Światłość w sierpniu - ebook
Światłość w sierpniu - ebook
NOWE, BRAWUROWE TŁUMACZENIE JEDNEJ Z NAJWAŻNIEJSZYCH POWIEŚCI NA ŚWIECIE
Lena jest w dziewiątym miesiącu ciąży i od czterech tygodni wędruje w poszukiwaniu ojca swojego dziecka. Do Jefferson trafia akurat w momencie, kiedy płonie dom panny Burden. Po miasteczku krążą rozmaite opowieści o Joe Christmasie, który mieszkał na terenie tej posiadłości. Nikt nie zna szczegółów jego życia. Mężczyzna ma białą skórę, ale podejrzewa, że w jego żyłach płynie czarna krew.
To podejrzenie determinuje całe jego życie.
W dusznej i przytłaczającej atmosferze małego miasteczka rozgrywa się historia, w której losy mieszkańców i OBCEGO łączą się ze sobą w najmniej oczywisty sposób.To uniwersalna opowieść o grzechu i naznaczeniu, okondycji człowieka, jego pragnieniach, bólu i samotności. A także o nie-jasnej stronie, której istnienie w sobie podejrzewamy.
POWIEŚĆ KTÓRA WCIĄGA, SZOKUJE I NIE DAJE O SOBIE ZAPOMNIEĆ
William Faulkner, laureat Nagrody Nobla, stawiany w jednym rzędzie z modernistami takimi jak James Joyce czy Virginia Woolf, stał się inspiracją dla pokoleń wielkich pisarzy, w tym choćby Alberta Camusa, Cormaca McCarthy’ego, Mario Vargasa Llosyczy Olgi Tokarczuk. Jest nie tylko mistrzem literackich obrazów obcości i niedopasowania, ale także autorem, którego język isposób opowiadania historii wyprzedzały swoje czasy.Niezwykłe eksperymenty narracyjne i językowe doskonale oddane w nowym przekładzie Piotra Tarczyńskiego podkreślają nowoczesność prozy Faulknera.
„To właśnie od Williama Faulknera zaczęłam swoja przygodę z powieścią, ten pisarz naznaczył mnie szczególnie głęboko. Dlatego dziś z podnieceniem i radością witam nowy wspaniały przekład jego sztandarowej powieści „Światłość w sierpniu” – książki bardzo aktualnej także teraz, kiedy kwestie tożsamości i inności niezmiennie splatają się z rasizmem.
To dzięki tłumaczom możemy wchodzić do wielkiej rzeki literatury po raz kolejny, uczestnicząc w ponadczasowym doświadczeniu czytania”.
OLGA TOKARCZUK
„Geniusz Faulknera jest poza wszelką skalą. A „Światłość w sierpniu” nie straciła nic z ostrości swych literackich diagnoz. W nowym, znakomitym tłumaczeniu Piotra Tarczyńskiego powieść ujawnia niepokojącą aktualność”.
WIT SZOSTAK
„Faulkner u Tarczyńskiego jest brudny i biedny. Gwarowy i prostacki. Biały, czarny i murzyński. Równie ciemny i gęsty jak w oryginale, ale jednocześnie prostszy niż w pierwszym przekładzie Słomczyńskiego. Mniej literacki, a bardziej rasowy i klasowy. To jest Faulkner na nasze polskie czasy dzisiaj”.
PAULINA MAŁOCHLEB
„Gdzieś pomiędzy naiwną dobrocią a bestialstwem pojawia się w tym powieściowym arcydziele miejsce na światłość: jasny snop światła rzucony na koleje ludzkich losów. Dzięki inwencji wybitnego tłumacza, a zarazem jego miłości do oryginału, Faulkner znów wydaje się jedyny i niezastąpiony”.
JULIUSZ KURKIEWICZ
„Ciemna siła tej powieści działa tak, że nie można tej książki odłożyć. Ciemna, bo to jest świat mrocznych namiętności, nienawiści rasowej, krzywdy i linczu, naznaczającego społeczność. Ale poza tym jest jeszcze upór i troska o drugiego człowieka. Wspaniałe są faulknerowskie portrety postaci i napięcie, które tworzy. A rytm tej prozy, fraza i obrazowanie zagarniają czytelników. Nowy przekład, twórczy językowo, oddaje wielkość tej literatury, ale co najważniejsze sprawia, że świat Faulknera jest bliżej, niż moglibyśmy się spodziewać”.
JUSTYNA SOBOLEWSKA
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9674-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZEDMOWA MICHAŁA TABACZYŃSKIEGO
1
Na nasze skromne potrzeby możemy chyba przyjąć taką roboczą definicję: literacki geniusz to taki rodzaj talentu, w przypadku którego nic nie tłumaczy niebotycznego poziomu jego osiągnięć. Nie wystarczy sama zachwycająca doskonałość, zapierająca dech zjawiskowość, wywołująca wściekłą zazdrość wybitność, upajająca oryginalność czy też rzadko, najrzadziej wręcz spotykana rewelacyjność i tak dalej – potrzebna jest jeszcze ta tajemnica, a przynajmniej jej pragmatyczna siostra: zagadka. Geniusz w najlepszym razie jest niewytłumaczalny, a w najgorszym – skryty, mętny, nieprzejrzysty. Jeżeli się na taką definicję zgodzimy, bez sprzeciwu zaakceptujemy też stosowną ilustrację do tego hasła w nieistniejącej (wciąż jeszcze, na razie) encyklopedii: fotografia niepozornego, siwego mężczyzny o dość banalnej, chociaż poczciwej twarzy ozdobionej wąsem typu chevron. Twarzy Williama Faulknera.
Nie, nic nie tłumaczy tego potopu arcydzieł, zalewu klejnotów, natłoku okazów. „Oczywiście – pisała Elizabeth Hardwick o jego wczesnej powieści – _Azyl_ nie przypomina żadnej innej znanej książki i jest jednym z sześciu czy siedmiu arcydzieł tego autora”. Sześć lub siedem. Hardwick nie jest wcale niefrasobliwa, ona po prostu wie, że skrupulatność, z jaką by się starała je rachować, musi się ostatecznie okazać najzwyczajniej śmieszna w obliczu tej zawrotnej liczby. A osiem? Może być i osiem. Dziewięć? Ależ proszę bardzo.
Naprawdę nic tego nie tłumaczy. Wziął się znikąd i uparcie nie chciał zniknąć, jakby jego najważniejszym celem było zawstydzenie wszystkich, którzy – mniej lub bardziej nieporadnie – usiłują składać litery, słowa i zdania w większe całości. Nie tłumaczy go pochodzenie, nie tłumaczy tym bardziej wykształcenie, którego przecież nie miał: rok studiów traktowany jako zło konieczne i uwierający ojcowy nakaz (jego uniwersytetem było najwyżej te pół roku, które spędził w literackim kółku Sherwooda Andersona w Nowym Orleanie, oraz kolejne pół, które strawił na podróżach po Europie – niewiele, ale zawsze coś). Nie tłumaczy tego jakieś wyjątkowo awanturnicze życie, skoro wśród najciekawszych zatrudnień wymienić się da zaledwie: spóźnionego na wojnę pilota, poczmistrza malutkiego urzędu pocztowego gdzieś w uniwersyteckim miasteczku, palacza w elektrowni. Banalne życie na prowincji, co znaczy: z dala od kulturalnych i intelektualnych centrów kraju, życie naznaczone nieustannymi trudnościami finansowymi.
2
I jeszcze to Południe. „Opowiedz mi o Południu. Jak tam jest? Co oni tam robią? Dlaczego tam żyją? Dlaczego w ogóle żyją?” – w powieści _Absalomie, Absalomie…_ (w przekładzie Zofii Kierszys) Shreve lub ktoś inny (to nie moja wątpliwość, ale narratora) prosi Quentina o wyjaśnienie tych osobliwych zagadek. Faulkner nie ułatwiał sobie sprawy – ani jako pisarz początkujący, ani jako dojrzała sława literackiego świata. Wymyślił sobie ten swój własny świat, nadał mu – boski to gest – nazwy i wiedział (nie wiadomo skąd, ale wiedział), że to jest dobre. Hrabstwo o trudnej do wymówienia i zapamiętania nazwie: Yoknapatawpha. Faulkner miał twierdzić, że w indiańskim narzeczu oznacza to „rzekę wolno toczącą wody przez równinę”, ale podobno się mylił (bądź specjalnie fantazjował, rzecz u niego nierzadka) i znaczy to raczej „rozpękniętą ziemię” – która ma dalekosiężne znaczenie symboliczne.
