- W empik go
Światy Dantego - ebook
Światy Dantego - ebook
Propozycja dla wielbicieli dystopii, mrocznych powieści grozy i zjawisk paranormalnych.
Nierealne światy, postaci z pogranicza jawy i snu, duszne tajemnice…
Każda opowieść z chirurgiczną precyzją odsłania ciemne zakamarki umysłów bohaterów i prowadzi do zaskakującego finału. W tym świecie rządzą martwi, a żywi stają się ich celem. Nic nie jest tym, czym się wydaje. Możesz przegrać w karty swoje życie albo wykupić cudze. Odkryć tajemnicę, która zostaje spisana na kartach urodzinowej opowieści. Albo stać się zabawką w rękach tych, którym zaufałeś. Strzeż się, bo nigdy nie wiesz, co czai się tuż za rogiem…
Każde z opowiadań opatrzył wstępem Jakub Ćwiek.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-2294-2 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ogromnie się cieszę, że mogę pisać ten wstęp, ponieważ dotąd nikt jeszcze nie zadał mi pytania, na które bardzo, bardzo chciałem odpowiedzieć, a mianowicie: skąd w polskiej fantastyce wzięła się Ania Kańtoch? A wzięła się, Szanowni Czytelnicy... spod wieszaka z kurtkami.
Spotkaliśmy się po raz pierwszy bodaj w marcu dwa tysiące trzeciego w siedzibie Śląskiego Klubu Fantastyki przy ulicy Pocztowej w Katowicach. Klub, najstarsza tego typu instytucja w kraju, zajmował podówczas trzy pokoje i łączący je korytarz na najwyższym piętrze starego biurowca; by do nas dotrzeć, trzeba było pokonać trzy piętra stromymi schodami, mijając po drodze przychodnię, pracownię protetyczną, dwa biura księgowości i jedną siedzibę partii. Te trzy pokoje, o których wspomniałem, to biblioteka, pokój RPG-owy i maleńkie, ale głośno bijące serce ŚKF-u – sekretariat.
Miałem klucze do tego ostatniego, ponieważ w owym czasie – pełen zapału i energii neofity – zadeklarowałem się, że będę pełnił obowiązki nieobecnego chwilowo sekretarza klubu, czyli przyjmował nowych członków, odbierał korespondencję, pobierał składki. Prócz prestiżu dawało mi to jeszcze coś, czego w klubie nie miał prawie nikt – gwarantowane miejsce siedzące w sekretariacie.
Pierwszy mój kontakt z Anią nastąpił, gdy przyszła się zapisać, a ja wystawiałem jej legitymację klubową. Zwróciła mi wtedy uwagę, że błędnie wpisałem jej nazwisko, bo moje „a” wyglądało jak „o” z łącznikiem. Poprawiłem. I tak się zaczęło.
***
Wieszak, o którym wspomniałem na początku, znajdował się w kącie sekretariatu i – zwłaszcza jesienią, zimą i wiosną, gdy klubowicze już się zeszli – wyglądał jak małe, kolorowe drzewko. Te wszystkie ramoneski, puchówki, kurtki wojskowe, dobrze skrojone płaszczyki i pstrokacizny od Alpinusa najpierw elegancko wieszano – dopóki starczało haczyków, a potem po prostu wrzucano jedna na drugą, aż więcej się nie dało. Żeby to wszystko mogło utrzymać się w pionie, wieszak zastawiony był krzesłem, jedynym, na którym nikt nie siadał. Dlaczego? Bo musiałby się cały czas garbić, a i tak kurtki przeszkadzałyby mu w normalnej konwersacji, co chwila rozpychając się łokciami, wsadzając biedakowi rękawy w usta czy zadając przypadkowe ciosy biodrem niczym rozbrykane dzieciaki.
Napisałem „nikt nie siadał”, ale było to prawdą tylko do pewnego momentu, potem zjawiła się bowiem Ania i upodobała sobie tę miejscówkę, idealną dla niej: drobnej, maleńkiej istotki, która nikomu nie chce zawadzać, nikomu robić kłopotu. Siedziała, oderwana od gwaru i krzyków, i czytała książki.
Nikt jej tam specjalnie nie zaczepiał, czasem tylko Ela Gepfert – ówczesna prezes Klubu – przysiadała obok na chwilę i rozmawiały cichutko, ale o czym – nie mieliśmy pojęcia. Później, gdy już z Anią naprawdę się zakumplowaliśmy, dowiedziałem się, że tematem owych pogaduszek była jej pierwsza powieść – Miasto w zieleni i błękicie.
