimi kazaniami.
– Alice, włóż je z powrotem. Proszę cię.
Zauważyła, że przygląda jej się pani Schmidt, u której gościła na herbacie dwa tygodnie wcześniej, i znów utkwiła spojrzenie przed sobą, bojąc się, że jeśli sprawi wrażenie osoby zbyt przyjaznej, zostanie zaproszona po raz drugi.
– Dziękujemy ci, Hanku, za rady dotyczące przechowywania zboża. Na pewno dałeś nam wszystkim do myślenia.
Gdy Alice wsuwała stopy do butów, pastor dodał:
– Ależ nie, panie i panowie, jeszcze nie wstawajcie. Pani Brady chciałaby zająć wam chwilę.
Alice, przeczuwając, co się święci, znowu zsunęła buty. Na środek wyszła niska kobieta w średnim wieku – ojciec Alice mówił o takich, że są „dobrze wymoszczone”, bo miały twardą wyściółkę i mięsiste krągłości kojarzące się z wysokogatunkową kanapą.
– Chodzi o obwoźną bibliotekę – powiedziała, wachlując szyję białym wachlarzem i poprawiając kapelusz. – Poczyniono w tej sprawie pewne postępy, na które chciałabym zwrócić państwa uwagę. Wszyscy doskonale wiemy o… uch… rujnującym wpływie, jaki kryzys wywarł na nasz wspaniały kraj. Tak bardzo skoncentrowano się na przetrwaniu, że wiele innych aspektów naszego życia trzeba było odsunąć na dalszy plan. Niektórzy z państwa mogli słyszeć o ogromnych wysiłkach pana prezydenta Roosevelta i jego żony na rzecz przeciwdziałania analfabetyzmowi i wsparcia nauczania. Na początku roku miałam przyjemność wziąć udział w podwieczorku z udziałem pani Leny Nofcier, przewodniczącej organizacji Biblioteki dla Kentucky, od której dowiedziałam się, że w ramach tych działań agencja Works Progress Administration stworzyła w kilku stanach system obwoźnych bibliotek. Dwie działają nawet tutaj, w Kentucky. Być może niektórzy z was słyszeli o bibliotece w hrabstwie Harlan. Nie? No cóż, odniosła ona ogromny sukces. Pod auspicjami samej pani Roosevelt i WPA…
– Ona należy do Kościoła episkopalnego.
– Słucham?
– Pani Roosevelt. Należy do Kościoła episkopalnego.
Pani Brady drgnął policzek.
– Cóż, przecież to nic złego. Jest naszą pierwszą damą i pragnie robić dla naszego kraju wspaniałe rzeczy.
– Powinna pragnąć znać swoje miejsce, zamiast do wszystkiego się wtrącać. – Mężczyzna z obfitym podbródkiem, ubrany w jasny lniany garnitur pokręcił głową i rozejrzał się, szukając poparcia.
Po drugiej stronie przejścia Peggy Foreman pochyliła się, żeby poprawić spódnicę, dokładnie w chwili, w której Alice ją zauważyła, przez co wyglądało to tak, jakby Alice się na nią gapiła. Peggy spojrzała na nią ze złością i wysoko zadarła maleńki nos, po czym mruknęła coś do dziewczyny siedzącej obok niej, a ta pochyliła się, żeby rzucić Alice równie nieprzyjazne spojrzenie. Alice opadła na oparcie, starając się powstrzymać rumieniec oblewający jej twarz.
„Alice, nie zadomowisz się, dopóki nie znajdziesz tu jakichś przyjaciół” – powtarzał jej Bennett, jakby mogła zdobyć sympatię Peggy Foreman i zgrai jej skwaszonych koleżanek.
– Twoja dziewczyna znowu rzuca na mnie klątwy – mruknęła Alice.
– To nie jest moja dziewczyna.
– Ale myślała, że nią jest.
– Już ci mówiłem. Byliśmy jeszcze dziećmi. Potem poznałem ciebie i… no, w każdym razie to już historia.
– Szkoda, że jej tego nie powiedziałeś.
Przechylił się w jej stronę.
– Alice, ciągle się izolujesz i ludzie zaczynają myśleć, że jesteś trochę… wyniosła…
– Jestem Angielką, Bennett. Anglicy nie są stworzeni do… towarzyskości.
– Po prostu myślę, że im bardziej się zaangażujesz, tym lepiej będzie dla nas obojga. Tata też tak uważa.
– Aha. Tak uważa?
– Przestań.
Pani Brady rzuciła spojrzenie w ich stronę.
– Jak już mówiłam, dzięki sukcesowi takich przedsięwzięć w sąsiednich stanach WPA przekazało nam środki na stworzenie mobilnej biblioteki także tutaj, w hrabstwie Lee.
Alice powstrzymała się od ziewnięcia.
Na komodzie w domu stało zdjęcie Bennetta w stroju do bejsbola. Właśnie zaliczył home run i na jego twarzy malował się wyraz osobliwego przejęcia i radości, jakby doświadczył w tym momencie czegoś nieziemskiego. Alice żałowała, że na nią już tak nie patrzy.