„Istnieją, owszem, wyjątki – myślimy wtedy o powieściach Faulknera o amerykańskim Południu albo Isaaca Bashevisa Singera o polsko-żydowskim świecie przed Holokaustem, ale w moim przekonaniu te oczywiste wyjątki potwierdzają tylko regułę: mianowicie, że im więcej _głównego_ nacisku kładzie się w powieści na czas i miejsce, o których ona mówi, tym mniejsze jest prawdopodobieństwo, że będzie ona znaczącym samodzielnym dziełem literackim – choć, rzecz jasna, może być zupełnie dobrą lekką rozrywką z gatunku dramatów kostiumowych” – John Barth nie pozostawia wątpliwości co do skali wyzwań takiego pisarstwa i jednocześnie daje tu świadectwo (przy okazji, bo rzecz dotyczy czego innego) wielkiego zwycięstwa Williama Faulknera nad jego własnym szalonym pomysłem.
To druga wielka zagadka. Pisarzy Południa – i to całkiem dużych pisarzy – nie było wcale tak mało. Byli w swoim czasie nagradzani, byli sławni (sławą, która Faulknerowi mogła się tylko marzyć), byli poczytni, a dzisiaj jedynie najbardziej zaciekli angliści, najbardziej desperaccy archeologowie literatury przełomu XIX i XX stulecia czytają jeszcze powieści Ellen Glasgow czy Irvina Cobba (nie mówiąc już o tym, że nie tłumaczy się ich na obce języki, powiedzmy: polski; tym bardziej więc nie tłumaczy się ich ponownie!). To osobliwe, że udało się właśnie Faulknerowi, że chociaż ścisnął niemal całą twórczość do jednego skrawka ziemi (to oczywista przesada, kilka książek przecież ma akcję umiejscowioną zupełnie gdzie indziej, ale – co jeszcze potęguje to zdziwienie – nie należą do tej szerokiej grupy zachowujących najwyższą aktualność arcydzieł), osiągnął uniwersalność, o której mogli tylko pomarzyć inni autorzy z owego _milieu_ określanego mianem amerykańskiego regionalizmu literackiego czy też literatury lokalnego kolorytu.
Na dodatek Faulkner zaludnił ten świat, świat wielu powieści, tymi samymi rodzinami, których powiązania, koligacje i wzajemne przewiny łączą je wszystkie gęstą siecią nici – bardziej lub mniej mrocznych (najczęściej: bardziej, co oczywiste) – relacji. William Gass ostrzegał przecież: „Pisarze Południa byli podstępnymi przewodnikami, którzy mogli was zwabić przed oblicze najgroźniejszego ze wszystkich monstrów: wszystkożernego świata Faulknera”.
3
Przy okazji zdaje się, że – i to kolejna tajemnica – był Faulkner umiarkowanym konserwatystą (i nie chodzi mi tu wcale o kwestię rasową, o którą toczyły się i pewnie będą się toczyć spory; dla liberałów był pod tym względem zbyt zachowawczy, dla konserwatystów – zbyt rewolucyjny, wiadomo; jak sam mówił do członków południowego towarzystwa historycznego: „Być dziś, w świecie roku 1955, przeciwko równości bez względu na kolor i rasę to jak mieszkać na Alasce i być przeciwko śniegowi” – to kwintesencja jego umiarkowanego konserwatyzmu). Używam sformułowania „umiarkowany konserwatyzm” poza jego znaczeniami politycznymi, tym bardziej że rzecz to zmienna w czasie i przestrzeni, ale widzę je jako w miarę poręczną (także za sprawą swojej nieostrości) próbę przybliżenia wewnętrznej konstrukcji pisarza. Bo to właśnie ów umiarkowany konserwatyzm sprawiał, że mówił to, co mówił, a pisał to, co pisał – a pomiędzy tymi dwiema sferami wypowiedzi zieje ogromna i być może nawet bezdenna szczelina rozpękniętej ziemi.
Jako umiarkowany konserwatysta był Faulkner zachowawczym, ale jednak optymistą. Być może nawet optymistą walczącym. Co widać zarówno w prozie, jak i – szczególnie – w jego wypowiedziach nieliterackich, w wystąpieniach, odczytach, wywiadach: tych drugich nie ma aż tak wiele, szczególnie w porównaniu z objętością jego zebranych powieści i opowiadań, co także ma istotne i dalekosiężne konsekwencje.
Metafizyczny optymizm naznaczył (odruchowo chciałem nawet napisać: skaził – ale do tego jeszcze dojdziemy) niektóre z jego arcydzieł. Tym najistotniejszym może – i w najistotniejszy sposób naznaczonym nieustępliwą wiarą w możliwości odrodzenia – jest opowiadanie (ewentualnie: minipowieść, bo rzecz ma w zależności od wersji od stu do stu pięćdziesięciu stron) _Niedźwiedź_. Kolejne to arcydzieło. Dziesiąte? Niech będzie. Historia mniej lub bardziej skutecznych prób odkupienia win przodków w wykonaniu zgnębionego idealisty Isaaca McCaslina, którego niemogący oprzeć się takiej pokusie interpretatorzy uznawali za wcielenie samego autora. Pewne podobieństwa oczywiście istnieją: Faulkner też wierzył w jakąś formę odkupienia przez abstrakcyjnie rozumianą (mam na myśli: traktowaną jako ideę, wiarę, pryncypium bardziej niż jako praktykę, czyn) miłość bliźniego. Ta sama prostoduszna wiara wyziera, emanuje, wyskakuje wręcz z tekstu mowy dziękczynnej na noblowskim bankiecie – jednego z najjaskrawszych przykładów Faulknerowskiego światopoglądu wyrażonego wprost, bez zmieniającego wszystko filtra jego powieściowego języka. Istny to festiwal nadziei, święto konsolacji, misterium pocieszenia. Jest 10 grudnia roku 1950, apogeum zimnej wojny, czego Faulkner jest oczywiście świadom: „Naszą dzisiejszą tragedią jest ogólny i uniwersalny fizyczny strach utrzymujący się już tak długo, że ledwie możemy go znieść. Nie istnieją już żadne problemy natury duchowej. Pozostaje jedno tylko pytanie: kiedy wylecę w powietrze?”. Ten problem przyćmił inny, zdaniem pisarza, o wiele ważniejszy: „Z tego powodu młodzi mężczyźni i młode kobiety, którzy dziś piszą, zapomnieli o problemach ludzkiego serca rozdartego wewnętrznym konfliktem, które samo wystarczy za materię dobrej literatury, bo tylko o tym w istocie warto pisać, tylko to jest warte tej męki i wylanego potu”.
I potem następuje to znane (i wywołujące u polskich czytelników szybsze bicie narodowych serc, bo odwołujące się do Sienkiewicza przecież) zdanie o poecie, pisarzu, który pisać powinien o współczuciu, poświęceniu i wytrwałości, jako że jego „przywilejem jest, by pomógł człowiekowi przetrwać za sprawą pokrzepienia jego serca, przypomnienia mu o odwadze i honorze, nadziei i dumie, współczuciu i litości, i poświęceniu, które były częścią jego przeszłej chwały”. (W tym kontekście pierwszy człon określenia „umiarkowany konserwatyzm” zaczyna się wydawać dodany nieco na wyrost).