Nie licząc Eli, integracja klubowiczów z Anią na tym etapie ograniczała się do kilku „cześć” na powitanie, a potem, gdy przychodził czas odjazdu ostatniego autobusu w kierunku Szopienic, jeszcze jednego słowa pożegnalnego. I tyle. Słowem, Ania przychodziła do nas poczytać w możliwie najgorszych do czytania warunkach – niech mnie diabli, jeśli to nie było intrygujące!
***
Najczęściej zjawiała się jako jedna z pierwszych. Zdarzało się nawet, że wcześniej niż ja, wtedy czekała – czytając, a jakże! – na schodkach, aż przyjdę z kluczami. Z początku od razu siadała pod wieszakiem, ale później zdarzało się jej wybierać miejsce po drugiej stronie biurka i tak zaczęliśmy gadać. O książkach i filmach, co w nich lubimy, a czego nie. Trwało to czasem pół godziny, czasem dwie, póki w klubie nie zebrało się więcej ludzi. Wtedy ja wracałem do brylowania, popisywania się i rzucania czasem bardziej, czasem mniej udanych żartów zza biurka, a Ania szła pod wieszak poczytać. I tak do następnego tygodnia.
Przegadaliśmy wtedy masę czasu, ale temat własnej twórczości jakoś nie padał. Z tego, co pamiętam, o Mieście w zieleni i błękicie dowiedziałem się nie od Ani, ale od Eli Gepfert, która stwierdziła, że książka wprawdzie wymaga poprawek, ale jest naprawdę dobra. Pamiętam zdumienie Ani, gdy powiedziałem, że chciałbym to przeczytać. Nie kokieterię, nie fałszywą skromność – autentyczne zdumienie. „Ale to grube jest – zastrzegła. – I chwilami nudne”.
Mimo to chciałem i ponowiłem prośbę, a wtedy wręczyła mi zbindowany wydruk.
I faktycznie był gruby, choć nie jakoś przerażająco. Miał też nudne momenty, ale nie za wiele. Dla mnie, kogoś, kto już wtedy był na etapie: „Hej, piszę, więc jestem pisarzem”, była to solidna lekcja pokory. Tak, pomyślałem, wygląda wstępnie uformowany, gotowy do debiutu pisarz, człowieku. Jeszcze ci do tego daleko...
***
Wybaczcie te szarpane wspominki z naszych początków, ale próbuję poukładać sobie w głowie całą tę historię, byście zobaczyli Anię u progu debiutu tak, jak wtedy widzieliśmy ją my, a jednocześnie byście nie popełnili naszego błędu i nie pomylili jej milczenia i świadomego trzymania się z boku z nieśmiałością. Bo przy spotkaniu łatwo ulec pozorom i kto wie, może uśmiechnąć się z pobłażaniem? A to błąd.
Walczę też ze sobą, by ten i wszystkie pozostałe wstępy, jakie mam przyjemność tu napisać, były choć trochę o tekstach Ani, nie o niej samej, choć, cholera, kusi, by przedstawić Wam tę niezwykłą znajomość, która wpłynęła na mnie na tak wielu poziomach. Dość powiedzieć, że – dosłownie – gdyby nie Ania, nie byłoby mnie jako autora, to ona przekonała bowiem selekcjonera tekstów Fabryki Słów, by przepuścił dalej mój debiut i pokazał go jeszcze komuś. Ale to nie ma być pean pochwalny, prawda? Nie jestem też pewien, na ile interesuje Was historia niezwykłej przyjaźni podszytej pisaniem, która nie ma finału rodem z komedii romantycznej z Meg Ryan i Tomem Hanksem.
Pozwólcie zatem, że zacznę jeszcze raz, już z jakąś bardziej uczesaną myślą w głowie: Jestem tu i piszę te słowa, bo obserwowałem proces okołotwórczy Ani Kańtoch od Miasta w zieleni i błękicie po drugi tom Przedksiężycowych. Jestem, ponieważ mogę powiedzieć, że uczestniczyłem w powstawaniu niektórych opowiadań na tyle, by mieć o nich jakąś zabawną anegdotę. Ba, jeden z tekstów został poniekąd napisany na moją prośbę, choć jego akurat w tym zbiorze nie ma. Postaram się więc zbudować dla tych opowiadań jakieś tło, wiedząc doskonale, że Ania zdecydowanie woli tworzyć teksty niż o nich mówić. I może ma rację? Z pewnością jej utwory bronią się same, bez poszerzania kontekstu, bez anegdot „z planu” czy „z warsztatu”. Ale, cholera, może się mylę, ale czasem te anegdoty są tak fajne, tak urocze, zabawne, że aż szkoda zmarnować okazję.
