Światłoczuła - ebook
Światłoczuła - ebook
Ekscytująca biografia ikony polskiej fotografii XX wieku
Zofia Chomętowska – fotografka, której zdjęcia stały się unikatową kroniką ubiegłego stulecia.
Światłoczuła to opowieść o pasji i odwadze, by podążać własną ścieżką i szukać światła w czasach mroku.
Zofia Chomętowska – eksperymentatorka, zapalona automobilistka, patrząca na świat przez wizjer swojej ulubionej leiki – urodziła się w 1902 roku na Polesiu. Dorastała w rodzinie ziemiańskiej, bywała na międzywojennych salonach Warszawy, jako jedna z pierwszych polskich fotografek przecierała międzynarodowe szlaki.
Wierna marzeniom, wolna i niezależna, nowoczesna w myśleniu, szybka w działaniu, przełamywała stereotypy obyczajowe. Czujna obserwatorka rzeczywistości dokumentowała życie na Polesiu, międzywojenną Europę, modernizującą się Warszawę Starzyńskiego i powojenną Warszawę w ruinach, pełną nadziei na odbudowę. Jej fotografie stanowią bezcenne archiwum życia w Polsce, ale także Argentynie, dokąd wyemigrowała w 1947 roku.
W swojej najnowszej książce Ula Ryciak po raz kolejny buduje bliską i wielowymiarową relację ze swoją bohaterką. Po bestsellerowych biografiach Potargana w miłości. O Agnieszce Osieckiej oraz Niemoralna. Kalina, w Światłoczułej przedstawia życie Chomętowskiej tak, aby czytelniczki i czytelnicy mogli obserwować artystkę przez obiektyw aparatu i czyni ich wspólnikami spojrzenia w postrzeganiu przez nią rzeczywistości. Zmysłowym i wizualnym językiem zaprasza do świata, który ocalał, dzięki fotografiom.
Kategoria: | Fotografia cyfrowa |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07839-6 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Polesie 1938.
.
zanim utoniemy w albumach, będzie rzeka ›››
Szafliki, cebry, balie, kadzie, gąsiory, dzieże, gary, tłuczki, warząchwie z drewna i nie tylko, garnuszki, łubianki, szczotki, miotły, zgrzebła, nici, sznury, rzemyki, kosze z wikliny, stołki, etażerki, świece, mydła, perliczki, gęsi, indyki, ryby, ledwo co wyłowione, kozy na sznurkach, wieprzki w klatkach, a ludzi co niemiara.
Targ nad brzegiem Piny.
Międzywojnie.
Nawoływania kupców opadają na stosy towarów jak smugi na barwną paletę krajobrazu. To wszystko, bez czego człowiek przywiązany do życia blisko ziemi nie umie się obejść, co popycha do zaspokajania codziennych potrzeb albo odświętnych zachcianek, piętrzy się, plącze, skleja, o zachodzie słońca cichnie i znika.
Mami nie tyle gwar, co rytm. Kompozycje z sylwetek. Mężczyźni prężą się na tle kopców siana. Sprzedawcy wygięci to w górę, to w dół schylają się nad czółnami po przywiezione na handel towary. Podnoszą je z wprawą, obracają na różne strony, odkładają. Ręce i głowy zestrojone w ruchu tworzą choreografię. Utrwalone na zdjęciu, ożywają pod siłą spojrzenia.
Starannie wybierasz kadry, jakby obiektyw rozładowywał wrodzoną niecierpliwość. Wsiąkasz na długie godziny, by uchwycić stany przejściowe, wywołać wrażenie ruchu. Na przekór właściwościom zdjęcia, temu, co statyczne. Ciało, jak w transie, płynnie szuka pozycji. Te mikrogesty, minidrgania, małe przesunięcia aparatu, w górę, w bok. Wspięcie na piętach i horyzont opada, człowiek rośnie. Ręka podtrzymuje światło. Druga rozsuwa cienie. Taniec z niewidzialnym lustrem. Mrużenie oka i zawieszenie dłoni przypominają „prastary gest paleolitycznego myśliwego skradającego się w tundrze”, który w osobie fotografującej dostrzeże filozof i badacz fotografii Vilém Flusser.
W Pińsku zawsze niby to samo, ale od nowa. Gama zmieniających się świateł przeobraża tonację miejsc. Panoramę miasta najlepiej widać z dzwonnicy kościoła Franciszkanów. Za to na targu dużo więcej życia. Pejzaż podobny jak ten w pobliżu domu, ale tłoczniej. Gra w bliskość i dal robi się ciekawsza, odległości determinują oko.