4
Ale co innego Faulkner deklarował, a co innego – jednak – pisał. Jeśli ktoś szukałby przykładu na to, jak język (czy inaczej: pewien konkretny styl, silny idiom, idiosynkratyczna składnia, którą wybiera sobie pisarz – albo też ona sobie wybiera jego) bywa silniejszy od autorskich przekonań i deklaratywnych sądów, może już przestać, bo teraz znalazł. W jednej chwili pisarz potrafił (czy też: musiał, bo język nie pozostawiał mu wyjścia) przekroczyć tę rozpadlinę rozpękniętej ziemi i – chciał nie chciał – porzucić swój optymizm, by pokazać nam świat, jakim jest naprawdę: nie w stanie upadku, ale już po tym upadku.
Jest bowiem Faulkner pisarzem apokaliptycznym. Nie postapokaliptycznym, co może byłoby bardziej logiczne, ale – niestety – termin zdaje się już zarezerwowany na wirusy, zombie, meteory, nuklearne katastrofy i dziwne, pospawane ze złomu pojazdy przemierzające pustynny świat. Na nasze potrzeby wprowadźmy więc to istotne rozróżnienie: pisarz postapokaliptyczny to taki, który przed apokalipsą próbuje opisać świat po apokalipsie (jest więc dlatego prorokiem albo fantastą). Natomiast pisarz apokaliptyczny to taki, który żyjąc w czasie po apokalipsie, próbuje zdać sprawę z tego, czego doświadcza: opisuje ruiny świata, które widzi na własne oczy (nawet wtedy, kiedy nikt dokoła ich jeszcze nie zauważa, ale przecież są, być może ukryte, ale uparcie istnieją). Pisarz apokaliptyczny jest twórcą tragicznym i melancholijnym – naznaczonym ową prawdziwą tragedią i melancholią, która chwyta za gardło i je zaciska; żeby nie było wątpliwości: zaciska je nam, czytelnikom, a nie jemu, twórcy. On jest klasycznie melancholijnym pisarzem nadmiaru słów, który to nadmiar ma rekompensować bolesny brak, niezaleczany ubytek, jaki dotknął opisywany świat (jest więc dlatego – w przeciwieństwie do powyższego postapokaliptyka – melancholijnym realistą, czyli – zaryzykowałbym nawet – hiperrealistą). Nie miał w każdym razie racji Sartre, kiedy w znanym szkicu o czasie we _Wściekłości_ _i_ _wrzasku_ pisał: „Faulkner wykorzystuje swoją niesamowitą sztukę do opisu świata, który dyszy i dławi się, umierając ze starości”. Trzymając się tej metafory, powiedzmy tak: Faulkner opisuje świat, który umarł gwałtowną śmiercią (zabójstwo z premedytacją? morderstwo ze szczególnym okrucieństwem?), jednak nie tylko nikt nie chce go pogrzebać, ale jeszcze ktoś próbuje go znów ożywić. I on ożywa. Jako monstrum kolejnego doktora Frankensteina? Niech tak będzie.
Wiele jest końców świata – oczywiste jest chyba, że mówimy ostatecznie o cyklicznej apokalipsie: może najgorszej i najmniej wygodnej, bo nigdy nie ostatecznej, która za każdym razem przypomina niejako, że jeszcze się powtórzy, nie kończy nigdy dzieła zniszczenia i tym samym przypomina: ja tu jeszcze wrócę, do zobaczenia. Oczywiście wiemy, że dla Williama Faulknera, białego południowca, apokalipsą archetypiczną była wojna secesyjna. Ale i ona – z naszego europejskiego punktu widzenia dość jednak peryferyjna – jest symbolem wszystkich kolejnych wojen. Owszem, znów: nie wiadomo co prawda, jak to właściwie zrobił, ale umiał ją Faulkner zuniwersalizować. W późnym arcydziele (jedenaste to już?) _Przypowieść_, które wydane jest w szczycie zimnej wojny, a więc już po drugiej wojnie światowej, a dotyczy wojny światowej pierwszej, i tak przeziera tamta domowa zagłada, apokalipsa kraju, „którego mężczyźni i chłopcy, od starców sześćdziesięciokilkuletnich do trzynasto- i czternastoletnich wyrostków, przed półwiekiem porzucili swoje ukryte w mgłach górskich niedostępne osiedla i pieszo wędrowali całe mile i całe tygodnie, aby wziąć udział w wojnie, w której nie mieli nic do zyskania” (przełożyła Ewa Życieńska). Te echa po prostu nigdy nie milkną.
Dziwność Faulknerowskiej prozy, osobliwość jego frazy, odrzucająca nieraz czytającego maestria jego stylu ma w tym kontekście dość jasne wytłumaczenie. Ten świat po zagładzie trzyma się już tylko na owych resztkach, strzępach gramatyki, która zszywa części tego ożywionego przemocą trupa, któremu nie dają umrzeć. Już tylko zdanie, to rozciągnięte ponad wytrzymałość zdanie, chaotyczne, meandrujące, rozepchnięte od puchnących wewnątrz narządów, tylko ono ma powstrzymać rozpad tego świata. Tylko na tym zdaniu – ostatnim doprawdy szańcu – ten świat jeszcze się trzyma. Jeśli gdzieś widzę optymizm Williama Faulknera, to właśnie w tym: przyjmujemy to do wiadomości czy nie, ten rozpęknięty w wielu miejscach świat trzyma się na wątłych fastrygach zdań. Ludzkości, która może sobie czytać albo i nie czytać (Faulknera czy kogokolwiek innego), nie pozostało nic innego, nawet jeżeli nie zdaje sobie z tego zupełnie sprawy. Są jednak tacy, którzy sobie zdają sprawę i w obliczu kolejnych już nadchodzących apokalips (morów, wojen, katastrof klimatycznych) podejmują nawet tak urocze w swojej straceńczości działania, jak ponowne tłumaczenie klasycznych Faulknerowskich arcydzieł (jak pisał cytowany John Barth: „tych chef-d’œuvre: _Wściekłość_ _i_ _wrzask_, _Gdy leżę, konając_, _Światłość_ _w_ _sierpniu_ i _Absalomie, Absalomie…_”). Zapamiętajcie sobie: dzięki nim może przetrwamy.I
Siedząc na skraju traktu, patrząc, jak wóz wspina się ku niej, pod górę, Lena myśli: ‘Z Alabamy przyszłam: kawał drogi. Całą drogę z Alabamy lazłam. Kawał drogi’. Myśląc _nie ma jeszcze miesiąca jak idę,_ _a_ _jestem już_ _w_ _Missisipi, dalej od domu niż kiedykolwiek. Dwanaście lat miałam, kiedy ostatnio byłam taki kawał drogi od Doane’s Mill_
Nawet Doane’s Mill odwiedziła dopiero, kiedy ojciec z matką pomarli, choć sześć czy osiem razy do roku jeździła do miasteczka, w soboty, wozem, w sukience z katalogu wysyłkowego, z gołymi stopami opartymi o deski wozu, owinięte w papier buty leżały obok na siedzisku. Wkładała je dopiero przed samym miasteczkiem. Kiedy już zrobiła się z niej pannica, zawsze prosiła ojca, żeby zatrzymywał się na skraju miasteczka, schodziła z wozu i szła pieszo. Nie mówiła ojcu, dlaczego woli iść, a nie jechać. Sądził, że to z powodu równych ulic, chodników. Ale chodziło o coś innego: wydawało się jej, że ludzie, których minie po drodze i którzy ją zobaczą, pomyślą, że ona też jest miastowa.
Kiedy miała dwanaście lat, ojciec i matka umarli tego samego lata, w chacie z bierwion o trzech izbach i sieni, i oknach bez siatki, w izbie oświetlonej owadookolną lampą naftową, gdzie gołe stopy wygładziły gołe deski na stare srebro. Była najmłodsza z żyjących dzieci. Matka umarła pierwsza. Powiedziała: „Zajmij się tatką”. Lena posłuchała. Potem któregoś dnia ojciec powiedział: „Pojedziesz do Doane’s Mill z McKinleyem. Naszykuj się, bądź gotowa, kiedy się zjawi”. I umarł. McKinley, jej brat, przyjechał wozem. Po południu pochowali ojca w zagajniku za kościółkiem, postawili mu sosnowy nagrobek. Następnego ranka wyjechała stamtąd na zawsze, choć możliwe, że wtedy jeszcze tego nie wiedziała, wozem z McKinleyem, do Doane’s Mill. Wóz był pożyczony i brat obiecał zwrócić go przed zachodem słońca.