Po chwili zastanowienia Alice Van Cleve uświadomiła sobie, że jej małżeństwo było kulminacyjnym punktem serii przypadkowych zdarzeń, poczynając od stłuczenia porcelanowego psa, kiedy razem z Jenny Fitzwalter grały w domu w badmintona (padał deszcz – co innego miały robić?), przez wydalenie ze szkoły dla sekretarek z powodu powtarzających się spóźnień, aż po rzekomo nieobyczajne oburzenie na szefa jej ojca podczas bożonarodzeniowego przyjęcia. („Ale on położył mi rękę na tyłku, kiedy roznosiłam vol-au-vents!” – zaprotestowała Alice. „Nie bądź wulgarna” – odparła jej matka, wzdrygając się). Te trzy zdarzenia – w połączeniu z incydentem z udziałem przyjaciół jej brata Gideona, nadmiernej ilości ponczu i zniszczonego dywanu (nie miała pojęcia, że w ponczu jest alkohol! Nikt jej o tym nie powiedział!) – skłoniły jej rodziców do zaproponowania czegoś, co określili mianem „czasu na refleksję”, a co sprowadzało się do „zamknięcia Alice w domu”. Słyszała, jak rozmawiają w kuchni: „Zawsze taka była. Całkiem jak twoja ciotka Harriet” – stwierdził lekceważąco jej ojciec, a matka przestała się do niego odzywać na całe dwa dni, jakby pomysł, że Alice jest wytworem jej linii genetycznej, był nieznośnie obraźliwy.
Zatem w ciągu długiej zimy, gdy Gideon chodził na niezliczone bale i bankiety, znikał na długie weekendy w domach przyjaciół albo imprezował w Londynie, Alice powoli znikała z list osób zapraszanych przez przyjaciół i siedząc w domu, bez przekonania pracowała nad fragmentami haftów, a wychodziła tylko w towarzystwie matki, by odwiedzić podstarzałych krewnych albo wziąć udział w zebraniach Instytutu Kobiet, na których najczęściej dyskutowało się o ciastach, robieniu bukietów i o _Żywotach świętych_ – zupełnie jakby próbowano zanudzić ją na śmierć. Po jakimś czasie przestała pytać Gideona o szczegóły jego życia towarzyskiego, bo czuła się przez nie jeszcze gorzej. Markotnie grała w kanastę, zrzędziła, oszukując w grze w monopol, i siedziała przy stole w kuchni, opierając twarz na przedramionach i słuchając radia, które obiecywało świat daleko wykraczający poza tłamszące ją ograniczenia.
Dlatego dwa miesiące później, gdy pewnego niedzielnego popołudnia Bennett Van Cleve zjawił się nieoczekiwanie na Święcie Wiosny – z amerykańskim akcentem, kwadratową żuchwą i jasnymi włosami, przynosząc zapach świata oddalonego od Surrey o milion mil – szczerze mówiąc, mógłby być Quasimodem z katedry Notre Dame, a i tak by się zgodziła, że przeprowadzka do wieży dzwonnika to wyśmienity pomysł.
Zwykle Alice przyciągała spojrzenia mężczyzn. Bennetta natychmiast oczarowała młoda elegancka Angielka o ogromnych oczach i falowanych, ostrzyżonych na boba jasnych włosach, której czysty, dźwięczny głos nie przypominał żadnego z tych, jakie słyszał w Lexington, i która, jak stwierdził jego ojciec, z powodzeniem mogłaby być brytyjską księżniczką, mając tak doskonałe maniery i podnosząc spodeczek z filiżanką w tak wyrafinowany sposób. Gdy matka Alice wyjawiła, że dwa pokolenia wstecz do ich rodziny dołączyła przez małżeństwo pewna księżniczka, starszy Van Cleve o mało nie skonał z radości. „Księżniczka? Prawdziwa księżniczka? Och, Bennett, czy twoja najdroższa matka nie byłaby zachwycona?”
Ojciec i syn przybyli do Europy z misją Zjednoczonego Duszpasterstwa Bożego Wschodniego Kentucky, by obserwować, jak wierni oddają cześć Panu poza granicami Ameryki. Pan Van Cleve zasponsorował podróż kilku uczestnikom misji, robiąc to na cześć swojej zmarłej żony Dolores, o czym chętnie informował w przerwach w rozmowie. Może i był biznesmenem, ale nie miałoby to żadnego, żadnego znaczenia, gdyby nie prowadził swej działalności na chwałę Pana. Alice odniosła wrażenie, że wydawał się nieco skonsternowany nikłymi i raczej mało żarliwymi wyrazami religijnego zapału w kościele Świętej Marii w Common, wiernych zaś z całą pewnością zaskoczył przybyły z delegacją pastor McIntosh grzmiący o ogniu piekielnym (biedną panią Arbuthnot trzeba było wyprowadzić bocznymi drzwiami, żeby mogła zaczerpnąć świeżego powietrza). Pan Van Cleve zauważył jednak, że to, czego Brytyjczykom nie dostawało pod względem pobożności, nadrabiali z nawiązką swoimi kościołami, katedrami i całą tą swoją historią. „A czy nie jest to samo w sobie doświadczeniem duchowym?”