Kobiety prężą się dostojnie na tle wody w płóciennych marszczonych spódnicach. Mężatki w kimbałkach na głowie, niezamężne w chustkach, spod których wystaje warkocz. Chwytają za wiosła, same wykręcają czółna na wirach, omijają mielizny. Przyjezdni nie mogą się nadziwić wprawie, z jaką tutejsza ludność wiosłuje.
Dla nas, Poleszuków, stać na dnie czajki i posuwać się naprzód to to samo, co dla zwykłego śmiertelnika przebierać nogami.
Dobrosławka 1936.
Odpowiadasz.
Nie wiadomo, czy z nonszalancją, czy z dumą. Za każdym razem brzmi to pewnie trochę inaczej. Może pobrzmiewa w tym nuta słodkiego triumfu, który czuje ktoś, kto łączy swobodę płynięcia zarówno z nurtem, jak i pod prąd z siłą charakteru. Zwłaszcza u kobiet. Nauczonych samodzielności, po fali emigracji za ocean zastępów mężczyzn, dla których brakowało ziemi. Zżytych przy wspólnych śpiewach podczas trzepania włókien trepałem i tkania z lnu i konopi w jesienno-zimowe wieczory. Przy cumowaniu czółen u bagnistych brzegów.
Serce poleskiej równiny długie i szerokie na ponad dwieście tysięcy hektarów całe stoi na wodzie. Niedaleko stąd, na południe i wschód od Pińska, zbiegają się Pina, Prypeć, Jasiołda i liczne wstążki odchodzących od nich strumieni. Rozlewiska, podmokłe łąki – miejscowi nazywają je Morzem Pińskim.
Latem i wczesną jesienią nurty są łaskawsze dla ludzi, trzymają się swoich wyżłobionych tras, a bagna podsychają. Wiosną rzeki wylewają, tworząc grząski akwen. Drogi zapadają się w błotniste muły, a brzegi wód otoczone przez trzciny i szuwary stają się dostępne jedynie lokalnym rybakom i ich łodziom.
Dla przyjezdnych to udręka albo zapora nie do pokonania. Dla tych, którzy tu się urodzili, a z czasem zamienią się w obieżyświatów, impuls dla wyobraźni.
„Dawno, dawno temu, w porze roztopów, widziałem stamtąd morze bez granic, sięgające po horyzont. Dopiero później dowiedziałem się, że Pina wpada do Jasiołdy, ta do Prypeci, Prypeć do Dniepru, Dniepr płynie zaś do Morza Czarnego. Gdy w Pińsku wsiądzie się na łódkę, można dotrzeć na koniec świata”. Napisze Ryszard Kapuściński.
Wspomnień młodszego o trzydzieści lat pisarza, którego czytelnicy łączą z Polesiem i z Piną, nie zdążysz przeczytać. Wyruszysz w świat znad tej samej rzeki co on, tyle że dużo wcześniej. Choć nie ta rzeka i nie ten pejzaż, lecz utrwalone dużo później kadry wojennych ruin mocniej odcisną się w zbiorowej pamięci, to właśnie Polesie rozbudzi przyjemność kadrowania rzeczywistości.
Pływając od najmłodszych lat po miejscowych grzęzawiskach jedną z wielu podobnych do siebie czajek, nasiąkasz krajobrazem bagiennych lasów. Ich intensywność, jak obietnica ciągłości doznań, otwiera przestrzeń dla wyobraźni. Szybują tu cietrzewie, głuszce, lazurowe sikory, czarne bociany. Na polanach natykasz się czasem na roje pszczół, zawracają do drewnianych barci wydłubanych wysoko w pniach drzew, by nie dosięgła ich łapa zwierza, okadzonych wrzosem.
Obserwujesz zmieniający się rytm przyrody. Wyławiasz z mgły, rzadziej z dymu tlącego się nad słomianym dachem kurnej chaty, bujną roślinność. Albo kontury samotnych chutorów, rozstrzelone przysiółki, na tyle odległe, że człowiek żyjący w symbiozie z ziemią staje się na ich tle migotliwą plamą.
Bez imienia, bez historii.
Gdzieniegdzie wystaje z wody żeremie bobrów, zmęczony rechotem samiec myli samicę składającą skrzek z kawałkiem odgryzionej kory. W plątaninie topielisk, między gąszczami smukłych i brodatych oczeretów, uczysz się łowić cienie. Mierzyć ich długość. Odróżniać, gdzie północ, gdzie południe. Na czym warto zatrzymać spojrzenie.