Brat pracował w tartaku. Wszyscy mężczyźni z wioski pracowali albo w tartaku, albo dla niego. Cięto tam sosnę. Działał od siedmiu lat i przez siedem kolejnych miał wyrąbać wszystkie drzewa w okolicy. Wtedy część maszynerii i większość ludzi, którzy w nim pracowali i którzy dzięki niemu i dla niego żyli, zostaną załadowani na pociągi i wywiezieni precz. Część maszynerii zostanie, bo nowe części zawsze da się kupić na kredyt – zmarniałe, nieruchome traki wyrosną znad hałd ceglanych gruzów i splątanych chwastów, wpatrując się w przestrzeń z głębokim zdumieniem, wypatroszone kotły wzniosą swe rdzewiejące, niedymiące kominy z wyrazem uporu i konsternacji, oszołomione upniaczonym widokiem całkowitej i spokojnej pustaci, która niewykarczowana, nieuprawiana, niespiesznie wybebeszy się w czerwone, zatkane wąwozy pod wpływem długich, słabych deszczy jesieni oraz galopującej furii wiosennych równonocy. Wtedy wioski, co to nawet w swoich najlepszych czasach nie miała nazwy odnotowanej w pocztowych rejestrach, nie będą już pamiętać nawet zaświerzbieni spadkobiercy, którzy rozbiorą budynki na opał i spalą resztki w piecach i paleniskach.
Kiedy przybyła Lena, mieszkało tam pewnie z pięć rodzin. Były tory i stacja, przez którą raz dziennie z piskiem przejeżdżał mieszany skład osobowo-towarowy. Pociąg można było zatrzymać czerwoną chorągiewką, ale zazwyczaj wyłaniał się zza spustoszonych wzgórz gwałtownie jak zjawa i zawodząc upiornie, przecinał tę ledwiewioszczynę, zapomnianą niczym paciorek, który spadł z zerwanej nitki. Brat był o dwadzieścia lat starszy. Ledwie go pamiętała, kiedy przyszło jej do niego się wprowadzić. Mieszkał w czteroizbowym, niepomalowanym domu ze steraną, przygniecioną jarzmem macierzyństwa żoną. Niemal połowę każdego roku bratowa albo leżała w połogu, albo dochodziła do siebie. W tym czasie Lena dbała o dom i opiekowała się resztą dzieci. Później mówiła sobie ‘To pewnie dlatego tak szybko sprawiłam sobie własne’.
Spała w przybudówce na tyłach domu. Miała okno, które nauczyła się otwierać i zamykać po ciemku, bez żadnego odgłosu, mimo że w przybudówce najpierw spał też jej najstarszy bratanek, potem dwóch najstarszych, potem trzech. Mieszkała tam osiem lat, zanim otworzyła okno po raz pierwszy. Otwierała je ledwie z dziesięć razy, zanim zrozumiała, że nie powinna była go otwierać w ogóle. Powiedziała sobie ‘Takie już moje szczęście’.
Bratowa powiedziała bratu. Wtedy zauważył, że zmieniły się jej kształty, na co powinien był zwrócić uwagę już wcześniej. Był surowym człowiekiem. Wypocił z siebie delikatność i łagodność młodości (miał tylko czterdziestkę), a także niemal wszystko inne, z wyjątkiem jakiejś upartej i beznadziejnej niezłomności, posępnej dumy z pochodzenia swego rodu. Nazwał ją kurwą. Oskarżył właściwego mężczyznę (młodych kawalerów, tartacznych lowelasów, było w wiosce jeszcze mniej niż rodzin), ale zaprzeczyła, chociaż mężczyzna ten wyjechał sześć miesięcy wcześniej. Powtarzała tylko z uporem: „Przyśle po mnie. Powiedział, że po mnie przyśle”; niewzruszona, pokorna jak owca, czerpiąc z pokładów cierpliwej i niezłomnej wierności, którą karmią się wszyscy Lucasowie Burchowie tego świata, mimo że nie zamierzają być na podorędziu, kiedy staje się ona potrzebna. Dwa tygodnie później znowu wspięła się do okna. Tym razem było to trochę trudniejsze. ‘Gdyby wcześniej było tak ciężko, to pewnie nie robiłabym tego teraz’, pomyślała. Mogła wyjść drzwiami, za dnia. Nikt by jej nie zatrzymał. Może to nawet wiedziała. Ale wybrała wyjście nocą i przez okno. Wzięła ze sobą wachlarz z liści palmowych i mały tobołek zawinięty starannie w chustę. A w nim między innymi trzydzieści pięć centów w piątkach i dziesiątkach. Buty miała po bracie, dał jej kiedyś. Prawie nienoszone, bo latem chodzili boso. Kiedy poczuła pod stopami pył drogi, zdjęła buty i wzięła je do ręki.
Idzie tak już prawie od czterech tygodni. Za nią cztery tygodnie, _daleko_ przywodzi na myśl spokojny korytarz wybrukowany milczącą, niezmordowaną wiarą, zaludniony miłymi, bezimiennymi twarzami, głosami: _Lucas Burch? Nie znam. Nie znam tu nikogo_ _o_ _tym nazwisku. Ta droga? Prowadzi do Pocahontas. Może on tam jest. Niewykluczone. Ten wóz jedzie_ _w_ _tamtą stronę._ _Podwiezie cię kapkę_; za nią toczy się długi, jednostajny ciąg spokojnych, niezachwianych przemian dnia w noc, nocy w dzień, które pokonała na identycznych, anonimowych, niespiesznych wozach jak gdyby z pomocą szeregu skrzypiących, oklapłouchych awatarów, niczym coś trwającego w ruchomym bezruchu na powierzchni urny.
Wóz wspina się pod górę, ku niej. Minęła go jakąś milę wcześniej. Stał przy drodze, muły spały w szlejach, ich łby wskazywały kierunek, w którym szła. Zobaczyła go i zobaczyła dwóch mężczyzn, jak siedzieli w kucki przy ogrodzeniu, obok jakiejś szopy. Spojrzała na wóz i na nich: pojedyncze zerknięcie, wszechogarniające, szybkie, niewinne i baczne. Nie zatrzymała się; bardzo możliwe, że mężczyźni za płotem nawet nie dostrzegli, że spojrzała na wóz i na nich. Ona też nie obejrzała się za siebie. Zeszła im z oczu, powoli, z butami rozsznurowanymi na wysokości kostek, aż znalazła się milę dalej, na szczycie wzgórza. Tam siadła na skraju drogi, z nogami w rowie, zdjęła buty. Po chwili dobiegł do niej odgłos wozu. Słyszała go przez chwilę. Potem zobaczyła, jak wspina się na wzgórze.