Tymczasem Alice i Bennett byli pochłonięci innym, trochę mniej świątobliwym doświadczeniem. Podczas pożegnania kurczowo trzymali się za ręce i wymienili żarliwe zapewnienia o wzajemnym oddaniu, spotęgowane perspektywą rychłego rozstania. Słali do siebie listy podczas jego postojów w Rheims, Barcelonie i Madrycie. Gdy Bennett dotarł do Rzymu, ich korespondencja osiągnęła wyjątkowo gorączkowy ton, a kiedy wyruszył w drogę powrotną, tylko najbardziej rozkojarzeni członkowie rodziny byli zaskoczeni jego oświadczynami, zaś Alice, ze skwapliwością ptaka widzącego, jak otwierają się drzwi klatki, wahała się aż pół sekundy, zanim powiedziała „tak” swojemu usychającemu z miłości – i całkiem apetycznie opalonemu – Amerykaninowi. Kto nie przyjąłby oświadczyn przystojnego mężczyzny o kwadratowej żuchwie, który patrzył na nią, jakby była utkana z jedwabiu? Od miesięcy reszta ludzi spoglądała na nią jak na trędowatą.
– Przecież jesteś wprost doskonała – mówił Bennett, oplatając kciukiem i palcem wskazującym jej wąski nadgarstek, gdy siedzieli na huśtawce w ogrodzie jej rodziców, postawiwszy kołnierze dla ochrony przed wiatrem, a ojcowie obserwowali ich z zadowoleniem przez okno biblioteki i obaj, choć z innych względów, w głębi ducha czuli ulgę z powodu takiego obrotu sprawy. – Przypominasz konia czystej krwi. Jesteś taka delikatna i elegancka. – W jego ustach ostatnie słowo zabrzmiało jak „eleganska”.
– A ty jesteś niedorzecznie przystojny. Jak gwiazdor filmowy.
– Matka byłaby tobą zachwycona. – Przesunął palcem po jej policzku. – Przypominasz laleczkę z porcelany.
Pół roku później Alice była pewna, że nie kojarzy się już Bennettowi z laleczką z porcelany.
Wzięli szybki ślub, tłumacząc pośpiech tym, że pan Van Cleve musi wracać do interesów. Alice miała wrażenie, że zmienił się cały jej świat. Jej szczęście i oszołomienie dorównywały przygnębieniu, które czuła zimą. Matka spakowała jej kufer z taką samą lekko nieprzyzwoitą radością, z jaką wcześniej mówiła wszystkim z kręgu swoich znajomych o uroczym amerykańskim mężu Alice i jego bogatym ojcu przemysłowcu. Byłoby miło, gdyby wyglądała na choć trochę zasmuconą z powodu wyprowadzki jedynej córki do zakątka Ameryki, w którym nigdy dotąd nie była żadna ze znanych jej osób. Jednak Alice cieszyła się na ten wyjazd chyba równie mocno. Tylko jej brat otwarcie okazywał smutek, ale była pewna, że dojdzie do siebie, nim weekend dobiegnie końca.
– Oczywiście przyjadę cię odwiedzić – oznajmił.
Obydwoje wiedzieli, że tego nie zrobi.
Miesiąc miodowy Bennetta i Alice składał się z pięciodniowej podróży do Stanów Zjednoczonych, po której ruszyli dalej lądem z Nowego Jorku do Kentucky. (Alice poczytała o Kentucky w encyklopedii i zachwyciła się mnogością wyścigów konnych. Wyglądało na to, że nieustannie trwają tam derby). Co chwila piszczała z zachwytu: na widok ich olbrzymiego samochodu wielkości transatlantyku, wisiorka z brylantami, który Bennett kupił jej w prezencie w londyńskim Burlington Arcade. Nie miała nic przeciwko temu, że cały czas towarzyszył im pan Van Cleve. Przecież niegrzecznie byłoby zostawić starszego pana samego, a zresztą była zbyt podekscytowana perspektywą wyjazdu z Surrey i pożegnania się z cichymi niedzielami w salonach oraz z atmosferą nieustannej dezaprobaty.
Jeśli Alice czuła nieokreślone niezadowolenie z powodu tego, że pan Van Cleve przyczepił się do nich jak rzep, zdusiła je, starając się pozostać najbardziej uroczą wersją siebie, jakiej zdawali się oczekiwać obaj mężczyźni. Płynąc z Southampton do Nowego Jorku, mogli przynajmniej spacerować z Bennettem we dwoje po pokładzie po kolacji, gdy jego ojciec przeglądał dokumenty albo rozmawiał ze starszymi osobami przy kapitańskim stole. Bennett przytulał ją silnym ramieniem, a Alice podnosiła dłoń z nową, lśniącą obrączką i nie mogła się nadziwić, że ona, Alice, jest już mężatką. Powtarzała sobie, że gdy dotrą do Kentucky, staną się prawdziwym małżeństwem i nie będą musieli mieszkać we troje w jednej kabinie, nawet jeśli była przedzielona zasłonką.