.
skąd ten blask? ›››
Nie nadążysz. Wnoszą kufry, walizki obite skórą i pstryk, już znoszą za chwilę przed dom. Witają się wylewnie, ukłon i ukłon, całuję rączki madame, voilà, dygnięcie, a zaraz potem uściski na pożegnanie. Zmieniają się twarze, ale natężenie głosów płynie i płynie. Harmider, okrzyki, śmiechy, szczebioty, nawoływania. Schody przed gankiem są dość szerokie. Mogłoby się rozsiąść naraz ze dwadzieścia osób. A zdarza się i więcej.
Eleganccy panowie w garniturach pod krawatem, z butami w szpic. Panie w jasnych zwiewnych sukienkach tuż za kolano, z nogą stylowo przerzuconą przez nogę – w czółenkach na niewysokich koturnach, brązowych jak łyk herbaty, zapinanych na paski – niektóre to w przód, to w tył bujają się w rytm muzyki płynącej z gramofonu rozstawionego pod filarem.
Wiosną, latem aż do wczesnej jesieni w osiemnastowiecznym dworze – drewniany, przestronny, o dwóch kondygnacjach, robi wrażenie – drzwi wciąż skrzypią. Poranki i zmierzchy robią się dłuższe, pomieszczą każdego. Goście zjeżdżają z różnych stron, o różnych porach dnia. Sąsiedzi, bywalcy dworskich rozrywek, krewni...
Nie zliczysz.
Kuzynka pradziadka Konstantego Radziwiłła, pogodna, ale nieprzewidywalna Izabelka, zwana Balalą, w okularach na nosie – po wojnie zostanie redaktorką w PIW-ie – teraz robi miny albo zadaje szyku z książką. Chudziutki Bodzio z Druckich-Lubeckich, jak go nie kochać? Przebija gości fantazją swojej konfekcji, przebrany niczym na występy, za każdym razem inaczej, to w suknie, to w pumpy. Zanim przez Anglię z żoną Teresą Sapieżanką przeniesie się na farmę do Rodezji, robi za duszę porochońskiego towarzystwa. Tadeusz Malicki, w kapeluszu, z papierosem w dłoni, póki miłość do gór nie porwie go do Zakopanego, przyjeżdża ze sztalugami i nie poddaje się nawet komarom. Maria Łubieńska, zwana Rybką, elegancka i dostojna, z rakietą tenisową czy bez, z majątku Wielka Głusza ma niedaleko. Zjeżdżają nawet goście ze stolicy.
Autem trudniej w porze roztopów i ulew, można ugrzęznąć na bagnistych jarach (niby nie takie głębokie, a jednak robią się miękkie). Ale koleją z Pińska zawsze wygodnie. To tylko chwila, trzydzieści kilometrów, tyle że od stacji trzeba jeszcze przejechać powozem przez całą wieś. Wytrząść się trochę, bo dyle sosnowe wyłożone wzdłuż grobli uginają się pod ciężarem kół.
Plac postojowy dla wozów. Zamość 1936.
Przy niedzieli milej, wodami niesie się pogłos prawosławnej psalmodii. Drewniana cerkiew pokryta dranicą, ocieniona drzewami, rozmywa się w pejzażu, jakby była wrośnięta w tę wielokulturową ziemię, gdzie prawosławni, żydzi i katolicy przemieszali własne korzenie. Trzymają wspólną przestrzeń dla swoich pieśni, których echo zaciera granice języków, brzmienie słów.
Rybitwy czasem gwałtownie kończą żer, wzbijają się w sine niebo. Może poczuły tętent zbliżających się zwierząt? Chłopi, brodząc po kolana w wodzie, zganiają krowy z bagiennych pastwisk. Zmierzch rozmazuje drogę w kierunku dworu.
Tak jak istnieją miasta, które mają słabość do rzek, tak na Polesiu są wsie, które leżą w stosunku do rzek na tyle dogodnie, by dało się do nich dojechać nawet w porze przedwiośnia. Porochońsk, największy z rodowych majątków rodziców, ciągnie się na ponad dwudziestu kilometrach kwadratowych. Ma tę przewagę nad innymi włościami rodziny, że można tu dotrzeć o każdej porze roku, niezależnie od aury.
Miastowi twierdzą, że nazwa Porochońsk pochodzi od parochy, czyli prochu, a ty zaprzeczasz.
Parocha to od proboszcza. Powtarzasz.
Trudno powiedzieć, skąd ta teoria, ale będziesz konsekwentnie jej się trzymać przez długie lata.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------