Światło Wschodu - ebook
Światło Wschodu - ebook
Jest to pierwsza część trylogii Światło Wschodu. Akcja powieści rozgrywa się w 99% w Ukrainie w latach 2004- 2005 rok. Jest to opowieść o facecie, który wymyślił sobie, że czas najwyższy zmienić swoje życie z tego nieuczciwego na uczciwe i zgodne z tym co mu zaleca jego serce i dusza.
Jednak czy Ukraina to dobry kraj do takich zmian, do takich decyzji? A to dopiero początek.
Co zrobisz, kiedy w swojej zacisznej uliczce zobaczysz uciekającego człowieka? Uciekinier, z rozczochraną głową, ma na sobie poszarpany garnitur. Ścigająca go grupa - nienaganne mundury,nieznane żadnej ziemskiej formacji. Możesz uchylić furtkę i otworzyć uciekinierowi szansę ocalenia, możesz podstawić mu nogę i oddać w ręce goniących. Jeśli podstawiłbyś mu nogę, kończąc tragiczny pościg, nie czytaj tej książki. Twoje wyobrażenie o świecie jest bowiem zasadniczo inne, niż wyobrażenia przedstawionego w niej bohatera.
Jeśli uchyliłbyś uciekinierowi furtkę, możesz bez lęku zacząć lekturę. Spotkasz się bowiem z człowiekiem, który wie, że droga może być celem, a sama wędrówka stanowić sens istnienia, lecz przeciwko takiemu pojmowaniu życia nieustannie buntuje się, szukając oparcia w Bogu. Na każdej z dróg, które przemierza, na krętych ścieżkach i szerokich autostradach, w zaułkach ukraińskich miast i na rozległych przestrzeniach stepu, w holach wielogwiazdkowych hoteli Lwowa i na przaśnych bazarkach prowincjonalnych Czerkasów, przy więziennym murze kijowskiej ciurmy i na wyzwolicielskim placu kijowskiego Majdanu – stara się dążyć do swojego trwałego celu, nadać mocny sens przebywanej drodze. Modli się jak mnich i klnie jak szewc, kłamie jak z nut i śpiewnie głosi kult prawdy, docenia erotyczny profesjonalizm dziwek, ale chce żyć z madonną w uduchowionym związku. I – co najważniejsze – nie podstawia nogi uciekinierom, raczej szeroko uchyla furtkę, wierząc w moc chybotliwej wolności, nie w spokój zamrożonego zniewolenia.
W tle szeroka, wbrew pozorom mało znana, panorama społeczna i polityczna Ukrainy początku XXI wieku. Musora i wory w zakonie, Zakarpacki koniak i trudno dostępna gandzia, patrioci nazywani faszystami, pederasty polityczni i mafijni pryncypałowie, narodowe sentymenty i europejskie złudzenia; reminiscencje wołyńskiej rzezi i wielkiego głodu, żydowskiego Krymu, skażonego Czarnobyla. Kawał historii widziany oczami swojskiego bratuszki, nawracającego się na uczciwość byłego aferzysty.
Jeśli uchylisz furtkę pierwszemu tomowi trylogii – sięgniesz po drugi…
O Autorach:
Życie, miłość, prawda i wiara w naszą wyjątkowość jako para (14 lat razem). To była nasza inspiracja, podnosiliśmy się z kolan, na które rzuciła nas proza życia. To nasze zwycięstwo i odkrywanie samych siebie, w czasie pisania tej powieści wykorzystywaliśmy momenty aby obydwoje się w nią przenosić uciekając przed światem zewnętrznym.
Spis treści
Wstęp
Początek odysei
Czerkasy
W gościnie u Wasylewnej
Podróż w czasie
Jestem szalony, szalony…
Jednonogi rezydent
Marszrutką do nowej przystani
Wiosna nad Dnieprem
Bratuszanie z Zachodu
Jamki luksusu
Tarnopolska gościnność
Składanie kałasza na czas
Wyciekające krany
Szybki dym
Na starych śmieciach
Kijowy interes
Chwilowa bieda
Przedział pożarników
A ja na more
Wybory duże i małe
Prowokacja na granicy
Mądrość klanu Gregorowiczów
Odnalezione dusze
Gdy wieje wiatr historii
Spotkanie na szczycie
Koniec odysei
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788382458909 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co zrobisz, kiedy w swojej zacisznej uliczce zobaczysz uciekającego człowieka? Uciekinier, z rozczochraną głową, ma na sobie poszarpany garnitur. Ścigająca go grupa – nienaganne mundury, nieznane żadnej ziemskiej formacji. Możesz uchylić furtkę i otworzyć uciekinierowi szansę ocalenia, możesz podstawić mu nogę i oddać w ręce goniących.
Jeśli podstawiłbyś mu nogę, kończąc tragiczny pościg, nie czytaj tej książki. Twoje wyobrażenie o świecie jest bowiem zasadniczo inne, niż wyobrażenia przedstawionego w niej bohatera.
Jeśli uchyliłbyś uciekinierowi furtkę, możesz bez lęku zacząć lekturę. Spotkasz się bowiem z człowiekiem, który wie, że droga może być celem, a sama wędrówka stanowić sens istnienia, lecz przeciwko takiemu pojmowaniu życia nieustannie buntuje się, szukając oparcia w Bogu. Na każdej z dróg, które przemierza, na krętych ścieżkach i szerokich autostradach, w zaułkach ukraińskich miast i na rozległych przestrzeniach stepu, w holach wielogwiazdkowych hoteli Lwowa i na przaśnych bazarkach prowincjonalnych Czerkas, przy więziennym murze kijowskiej ciurmy i na wyzwolicielskim placu kijowskiego Majdanu – stara się dążyć do swojego trwałego celu, nadać mocny sens przebywanej drodze. Modli się jak mnich i klnie jak szewc, kłamie jak z nut i śpiewnie głosi kult prawdy, docenia erotyczny profesjonalizm dziwek, ale chce żyć z madonną w uduchowionym związku. I – co najważniejsze – nie podstawia nogi uciekinierom, raczej szeroko uchyla furtkę, wierząc w moc chybotliwej wolności, nie w spokój zamrożonego zniewolenia.
W tle szeroka, wbrew pozorom mało znana, panorama społeczna i polityczna Ukrainy początku XXI wieku. Musora i wory w zakonie, Zakarpacki koniak i trudno dostępna gandzia, patrioci nazywani faszystami, pederasty polityczni i mafijni pryncypowie, narodowe sentymenty i europejskie złudzenia; reminiscencje wołyńskiej rzezi i wielkiego głodu, żydowskiego Krymu, skażonego Czernobyla. Kawał historii widziany oczami swojskiego bratuszki, nawracającego się na uczciwość byłego aferzysty.
Jeśli uchylisz furtkę pierwszemu tomowi trylogii – sięgniesz po drugi.BRATUSZANIE Z ZACHODU
Pociąg powoli wjeżdżał do Tarnopola. Temu co za oknem, jakie to miasto, nowe czy stare (co mnie zwykle ciekawiło), tym razem w ogóle nie poświęciłem uwagi. Skoncentrowałem się na najbliższym spotkaniu z Iwanem i zapewne z Tarasem lub dwoma Tarasami. Byłem skupiony, jakbym finalizował aferę. Spokojny i skoncentrowany. Działo się tak zawsze, kiedy przychodził dzień, w którym miałem wykonać decydujący ruch, czyli zamienić tworzoną historię w pieniądze. W takich momentach byłem najbardziej spokojny i opanowany. W trakcie tworzenia legendy mogłem się wkurwiać, mieć obawy, mogły mi się trząść ze strachu ręce, ale w finale zachowywałem się jak pokerzysta. Nie rozumiałem tego do końca. Dziękowałem jednak losowi, że posiadałem taką umiejętność. Bez niej niczego nie doprowadziłbym do końca. To nie były transakcje handlowe, a ja nie sprzedawałem lodówek, ryzykowałem więc więcej niż włożoną w to pracę i czas. Dopiero po wszystkim, gdy czułem się już bezpiecznie i nikt nie widział, zaczynałem trząść się cały, a często nawet rzygałem. No, ale tu nie jechałem, aby kogoś przewalić. Jechałem przeprowadzić rozmowę, która miała wyjaśnić, co odpierdolił Witalik. Bardzo mi się spodobało, że umiejętność bycia tak opanowanym działa także przy zwykłych rozmowach z niezwykłymi ludźmi.