– Nie taką wyprawkę panny młodej sobie wymarzyłam – szepnęła, ubrana w podkoszulkę i spodnie od piżamy. W bardziej skąpym stroju czułaby się nieswojo po tym, jak pewnej nocy zaspany pan Van Cleve senior pomylił zasłonkę oddzielającą ich podwójną koję z tą oddzielającą drzwi do łazienki.
Bennett pocałował ją w czoło.
– I tak nie wypadałoby tego robić, gdy ojciec jest tak blisko – szepnął w odpowiedzi.
Ułożył między nimi długi wałek („Inaczej mógłbym nad sobą nie zapanować”) i leżeli obok siebie, cnotliwie trzymając się za ręce w ciemności i głośno oddychając, a poniżej wibrował olbrzymi statek.
Wracając do tego myślami, Alice zauważała, że ta długa podróż była przesycona jej tłumioną tęsknotą i ukradkowymi pocałunkami za szalupami, a gdy ocean za burtą wznosił się i opadał, jej wyobraźnia nabierała jeszcze większego rozpędu.
– Jesteś taka ładna. Kiedy dotrzemy do domu, wszystko się zmieni – mruczał jej na ucho Bennett, a ona spoglądała na jego pięknie wyrzeźbioną twarz i wtulała głowę w jego słodko pachnącą szyję, zastanawiając się, jak długo zdoła to jeszcze wytrzymać.
Potem, po niekończącej się podróży samochodem oraz postojach u tego czy innego pastora na całej trasie z Nowego Jorku do Kentucky, Bennett oznajmił, że wbrew temu, co zakładała, nie będą mieszkali w Lexington, lecz w małym miasteczku trochę dalej na południe. Minęli miasto i jechali dalej, aż drogi się zwęziły i zaczęło się z nich bardziej kurzyć, a nieliczne budynki stały w przypadkowych skupiskach, spowite cieniem olbrzymich zadrzewionych gór. Zapewniała go, że to nic nie szkodzi, kryjąc rozczarowanie na widok głównej ulicy Baileyville, przy której stała tylko garstka budynków z cegły, a wąskie drogi ciągnęły się nie wiadomo dokąd. Krajobrazy wydawały jej się całkiem ładne. Poza tym mogli sobie urządzać wycieczki do miasta, tak jak jej matka do Simpson’s in the Strand, prawda? Starała się zachować ten optymizm, gdy odkryła, że co najmniej przez pierwszy rok małżeństwa będą mieszkali z panem Van Cleve’em. („Nie mogę zostawić ojca samego, kiedy rozpacza po śmierci matki. W każdym razie jeszcze nie teraz. Kochanie, nie rób takiej zaniepokojonej miny. To drugi największy dom w mieście. Poza tym będziemy mieli własny pokój”). A gdy w końcu znaleźli się w tym pokoju, wszystko potoczyło się tak fatalnie, że nie była pewna, czy znalazłaby słowa, żeby to opisać.
Z takim samym zgrzytaniem zębów, z jakim wcześniej znosiła szkołę z internatem i Pony Club, Alice próbowała przystosować się do życia w małym miasteczku w Kentucky. Była to duża zmiana kulturalna. Jeśli bardzo się starała, potrafiła dostrzec pewne szorstkie piękno w okolicznych krajobrazach: w przepastnym niebie, pustych drogach i zmieniającym się świetle, w górach, gdzie pośród tysięcy drzew wędrowały prawdziwe dzikie niedźwiedzie, a orły kołowały pod chmurami. Czuła podszyty trwogą podziw na widok rozmiarów tego wszystkiego, olbrzymich odległości, które wydawały się wiecznie obecne, jakby trzeba było do nich przystosować całe swoje poczucie perspektywy. Ale tak naprawdę, jak pisała co tydzień w listach do Gideona, reszta była w zasadzie nie do zniesienia.
Życie w dużym białym domu okazało się przytłaczające, mimo że Annie, prawie niema gosposia, wyręczała ją w większości obowiązków. Dom rzeczywiście należał do największych w mieście, ale wyładowano go ciężkimi antykami, a każdą powierzchnię pokrywały zdjęcia zmarłej pani Van Cleve, ozdóbki albo cała gama nieruchomych porcelanowych lalek, które, jak oświadczyli obaj mężczyźni, gdy Alice próbowała je przesunąć choćby o centymetr, były „ulubienicami matki”. Rygor i pobożność pani Van Cleve spowijały dom niczym całun.
„Matce nie spodobałoby się takie ułożenie zagłówków, prawda, Bennett?”
„Och, nie. Matka miała bardzo kategoryczne podejście do takich elementów wystroju”.
„Szczerze uwielbiała haftowane fragmenty psalmów. Czy pastor McIntosh nie powiedział, że w całym Kentucky nie zna kobiety, która lepiej szyje na okrętkę?”