Ostry i szorstki chrzęst, stukot rozeschłego i nienaoliwionego drewna i metalu jest powolny i przeraźliwy: seria suchych, powolnych wystrzałów niosących się na pół mili w gorącej, sosnowej ciszy sierpniowego popołudnia. Choć muły wloką się w miarowej i niezmordowanej hipnozie, wydaje się, że pojazd stoi w miejscu. Wygląda jak zawieszony na zawsze w pół drogi, tak nieznacznie posuwa się naprzód, niczym lichy paciorek nawleczony na bladoczerwoną nitkę drogi. Do tego stopnia, że gubi go oko, a wzrok i zmysły sennie zlewają się w jedno, niczym sama droga i wszystkie spokojne i miarowe przejścia między nocą a dniem, niczym odmierzona nić nawijana z powrotem na szpulkę. Aż w końcu jego dźwięk, jakby pochodził z jakiegoś błahego, nieistotnego miejsca poza horyzontem, zbliża się powoli i przeraźliwie, i bez znaczenia, niczym duch, który o pół mili wyprzedza swój własny kształt. ‘Z tak daleka go słyszę, zanim go zobaczę’, myśli Lena. Myśli o sobie, jakby już była w ruchu, jakby jechała dalej, myśli _Będzie tak, jakbym już_ _z_ _pół mili jechała, zanim_ _w_ _ogóle wsiądę na wóz, zanim wóz dotrze do miejsca, gdzie na niego czekam,_ _a_ _kiedy znowu zejdę_ _z_ _wozu, pojedzie dalej_ _a_ _ja wciąż na nim będę_ Czeka, nawet już nie patrząc na wóz, jej myśli robią się bezczynne, żwawe, spokojne, pełne życzliwych bezimiennych twarzy i głosów: _Lucas Burch? Mówisz, że szukałaś_ _w_ _Pocahontas? Ta droga?_ _Do_ _Springvale. Poczekaj tu. Niedługo jakiś wóz zabierze cię tak daleko, jak się da_ Myśli: ‘A jeśli jedzie aż do Jefferson, to Lucas Burch usłyszy, zanim zobaczy. Usłyszy wóz, ale nie będzie wiedział. Najpierw usłyszy jedno, zanim zobaczy. A potem zobaczy mnie i się ucieszy. I zobaczy dwoje, zanim sobie przypomni’.
Siedząc w kucki, oparci o zacienioną ścianę stajni Winterbottoma, Armstid i Winterbottom zobaczyli ją, jak idzie drogą. Od razu zobaczyli, że jest młoda, ciężarna i obca. „Ciekawe, gdzie sobie sprawiła ten brzuch”, powiedział Winterbottom.
„Ciekawe, z jak daleka go tak niesie na piechotę”, powiedział Armstid.
„Myślę se, że odwiedza kogoś w okolicy”.
„Myślę se, że nie, bo coś bym słyszał. I nikogo w moich stronach też nie. Bo też bym słyszał”.
„Myślę se, że wie, dokąd idzie”, powiedział Winterbottom. „Idzie tak, jakby wiedziała”.
„Ani się obejrzy, a będzie miała towarzystwo. Daleko nie ujdzie”, powiedział Armstid. Kobieta szła dalej, powoli, ze swoim napuchłym brzemieniem, którego nie dało się ukryć. Kiedy ich mijała, zobaczyli ją tylko przez chwilę: w bezkształtnym bladoniebieskim gieźle, niosła w ręku palmowy wachlarz i niewielki tobołek. „No stąd to ona nie jest”, powiedział Armstid. „Człapie tak, jakby już niezgorszy kawałek lazła, a i przed sobą miała też niezgorszy”.
„Musi odwiedzać kogoś tu niedaleczko”, powiedział Winterbottom.
„Myślę se, że chyba bym o tym słyszał”, odparł Armstid. Kobieta szła dalej. Nie obejrzała się. Zniknęła im z oczu: spuchnięta, powolna, skupiona, niespieszna i niezmordowana niczym wzbierające popołudnie. Zniknęła też z ich rozmowy, może też z ich myśli. Bo po chwili Armstid powiedział to, co przyjechał powiedzieć. W tym celu odbył już wcześniej dwie wyprawy, pięć mil wozem, potem trzy godziny kucania i spluwania pod ocienioną ścianą stodoły Winterbottoma, w bezczasowym niepośpiechu i z niebezpośredniością właściwą jemu podobnym. Chodziło o złożenie Winterbottomowi oferty kupna kultywatora, który Winterbottom miał na sprzedaż. Armstid spojrzał wreszcie na słońce i zaproponował cenę, na którą zdecydował się, leżąc w łóżku trzy noce wcześniej. „Wiem, że w Jefferson jest taki jeden, który mogę za tyle kupić”, powiedział.
„To myślę se, że powinieneś go kupić”, odparł Winterbottom. „Brzmi jak niezła okazja”.
„Taaa”, splunął Armstid. Spojrzał znowu na słońce i wstał. „Dobra, myślę se, że czas ruszać do domu”.
Wsiadł na wóz i obudził muły. To znaczy wprawił je w ruch, bo tylko murzyn umie powiedzieć, czy muł śpi, czy nie. Winterbottom podszedł za nim do ogrodzenia, oparł ręce na najwyższej belce. „Ano tak”, powiedział. „Myślę, że za takom cenę, to bym kupował. Jak ty nie weźniesz tego kultywatora, to niech mnie dunder świśnie, jak sam go za tyle nie kupię. Tak se myślę, że ten facet to pewnie ma też na sprzedaż parę mułów za jakie pięć dolarów, co?”
„Taaa”, powiedział Armstid. Odjechał, wóz zaczął osuwać się w powolny, milochłonny klekot. On także nie patrzy za siebie. Przed siebie najwyraźniej też nie, bo kobietę siedzącą w przydrożnym rowie zauważa dopiero, kiedy dociera już prawie na sam szczyt wzgórza. W chwili gdy rozpoznaje jej niebieską sukienkę, nie umie powiedzieć, czy w ogóle dostrzegła wóz. I nikt nie wie, czy on także na nią patrzył, kiedy teraz bez najmniejszego śladu ruchu zbliżają się powoli do siebie, kiedy wóz pełznie ku niej przeraźliwie w powolnej, namacalnej aurze senności i czerwonego pyłu, kiedy pewne kopyta mułów poruszają się onirycznie, kiedy rytm wybijają brzęk uprzęży i kołysanie się zajęczych uszu, kiedy ściągnięte lejcami muły, wciąż ani śpiące, ani obudzone, przystają.
Spod bladoniebieskiego czepka, spłowiałego już nie tylko od wody z mydłem, patrzy na niego cicho i uprzejmie: młoda, z miłą twarzą, szczera, przyjacielska i uważna. Jeszcze się nie rusza. Pod wyblakłym giezłem tej samej bladoniebieskiej barwy jej ciało jest bezkształtne i nieruchome. Wachlarz i tobołek trzyma na podołku. Nie ma pończoch. Gołe stopy spoczywają w płytkim rowie, jedna przy drugiej. Równie bezwładnie leży obok para ciężkich, zakurzonych, chyba męskich butów. Armstid siedzi na zatrzymanym wozie, zgarbiony, bladooki. Widzi, że staranne obszycie wachlarza jest tego samego wyblakłoniebieskiego koloru co czepek i sukienka.
„Daleko idziecie?”, pyta.
„Chciałam podejść krztynę, zanim się ściemni”, odpowiada. Wstaje i bierze do ręki buty. Powoli i ostrożnie wspina się na drogę, zbliża się do wozu. Armstid nie schodzi, żeby jej pomóc. Trzyma tylko zaprzęg w miejscu, kiedy dziewczyna gramoli się po kole na kozioł i kładzie buty pod nim. Wtedy wóz rusza. „Dziękuję”, mówi. „Zmachałam się tak na piechotę”.
Armstid chyba ani razu się jej dobrze nie przyjrzał. Ale zdążył zobaczyć, że nie ma na palcu obrączki. Teraz na nią w ogóle nie patrzy. Wóz zaczyna znowu powoli klekotać. „Z daleka jesteście?”, pyta.
Wypuszcza z siebie powietrze. Nie jest to westchnięcie, tylko raczej spokojny wydech, jakby spokojne zdumienie. „Teraz myślę, że całkiem z daleka. Idę z Alabamy”.
„Z Alabamy? W waszym stanie? A gdzie są wasi?”
Też na niego nie patrzy. „Jadę go spotkać. Może go znacie. Nazywa się Lucas Burch. Tam wcześniej mi powiedzieli, że jest w Jefferson, robi w tartaku”.
„Lucas Burch”, ton Armstida jest prawie taki sam jak jej. Siedzą obok siebie na zapadającym się siedzisku z połamanymi sprężynami. Widzi jej ręce na podołku i profil pod czepkiem, kątem oka go widzi. Jak obserwuje drogę, która rozwija się między gibkimi uszami mułów. „I przyszliście aż tutaj sama, piechtą, za nim?”
Nie odpowiada od razu. Potem mówi: „Ludzie byli życzliwi. Naprawdę życzliwi”.