Wyszedłem z dworca, rozejrzałem się wokół, starając się przypomnieć sobie, jak wygląda Iwan. Pamiętałem tylko jego spojrzenie. Podszedłem więc do sprawy z innej strony. Na dworcowym parkingu uważnie przyjrzałem się drogim i nowym samochodom. Niestety nie było sposobu, żeby zobaczyć, kto w nich siedzi, ponieważ, co zauważyłem jeszcze w Czerkasach, trzy czwarte samochodów miało tu ciemne szyby. Od taksówkarzy wiem, że to nie kwestia mody, tylko ostrożności. Po co inni mają wiedzieć kogo wieziesz i z kim rozmawiasz? Podobnie było z barami, kawiarniami, w których często bywałem. Chyba w każdym z nich zawsze było wydzielone miejsce, jedno lub kilka, zamykanych lub odseparowanych od pozostałej części lokalu. Stworzone były po to, aby nikt postronny nie widział, kto z kim się spotyka i robi interesy. Takie czasy, taka Ukraina. W Polsce nie było tego, a jeśli było, to ja widocznie nie chodziłem do takich lokali.
Wtedy usłyszałem swoje imię. Wołał mnie Iwan, stojąc obok nowiutkiego Jaguara z czarnymi szybami. Przywitałem się i zostałem zaproszony do samochodu na przednie siedzenie, obok niego. Z tylnego siedzenia przywitał mnie, również po polsku, z naprawdę dobrym akcentem, facet przedstawiający się jako Wrrrrona. Po paru zdaniach wiedziałam już skąd ta ksywa. Wrrrrona miał jakąś skazę fonetyczną, jeśli mogę to tak niefachowo nazwać. W każdym słowie, w którym pojawiała się literka r, nie potrafił się zatrzymać i z jednego r robił rrrr, zupełnie jak wrrrrona. Wyjechaliśmy z parkingu, Iwan prowadził i równocześnie rozmawiał telefonicznie z kimś, kto kierował innym autem, w którym, jeśli dobrze zrozumiałem, siedział Witalik. Jechaliśmy powoli, częściej staliśmy w korkach niż jechaliśmy, jak to się dzieje o tej porze pewnie w każdym większym mieście na Ukrainie. Rozmowa była konkretna. Tak tak, nie nie, ale tylko prawda. Jak się dowiedziałem, Witalik jedzie w drugim samochodzie, bo Iwan chce od razu skonfrontować jego wersję z moją. Mam się niczego nie obawiać, ponieważ chodzi o Bratuszkę, a nie o mnie. Ja jestem gościem, lecz czy nadal będę mile widziany, zależy od tego, co usłyszy. Powiedziałem jak jest, nie miałem nic do ukrycia, starałem się jednak nie pogrążać jeszcze bardziej Bratuszki. Nie wiedziałem, jakie panują zasady wśród chłopaków z Zachodniej Ukrainy i co im nagadał ten mój opiekun.
Zatrzymaliśmy się w jakiejś zatoczce czy na parkingu dla tirów. Czekaliśmy chwilę na samochód wiozący Bratuchę. Iwan kazał czekać w samochodzie i zakazał w nim palenia. To mnie nie zdziwiło. Samochód nie tylko był nowy, ale też czysty jak sala operacyjna w szpitalu. Kartki, które leżały w schowku koło rączki zmiany biegów, były równo ułożone, a długopisy leżały skuwka w skuwkę. Troszkę mnie to przeraziło, bo co prawda nie jestem bałaganiarzem, ale tak pedantyczni ludzie kojarzą mi się z psychopatami. Wiele razy oglądałem ,,Milczenie Owiec” i pamiętam postać Hannibala Lectera, który również był pedantyczny, lecz nie przeszkadzało mu to w degustacji ludzkiego mięsa. Może uciekłbym z samochodu i pobiegł przed siebie z krzykiem, gdyby siedzący z tyłu Wrrrona, kompletnie nie pasujący do makabrycznego obrazu, który sobie w głowie wyświetliłem. Wrrrona przez całą drogę siedział cichutko, po wyjściu Iwana z auta zaczął nawijać jak katarrrynka. A jak, a kiedy, a po co, a za ile i tak dalej – dublował pytania Iwana, jakby pragnął być nim i choć przez moment zagrać rolę bossa. Wiedziałem, że nic mi nie grozi z jego strony, wszak jego szefem był Iwan, dlatego dałem mu do zrozumienia, że co najwyżej może mi przynieść kawę, a jak chce bawić się dalej w policjanta, to i pączka.
Wiedząc, że muszę trzymać fason i pokazać na wejściu, że należy mi się szacunek, przejąłem inicjatywę i zacząłem go odpytywać, o co chodzi. Było mi łatwiej, bo w końcu mogłem swobodnie mówić po polsku i być zrozumianym, gdyż Wrrrona naprawdę doskonale rozumiał polski, sprawnie też po polsku mówił. Okazało się, że przesiedział w polskim więzieniu osiem lat i, jak nietrudno się domyślić, były to Wronki. Ale ksywę miał od wady wymowy, choć kto wie? Jeżeli chodzi o Witalika, to mu pizda jeżeli się okaże, że kłamał, że nie dawał z zarobionych ode mnie pieniędzy na tak zwane wspólne. A jeżeli, jak mówi Iwan, należy mi się respekt za to, że z szacunkiem traktowałem chłopaków w Polsce, dawałem zawsze im zarobić i dzieliłem się sprawiedliwie, to pizda będzie za mało. Bratuszanin powinien wiedzieć, że jak przekroczyłem granicę polsko-ukraińską choć na pięć metrów, to jestem gościem Iwana. Jeżeli mi tego nie powiedział, a nie powiedział, to nie okazał szacunku Iwanowi, z którym się zna od dzieciństwa i nie raz Iwan ratował mu dupę, choć nie musiał tego robić.
Wrócił Iwan, wyjął szmatkę i przejechał nią po obwodzie kierownicy, poprawił karteczki i długopisy, aby były równo ułożone, choć wydawało mi się, że równiej już ich nie można ułożyć i nakazał:
– Wrona, zadzwoń do ,,Fajnego Miasta” i powiedz, że przyjeżdżam z ważnym gościem, niech wszystko będzie gotowe. Adam, jesteś moim gościem, przepraszam cię za całe zamieszanie, ale sam rozumiesz, porządek musi być. Nie ma porządku, robi się burdel, a ja nie lubię kurew.
Przytaknąłem i uśmiechnąłem się jakbym miał płakać, bo zobaczyłem, że samochód z Bratuchą odjeżdża w innym kierunku. A cały czas miałem w pamięci ostatnie słowa Bratuszki usłyszane w telefonie: Adam, oni mnie zabiją, oni mnie zabiją. Chciałem zapytać, co z nim, ale nie odezwałem się ani słowem. ,,Fajne Miasto” okazało się najlepszą restauracją w Tarnopolu. Stół, do którego usiedliśmy, był najbardziej suto zastawionym stołem, przy jakim usiadłem od momentu zamieszkania na Ukrainie. Czy jadłem? Czy korzystałem z tego suto zastawionego stołu? Nie pamiętam, pewnie było pyszne. Czy piłem? Czy korzystałem z tego mocno zakrapianego stołu? Nie pamiętam, pewnie też było pyszne i różnorakie jak kolory moich wymiocin, które ujrzałem, gdy na moment odzyskałem świadomość. Zanotowałem jeszcze w strzępach obraz przed ponownym urwaniem filmu, jak podtrzymywało mnie za ramiona dwóch Tarasów. Kiedy się pojawili przy stole? Nie pamiętam. Niczego więcej nie pamiętam. Za to po przebudzeniu równocześnie z otwarciem oczu pojawiła się panika, strach i bezradność. Nie udało mi się nad nimi zapanować, więc w akcie obrony odruchowo zamknąłem z powrotem oczy. Strach odpowiadał za moją niepamięć tego, co się wydarzyło w ,,Fajnym Mieście”. Panika za to, co mogłem tam zrobić. A bezradność była reakcją na sytuację i moje położenie i na to, że nic już nie mogłem zrobić. Czasu nie umiem cofnąć i mogę tylko liczyć na to, że moja druga natura, która budzi się po wypiciu o jeden kieliszek za dużo, nie wpakuje mnie niebawem na tylne siedzenie tamtego samochodu, którym odwieziono, nie wiadomo dokąd, Bratuchę.