Nieustanna obecność pana Van Cleve’a wydawała się Alice przytłaczająca. To on decydował, co będą robili, co będą jedli i jak będą wyglądały ich dni. Nie mógł znieść, gdy cokolwiek go omijało, nawet jeśli chodziło jedynie o to, że Alice i Bennet słuchali w swoim pokoju muzyki z gramofonu. Wpadał wtedy bez ostrzeżenia. „Słuchacie sobie muzyki, co? Och, powinniście puścić coś Billa Monroego. Nic nie przebije starego, dobrego Billa. No, chłopcze, wyłącz te hałasy i puść starego, dobrego Billa”.
Jeśli wypił parę szklaneczek burbona, wypowiadał te polecenia szybko i niewyraźnie, a wtedy Annie szukała pretekstu, by zajrzeć do kuchni, zanim pan Van Cleve zdążyłby się zdenerwować i wybrzydzać przy kolacji. Po prostu jest w żałobie, mamrotał Bennett. Przecież nie można mieć do człowieka pretensji, że nie chce być sam na sam ze swoimi myślami.
Szybko odkryła, że Bennett nigdy nie sprzeciwia się ojcu. Przy tych nielicznych okazjach, gdy zabierała głos i spokojnie oznajmiała, że nie, w zasadzie to nigdy nie przepadała za kotletami schabowymi – albo że osobiście uważa jazz za całkiem ekscytującą muzykę – obaj mężczyźni odkładali widelce i wstrząśnięci, wpatrywali się w nią z taką dezaprobatą, jakby zrzuciła z siebie ubranie i zatańczyła gigę na stole.
– Dlaczego zawsze musisz być na nie, Alice? – szeptał Bennett, gdy jego ojciec wychodził, by wykrzykiwać polecenia do Annie.
Szybko zrozumiała, że bezpieczniej będzie zachować swoje opinie dla siebie.
Poza domem było niewiele lepiej. Mieszkańcy Baileyville obserwowali ją równie nieufnie jak wszystko, co „obce”. Większość z nich trudniła się rolnictwem. Wyglądało na to, że całe życie upływa im w promieniu kilku mil i wiedzą wszystko o sobie nawzajem. Ponoć w nadzorowanej przez pana Van Cleve’a kopalni Hoffmana, dokąd zjechało się jakieś pięćset górniczych rodzin z całego świata, mieszkali cudzoziemcy. Ponieważ jednak większość z nich została zakwaterowana w zapewnianych przez przedsiębiorstwo domostwach, korzystała z należących do przedsiębiorstwa sklepu, szkoły i lekarza oraz była zbyt uboga, aby posiadać pojazdy czy konie, tylko nieliczni z tych ludzi zapuszczali się aż do Baileyville.
Codziennie rano pan Van Cleve i Bennett jechali samochodem pana Van Cleve’a do kopalni i wracali trochę po szóstej. Tymczasem Alice próbowała znaleźć sobie jakieś zajęcie w obcym domu. Starała się zaprzyjaźnić z Annie, ale kobieta za pośrednictwem milczenia połączonego z nadmiernie żwawym wykonywaniem obowiązków domowych dała jej do zrozumienia, że nie zamierza prowadzić z nią rozmów. Alice zaproponowała, że będzie gotowała, ale Annie poinformowała ją, że pan Van Cleve ma ściśle określone wymagania w zakresie diety i lubi wyłącznie południową kuchnię. Słusznie zakładała, że Alice nie ma o tej kuchni pojęcia.
Większość gospodarstw uprawiała owoce i warzywa na własne potrzeby i tylko nieliczne nie miały paru świń czy stada kur. W miasteczku był jeden sklep. Wzdłuż wejścia stały olbrzymie worki z mąką i cukrem, a półki uginały się pod ciężarem puszek. I była tylko jedna restauracja: Nice’N’Quick z zielonymi drzwiami, wyraźnym zastrzeżeniem, że goście „muszą być w butach” oraz z potrawami, o których Alice nigdy dotąd nie słyszała, takimi jak smażone zielone pomidory, kapusta pastewna i coś, co nazywano herbatnikami, choć tak naprawdę było raczej czymś pomiędzy kluskami a babeczkami. Kiedyś spróbowała je przygotować, ale wyszły z zawodnego pieca nie miękkie i gąbczaste jak te pieczone przez Annie, lecz tak twarde, że stukały, lądując na talerzu (Alice mogłaby przysiąc, że Annie rzuciła na nie klątwę).
Panie z miasteczka kilka razy zapraszały ją na podwieczorki i próbowała prowadzić z nimi rozmowę, ale odkryła, że ma niewiele do powiedzenia, bo zupełnie się nie zna na szyciu narzut, które najwyraźniej było zajęciem absorbującym wszystkie miejscowe kobiety, i nie ma pojęcia, o kim plotkują. Każdy kolejny podwieczorek obowiązkowo zaczynał się od opowieści o tym, jak Alice zaproponowała do herbaty „herbatniki” zamiast „biszkoptów” (inne kobiety uważały, że to niesamowicie zabawne).