„Kobity też?” Kątem oka wpatruje się w jej profil, myśląc _Nie wiem, co Martha na to powie_ myśląc: ‘Chyba jednak wiem, co Martha na to powie. Myślę se, że kobity prędzej będą dobre, ale nie życzliwe. Za to mężczyźni, może tak. Ale tylko zła kobieta będzie życzliwa wobec innej kobiety, która takiej życzliwości potrzebuje’ myśląc _Tak, wiem. Wiem dokładnie, co Martha na to powie_
Siedzi trochę z przodu, wciąż nieruchoma, jej profil nieruchomy, jej policzek. „Dziwne to wszystko”, mówi.
„Że ludzie patrzą na obcą dziewuchę, która idzie drogą w takim stanie, i wiedzą, że mąż ją opuścił?” Nie poruszyła się. Wóz toczy się teraz rytmicznie, nienaoliwione i rozeschłe drewno stapia się z powolnym popołudniem, drogą, upałem. „I chcecie go tu znaleźć”.
Nie porusza się, najwyraźniej obserwuje powolną drogę między uszami mułów, odległość być może wyrytą w gościńcu i pewną. „Myślę se, że go znajdę. To nietrudne. Będzie tam, gdzie zbiera się najwięcej ludzi, gdzie są śmichy i żarty. Zawsze miał do tego słabość”.
Armstid chrząka, wydaje z siebie dziki, szorstki dźwięk. „Ruszać się, muły”, mówi; mówi do siebie, zanim pomyśli i powie na głos: „Myślę se, że tak będzie. Myślę se, że chłop zrozumie, co za błąd popełnił, kiedy zatrzymał się po tej stronie Arkansas, a może i Teksasu”.
Słońce się chyli, została mu godzina do horyzontu, zanim szybko nadejdzie letnia noc. Z traktu odbija ścieżka, nawet jeszcze spokojniejsza niż trakt. „Jesteśmy”, mówi Armstid.
Kobieta porusza się natychmiast. Schyla się i sięga po buty; nie wkłada ich, bo ani na chwilę nie chce opóźniać wozu. „Dziękuję pięknie”, mówi. „To wielka pomoc”.
Wóz znowu się zatrzymuje. Kobieta szykuje się, by z niego zejść. „Nawet jeśli dotrzecie do sklepu Varnera przed zachodem słońca, to do Jefferson wciąż będzie dwanaście mil”, mówi Armstid.
W jednej dłoni trzyma niezdarnie buty, tobołek i wachlarz, drugą ma wolną, żeby się czegoś chwycić przy schodzeniu. „To myślę se, że powinnam ruszać”, mówi.
Armstid jej nie dotyka. „Zostańcie, przenocujecie w moim domu”, mówi; „gdzie kobity – gdzie kobieta może… jeśli… No chodźcie. Z samego rana zawiozę was do Varnera, a stamtąd ktoś was weźmie do miasta. Ktoś będzie jechał, to sobota. A on przez noc się nie ulotni. Jeśli w ogóle jest w Jefferson, to jutro też tam będzie”.
Siedzi zupełnie nieruchomo, dobytek trzyma w jednej ręce, gotowa do zejścia. Patrzy przed siebie, tam, gdzie przecięta długimi cieniami droga zakręca i wiedzie dalej. „Myślę se, że mam jeszcze parę dni”.
„Taaa. Macie jeszcze mnóstwo czasu. Tylko lada chwila może wam przybyć towarzystwo, co nie będzie chodzić. Pójdziecie ze mną do domu”. Armstid nie czeka na odpowiedź i wprawia muły w ruch. Wóz skręca w ocienioną dróżkę. Kobieta siedzi prosto, choć wciąż trzyma w ręku wachlarz, zawiniątko i buty.
„Nie chcę być ciężarem”, mówi. „Nie chcę kłopotać”.
„Taaa”, mówi Armstid. „Pójdziecie ze mną”. Po raz pierwszy muły poruszają się żwawo z własnej woli. „Czują kukurydzę”, mówi Armstid, myśląc: ‘Takie to już one są. Pierwsze się rzucą, by innej babie nogę podstawić, ale bez wstydu przemierzy taka cały kraj, bo wie, że ludzie, chłopy znaczy, się nią zajmą. O inne kobity ani trochę się nie martwi. A to nie kobita narobiła jej tego, co ona nawet nie nazywa kłopotem. Ano tak. Niech no tylko jakaś weźmie ślub albo narobi sobie kłopotu bez ślubu, to od razu oddziela się taka od kobiecego gatunku i spędza resztę życia, próbując przyłączyć się do gatunku męskiego. No i dlatego one sznupią tabakę i palą i głosować się im zachciewa’.
Kiedy wóz mija dom i zbliża się do stodoły, żona obserwuje ich z drzwi wejściowych. Armstid nie patrzy w tamtą stronę; nie musi patrzeć, żeby wiedzieć, że ona tam będzie, że tam jest. ‘Tak’, myśli z sardoniczną żałością, kierując muły ku otwartym wrotom, ‘wiem dokładnie, co powie. Myślę se, że dokładnie wiem’. Zatrzymuje wóz. Nie musi patrzeć, żeby wiedzieć, że żona jest już w kuchni, nie patrzy; czeka tylko. Zatrzymuje wóz. „Idźcie do domu”, mówi; zszedł pierwszy, kobieta złazi teraz niespiesznie z tą wsłuchaną w samą siebie rozwagą. „Jeśli kogoś tam spotkacie, będzie to Martha. Przyjdę, kiedy nakarmię żywinę”. Nie patrzy za nią, jak idzie przez podwórze w kierunku kuchni. Nie musi. Krok po kroku zmierza z nią w stronę kuchni i trafia na kobietę, która teraz obserwuje drzwi kuchenne tak samo, jak wcześniej z drzwi wejściowych obserwowała wóz. ‘Chyba dokładnie wiem, co powie’, myśli.
Wyprzęga muły i poi je, i prowadzi do stajni, i karmi, i przyprowadza krowy z pastwiska. Potem idzie do kuchni. Martha wciąż tam jest, poszarzała kobieta o zimnej, surowej, zagniewanej twarzy, która w ciągu sześciu lat wydała na świat pięcioro dzieci i dochowała je do wieku dorosłego. Nie próżnuje. Armstid nie patrzy na nią. Idzie do zlewu, napełnia garnek wodą z cebrzyka i zakasuje rękawy. „Ona nazywa się Burch”, mówi. „A przynajmniej tak nazywa się facet, którego ściga. Lucas Burch. Ktoś po drodze jej powiedział, że jest teraz w Jefferson”. Zaczyna się myć, plecami do niej. „Mówi, że przyszła aż z Alabamy, sama i na piechtę”.
Pani Armstid się nie ogląda. Jest zajęta przy stole. „Rychło przestanie być sama, i to na długo zanim na powrót zobaczy Alabamę”, mówi.
„Albo tego całego Burcha”. Jest zajęty przy zlewie, nad wodą z mydłem. Czuje, że na niego patrzy, na tył jego głowy, na ramiona w wyblakłej od potu niebieskiej koszuli. „Mówi, że ktoś u Samsona powiedział jej, że facet nazwiskiem Burch czy jakoś tak pracuje w Jefferson w tartaku”.
„I spodziewa się, że tam będzie. I że czeka. Z domem całym umeblowanym i w ogóle”.
Po tonie jej głosu nie umie stwierdzić, czy patrzy teraz na niego, czy nie. Wyciera się podartym workiem na mąkę. „Może tak. Jeśli chce przed nią uciec, to się zorientuje, że źle zrobił, przystając, zanim rozdzieliła ich rzeka Missisipi, tak se myślę”. Teraz już wie, że na niego patrzy: poszarzała kobieta, ani pulchna, ani chuda, znająca mężczyzn, znająca pracę, w praktycznej szarej sukni, znoszonej bezlitośnie i okrutnie, z rękami na biodrach, z twarzą jak ci generałowie, których pokonano w bitwie.
„Wy chłopy”, mówi.
„Co niby chcesz zrobić? Wyrzucić ją? Kazać jej spać w stodole może?”