Kiedy ponownie otworzyłem oczy, zacząłem rejestrować obraz miejsca, w którym się znalazłem. Nie znajdowałem się w ciemnej piwnicy, lecz w słonecznym pokoju. Nie leżałem w płytkim grobie, tylko w dużym wygodnym łóżku. Nie obudziłem się przy zwłokach Bratuszki, tylko przy pięknej, młodej dziewczynie, która leżała obok mnie i patrzyła na mnie swoimi ogromnymi, brązowymi oczyma, nieśmiało, a zarazem kusząco mnie nimi kokietowała. Strach, panika i bezradność, które pojawiły się wraz z otwarciem oczu, zniknęły przy pierwszym, namiętnym pocałunku nieznajomej. Wraz z jej dotykiem, coraz śmielszym, gwałtowniejszym i głębszym pocałunkiem, ogarnęła mnie błogość, spokój i chuć, która wybuchła gwałtownie po miesiącach życia w celibacie. Kiedy zsunąłem z niej jedwabną pościel i ujrzałem piękno jej nagiego ciała oraz poczułem jego zapach, uwierzyłem w istnienie aniołów. Po tym, co robiła i jak się zachowywała, jak przeżywała stan uniesienia, uwierzyłem, że to anioł z diabelską duszą. Nie wiem, ile czasu trwała ta anielska miłość i to diabelskie pierdolenie się opętanej pary. Czas nie grał roli, liczyło się tylko nasycenie emocji, pożądanie i dzikość. Kochałem i nienawidziłem, chciałem przytulać i chronić, a jednocześnie zniewalać i rządzić jej ciałem. To wszystko jak odpuszczenie moich grzechów poprzez grzech.
Gdy ponownie otworzyłem oczy, anioła już nie było, lecz moc, którą mi przekazał, pozwoliła mi wstać i zmierzyć się ze wszystkim, co miało mnie spotkać, a czego nie mogłem sobie przypomnieć od wejścia do ,,Fajnego Miasta” aż do momentu, kiedy znalazłem się z tą zjawiskową dziewczyną w łóżku. Rozejrzałem się po pokoju. Był ogromny, urządzony w stylu rustykalnym, jakbym znajdował się gdzieś wysoko w górach. Był kominek, wygodne wielkie fotele i wielka drewniana ława. Dużo drewna i kamienia. Całość sprawiała wrażenie komfortowej wiejskiej chaty. Jak się tu znalazłem? Gdzie jestem? Mimo usilnych starań i klepania się w głowę z nadzieją, że wstrząsy pomogą, aby coś sobie przypomnieć, choć jakiś szczegół, nie udało mi się nic wyłuskać z pamięci. Wstałem kierując się do pierwszych drzwi z nadzieją, że znajdę za nimi odpowiedź, gdzie jestem. Znalazłem się nie na zewnątrz, ale w pokoju kąpielowym, który można spotkać tylko w apartamentach bardzo drogich i dobrych hoteli. Takie udogodnienia nie przysługują zwykłym gościom w standardowych pokojach. Przeszklona kabina, na moje oko parę metrów kwadratowych, posadzka z naturalnego kamienia, prysznic deszczowy, cała łazienka wykończona w kamieniu i drewnie, z dużymi lustrami i przeszkleniami. Szukałem na szlafroku i ręcznikach jakiegoś monogramu, loga hotelu, lecz nie doszukałem się. Kabina kusiła, ale cały czas czułem zapach tej tajemniczej kobiety, nie miałem więc ochoty brać prysznica. Gdyby nie ten zapach, który jeszcze czułem na swojej skórze, z pewnością uznałbym jej obecność za sen na jawie. A jednak to było realne, choć magiczne. Trzeba jednak wracać do życia i to nie tego tworzonego przez magię, lecz tego prozaicznego.
Za następnymi drzwiami znalazłem kuchnię, którą uznałem za ideał. Nawet nie ze względu na wyposażenie i design, który świadczył o tym, że zaprojektował ją utalentowany dekorator, a dlatego, że stał w niej fantastyczny wielofunkcyjny ekspres do kawy, taki, jakie można spotkać na zachodzie Europy w cafe barach i Starbucksie. Wystarczyło pod odpowiednią dyszę wsadzić filiżankę lub kubek, wybrać rodzaj kawy: normalna, latte, espresso i nacisnąć przycisk z odpowiednią ikoną. Usiadłem wygodnie na stołku kuchennym, który nic nie miał wspólnego z moim taboretem w Czerkasach. No może prócz tego, że obydwa miały cztery nogi. Pierwszej kawy, którą zaczynam dzień, nie pijam bez papierosa. Wszedłem więc do pokoju, by rozejrzeć się za garniturem, w którym przyjechałem, miałem w nim na pewno paczkę papierosów. Rozejrzałem się po krzesłach, fotelach, spojrzałem na podłogę, nie znalazłem. No to, kurwa, nieźle, pomyślałem. Jestem nie wiem gdzie, nie pamiętam nic i w dodatku na golasa. Już chciałem wrócić do łazienki po ręcznik, by nie świecić gołą dupą, gdy zauważyłem przenośny hebanowy wieszak na kółeczkach, nazywany czasem cichym sługą, na którym wisiała moja wyprasowana koszula wraz z odświeżonym garniturem, a obok stały wyglancowane na połysk pantofle. Na półeczce zobaczyłem portfel, paszport i papierosy. Odkryłem też garderobę, gdzie znalazłem swoją walizkę, czyli jedną czwartą dobytku. A za łazienką saunę, tak zwaną banię.
Domyśliłem się, że nie jestem w hotelu, tylko w czyjejś rezydencji, zapewne w domku dla gości, a nie domu właściciela. Facet ma klasę i gust, i wie jak zamieniać pieniądze w rzeczy i serwis, który nie jest nachalny, lecz dyskretnie dba o wygodę gości. Domyśliłem się, że jestem gościem Iwana. Zatem nic strasznego nie mogłem nawywijać w czasie mojego przywitania w ,,Fajnym Mieście”. No prócz tego, że na pewno schlałem się jak świnia i rzygałem jak kot.
Otworzyłem drzwi na ganek, widok z niego oczarował mnie bardziej niż wnętrze domku. Miałem przed sobą starodrzew: klony, dęby i gatunki, których nie umiałem nazwać, a ich wielkość budziła respekt. Zauroczyła mnie wszechogarniająca cisza, w którą wplatał się delikatny szum tych majestatycznych drzew. Na ganku, jak to na porządnym ganku, była ława, krzesła i troszkę przerysowany w swej doskonałości bujany fotel. Dobrze, że nie było kapelusza wiszącego na gwoździu i winchestera, poza tym wszystko pięknie się komponowało. Każdy normalny człowiek chciałby mieć taki ,,domek”, pomyślałem, mając świadomość, że zwykłych, uczciwie zarabiających na chleb gdziekolwiek na świecie ludzi po prostu na takie cudo nie stać. Domek zewsząd otaczały drzewa, jakbym znajdował się w starym lesie. Z daleka między drzewami dostrzegłem dom gospodarza, architektonicznie przypominający dom w stylu kolonialnym. Trzeba mieć nie lada wyobraźnię, by wybudować sobie dom w takim stylu na Ukrainie. Przy froncie domu zauważyłem kilka samochodów i krzątających się ludzi. Usiadłem na ganku, zapaliłem papierosa i popatrzyłem na drzewa, które wywoływały we mnie poczucie, że wszystko mija i wszystko poza teraźniejszością to miszmasz. Zacząłem ponownie myśleć o Bratuszcze, o tym, co się z nim stało. A jeżeli stało się to, czego starałem się nie dopuszczać do siebie, to… poczułem się winny. Przecież to ja doprowadziłem do takiego finału, dzwoniąc do chłopaków z Zachodniej Ukrainy. I w tym momencie kompletnie przestało mi się podobać miejsce, którym zachwycałem się chwilę wcześniej. Dotarło do mnie, że te piękne domy, te aranże, wykończenia z najdroższych materiałów, kryształowe szklanki i porcelanowe kubki, to ładnie pomalowane łajno stworzone kosztem ludzkich tragedii.