W końcu wolała po prostu siedzieć na łóżku w pokoju swoim i Bennetta i ponownie czytać nieliczne czasopisma, które przywiozła ze sobą z Anglii, albo pisać do Gideona kolejny list, starając się nie wyjawiać, jaka jest nieszczęśliwa.
Powoli zaczynała sobie uświadamiać, że zwyczajnie zamieniła jedno domowe więzienie na drugie. W niektóre dni nie była w stanie znowu patrzeć, jak ojciec Bennetta czyta Biblię, kołysząc się w skrzypiącym bujanym fotelu na werandzie („Słowo Boże jest jedynym rodzajem umysłowej stymulacji, jakiej potrzebujemy – czyż nie tak mawiała matka?”), wdychać smrodu nasączonych olejem szmat, które palili, żeby odstraszyć komary, i cerować poprzecieranych ubrań („Bóg nie znosi marnotrawstwa – przecież te spodnie mają dopiero cztery lata, Alice. Jest w nich jeszcze mnóstwo życia”). Zrzędziła w głębi ducha, że gdyby Bóg miał w perspektywie siedzenie w prawie zupełnej ciemności i reperowanie cudzych spodni, prawdopodobnie kupiłby sobie nowe w sklepie dla dżentelmenów Arthura J. Harmona w Lexington, ale uśmiechnęła się tylko i zaciskając usta, jeszcze mocniej wytężyła wzrok. Tymczasem Bennett często miewał minę człowieka, który został w coś wmanewrowany, ale nie może rozgryźć w co ani jak do tego doszło.
– Co to właściwie jest ta obwoźna biblioteka, do diaska? – Mocny kuksaniec Bennetta wyrwał Alice z zamyślenia.
– Mają taką w Missisipi, pływają łódkami – zawołał ktoś z końca sali.
– Po naszych potokach nie da się pływać łódkami. Są za płytkie.
– Zdaje się, że w planach jest wykorzystanie koni – powiedziała pani Brady.
– Chcą pływać po rzece konno? Bzdury.
Pierwsza dostawa książek przyszła z Chicago, ciągnęła pani Brady, a kolejne były w drodze. Miała to być cała gama beletrystyki, od Marka Twaina, przez praktyczne książki z przepisami kulinarnymi, radami dotyczącymi prowadzenia domu i wychowania dzieci, po Szekspira. Spodziewano się nawet komiksów – na tę rewelację niektórzy najmłodsi aż zapiszczeli z radości.
Alice spojrzała na zegarek, zastanawiając się, kiedy podadzą deser z kruszonego lodu. W tych zebraniach dobre było tylko to, że nie tkwili w sali przez cały wieczór. Już teraz z przerażeniem myślała o zimach, w czasie których trudniej będzie znaleźć pretekst, żeby się stąd ulotnić.
– Który mężczyzna ma czas na takie jeżdżenie? Musimy pracować, a nie składać ludziom wizyty, żeby przywieźć im najnowsze numery „Ladies’ Home Journal”.
Dał się słyszeć stłumiony śmiech.
– Tom Faraday lubi sobie popatrzeć na damską bieliznę w katalogu Searsa. Słyszałem, że spędza na takiej lekturze całe godziny w wychodku!
– Panie Porteous!
– To nie mają być mężczyźni, tylko kobiety – rozległ się czyjś głos.
Na chwilę zapadła cisza.
Alice odwróciła się, żeby spojrzeć w tę stronę. Jakaś kobieta stała oparta o tylne drzwi. Miała na sobie granatowy płaszcz z bawełny z podwiniętymi rękawami. Włożyła też skórzane bryczesy i nie wypastowała butów. Mogła być przed czterdziestką albo tuż po, miała ładną twarz, a długie ciemne włosy związała w niedbały kok.
– Jeżdżeniem mają się zajmować kobiety. To one będą dostarczały książki.
– Kobiety?
– Same? – spytał jakiś mężczyzna.
– Kiedy sprawdzałam ostatnim razem, Bóg dał im dwie ręce i dwie nogi, tak jak mężczyznom.
Po sali przetoczył się krótki szmer. Zaintrygowana Alice przyglądała się dalej.
– Dziękuję, Margery. W hrabstwie Harlan mają sześć kobiet i cały system działa bez zarzutu. Jak powiedziałam, tutaj będzie to wyglądało podobnie. Mamy już dwie bibliotekarki, a pan Guisler bardzo uprzejmie użyczył nam dwóch koni. Korzystając z okazji, chciałabym mu podziękować za tę hojność.
Pani Brady skinęła do młodszej kobiety, zachęcając ją, żeby wyszła na środek.
– Wielu z was zna także pannę O’Hare…
– O tak, doskonale znamy O’Hare’ów.