„Wy chłopy”, mówi. „Wy cholerne chłopy”.
Wchodzą do kuchni razem, ale pani Armstid jako pierwsza. Idzie prosto w stronę pieca. Lena stoi w drzwiach. Głowę ma odkrytą, włosy starannie uczesane. Nawet jej niebieskie giezło wygląda na odświeżone i wypoczęte. Patrzy na panią Armstid, która przy piecu tłucze metalowymi fajerkami i ciska szczapkami drewna z szorstką dzikością mężczyzny. „Chciałabym pomóc”, mówi Lena.
Pani Armstid się nie odwraca. Tłucze się dziko przy piecu. „Zostań, gdzie jesteś. Dłużej teraz posiedzisz, to może potem krócej poleżysz”.
„Nie chcę być ciężarem, proszę pozwolić mi pomóc”.
„Zostań, gdzie jesteś. Robię to trzy razy dziennie od trzydziestu lat. Dawno minęły czasy, kiedy potrzebowałam przy tym pomocy”. Krząta się przy piecu, nie odwraca się. „Armstid mówi, że nazywasz się Burch”.
„Tak”, odpowiada ta druga. Głos ma teraz całkiem ponury, całkiem cichy. Siedzi całkiem nieruchomo, ręce złożone na podołku. Pani Armstid też się nie ogląda. Wciąż jest zajęta przy piecu. Wydaje się, że piec wymaga teraz niepomiernie więcej uwagi, niż kiedy z dziką determinacją rozpalała ogień. Wydaje się, że wymaga teraz tyle uwagi, jakby był drogim zegarkiem.
„Nazywasz się już Burch?”, pyta pani Armstid.
Dziewczyna nie odpowiada od razu. Pani Armstid nie miota się już przy piecu, ale wciąż stoi plecami do młodszej kobiety. Wtedy się odwraca. Patrzą na siebie, przypatrują się sobie, nagle obnażone: młodsza na krześle, starannie uczesana, z rękoma nieruchomo na kolanach, starsza przy piecu, odwrócona, także bez ruchu, z siwymi włosami bezlitośnie ściągniętymi i upiętymi u podstawy czaszki i z twarzą jakby wyrzeźbioną w piaskowcu. Wtedy odzywa się młodsza.
„Nieprawdę wam powiedziałam. Jeszcze nie nazywam się Burch, tylko Lena Grove”.
Patrzą na siebie. Głos pani Armstid nie jest ani ciepły, ani zimny. Nie jest w ogóle żaden. „Więc chcesz go złapać, żebyś nazywała się Burch, kiedy przyjdzie czas. Czy tak?”
Lena ma spuszczony wzrok, jakby patrzyła na ręce, które złożyła na podołku. Głos ma cichy, uparty. A mimo to pogodny. „Myślę se, że nie potrzebuję od Lucasa żadnej obietnicy. Tak się po prostu pechowo złożyło, że musiał wyjechać. Nie wyszło mu tak, jak sobie umyślił, więc po mnie nie wrócił, jak planował. Myślę se, że nie musimy sobie niczego obiecywać. Kiedy tamtej nocy się dowiedział, że musi wyjechać…”
„Której nocy? Tej, kiedy mu powiedziałaś o dzieciaku?”
Tamta nie odpowiada przez chwilę. Twarz ma spokojną jak kamień, ale nie twardą. Jej upór ma w sobie coś miękkiego, jakąś zwróconą do wewnątrz świetlistość i łagodną nierozsądność, i dystans. Pani Armstid ją obserwuje. Lena nie patrzy na drugą kobietę, kiedy mówi. „Już dużo wcześniej usłyszał, że może będzie musiał wyjechać. Nie powiedział mi, coby mnie nie martwić. Zaraz jak tylko usłyszał, że może będzie musiał wyjechać, to wiedział, że tak będzie lepiej, że coś osiągnie szybciej, tam gdzie majster nie będzie na niego taki zawzięty. Ale odkładał to i odkładał. A kiedy przyszło co do czego, to nie mogliśmy czekać dłużej. Majster uwziął się na Lucasa, nie lubił go, bo Lucas był młody i dziarski, a majster miał kuzyna, którego chciał wsadzić na Lucasowe miejsce. Ale nie chciał mi mówić, bo tylko bym się martwiła. A kiedy przyszło co do czego, nie mogliśmy dłużej czekać. To ja mu powiedziałam, żeby jechał. On mówił, że jeśli mu powiem, żeby został, to zostanie, choćby go majster nie wiadomo jak traktował. Ale powiedziałam mu jedź. Tylko napisz, kiedy już będę mogła dojechać. A potem nie wyszło mu tak, jak sobie to umyślił, i nie posłał po mnie, jak planował. Tak iść między obcych, taki kawaler jak on, to potrzebuje czasu, żeby się osiedlić. Kiedy wyjeżdżał, nie wiedział, że to zabierze mu tyle czasu. Zwłaszcza taki ktoś pełen życia jak Lucas, taki kawaler co to lubi ludzi i zabawę i co jego ludzie lubią. Nie wiedział, że to zajmie dłużej, niż sobie umyślił, bo taki młody, ludzie go lubieją, bo śmieje się i żartuje, od roboty go odciągają, a on tego nie zauważa, bo nie chce, żeby komuś było przykro. I chciałam, żeby się raz jeszcze zabawił, bo małżeństwo to jednak inna inszość dla takiego młodego kawalera, takiego młodego, pełnego życia kawalera, i dla kobiety. Nie myśli pani?”
Pani Armstid nie odpowiada. Patrzy na tę drugą, jak siedzi na krześle, starannie uczesana, z rękoma na podołku i z zamyśloną twarzą. „Ani chybi posłał mi już słówko, ale przepadło gdzieś po drodze. Już stąd jest ładny kawał do Alabamy, a co dopiero z Jefferson. Powiedziałam mu, że nie oczekuję od niego listów, bo wiem, że nie ma do tego głowy. Przekaż mi tylko przez kogoś, że jesteś na mnie gotowy, będę czekać, tak mu powiedziałam. Z początku, kiedy wyjechał, trochę się tym trapiłam, bo nie nazywałam się jeszcze Burch, a mój brat i jego żona nie znali Lucasa tak dobrze jak ja. No ale skąd by mieli?” Na jej twarzy powoli pojawia się promienne, łagodne zaskoczenie, jakby dopiero teraz dotarło do niej coś, o czym wcześniej nawet nie wiedziała, że o tym nie wie. „Jak można było tego od nich oczekiwać, no tak. Musiał najpierw osiąść; to on musiał najpierw wziąć na siebie ten kłopot i być wśród obcych, a ja miałam się nie martwić, tylko poczekać kapkę, kiedy on się tak trudzi i kłopocze. Ale myślę se, że po jakimś czasie za bardzo mnie zajęło noszenie dzieciaka pod sercem i przestałam się martwić, jak się nazywam i co se ludzie myślą. Ale my z Lucasem nie potrzebujemy robić sobie żadnych obietnic. Musiało mu coś wypaść nieoczekiwanego albo może nawet i dał znać, ale jakoś to przepadło po drodze. No więc któregoś dnia po prostu zdecydowałam, że dłużej nie będę czekać”.
„Skąd wiedziałaś, w którą stronę iść?”
Lena wpatruje się w swoje dłonie jak urzeczona. Poruszają się, z zakłopotaniem bawią się rąbkiem spódnicy. Nie jest to nieśmiałość czy wstyd. Raczej zamyślony odruch samej dłoni. „Po prostu rozpytywałam. Lucas to kawaler pełen życia, łatwo i szybko poznaje ludzi, wiedziałam, że gdzie nie zawita, tam go zapamiętają. Więc pytałam. I ludzie byli naprawdę życzliwi. No i w końcu dwa dni temu usłyszałam, że jest w Jefferson i pracuje w tamecznym tartaku”.