Jedynym czystym pięknem, prawdą i siłą w tym miejscu, są te kilkusetletnie drzewa. Postanowiłem jak najszybciej stąd wyjechać, nie tylko z tego miejsca, lecz z tego miasta i kraju. Wiedziałem też, że nawet kiedy opuszczę Ukrainę, wyjadę jak najdalej, to i tak zawsze będzie mi towarzyszyło Bratuszkowe tarataratara. Cokolwiek bym nie robił, jak żył i ile czasu chodził po tym świecie. Przypaliłem następnego papierosa, zaciągnąłem się porządnie i usłyszałem głos:
– Tu się nie pali, hahahaha.
– Taras.
Przywitaliśmy się ciepło, obejmując i poklepując po plecach jak starzy znajomi. Spotykasz w życiu ludzi, których widzisz dosłownie parę minut, możesz z nimi również nie zamienić zbyt dużo słów, a czujesz jakbyś tą osobę znał przynajmniej połowę swojego życia i wzbudza ona w tobie na dzień dobry najlepsze uczucia: bliskość, ciepło, zaufanie, dobro. Poznałem się z Tarasem w Warszawie, kiedy przyjechał na negocjacje z Gruzinami. Pewnego razu zrobiło się nerwowo. Na tyle nerwowo, że wszystko wisiało, w przenośni i dosłownie, na ostrzu noża. Wtedy kazano mi wyjść i poczekać na zewnątrz. Sytuacja była dla mnie trudna, w razie niepowodzenia rozmów z problemem wrogiego przejęcia biznesu zostałbym sam z Gruzinami, a to skończyłoby się dla mnie naprawdę źle. Wtedy wyszedł do mnie Taras, który przecież nie musiał mnie pocieszać i uspokajać, a jednak to zrobił. Powiedział, że wszystko będzie w porządku i chłopaki zrobią wszystko, by ten burdel zakończył się dla mnie pozytywnie. I tak się stało. Nigdy mu tego nie zapomnę. Zdecydowałem się więc zapytać go wprost, co się stało z Bratuszką.
– Taras, co się stało z Witalijem? Tylko powiedz jak jest.
– Adam, ja zawsze mówię jak jest i zawsze mówię prawdę.
– To mów, bo Bóg mi świadkiem, że zwariuję.
– Jak co? Witalik zajmuje się królami.
– Kurwa, jakimi królami?
– No, królikami. Z ojcem.
– Królikami?!
– Ty nic nie pamiętasz z ,,Fajnego Miasta”? W sumie jak masz pamiętać, skoro piłeś wódkę jak wodę, hahahaha. Mówiliśmy ci, że jak chce ci się pić, to pij wodę albo soki, a nie wódkę.
– Kurwa, Taras! To Witalik żyje?
– Myślisz, że Iwan go odjebał? Hahaha. Ty to masz wyobraźnię, hahahaha. Bratucha z Iwanem się zna jeszcze ze szkoły, dlatego nawet nie dostał wpierdolu. No, ale został odsunięty.
– Kurwa, ale mi napędziliście strachu, ja już chciałem wypierdalać z Ukrainy. Uff...
– Przecież rozmawiałeś na ten temat chyba z wszystkimi przy stole.
– Jakimi wszystkimi? Pamiętam tylko jak przyszliśmy do restauracji i jak ty i drugi Taras trzymaliście mnie za ramiona.
– No, też pamiętam jak rzygałeś, a Taras długo nie zapomni ci, że obrzygałeś mu nowe pantofle.
– Chuj, kupię mu nowe pantofelki, nawet z dożywotnim serwisem szewca. Najważniejsze, że Bratuszka żyje.
– Adam, głupku, Iwan jest złodziejem po waszemu, po naszemu biznesmenem, ale nie mordercą. Pojebało cię? Jakby trzeba było zabijać za takie rzeczy, jakie zrobił Bratuszanin, to na Ukrainie brakowałoby facetów. Witalik został odsunięty, czyli wykluczony. Nie ma go już w grupie, nie ma ochrony ani nie ma dostępu do pieniędzy i pracy. Dlatego powiedziałem, że hoduje króliki na mięso i skórki. Robi to, co jego ojciec. Jesteś z Polski, nie rozumiesz zwyczajów i naszego cik cik cik, ale wczoraj mówiłeś, że będziesz jeszcze troszkę tutaj, to zdążysz wszystko poznać i zrozumieć. Teraz jesteś gościem Iwana i ciesz się tym. Nie każdy może nim zostać, a ty jesteś chyba pierwszym z Polski. Podobała ci się Weronika?
– Jaka Weronika?
– Ta Polka, którą Iwan specjalnie sprowadził dla ciebie z Kijowa. Piękna, co? Marzenie, pierwsza klasa.
– To ten anioł o diabelskim kuszeniu to Polka?
Pierwszy raz od prawie pół roku miałem tak blisko rodaczkę i nie zamieniłem z nią ani jednego słowa.
– Dobra, ja uciekam. Iwan dziś wieczorem wraca z Kijowa i ma jeszcze jakieś plany związane z tobą. A jak z Gruzinami, spokój? Jak już wszystko ogarniecie, zapraszam cię do siebie. Mówiłem tacie, że przyjechał Polak i tato bardzo chce spotkać się z tobą.
– Jasne, że tak. Taras, jak zobaczysz Bratuszkę powiedz mu, że go zabiję, jak go spotkam.
– Spotkasz, spotkasz. Bratucha żyje w tym samym miasteczku, co ja.
Witalik żyje. Jak dotarło do mnie, że on żyje, to ja też zacząłem żyć i cieszyć się luksusem, za którym się stęskniłem, a o którym już prawie zupełnie zapomniałem. Skoro Iwan jest biznesmenem, cokolwiek to znaczy w języku ukraińskim, to nie ma nic gorszącego w tym, abym się zabawił, abym korzystał w pełni z danego mi luksusu. Uspokojony przeszedłem się po posiadłości, podziwiając pracę ogrodnika, który umiejętnie wkomponował między stare drzewa wyłożone kamieniem małe chodniczki i takimi samymi ułożonymi w kwadrat kamieniami otoczył każde drzewo. Posiadłość okalał wysoki mur, pokryty starannie przyciętym żywopłotem. Kiedy tak zwiedzałem i podziwiałem ten prywatny park, zadzwonił Iwan z pytaniem, jak się czuję i informacją, że w nocy będzie z powrotem. Jeśli chcę jechać do Lwowa, to mogę przejść się do bramy wjazdowej, gdzie wartownik da mi klucze do samochodu, a jeśli chcę zjeść coś na miejscu, to Sasza zamówi coś do jedzenia z miasta. Domyśliłem się, że Sasza to człowiek, który siedzi w budyneczku koło bramy wjazdowej.
Nie podchodziłem pod sam dom Iwana, starając trzymać się na uboczu. Zapaliłem więc i postanowiłem odpocząć na ganku. Może nie w bujanym fotelu, bo ze mnie żaden chłopak z prerii, lecz w wygodnym wiklinowym koszu. Zadbano nawet o taki szczegół jak skrzynia z kocami. Wciąż była wiosna, a nie lato, dosyć szybko zrobiło się zimno i szaro, ale tylko przez chwilę. Nim słońce całkiem zgasło, w całej posiadłości pojawiła się iluminacja. Podświetlony był nie tylko domek, ale także każde większe drzewo i alejki. Fantastyczny widok i świetna praca. Podziwiając ten widok zastanawiałem się, kiedy Iwan zarobił aż takie pieniądze. Przecież to wszystko, co widzę, warte jest miliony, i to nie hrywien. A nie widziałem jeszcze wnętrza domu gospodarza. Starałem przypomnieć sobie, jak dawno Iwan był w Polsce. Dostał wtedy chyba zlecenie nastraszenia jakiś Ruskich, którzy nękali znajomego biznesmena pana Władysława. A może miał rozkręcać jakiś biznes na Litwie czy gdzieś tam? Albo został nowym „właścicielem” czy prezesem zadłużonej spółki, w której trzeba było zmienić zarząd? Ale za taką robotę raczej nie kupisz takiej rezydencji. Chyba że w tym czasie, jak się nie widzieliśmy, wygrał w totolotka? Jeśli tak, to raczej w USA, a nie na Ukrainie.