– W takim razie wiedzcie, że od kilku tygodni pomagała przy urządzaniu biblioteki. Była z nami też Beth Pinker… Wstań, Beth… – Piegowata dziewczyna z zadartym nosem i włosami ciemnoblond niezdarnie podniosła się z miejsca i natychmiast usiadła z powrotem. – Beth pracuje z panną O’Hare. Jednym z licznych powodów, dla których zwołałam to zebranie, jest to, że abyśmy mogli rozpocząć to niezwykle wartościowe przedsięwzięcie obywatelskie, potrzebujemy więcej pań, które znają podstawy literatury.
Handlujący końmi pan Guisler podniósł rękę. Wstał i po chwili wahania przemówił z cichym przekonaniem.
– Myślę, że to wspaniały pomysł. Moja matka była zapaloną czytelniczką i zaproponowałem, by bibliotekę urządzono w mojej dawnej stodole. Uważam, że wszyscy zgromadzeni tu prawomyślni obywatele powinni ją wesprzeć. Dziękuję. – Usiadł.
Margery O’Hare oparła się tyłkiem o stojące na środku biurko i spokojnie patrzyła na morze twarzy. Alice usłyszała niewyraźny pomruk niezadowolenia przetaczający się przez salę. Wszystko wskazywało na to, że wywołała go właśnie ta kobieta. Alice zauważyła, że Margery O’Hare zupełnie się nim nie przejmuje.
– Mamy do obsłużenia ogromne hrabstwo – dodała pani Brady. – Nie damy rady z tylko dwiema dziewczynami.
– Ale co to właściwie będzie ta obwoźna biblioteka? – zawołała jakaś kobieta z przodu.
– Bibliotekarki będą jeździły do bardziej odludnych miejsc i dostarczały materiały do czytania tym, którzy sami nie są w stanie dotrzeć do bibliotek w hrabstwie z powodu, na przykład, choroby, wątłego zdrowia albo braku środka transportu. – Pochyliła głowę, żeby spojrzeć na ludzi znad okularów w kształcie półksiężyców. – Dodam, że taka działalność wesprze rozpowszechnianie edukacji i pomoże szerzyć wiedzę w miejscach, w których obecnie może jej, niestety, brakować. Nasz prezydent i jego żona są przekonani, że dzięki temu przedsięwzięciu wiedza i nauka odzyskają ważne miejsce w życiu wsi.
– Nie pozwolę mojej kobiecie jeździć po górach! – zawołał ktoś z tyłu.
– Boisz się, że do ciebie nie wróci, Henry Porteousie?
– Moją możecie sobie wziąć. Byłbym bardziej niż szczęśliwy, gdyby wyjechała i więcej się nie pokazała!
Niektórzy wybuchnęli śmiechem.
Sfrustrowana pani Brady podniosła głos.
– Panowie. Proszę. Proszę, żeby żony niektórych z was wniosły wkład w nasze dobro i zgłosiły się do pomocy. WPA zapewni konie i książki, a od was wymaga się jedynie poświęcenia co najmniej czterech dni w tygodniu, żeby je rozwozić. Biorąc pod uwagę topografię naszego pięknego hrabstwa, praca będzie się rozpoczynała wcześnie i trwała do późna, ale uważam, że przyniesie wiele dobrego.
– Więc dlaczego sama się pani nie zgłosi? – zapytał ktoś z tyłu.
– Zrobiłabym to, ale jak wielu z was wie, mam problemy z biodrami. Doktor Garnett ostrzegł mnie, że pokonywanie konno tak dużych odcinków byłoby dla mojego ciała zbyt wielkim wyzwaniem. Najchętniej szukalibyśmy ochotniczek wśród młodszych pań.
– Młode kobiety nie powinny jeździć same, to niebezpieczne. Jestem przeciwny.
– To się nie godzi. Kobiety powinny dbać o dom. Co będzie następne? Kobiety w kopalniach? Kobiety w ciężarówkach do przewozu tarcicy?
– Panie Simmonds, jeśli nie widzi pan kolosalnej różnicy między ciężarówką do przewozu tarcicy a egzemplarzem _Wieczoru Trzech Króli_, to niech Bóg ma w opiece gospodarkę Kentucky, bo nie wiem, dokąd zmierzamy.
– Rodziny powinny czytać Biblię. Nic innego. Kto i jak będzie pilnował, co oni tam podsuwają? Wie pani, jacy są ci z północy. Lubią szerzyć przeróżne szalone pomysły.
– Panie Simmonds, chodzi o książki. Takie same książki, z jakich się pan uczył, kiedy był pan chłopcem. Chociaż z tego, co pamiętam, bardziej interesowało pana ciągnięcie dziewcząt za kucyki niż czytanie.
Ludzie znowu parsknęli śmiechem.
Nikt się nie poruszył. Jakaś kobieta spojrzała na męża, ale on lekko pokręcił głową.
Pani Brady podniosła rękę.
– Och, zapomniałam wspomnieć. To płatne zajęcie. Wynagrodzenie będzie wynosiło jakieś dwadzieścia osiem dolarów miesięcznie. Więc kto chciałby się zgłosić?
Rozległ się krótki szmer.