Ot, weźmy historię pierwszego spotkania autorskiego Ani, które prowadziliśmy wraz z Michałem Cholewą. Obaj prowadzący to gaduły, sala pełna, w dużej mierze, znajomych. Pytań przygotowanych tyle, że samo ich zadanie zajmowało czterdzieści pięć minut, spotkanie przewidziane na godzinę – co może pójść źle?
Źle nic, ale zabawnie. Zużyliśmy wszystkie nasze pytania, publika dorzuciła ze cztery swoje, a i tak spotkanie skończyło się przed czasem. Ania bowiem zawsze jakoś znajdowała sposób, by odpowiedzieć tylko: „Tak”, „Nie” albo... „W sumie nigdy się nad tym nie zastanawiałam”, co w jej przypadku nie było wstępem do wypowiedzi, ale jej końcem. No bo skoro się nie zastanawiała, to przecież nie będzie robić tego teraz. Przemyśli, przeanalizuje i rozwinie w którymś z tekstów.
Albo to: wiecie, co to znaczy „kańtoszyć”? Wymyśliliśmy to określenie z Krzyśkiem Bortelem, jadąc na Polcon do Błażejewka. Znaczy to „odseparować się w podróży od współpodróżnych”. Półkańtoszenie to czytanie książki zamiast uczestniczenia w rozmowie. Kańtoszenie pełne to czytanie i jednoczesne słuchanie muzyki przez słuchawki, by rozmowa w żaden sposób nie przeszkadzała w lekturze.
Oto czego możecie się spodziewać po moich wstawkach w tym zbiorze. Możecie je swobodnie pomijać i po prostu cieszyć się całą gamą emocji i wrażeń. Dostaniecie oniryczne wariactwa, niepokojące horrory, solidne, przemyślane SF i moje ulubione – opowieści z pogranicza gatunków. Usłyszycie echa dawno opowiedzianych historii dawnych mistrzów, ale przedstawione w zupełnie nowej odsłonie, przefiltrowane przez intelekt i wrażliwość znakomitej, świadomej swojej pracy pisarki. Ania nigdy nie była „polskim kimś tam”, nie przylgnęły do niej podobne etykiety, bo tańcząc na tym balu, świadomie wybierała wpisy do swojego karneciku. I nie miało znaczenia, czy Gaiman, Zelazny, czy Miéville – nikt nie dostawał wyłączności.
Dziś kolejne Nagrody im. Janusza A. Zajdla czy inne wyróżnienia oraz, nade wszystko, zasłużona opinia jednej z najciekawszych polskich pisarek ostatniej dekady świadczą o tym, że wybrała dobrze i że wie, co robi.
Ja jestem tu tylko po to, byście nie przeżyli za dużego szoku, przechodząc zbyt gwałtownie od jednego emocjonalnego rollercoastera do drugiego, a także po to, by anegdotkami pokazać ludzką stronę autorki. Bo w oczach jednego z jej największych fanów, człowieka, który szczycił się przez długi czas – i momentami na wyrost – mianem jej pierwszego czytelnika, a nade wszystko, myślę, przyjaciela, Ania jako osoba jest równie ciekawa i niezwykła jak jej teksty. A nawet bardziej.
Dlatego nie przedłużając zbytnio – jeszcze się wszak w tym tomie spotkamy, pewnie nawet za chwilę – życzę Wam czasu na lekturę. Niekoniecznie miłą, bo przecież nie zawsze o to chodzi. Ale nieodmiennie przemyślaną, stworzoną z rozmysłem i dobrą.
Oto Ania Kańtoch. Przepraszam... Anna.
***
Jeszcze raz na szybko przejrzałem wszystkie opowiadania w zbiorze i widzę, że Ania zdecydowała się nie fundować Wam łzawych historyjek o tym, jak ona odchodzi z innym, jak z suchym trzaskiem łamią się serca, a łzy na poduszce wyglądają w świetle nocy jak plamy krwi. I nie wiem, czy odpuściła sobie taką historię celowo, czy też nie, ale jeżeli nawet, to ja jej teraz pokrzyżuję szyki. Oto bowiem opowieść właśnie w tym stylu. Co więcej, oparta na faktach i ściśle związana z genezą tego opowiadania!