Moje dywagacje przerwał klakson podjeżdżającego samochodu, domyśliłem się, że to Iwan. Odłożyłem koc i podszedłem do niego. Zamieniliśmy parę słów, Iwan przeprosił mnie, że nie może się mną zająć, bo musi jeszcze wrócić do miasta. Na moje pytanie, czy do Tarnopola, powiedział, że nie, ponieważ jesteśmy pod Lwowem. Nie okazałem swojego zdziwienia, nie chcąc pokazać, że nie pamiętam, jak z Tarnopola znalazłem się pod Lwowem, przecież to kawał drogi. Iwan tylko roześmiał się:
– Nie pamiętasz? Zobaczymy się jutro rano i pogadamy, a jak będziesz czegoś potrzebować, to poproś Szaszkę. On ci we wszystkim pomoże. Spokojnego wieczoru.
– Spokojnego, Iwan.
Posiedziałem sobie jeszcze na westernowym ganku zastanawiając się, czego może chcieć ode mnie Iwan, skoro mnie tak gości, że czuję się jak ktoś wyjątkowy? Przecież nie łączyło nas nic tak istotnego, by poświęcał mi tyle uwagi i udzielał takiej gościny. To, o czym mówił Wrrrona, czyli że Iwan zwrócił uwagę na to, jak traktowałem chłopaków z Ukrainy w Polsce, że dawałem zarobić i dzieliłem sprawiedliwie, to chyba nie powód do goszczenia mnie jak króla. Poza tym dzieliłem równo i sprawiedliwie, bo zawsze bałem się takich ludzi, słysząc różne historie o brutalności i bezwzględności grup ze Wschodu. Pewnie dlatego nigdy nie zdecydowałem się, aby ich w jakikolwiek sposób wyrolować na kasę, jednak strach powstrzymywał mnie przed tym skutecznie. Skończyły mi się papierosy, więc żeby się nie wkurwiać, że nie mam co palić i nie szukać po nocy Saszki, wróciłem do łóżka, gdzie znów poczułem zapach Weroniki, tajemniczej Polki z Ukrainy.SKŁADANIE KAŁASZA NA CZAS
Dom, a raczej chatka Tarasika, była bardzo skromna, jednopiętrowa i widać było, że zamieszkana była już od wielu pokoleń. Nie było w niej plastikowych okien, nie była też obłożona różowym tynkiem, co w tych okolicach było albo bardzo modne, albo rzucono tu kiedyś na bazar różowy tynk z Chin w korzystnej cenie. U Tarasa framugi okien i rynny były pomalowane w barwy narodowe, żółto-niebieskie. Uchował się nawet drewniany płot, taki sam jaki dzielił Pawlaków i Kargulów. Podobnie jak u mojej babci, tylko biedniej. Na podwórzu ganiało dwóch młodych chłopaków, wyglądali na jakieś dwanaście-trzynaście lat. Jak się domyśliłem, to byli synowie Tarasa.
Ujrzawszy ojca szybko podbiegli i grzecznie stanęli przy nim. Przyglądali mi się z ciekawością, jak to młodzi chłopcy, ale przywitali jak dorośli, przedstawiając się imieniem i nazwiskiem oraz podając mi rękę. Uścisk mieli równie mocny, jak Taras i jego ojciec, i taki sam błysk w oku. Pomyślałem, że rośnie następne pokolenie patriotów ukraińskich, wychowywanych w tym samym duchu miłości do ojczyzny. I raczej się nie pomyliłem, ponieważ po wymianie wstępnych grzeczności chłopcy usilnie prosili ojca, żeby wyraził zgodę na pokazanie panu Adamowi z Polski tego, czego się niedawno nauczyli. Powtarzali przy tym jeden przez drugiego: proszę tato, proszę, proszę... Obserwowałem reakcję Tarasa i zachowanie chłopców. Od razu dało się wyczuć u tych dzieci respekt i szacunek do ojca, ale nie taki wymuszony, zdobyty surowością wychowania, tylko nabyty naturalnie, wynikający z obserwacji, może przekazany w genach. Taras zaśmiał się i odpowiedział, że jak chcą coś pokazać panu Adamowi, to powinni zapytać pana Adama, czy chce to zobaczyć. Jak mogłem się sprzeciwić?
– Tutaj, panie Adamie, tutaj. Niech pan podejdzie do nas.
Podeszliśmy z Tarasem do komórki, by się dowiedzieć, co mają mi do pokazania. Byłem przekonany, że jak to dzieci, pokażą mi małe pieski lub małe kotki, albo rowery, które dostali na urodziny. No to się zdziwiłem. A raczej w klasyczny sposób opadła mi szczęka. I to tak, że musiałem ją zbierać z podłogi. W komórce na stole ujrzałem dwa wielkie automaty AK-47. Popatrzyłem na chłopaków, na Tarasa i jeszcze raz na stół, na to, co na nim leżało. Chłopcy wzięli pistolety do ręki i zapytali się mnie, czy mam zegarek. Pokręciłem głową, że nie. Te pistolety maszynowe były prawie tak duże jak oni. Tarasik powiedział, że on będzie odmierzał czas. Bracia między sobą chcieli ustalić, który pierwszy zaczyna, co prawie doprowadziło do kłótni. Ojciec powiedział tylko: cicho, i chłopcy w tej samej sekundzie uspokoili się. Taras zarządził, kto pierwszy zacznie pokaz, polegający na rozłożeniu na czas pistoletu maszynowego AK-47 i ponownym złożeniu go do stanu używalności, czyli do stanu, w którym można z niego strzelać.
Zaczął starszy z chłopców. Po włączeniu stopera przez Tarasa syn szybko pochwycił broń i zaczął ją rozkładać na czynniki pierwsze, komentując głośno, jaką część tej broni rozkłada i za co ona odpowiada. Pierwsze, co zrobił, to poinformował mnie, że najważniejsze jest bezpieczeństwo, skierował lufę w dół i sprawdził, czy nie pozostał patron, czyli kula. Potem już komentarzy nie rozumiałem, co do czego służy i za co odpowiada, ponieważ robił to tak szybko i tak sprawnie, że nie nadążałem za nim, poza tym nie znałem specjalistycznego wojskowego słownictwa. Może wychwyciłem jedno czy dwa słowa, lecz nie potrafiłem połączyć ich z czynnościami, które wykonywał. Jedyną broń, jaką kiedykolwiek miałem, to pistolet gazowy, którego zresztą nigdy nie użyłem. No i może korkowca, którego dostałem na jakimś odpuście, gdy byłem w ich wieku. Stop. Ile? Ile? – dopytywał się starszy i młodszy, który zaraz po nim zaczął rozkładać A-K47, również zwracając się do mnie, że najważniejsze jest bezpieczeństwo i trzeba broń najpierw przeładować, aby sprawdzić, czy nie został żaden nabój. Nie wiem, który był pierwszy. Taras powiedział, że czasy mieli równe, co ani starszego, ani młodszego nie usatysfakcjonowało, lecz nie dyskutowali. Widać, że nauczeni byli słuchać ojca i nie spierać się z tym, co mówił. Dla mnie obydwaj byli szybcy jak Billy Kid.