– Ja nie mogę – powiedziała kobieta z wymyślnie upiętymi rudymi włosami. – Mam czworo dzieci w wieku poniżej pięciu lat.
– Zwyczajnie nie rozumiem, dlaczego nasz rząd marnuje ciężko zarobione dolary z podatków na rozdawanie książek ludziom, którzy nie umieją czytać – oburzył się mężczyzna z podwójnym podbródkiem. – Przecież połowa z nich nawet nie chodzi do kościoła.
W głosie pani Brady zabrzmiała lekko desperacka nuta.
– Miesięczny okres próbny. Drogie panie! Nie mogę wrócić i powiedzieć pani Nofcier, że nie znalazłam w Baileyville żadnej ochotniczki. Co by sobie o nas pomyślała?
Nikt się nie odezwał. Milczenie się przedłużało. Po lewej stronie Alice pszczoła leniwie odbijała się od szyby w oknie. Ludzie zaczęli się wiercić.
Niezrażona pani Brady wodziła wzrokiem po zgromadzonych.
– No, dalej. Nie pozwólmy, żeby powtórzył się incydent ze zbiórką dla sierot.
Można było odnieść wrażenie, że wiele par butów nagle zaczęło wymagać bacznej uwagi ze strony właścicieli.
– Nikt? Naprawdę? No cóż… w takim razie pierwsza będzie Izzy.
Niska, prawie idealnie okrągła dziewczyna, ledwie widoczna w gęstym tłumie, zasłoniła usta rękami. Alice raczej zobaczyła, niż usłyszała, jak po chwili dziewczyna podnosi sprzeciw.
– Mamo!
– To już jedna ochotniczka. Moja córka nie będzie się bała spełnić obowiązku wobec kraju, prawda, Izzy? Ktoś jeszcze?
Nikt się nie odezwał.
– Nikt? Nie uważacie, że nauka jest ważna? Nie uważacie, że powinniśmy zachęcać do kształcenia się te rodziny, którym gorzej się powodzi? – Spojrzała na nich ze złością. – No cóż. Nie takiej reakcji się spodziewałam.
– Ja to zrobię – powiedziała Alice, przerywając ciszę.
Pani Brady zmrużyła oczy i przystawiła dłoń do czoła.
– Czy to pani Van Cleve?
– Tak, to ja. Alice.
– Nie możesz się zgłosić – szepnął nagląco Bennett.
Alice przechyliła się do przodu.
– Mąż właśnie mi mówił, że podobnie jak jego ukochana matka mocno wierzy w wagę obywatelskiego obowiązku, więc z radością się zgłoszę. – Gdy oczy zgromadzonych zwróciły się w jej stronę, poczuła, jak po jej skórze przebiega dreszcz.
Pani Brady powachlowała się trochę energiczniej.
– Ale… nie zna pani terenu, moja droga. To chyba nie byłoby rozsądne.
– Właśnie – syknął Bennett. – Zabłądziłabyś, Alice.
– Ja jej wszystko pokażę. – Margery O’Hare kiwnęła głową do Alice. – Przez parę tygodni pojeździmy razem. Będzie mogła trzymać się blisko miasteczka, dopóki nie poczuje się pewniej.
– Alice, ale… – szepnął Bennett. Wydawał się skołowany i spojrzał na ojca.
– Jeździ pani konno?
– Od czwartego roku życia.
Pani Brady z zadowoleniem odchyliła się na obcasach.
– No więc ma pani o dwie bibliotekarki więcej.
– To już coś.
Margery O’Hare uśmiechnęła się do Alice, a Alice odpowiedziała jej tym samym, zanim w ogóle uświadomiła sobie, co robi.
– Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł – oznajmił George Simmonds. – I jutro zamierzam napisać o tym w liście do gubernatora Hatcha. Moim zdaniem wysyłanie młodych kobiet w pojedynkę to gotowa recepta na katastrofę. I bez względu na to, czy bierze w tym udział pierwsza dama czy nie, nie widzę w tym poronionym pomyśle niczego oprócz wzniecania bezbożnych myśli i prowokowania złych zachowań. Miłego dnia, pani Brady.
– Miłego dnia, panie Simmonds.
Zgromadzeni zaczęli ociężale podnosić się z miejsc.
– Do zobaczenia w bibliotece w poniedziałek rano – powiedziała Margery O’Hare, gdy wyszły na zewnątrz. Wyciągnęła rękę i uścisnęła dłoń Alice. – Możesz mi mówić Marge. – Spojrzała na niebo, włożyła na głowę skórzany kapelusz z szerokim rondem i ruszyła w stronę ogromnego muła, którego powitała z tak entuzjastycznym zdziwieniem, jakby był starym przyjacielem, na którego przypadkiem wpadła na ulicy.
Bennett odprowadził ją wzrokiem.
– Pani Van Cleve, nie mam pojęcia, co pani wyrabia.
Powiedział to dwa razy, zanim Alice sobie przypomniała, że właśnie tak brzmi teraz jej nazwisko.