Rola betatestera tekstu to oczywiście przywilej i punkty do lansu, ale także, o czym wie każdy, kto to robił i podchodził do swego zadania poważnie, cholernie ciężka i trudna robota. Przede wszystkim dlatego, że twoim zadaniem jest nie tylko wyrażenie opinii, ale też wskazanie nieścisłości czy ewentualnie podzielenie się skojarzeniami, sugestiami etc. Ponadto fajnie, jeżeli znasz się na poruszanym w tekście temacie, możesz służyć pomocą merytoryczną, coś w tekście poprawić. No i, przede wszystkim, trzeba się nauczyć, jak takie opinie wyrażać, by autor przyjął uwagi, ale... no, nie wziął ich do siebie. Ufam, że rozumiecie.
Dopóki Ania pisała teksty z pogranicza horroru, kryminału i fantasy – w całej rozpiętości gatunków – czułem się w swej roli całkiem pewnie. Ale potem koleżanka Kańtoch zdecydowała, że najwyższa pora sięgnąć po science fiction.
Z pozoru niewiele się między nami zmieniło. Byliśmy dla siebie mili, cześć, cześć, słodkie słówka, pogaduszki, ale nagle Ania zaczęła znikać pod byle pretekstem, by przyczaić się gdzieś w kąciku z jakimś naszym wspólnym znajomym. Kilka razy przyłapałem ją na tęsknych spojrzeniach rzucanych w stronę drzwi wejściowych, jakby na kogoś czekała.
Milczałem. Znosiłem to mężnie, mając nadzieję, że to przejściowe. W końcu mieliśmy już za sobą parę lat niezwykłej relacji, kilka książek, opowiadań. Mieliśmy, na bogów, wzajemne dedykacje! Ale coś w drżącym z niepokoju serduszku mówiło, że oto świat się zmienił, nic już nie będzie takie samo. Już jej nie wystarczałem.
Niedługo potem Ania i Misiek Cholewa zupełnie przestali się kryć. Siadali razem przy głównym stole, dyskutowali; nie bacząc na to, że są przecież w publicznym miejscu, wymieniali merytoryczne uwagi. Raz czy drugi zapytałem, co tu się wyrabia, ale słyszałem, że nie nic, że właśnie kończą. A potem tylko porozumiewawcze spojrzenia, półsłówka o pancerzach, wysięgnikach, atmosferze i ciśnieniu.
Zrozumiałem. Poddałem się i snułem z miejsca na miejsce. A potem dostałem kawałek tekstu. I zawiść, zazdrość nie pozwoliły mi wówczas docenić go należycie. Powiedziałem, że zaczyna się nudno, że czegoś tam brakuje. Ela Gepfert, która dostała ten sam fragment, powiedziała, żebym puknął się w czoło, bo to jest świetne. Ale mnie w głowie było wtedy tylko to snucie, spiskowanie w kącikach klubu, pan Michał, wielki matematyk i taki jestem sprytny, bo umiem całki, militaria, kosmos, esefy i... cholera, nawet powyzłośliwiać się nie było jak, bo Michał rzeczywiście znał się na tym wszystkim, a że i smykałkę do pisania miał, betatesterem był dla tego opowiadania wyśmienitym.
Trzeba oddać Ani sprawiedliwość. To nie tak, że odpuściła mnie sobie zupełnie. Raz czy drugi pytała o coś, jakby sprawdzała, czy mogę cokolwiek wnieść do powstającego tekstu. Ale nie, nie mogłem. Bo wiecie, czasami jest tak, że facet nie może i już. Zwłaszcza pod presją. Wszystkie moje uwagi wiązały się z poszerzaniem elementów horroru i prowadziły nas w odmęty filmu Ukryty wymiar, gdzie ta opowieść zdecydowanie nie powinna się znaleźć. Była na to stanowczo za dobra.
A jak, zapytacie, potoczyła się historia zranionych uczuć? Z czasem jakoś sobie to wszystko z Anią i Michałem wytłumaczyliśmy, ale plasterek na pękniętym sercu pozostał i czasem trzeszczy naciągnięty, gdy zerkam na tę w pełni zasłużoną dedykację dla betatestera na jednym z absolutnie najlepszych tekstów Ani.
Nadmienić trzeba, że Światy Dantego to pierwszy w karierze autorki Zajdel. W pełni zasłużony i długo przez nas oklaskiwany, a potem, już bez śladu waśni, należycie opity. Serio, jeżeli musicie wybrać do przeczytania jeden tekst z tego zbioru, oto macie go właśnie na następnych kartkach. Fenomenalna rzecz!