Po tym pokazie byłem w stanie uwierzyć w to, co mówił Taras o RPG, że jest przygotowany na ruskie czy niemieckie czołgi. Synowie Tarasa mieli jeszcze jakąś sprawę do ojca na osobności. Taras powiedział, że za chwilę przyjdzie, a ja, jak chcę, to mogę pobawić się tymi kałaszami. Wziąłem jednego z nich, by sprawdzić czy prawdziwy, czy to czasem nie podróbka. Był ciężki i nie miał uszkodzonej lufy. Tak tylko, jako laik, mogłem sprawdzić czy są prawdziwe, czy nie. Stałem w drewnianej komórce i trzymałem w ręku prawdziwy pistolet maszynowy, chyba najbardziej rozpoznawalną i rozpowszechnioną broń na świecie. Pierwszy raz w życiu trzymałem w rękach coś takiego. Nie atrapę, nie patyk czy plastikowy pistolet z dzieciństwa, kiedy z kumplami biegaliśmy wokół bloku podzieleni na Polaków i Niemców i toczyliśmy przez całe dnie wojny, szczególnie w soboty po teleranku. Wszyscy moi rówieśnicy, łącznie ze mną, byli pod wpływem nieśmiertelnego serialu ,,Czterej pancerni i pies”. A tu nagle, kurwa, prawdziwa maszyna do zabijania. Zmroziło mnie. Nic nie zostało z pierwszej fascynacji kałasznikowem i podziwu dla umiejętności dzieci Tarasa. Dotarło do mnie, co przed chwilą zobaczyłem: dwóch nastoletnich chłopców świetnie radzących sobie z bronią, z jej składaniem i rozkładaniem. Odłożyłem z powrotem na miejsce AK-47 i przypomniałem sobie scenę z jakiegoś filmu dokumentalnego o dzieciach walczących w Afryce, wcielonych na siłę do partyzanckich oddziałów w takich krajach jak Liberia, Sierra Leone, Kongo i wysyłanych najczęściej na pierwszą linię frontu, gdzie przeciętna długość życia takiego dziecka od pierwszego dotknięcia broni do śmierci wynosiła trzy tygodnie.
Wyszedłem szybko z komórki, już nie tak zafascynowany tym, że tak małe dzieci umieją posługiwać się kałaszami. Zmroziło mnie, że są uczone zabijania taką bronią. Poczułem nawet złość na Tarasa. Zapaliłem, żeby trochę ochłonąć i zacząłem wypatrywać chłopców i Tarasa. Dopiero po paru minutach dostrzegłem ich, jak przechodzą przez dziurę w płocie. Chłopcy szli z szerokim bananem na twarzy, a Taras trzymał coś w wiklinowym koszu, do którego co i raz zaglądały uczepione jego ramion dzieci. Mnie także pojawił się na twarzy banan, gdy zobaczyłem, co przynieśli. W koszu spał mały szczeniak, nie wiem jakiej rasy, bialutki z różowym nosem. Już się domyśliłem, jaką sprawę na osobności mieli chłopcy do taty. Taras zrobił im przy mnie małą pogadankę na temat psa i obowiązków związanych z nim. Jeśli chcą, by został w domu, muszą spełnić parę warunków i teraz niech mu odpowiedzą, czy się tego zobowiązują, czy dadzą radę, będą w tym sumienni, oddani, czy może lepiej oddać psa z powrotem sąsiadowi?
Taras podkreślił, pies to istota żywa, ma serce i duszę, czuje radość, smutek i ból. Mają go traktować jak trzeciego brata. Pies zawsze ma być najedzony, czysty, zawsze ma mieć ogon w górze i nim machać. To będzie dowód na to, że jest szczęśliwy. Chłopcy na wszystko twierdząco kiwali głowami i przyrzekali, że zrobią wszystko, aby tak było.
– I jeszcze jedno. Nie pozwólcie, nigdy, ale to nigdy, aby wchodził do kuchni z brudnymi łapami, bo wtedy mama wyrzuci tatę z domu razem z tym psem.
Domyśliłem się, że Tarasik wcześniej ustalił z żoną, że szczeniak pojawi się u nich w domu, a ona zrobiła mu pogadankę na ten temat, podobną pewnie do tej, jaką on teraz zrobił swoim dzieciom. Zdrowa rodzina, pomyślałem, ojciec głową, a matka jej szyją.
– I jeszcze jedno, jak będzie się wabił? Jak dacie mu na imię?
Padło szybko dużo propozycji, ale braciom trudno było się dogadać i zgodzić na jedno imię. Taras zwrócił im uwagę, że nie mogą się ciągle kłócić o duperele, są braćmi i mają się wspierać, współpracować ze sobą.
– Po to Pan Bóg chciał, abyście chodzili po tym świecie razem, a nie osobno, po to jesteście braćmi – napominał ich, pewnie nie pierwszy raz. I zarządził – Jeżeli nie możecie dojść do porozumienia, to imię dla szczeniaka wybierze wujcio Adam.
Chłopcy się zdziwili i zapytali:
– Pies ma mieć na imię Adam?
Taras tylko się roześmiał i powiedział, że nie „Adam”, tylko wujcio Adam wybierze imię dla szczeniaka. Spotkał mnie zaszczyt i miłe zaskoczenie, ale i w jakimś stopniu odpowiedzialność, by wybrać odpowiednie imię. Pomyślałem, że dobrze będzie nadać mu typowe, polskie imię przypominające mi coś fajnego z mojej wsi, w której wychowywałem się za młodu.
– Od dzisiaj ten szczeniak będzie się nazywał Kajtek – zaproponowałem. – Możecie do niego mówić Kajtuś.
Teraz już czterech facetów pochylało się nad koszem i szczerzyło zęby w uśmiechu. Chłopcy powtórzyli parę razy głośno: Kajtek, Kajtek, Kajtek, by się przyzwyczaić i nie zapomnieć, jak nazywa się ich pupil. Widać było, że aż się rwą, żeby pochwalić się psem matce, bo gdy tylko imię zostało wybrane, chwycili z obu stron kosz ze szczeniakiem i krzycząc radośnie: mama, mama, potuptali do domu. Rozczuliłem się, ale wciąż nie dawała mi spokoju ta scena z bronią. Podejście Tarasa i pogadanka na temat opieki nad psem tylko w jakimś stopniu mnie uspokoiły. Mogłem się domyślać, że priorytetem Tarasa i siłą nadrzędną jest życie, nie śmierć. Mimo to zapytałem go wprost, po co uczy takie małe dzieci posługiwania się tak straszliwą bronią. Taras popatrzył na mnie i rzekł:
– Adam, ja nie uczę ich posługiwać się bronią, by na kogoś napadali, ja ich uczę, by umieli się bronić, aby nie byli bezbronni, gdy ktoś przyjdzie zrobić im krzywdę, a mnie zabraknie. Oni muszą umieć obronić siebie nawzajem i swoją rodzinę. Jak się nauczą bronić rodziny, swoich najbliższych, to nauczą się i zrozumieją, że ich rodzina to też Ukraina, ich ojczyzna, i też trzeba jej bronić. Bóg na niebie mi świadkiem, że nie pragnę, by coś takiego się wydarzyło, ale rozmawiałeś dziś z moim tatą. Wiesz jak było, co się stało, znasz historię i domyślasz się, że niestety wszystko jest możliwe. Ja nie pozwolę na to, by stali bezczynnie, byli bezbronni, jak nie daj Boże, przyjdą kiedyś jakieś pederasty z NKWD, czy KGB i zabiorą nam bliskiego, wywiozą tysiące kilometrów stąd, tylko za to, że chcemy żyć w wolnym kraju. Nigdy więcej.
– Tarasik, nie mam pytań.
– Adam, jestem bardzo rad, że zapytałeś. Widać, że choć prawie się nie znamy, szanujesz moją rodzinę i nie jesteś obojętny na to, co widzisz. A teraz chodźmy do chaty, bo Natalka zrobiła coś do jedzenia i widzę, że od minuty stoi w oknie i wymachuje pięścią, że cię nie zapraszam do domu. Chodź Adam, to dobra kobieta, będzie mi miło, abyście się wreszcie poznali, bo ma dla ciebie niespodziankę.
– Jaką, Tarasik? Pokaże jak się obsługuje działo przeciwlotnicze? Hahaha.
– Nie, sam zobaczysz, hahaha.
Domek Tarasa również w środku był bardzo skromny. Absolutnie niczym nie przypominał wypasionego luksusu domku dla gości u Iwana. Malutka kuchnia, pokój dla dzieci i pokój gościnny, który pełnił też funkcję sypialni rodziców. Skromnie urządzony, jakby większość przedmiotów i mebli, krzesła, szafki kuchenne, ławy, została odziedziczona po poprzednich lokatorach. Wszystko to zdążyłem ujrzeć z maleńkiego przedpokoju, gdzie trzy osoby, chcące jednocześnie rozebrać się, z pewnością by się nie zmieściły. Na oko domek miał nie więcej niż czterdzieści metrów kwadratowych. Może powinienem go nazwać domeczkiem, ponieważ nawet nazywanie go domkiem było nieadekwatne. Zdjąłem kurtkę, powiesiłem na haczyku, następnie buty i położyłem je na małej półeczce. Może było skromnie, ale było widać, że pani domu bardzo dba o porządek. Dupy nie urywało i widać było, że właściciele tego domu żyją skromnie, że zarabiają pieniądze w uczciwy sposób, nie przez żadne cik cik cik. To jednak wydawało mi się niespójne, ponieważ Tarasik znał Iwana i był z nim w bardzo dobrych relacjach, poza tym przecież był w pracy u mnie, czyli na negocjacjach z Gruzinami.
– Ej, Adam, co robisz?
– Jestem gotowy, Taras.
– Co robisz ze światłem w przedpokoju? Co je raz włączasz, raz wyłączasz? To nie dyskoteka.
– O, kurwa, Taras przepraszam, zamyśliłem się.
– A o czym tak myślałeś? Poznaj, to moja żona, Natalka.
Wreszcie poznałem Natalkę, żonę Tarasika i matkę następnego pokolenia ukraińskich patriotów. Tę, która ma charakter i kręci głową Tarasa. Piękna kobieta z czystym spojrzeniem, jak u obu chłopców. To mnie nie zdziwiło, w końcu była ich matką, lecz miała w nich jeszcze coś, co przypominało mi oczy Tarasa i jego taty. Pomyślałem, że pewne typy osobowości przyciągają się i stąd w nich wszystkich ten błysk w oku.
Chłopcy tymczasem wyszli z łazienki i stanęli przy stole. Usiedli na wskazanych przez ojca miejscach dopiero, gdy ja, jako gość, usiadłem pierwszy, potem Taras i jego żona. Nie wyrywali się do talerzy z jedzeniem, czekali grzecznie, aż mama zaproponuje mi, jako gościowi, coś ze stołu, potem nałoży ojcu to, na co miał ochotę, i sobie. Oni sięgali po jedzenie dopiero po zgodzie taty. Byłem w szoku i pełen podziwu dla chłopców, tak spokojnie czekających na swoją kolej, ale również dla rodziców, że tak wychowują dzieci. Chyba nigdy w Polsce, jak ogarniam pamięcią, nie spotkałem się z takim zachowaniem. Ich posłuszeństwo nie było spowodowane strachem, było naturalne. Jedynie szybkość, z jaką znikało z ich talerzy jedzenie, upodabniała ich do polskich rówieśników; chcieli jak najszybciej odejść od stołu. Stół oczywiście uginał się od jadła i wszelkich napitków. Próbowałem wszystkiego po troszku, aby niczego nie pominąć. Byłem bardzo ciekawy kuchni ukraińskiej, którą do tej pory znałem tylko z barów i restauracji, co zwykle ograniczało się do barszczu i pielmieni. Tu także tradycyjnie zacząłem od barszczu. Regionalna potrawa i, można powiedzieć, popisowe danie chyba każdej, nie tylko restauracji, ale też pani domu. Skosztowałem również blinów, zupy solanki, druny, lwowskiego winegret, sałatki, kuliszu. To ostatnie, jak się dowiedziałem od Natalki, to potrawa kozacka, tak zwane kulki mocy, które kozacy obowiązkowo zjadali przed bitwą. Przyznam szczerze, że jak dla mnie to nic specjalnego, kasza, słonina i jakieś mięso. No i skosztowałem wódeczki, ale nie pędzonej przez samego Tarasa, bo jak się przyznał, od niepamiętnych czasów, za każdym razem kiedy jest u taty, stara się z jego piwnicy przemycić pod pazuchą jedną buteleczkę do siebie. Jak to Natalka mówi, tatę i mamę odwiedza codziennie, chyba tylko po tę butelczynę, bo w piwnicy ma już większą kolekcję niż tata. Wyczuwając posmak owocu w ustach po wypiciu każdego kieliszeczka, uznałem, że rzeczywiście musiała uzbierać się Tarasowi niezła kolekcja ,,czterech pór roku”. Wyczuwałem znany mi już posmak wiosny, lata i jesieni. Nie pamiętam, która wódka miała dla mnie smak zimy, bo do próbowania zimy chyba nie dotrwałem, podobnie zresztą jak Taras.
Rano było mi troszkę wstyd przed panią domu, że znów uwaliłem się jak świnia, ale pocieszałem się, że Tarasowi też powinno być wstyd. Po pierwszym zeskanowaniu pokoju – gdzie jest szafa, gdzie telewizor, jaki jest jego rozkład i jakie są zasłony w oknach – z ulgą odkryłem, że znajduję się w pokoju hotelowym. Mimo usilnych starań i wytężonego myślenia, by cofnąć się pamięcią w czasie, nie udało mi się ustalić, jakim sposobem tu dotarłem. Ostatni obraz, który pamiętałem to to, że byłem pod ogromnym wrażeniem dzieci Tarasa i Natalki, tego jak grzecznie czekały na swoją kolejkę, by usiąść przy stole i zjeść z nami kolację.
Naturalnie, już od pierwszego otwarcia oczu, wyczekiwałem ze strachem wielkiego bólu głowy, tak zwanego suszniaka czy buduna, mówiąc po ukraińsku. Nic takiego jednak z moją głową się nie działo, co prawda mnie suszyło, ale w ustach czułem cały czas smak różnych owoców i ziół. Przypomniałem sobie jeszcze, że tą niespodzianką, o której mówił Taras, a która dotyczyła Natalki, była nie jej umiejętność obsługi działa przeciwlotniczego, a jej pochodzenie. Żona Tarasa jest Polką. Zakołatało mi głowie, czy ja przypadkiem nie przegadałem całego wieczoru z nią po polsku? Ja pierdolę, a to pijaki z nas, pomyślałem widząc, że obok, na kołdrze przykryty prześcieradłem, śpi Taras. Zamknąłem ponownie oczy i starałem się jak najgłębiej wniknąć w swoją duszę, czy czasem nie odwaliłem czegoś i czy dusza nie boli. Nie bolała, także wszystko musiało się odbyć poprawnie i kulturalnie. Jak się upewniłem, że dusza nie boli, postanowiłem odespać ten pełen wrażeń, informacji, historii i ciekawych ludzi poprzedni dzień i wieczór. Tylu ludzi tak serdecznych, otwartych i naturalnych nie spotkałem od wielu lat.
– Tarataratara wstawaj Adam. Mama dzwoniła, jedziemy na obiad.
– Taras, jaki obiad? Przecież przed chwilą jedliśmy obiad, coś ci się popierdoliło.
– To było wczoraj.
Znowu obiad? Chciałbym zjeść śniadanie z kawą, a nie obiad z wódeczką. No, ale jestem gościem i trzeba się dostosować, z szacunku dla gospodarzy, pomyślałem. Nawet jakbym musiał jeść same obiady i pić wódkę zamiast kawy. Popatrzyłem na Tarasa, żywczyk pełen życia, siły i werwy, chodził sobie po pokoju i mnie poganiał.
– Tarasik, pójdę na ten obiad i opierdolę nawet całego prosiaka, a jak będzie trzeba to i kozę, choć kozy mi szkoda, bo mają inne przeznaczenie, ale proszę, jedna kawa, najlepiej dwie.
Podjechaliśmy do jakiegoś baru za miastem, schowanego w lesie, przy jakiejś drodze. Co mnie zdziwiło? Jechaliśmy Jaguarem, nowiutkim, czyściutkim i w białych skórach.
– Taras, tu wszyscy jeżdżą jaguarami?
– Hahaha, tak, jaguarami jeżdżą biedni ludzie, a reszta zapierdala w rolls-royce’ach i ferrari, hahaha. Znowu nic nie pamiętasz? To niebezpiecznie, bo kiedyś jak popijesz i obudzisz się przy trupie, to wsadzą cię na całe życie do ciurmy. A ty do końca życia będziesz próbował sobie przypomnieć, czy ty zabiłeś tego człowieka, czy jednak nie. I teraz sobie pomyśl, że jesteś już w tym pierdlu dziaduszkiem i nagle sobie przypominasz, że to nie ty, a ktoś inny go zajebał. Nie pij tyle, Adam, jak nie umiesz. Rozumiem, ty europejczyk, nie przywykły bez trenerowki, ale lepiej pal jointy. Poważnie mówię, w życiu nie wiadomo, co może nas spotkać.
Jaguar oczywiście należał do Iwana. Ponoć po którymś kieliszku, zanim doszedłem do kosztowania wódki robionej zimą, zadzwoniłem do Saszki i poprosiłem go, aby przyjechał po mnie. To było nad ranem, a ponoć dzwoniłem jeszcze do Iwana, żeby mu powiedzieć, że pożyczam tego jaguara na tydzień. Iwan się troszkę wkurwił, że z takimi duperelami dzwonię do niego najebany i go budzę. Dusza mnie nie bolała, gdy się obudziłem rano, skąd to przeoczenie? Od razu zapytałem Tarasa:
– A co z Saszką?
– Nic, wrócił do Tarnopola pociągiem. Tam ktoś od Iwana przyjechał po niego innym samochodem.
– A gdzie spał?
– Jak gdzie? W pokoju obok.
– Ja pierdolę, muszę zadzwonić do Iwana i go przeprosić.
– Nie dzwoń, rozmawiałem dzisiaj rano z Iwanem. Wszystko w porządku, tylko się śmiał i poprosił, abym cię pilnował i nie pozwalał pić tak dużo, a że był wkurwiony, to cię wkręcałem. To ja zadzwoniłem wieczorem do niego i poprosiłem, aby pożyczył mi samochód przez ten czas, jak będziesz moim gościem, bo jak zauważyłeś, ja oligarchą nie jestem i nie mam samochodu.
– Kurwa, Taras, po chuj mnie tak okłamałeś!
– Adam, nigdy bym cię nie okłamał. Nie bez powodu wcześniej dałem ci przykład, jak się budzisz przy trupie nic nie pamiętając.
– Tylko mi nie mów, że jakiś trup był.
– Hahaha... nie, ale nie umiesz pić, to nie pij. No, może ciut ciut, bo bez tego żadnej sprawy na Ukrainie nie załatwisz.
To, kurwa, dowcipnisie, ale obaj, Taras i Iwan, mają rację, nie umiem pić i wszystko może się wtedy wydarzyć. Dostałem dobrą lekcję od Tarasa. Jak tak dalej pójdzie, niedługo wcale nie będę pił, jarał gandzi, przestanę pierdolić i pójdę do zakonu. Mam problem nie z piciem i nie z paleniem, ale z umiarem. Co za życie. Nawet kawa mi nie smakowała. No, ale nie była taka jak u Iwana. Nawet nie była z expresu, ani rozpuszczalna z mlekiem. Dostałem czarną, zalaną w szklance, od razu posłodzoną. Straszna, ale jakaś tam kawa. Piłem ją i obserwowałem Tarasika, jak chodzi wokół samochodu i rozmawia przez telefon. Jedna rozmowa, druga, trzecia… moja druga paskudna kawa, tym razem bez cukru... czwarta rozmowa Tarasa, piąta... Dobrze, że choć korzysta z jednego telefonu, a nie z czterech, jak Iwan. Dreptał wokół tego samochodu w tę i z powrotem. Na pewno ma ADHD, pomyślałem, nie umie ustać w miejscu. Już wcześniej zauważyłem, że siedzi w nim tyle energii, ile w dwóch jego synach.
Kiedy w końcu zajechaliśmy pod dom rodziców Tarasa, jego ojciec już na nas czekał. Siedział za stołem ubrany w charakterystyczną wielokolorową haftowaną koszulę ukraińską. Na stole oczywiście stała już wódeczka, na której widok aż mnie zemdliło, oraz wareniki.
Wypiłem z Tarasikiem i jego rodzicami na przywitanie po pięćdziesiąt gram, skupiając całą moją wolę i siłę, by na dzień dobry gorzałki nie zwrócić. Ale nawet mnie nie skrzywiło, poczułem smak jakiegoś owocu i dostałem jakby nowej energii. Sam smak, nie mówiąc o działaniu wódki, kusił, aby wypić więcej. Miałem jednak dobrze zakodowaną lekcję pod tytułem – umiar. Obraz, jak budzę się przy trupie, skutecznie hamował moje pijackie zapędy. Tym razem nie wdawałem się w poważniejsze dysputy polityczno-patriotyczne, choć miałem wcześniej w planie porozmawiać z tatą Tarasa o rzezi wołyńskiej. Nie miałem jednak nastroju, a poza do pana Gregorowicza ciągle ktoś przychodził, ktoś go odwiedzał, a do Tarasa non-stop ktoś dzwonił. Taras bez przerwy wychodził i krążył w kółko, aż kręciło mi się w głowie od samego patrzenia. Obserwowałem obydwu, jacy oni do siebie podobni w ruchach, zachowaniu, obaj cały czas zajęci jakimiś sprawami. Mama Tarasa, jak klasyczna mama i żona, też zajęta, też cały czas w ruchu. To coś gotowała, to dla gości kroiła ciasto i robiła herbatę. Żywy dom.
Po dwóch godzinach troszkę mnie znudziło takie siedzenie przy stole i obserwacja tego, jak każdy z tych bliskich mi ludzi jest czymś nieustająco zajęty, a ja siedzę jak truteń. Ukłoniłem się i pożegnałem z tatą i mamą Tarasa, wyszedłem do ich syna, by zapytać, jakie mamy plany. Taras skończył chyba pięćdziesiątą tego dnia rozmowę telefoniczną i trochę się zawstydził czy zmieszał, że jestem jego gościem, a on praktycznie nie przebywa ze mną. Mnie nie przeszkadzało, że się nudziłem choć jestem, jak oni to nazywali, gościem. Nie uważałem, że mają się mną opiekować i zajmować. Nie jestem przecież dzieckiem, lecz Taras na tyle się przejął tą sytuacją, że wyłączył telefon i przeprosił.
– Adam, jedziemy na zamek, pokażę ci piękne miejsce. Ty wiesz, że te nasze Rutkowice mają już tysiąc lat?
– Taras, włącz z powrotem telefon i załatwiaj swoje sprawy. Przyjdzie czas, to sobie pogadamy i coś się wymyśli. Ja idę do miasteczka, popatrzeć, co to za miejsce. Przyjdę za godzinę, może dwie, zdzwonimy się.
– Dziękuję, że rozumiesz. Mam trudną sprawę. Później ci wszystko opowiem.
Mimo że Rutkowice mają, jak powiedział Tarasik, tysiąc lat, na próżno szukać w nich jakiegokolwiek historycznego akcentu. Oprócz ruin zamku, górujących nad miasteczkiem, nie zauważyłem nawet fragmentu cegły, czegokolwiek, co miałoby więcej niż sto lat. Poczułem się bardzo samotnie, ale to poczucie samotności było inne niż w klasycznym rozumieniu tego słowa. Otaczali mnie ludzie mi życzliwi, szczerzy, dla których byłem prawdziwym gościem. Czułem ich ciepło i bezinteresowną życzliwość, a jednak czułem się samotny. Zazdrościłem im wszystkim, począwszy od Iwana, Tarasa, Saszki, pana Gregorowicza, jego żony, dzieci Tarasa, a na mijanych ludziach skończywszy, że każdy coś robi, ma cel, jakieś sprawy, gdzieś się spieszy, gdzieś się spóźnia, po prostu żyje każdym dniem, każdą godziną. A ja jestem jak zawieszony, jakby ktoś tam na górze miał pilota i wcisnął pauzę lub wyłączył dźwięk moich pragnień i planów. Pomyślałem: ni chuja. Popatrzyłem w niebo i krzyknąłem:
– Ej, włącz play na pilocie!
Wyjąłem telefon, ale nie po to, by zadzwonić tam na górę, bo nie miałem numeru, nawet w moim tajnym notesie nie miałem tego kontaktu do tak wysokich sfer. Zadzwoniłem do Bratuchy, który gdzieś tu mieszkał, aby dowiedzieć się, co jest, kurwa, z kranami?