Pani Armstid przygląda się pochylonej twarzy. Ręce oparła na biodrach, przygląda się młodszej kobiecie z wyrazem zimnej i bezosobowej pogardy. „I wierzysz w to, że kiedy tam dotrzesz, to on tam będzie. O ile w ogóle kiedykolwiek tam był. Że kiedy usłyszy, że jesteś w tym samym mieście co on, to nie zawinie się stamtąd przed zachodem słońca”.
Pochylona twarz Leny jest poważna, milcząca. Dłoń zamarła. Leży zupełnie nieruchomo na podołku, jakby wyzionęła ducha. Głos jest cichy, spokojny, uparty. „Myślę se, że rodzina powinna być razem, kiedy pojawia się dzieciak. Zwłaszcza pierwszy. Myślę se, że dobry Bóg tego dopilnuje”.
„A ja se myślę, że będzie musiał”, mówi pani Armstid cierpko, wściekle. Armstid jest w łóżku, uniósł nieco głowę, ponad nogami łóżka widzi, jak żona, wciąż ubrana, pochyla się w świetle stojącej na komodzie lampy i gorączkowo przekopuje się przez zawartość szuflady. Znajduje metalowe pudełko, otwiera je zawieszonym na szyi kluczem i wyciąga z niego płócienny woreczek, odwija materiał i wyjmuje małą porcelanową figurkę koguta z dziurką w grzbiecie. Kiedy odwraca koguta i trzęsie nim energicznie nad komodą, grzechoczą monety i sypią się na blat skąpym strumieniem. Armstid przypatruje się jej z łóżka.
„Co ty chcesz w środku nocy robić ze swoimi pieniędzmi za jajka?”, pyta.
„Myślę se, że mogę z nimi zrobić, co mi się widzi”. Schyla się do lampy, twarz ma srogą, zaciekłą. „Pan Bóg wie, że to ja się przy nich urobiłam i napociłam, tyś nigdy nawet palcem nie kiwnął”.
„Taaa”, mówi. „Myślę se, że nie ma w tej okolicy nikogo, kto by się z tobą o te kury chciał handryczyć, chyba że oposy i węże. O tę kurzą skarbonkę tyż nie”, mówi. Bo ona nagle pochyla się gwałtownie, strząsa ze stopy but i zadaje porcelanowemu kogutkowi jeden niszczący cios. Wyciągnięty na łóżku Armstid obserwuje, jak spomiędzy odłamków porcelany Martha wyciąga resztę monet, wkłada wszystkie do woreczka, z dziką determinacją zawiązuje go raz, drugi, w sumie trzy czy cztery razy.
„Daj jej to”, mówi. „Z samego ranka weź muły i zabierz ją stąd. Zawieź ją nawet do samego Jefferson, jeśli chcesz”.
„Myślę se, że ktoś ją podwiezie spod sklepu Varnera”, mówi Armstid.
Pani Armstid wstała przed świtem i naszykowała śniadanie. Czekało na stole, kiedy Armstid skończył doić krowy. „Powiedz jej, żeby przyszła zjeść”, poleciła mu. Kiedy przyprowadził Lenę do kuchni, pani Armstid już tam nie było. Lena powiodła wzrokiem po izbie, przy drzwiach zatrzymała spojrzenie na chwilę krótszą niż chwila, na twarzy miała znany już Armstidowi wyraz oznaczający uśmiech i mowę, przygotowaną mowę. Ale nie powiedziała nic; chwila trwała mniej niż chwilę.
„Zjedzmy i ruszajmy”, powiedział Armstid. „Przed wami wciąż szmat drogi”. Patrzył, jak je, znów ze spokojną, zdrową godnością wieczerzy ostatniej nocy, choć teraz psuła ją jakaś grzeczna, niemal wybredna powściągliwość. Wtedy dał jej zawiązany na supeł tobołek. Wzięła go z twarzą ucieszoną, serdeczną, choć niezbyt zaskoczoną.
„Och, to bardzo miłe z jej strony”, powiedziała. „Ale nie będę tego potrzebować. Jestem już prawie na miejscu”.
„Myślę se, że go lepiej zatrzymajcie. Jużeście chyba zauważyli, że kiedy Martha sobie coś postanowi, to nie lubi, żeby się jej sprzeciwiać”.
„To bardzo miłe”, powtórzyła Lena. Wsunęła pieniądze do swojej chusty, zawiązała ją i włożyła czepek. Wóz czekał. Kiedy przejechali dróżką i minęli dom, obejrzała się. „Bardzoście byli mili”, powiedziała.
„To ona”, powiedział Armstid. „Myślę se, że żadna w tym moja zasługa”.
„To było bardzo miłe tak czy owak. Proszę ją ode mnie pożegnać. Miałam nadzieję, że ją zobaczę, ale…”
„Taaa”, powiedział Armstid. „Myślę se, że była zajęta albo cuś. Powiem jej”.
W porannym słońcu podjechali pod sklep, siedzący w kucki mężczyźni już pluli z poharatanego obcasami ganku, patrzyli, jak nieznajoma wolno i ostrożnie schodzi z wozu, trzymając w ręku tobołek i wachlarz. Armstid znów się nie ruszył, żeby jej pomóc. Z kozła powiedział: „To jest pani Burch. Chce się dostać do Jefferson. Jeśli ktoś się tam dziś wybiera, to wielce będzie wdzięczna, jeżeli pozwoli się jej zabrać”.
Zstąpiła na ziemię, w ciężkich, zakurzonych butach. Popatrzyła na niego spokojnie, pogodnie. „To było bardzo miłe”, powiedziała.
„Taaa”, powiedział Armstid. „Myślę se, że dostaniecie się dziś do miasta”. Spojrzał na nią z góry. Patrzył chyba całą wieczność, jak jego język szukał słów, myśląc cicho i szybko, uciekająca myśl _Mężczyzna. Wszyscy mężczyźni. Odpuści taki setki okazji by zrobić co dobrego dla jednej okazji żeby wścibić się tam gdzie wścibiania nie trzeba. Przegapi_ _i_ _nie dostrzeże okazji, szansy na bogactwo_ _i_ _sławę_ _i_ _zrobienie czego dobrego,_ _a_ _czasem nawet czego złego. Ale nie przegapi taki okazji, żeby się wścibić_ Wtedy jego język znalazł słowa, a on słuchał ich zapewne z takim samym zaskoczeniem jak ona: „Tylko nie liczyłbym za bardzo… nie ufałbym…” Myśląc _Nie słucha. Gdyby słuchała takich słów, toby nie złaziła teraz_ _z_ _wozu_ _z_ _tym brzuchem_ _i_ _tym wachlarzem_ _i_ _tym tobołkiem, sama,_ _w_ _drodze do miejsca którego nigdy na oczy nie widziała_ _w_ _poszukiwaniu mężczyzny którego już nigdy_ _w_ _życiu na oczy nie zobaczy_ _i_ _którego_ _i_ _tak widziała ten jeden raz za dużo_ „…jeśli tylko będziecie tędy wracać, jutro czy nawet dziś…”
„Myślę se, że teraz już dam radę”, powiedziała. „Mówili mi, że on tam jest”.
Nawrócił wozem i odjechał z powrotem, zgarbiony, bladooki, na zapadającym się siedzisku, myśląc: ‘Nic by to dobrego nie dało. Nie uwierzyłaby w to bardziej, niż wierzy w to, co słyszy dookoła od… ile to mówiła, czterech tygodni. To i teraz bardziej by tego nie poczuła i w to nie uwierzyła. Siedzi teraz na najwyższym schodku, z rękoma na podołku, chłopy kucają obok i plują nad jej głową na drogę. Nawet nie czeka, aż zadadzą jej pytanie, tylko sama zaczyna im opowiadać. Z własnej woli opowiada o tym cholernym typku, jakby naprawdę nie miała nic takiego do ukrycia ani do powiedzenia, nawet kiedy Jody Varner albo któryś inny powie jej, że ten koleżka w Jefferson, co pracuje w tartaku, nazywa się Bunch, a nie Burch; i tym też się nie zmartwi. Myślę se, że ona wie nawet więcej niż Martha, która powiedziała jej zeszłej nocy, że Pan Bóg dopilnuje, żeby stało się to, co słuszne’.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej