- promocja
- W empik go
Światy wzniesiemy nowe - ebook
Światy wzniesiemy nowe - ebook
Niektórzy mówią, że świat taki, jaki znamy, dobiega końca. Ale są przecież jeszcze inne światy – tylko w Europie da się znaleźć ich setki. Można powiedzieć o nich „komuny” (chociaż to słowo kojarzy się z rozczarowaniem pokolenia lat 60.) albo „społeczności utopijne” (to termin dla tych, którzy lubią patos). Niektórym wystarcza po prostu słowo „społeczności” (przywodzi na myśl grupę sąsiadów, którzy wspólnie urządzają przydomowy ogródek). U ich zarania są podobne problemy: kryzys demokracji i religii, globalny kapitalizm, zmiany klimatyczne. Często niosą nadzieję. Czasem zmagają się z widmem autorytaryzmu.
W portugalskiej Tamerze mieszkańcy sprawili, że na suchej, wyniszczonej uprawami ziemi powstało wielkie jezioro. Wierzą, że permakultura może pomóc zregenerować pustynne tereny na świecie, jednak zanim to będzie możliwe, trzeba naprawić zniszczone relacje międzyludzkie.
W duńskiej Christianii, gdzie mieszka dziewięćset osób, żeby zapadła jakakolwiek decyzja, wszyscy muszą się na nią zgodzić (nawet jeżeli chodzi jedynie o nowego sąsiada czy remont dachu).
W kooperatywie w Prowansji każdy może sam zdecydować, ile czasu przeznaczy na pracę (i czy będzie zwozić siano, czy rozsadzać kapustę), ale nie dostanie za nią pieniędzy. Nie musi: wystarczy, że napisze na kartce, czego potrzebuje, a wspólnota postara mu się to zapewnić.
To osobista opowieść reporterki, która zmęczona bezsilnością wobec sytuacji na świecie wyrusza w podróż po europejskich społecznościach intencjonalnych – tych, które istnieją, i tych, którym nie udało się przetrwać.
Wprawdzie niektórzy mówią, że świat taki, jaki znamy, dobiega końca, ale jednak wciąż są ludzie, którzy chcą wymyślać go na nowo.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66778-32-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Reporterka. Absolwentka orientalistyki na Uniwersytecie Warszawskim oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Publikuje m.in. w „Piśmie. Magazynie opinii”, „Dużym Formacie” i „Wysokich Obcasach”. Jej reportaże ukazały się również w książkowych zbiorach: Walka jest kobietą (2014), Mur. Dwanaście kawałków o Berlinie (2015) i Obrażenia. Pobici z Polską (2016). Laureatka nagrody Grand Press 2012 w kategorii reportaż prasowy, nominowana do międzynarodowej nagrody reporterskiej True Story Award 2019. W 2017 roku ukazała się jej debiutancka książka Człowiek w przystępnej cenie. Reportaże z Tajlandii.PIĘĆ PYTAŃ
Za oknem pociągu jest noc czarna jak scenariusze, które mam w głowie. Wiem, co zasłoniła – zmęczony długim latem krajobraz północnego Alentejo w Portugalii: pożółkłe trawy, sady drzew korkowych z pniami częściowo ogołoconymi z kory, nieliczne białe domki z dachami z czerwonej cegły. Widzę w szybie tylko niewyraźne odbicie twarzy.
Ściągam walizkę z półki i podchodzę do wyjścia. W oczach pasażerów miga zaskoczenie. Młody chłopak zrywa się z siedzenia i woła za mną:
– Nie wysiadaj, do Faro jeszcze daleko! Tutaj nic nie ma.
Czytam z kartki nazwę stacji. Potakuje ze zdziwieniem, rzeczywiście, to tu. Z nocy wyłania się jasno oświetlony peron. Pociąg zatrzymuje się tylko na minutę, wyskakuję, a on znika w mroku.
Mężczyzna ma krótkie siwe włosy i białą lnianą koszulę. Kiwa głową na powitanie i wkłada moją walizkę do bagażnika starego volvo. Wjeżdżamy w noc. Asfaltowe drogi szybko się kończą, światła samochodu wyławiają z mroku pokryte pyłem krzaki, zza których przebłyskuje jezioro.
Odrobiłam pracę domową, znam kilka podstawowych faktów. Ekowioska Tamera – Centrum Pokojowych Badań i Edukacji powstała w 1995 roku. Zajmuje sto pięćdziesiąt cztery hektary opustoszałych pagórków Alentejo. Na stałe mieszka tu ponad dwieście osób. Obrali wspólny cel: narodziny Terra Nova – postpatriarchalnego świata bez wojen i przemocy. Opracowali model nowej kultury w wymiarze etyki, seksualności, wspólnoty, ekologii, technologii i ekonomii.
Mam milion pytań, ale mężczyzna za kierownicą nie jest zbyt rozmowny. W skupieniu patrzy na pylistą drogę. A może jest po prostu zmęczony. Pewnie przez cały dzień woził z dworca ludzi, którzy – tak jak ja – przyjechali do Tamery na tygodniowy kurs. Dowiemy się na nim, jak zaprojektować pokojową, ekologiczną społeczność.
Mężczyzna milczy, więc wracam do czarnych scenariuszy. Kończy się rok 2018, a mnie obezwładnia bezsilność. W notesie wypisałam pięć powodów tego stanu.
Po pierwsze – demokracja. Całe lato tego i poprzedniego roku krzyczałam na protestach w obronie niezależności Sądu Najwyższego, nosiłam transparenty, zapalałam lampiony, wieszałam w oknach plakaty z napisem: „KonsTYtucJA”. Bezradnie obserwuję, jak Polska powoli pęka na pół. Są oni i jesteśmy my. Oni są w Sejmie, my – na ulicach. Mamy oddzielne media, oddzielne autorytety i mnóstwo pogardy dla siebie nawzajem. Rodziny kłócą się przy świątecznych stołach, rozpadają się małżeństwa. Nie potrafimy się porozumieć. Nie potrafimy nawet rozmawiać.
Po drugie – religia. Przez świat przetacza się fala oskarżeń o pedofilię wśród duchownych: Chile (do dymisji podało się wszystkich trzydziestu czterech biskupów episkopatu), Australia (raport ujawnił, że w ciągu ostatnich trzydziestu pięciu lat siedmiu na stu księży zostało oskarżonych o pedofilię), USA (podobny raport oszacował liczbę ofiar w stanie Pensylwania na tysiąc osób w ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat), Niemcy (od końca wojny prawie cztery tysiące nieletnich było molestowanych przez księży). W Polsce skala jest nieznana. W styczniu napisaliśmy z kolegą reportaż o młodej dziewczynie, ofierze księdza egzorcysty, która przez lata była molestowana i torturowana pod pretekstem obrzędów religijnych. Po tekście prokuratura wszczęła śledztwo. Kiedy opowiadaliśmy o sprawie w telewizji śniadaniowej, przeprowadzono wśród widzów ankietę: siedemdziesiąt trzy procent odpowiedziało, że wierzy w egzorcyzmy.
Po trzecie – rodzina. Ustawa o zaostrzeniu prawa aborcyjnego, zdjęta z agendy dwa lata wcześniej po masowych protestach, co jakiś czas pojawia się w Sejmie. Znów okupujemy ulice. W styczniu „czarna środa”, w marcu „czarny piątek”. Malujemy czarne paski na policzkach, a na transparentach hasła: „Moje ciało, mój wybór”, „Martwa dziecka nie urodzę” i „Nie wierzę, że wciąż muszę protestować w tej sprawie”. Bezskutecznie. Rząd cofa finansowanie in vitro, wprowadza recepty na tabletki wczesnoporonne, przy każdej okazji forsuje tradycyjny model rodziny. Jako kobieta nie czuję się w Polsce bezpieczna. Nie potrafię zdecydować się na macierzyństwo.
Po czwarte – globalny kapitalizm. Grupa elit z kilku wielkich koncernów kontroluje coraz więcej zasobów naturalnych na świecie. Nie płacą podatków, nie przejmują się prawem, dążą wyłącznie do maksymalizacji zysku i cięcia kosztów. Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy oplatają planetę siecią zależności od swoich kredytów. Pieniądze, zamiast wpływać na rozwój lokalnych społeczności, płyną prosto na Zachód. Ludzie porzucają ziemię i migrują za pracą do miast, gdzie walczą o przeżycie. Większość rzeczy, których używam na co dzień, okupiona jest niewolniczą pracą. Szwaczki w Bangladeszu pracują po osiemnaście godzin na dobę, żeby uszyć ubrania, które kupuję w sieciowych sklepach. Niewolnicy na kutrach w Tajlandii latami nie stawiają stopy na lądzie, by złowić ryby, które jem na kolację. Dzieci w kongijskich kopalniach tracą życie przy wydobyciu kobaltu, który jest składnikiem baterii w moim telefonie. W supermarkecie kupuję ziemniaki z Cypru, szparagi z Turcji, truskawki z Hiszpanii. Nie pamiętam, jak smakuje malina zerwana prosto z krzaka. Nie pamiętam, jak pachnie ziemia.
Po piąte – ekologia. Kilka dni temu ONZ opublikował raport, z którego wynika, że do 2030 roku musimy ograniczyć emisje gazów cieplarnianych o sześćdziesiąt procent, a tymczasem są najwyższe w historii. To czwarty najcieplejszy rok od czasu, kiedy zaczęto pomiary. Ekstremalna susza spowodowała, że latem zapłonęły lasy w Grecji, Szwecji i Portugalii. Z powodu wycinki drzew wyginęły trzy gatunki ptaków – hawajka czarnolica, cieślik duży i liściowiec leśny. Umarł ostatni na świecie samiec białego nosorożca. Nie jem mięsa, nie biorę w sklepie foliówek, nie używam słomek ani plastikowych butelek, segreguję śmieci, oszczędzam prąd i wodę. Ale rośnie we mnie poczucie, że nie mam na nic wpływu.
To nie jest mój świat. Nie podzielam wartości, które nim rządzą. Czuję się coraz bardziej wyobcowana.
Mężczyzna parkuje volvo przed budynkiem, który przypomina biuro pola kempingowego – stół z komputerem, kilka wiekowych foteli, foldery reklamowe na stojaku, na kontuarze kawa w dzbanku. Kobieta z recepcji wita mnie promiennym spojrzeniem. Odgarnia długie siwe włosy i wręcza powitalną ulotkę z zasadami, które obowiązują kursantów:
„Staramy się pokojowo współistnieć z wszelkimi stworzeniami, więc w naszych kuchniach nie ma zwierzęcych produktów. W całej Tamerze nie spożywamy mięsa”;
„Nielegalne narkotyki (z marihuaną włącznie) są zakazane. Szanujcie dobrą reputację Tamery i przestrzegajcie tej zasady tutaj i w okolicy”;
„Nie zajmuje nas pytanie: »Co będę z tego miał?«, tylko: »Jak mogę przysłużyć się przyszłemu społeczeństwu, w którym przemoc i nadużycia nie będą już się zdarzały?«”;
„Seksualna przyjemność bierze się z obopólnej zgody. Spotkania wymagają wyraźnego, szczerego »tak« od obu partnerów. Nigdy nie mogą odbywać się wbrew czyjejś woli. Nawiąż kontakt z osobą, której pożądasz. Kontakt oznacza spotkanie i przyjęcie drugiej osoby z otwartym sercem”.
I na koniec, żeby nie było złudzeń: „Tamera to nie jest osiedle mieszkaniowe, do którego można dołączyć, tylko centrum badawczo-edukacyjne”.
Kobieta z recepcji otula się szalem, bo wieczory są już chłodne, i prowadzi mnie do kampusu dla uczniów. Stoi tam potężny drewniany budynek, w ciemności przypomina stodołę. Na dole są sale szkoleniowe, na górze – wielkie pokoje do spania, oddzielne dla kobiet i mężczyzn.
Przekraczam próg budynku i już wiem, że czekają mnie egzaminy wstępne.
Egzamin pierwszy: z bliskości. Przyjechaliśmy tu, żeby nauczyć się, jak żyć w społeczności, więc będziemy blisko od początku. Ci, którzy nie chcą nocować we wspólnej sali albo w ogromnym namiocie nieopodal budynku, muszą dopłacić. Wtedy będą spać w trzyosobowych domkach albo kameralnym hostelu. Ewentualnie mogą rozstawić własny namiot na łące. Na drzwiach wielkiej sypialni wisi kartka: „Witamy w społeczności”. Nikt nie ma własnego kąta. W sali są gołe materace ułożone rzędem na drewnianym podwyższeniu. Pod nim – plastikowe skrzynki na rzeczy. Wilgotne powietrze pachnie potem i stęchlizną.
Egzamin drugi: z zaufania. Wkładam do skrzynki pod łóżkiem portfel, dokumenty, laptopa. Ostrożnie rozglądam się wokół. Drzwi do sali są zawsze otwarte. Kilkanaście kobiet leży w śpiworach, sprawdzają wiadomości w telefonach, niektóre jeszcze przebierają się do snu. Wychodzę, ale moje rzeczy zostają.
Egzamin trzeci: ze swobody. Łazienki są w osobnych budynkach, oddzielne dla kobiet i mężczyzn. Pryszniców nie dzielą ścianki. Dziesiątki ręczników wiszą jeden obok drugiego. Kosmetyczki są chaotycznie rozrzucone na półkach. Dziewczyny przechadzają się po łazience nago, myją zęby, nacierają się olejkami. Ja też muszę zdjąć przy nich ubranie.
Egzamin czwarty. Kiedy wracam do sypialni, okazuje się, że pojawił się problem. Obok kobiety z recepcji stoi dziewczyna z różową walizką. Przyjechała chwilę po mnie. Przy zapisach zarezerwowała nocleg we wspólnym namiocie, ale, niestety, nie wzięła śpiwora. Może zamieniłabym się z nią na miejsca?
Nie chcę nocować w namiocie. Nie lubię zimna. Boję się ciemności. Brzydzę się owadów.
– Nie – mówię po prostu. – Wolałabym spać w budynku, zgodnie z rezerwacją.
Twarz siwowłosej kobiety z recepcji tężeje niczym stygnący wosk.
Czuję, że tego egzaminu nie zdałam. Nie wiem tylko, czy był z życzliwości, czy z posłuszeństwa.
Rano stawiamy się na pierwszą lekcję.
Pięćdziesiąt osób zapłaciło po sześćset dwadzieścia pięć euro za kurs życia w komunie. Podobno była też długa lista rezerwowa. Rocznie Tamera organizuje kilkanaście takich kursów, biorą w nich udział setki osób. A to tylko jedna z dziesiątek ekowiosek w Europie. Wiele z nich oferuje podobne szkolenia.
W jasnej, drewnianej sali nie ma ławek, siadamy na krzesłach ustawionych w krąg. Na środku leżą „przedmioty mocy”: kryształ górski, grająca misa tybetańska, kadzidełka, świeczki. Mają przyciągać dobrą energię.
Do sali wchodzi trójka nauczycieli. Yuval z Izraela to młody mężczyzna o szczupłej twarzy, dołączył do Tamery w trakcie arabskiej wiosny. Christa – niska, starsza pani w siwych lokach z zawodu jest nauczycielką, chętnie zajmuje się dziećmi. I wreszcie Sylvia, piegowata blondynka po trzydziestce, psycholożka, wcześniej pracowała w Tamerze w recepcji i w barze, teraz pomaga ogarniać finanse.
Zaczynamy od zabaw, jak na imprezie integracyjnej. Trzeba powiedzieć głośno swoje imię i pokazać jakiś gest. Cała sala to powtarza. Ustawiamy się według wzrostu. Ustawiamy się według wieku. Dzielimy się na grupy według zainteresowań. Następnie nieśmiertelne kilka słów o sobie. Kursanci mają od dwudziestu dwóch do sześćdziesięciu czterech lat. Przyjechali głównie z Niemiec i innych krajów Europy Zachodniej, ale także z USA, Izraela, Japonii. Z Europy Środkowo-Wschodniej jestem tylko ja.
Sporo jest duchowych poszukiwaczy. Wypowiadają enigmatyczne zdania, że próbują pogodzić „działanie” z „byciem”. Ale jest też psycholog, który zastanawia się, jak wychować dzieci w zgodzie ze sobą i z naturą. Doszedł do wniosku, że ciężko to zrobić w rodzinie nuklearnej, dużo lepiej sprawdza się grupa. Chciałby zobaczyć, jak to działa w praktyce. Jest artysta, który dąży do wzmocnienia swoich umiejętności interpersonalnych. Chce też nauczyć się lepiej porozumiewać z innymi artystami, którzy przeważnie mają wielkie ego.
Większość osób deklaruje, że zamierza zamieszkać w społeczności. Moja sąsiadka w kręgu opowiada, że kupiła już nawet dom. Chciała wprowadzić się tam z grupą ludzi, ale jej poprzedni chłopak nie był zainteresowany. Teraz ma nowego partnera i plan powrócił. Myśleli, żeby osiąść właśnie w Portugalii. Martwią ich tylko zmiany klimatyczne. Na południu Europy szybko pojawi się problem z wodą.
Ja też muszę coś powiedzieć. Co tu właściwie robię? Od kilku miesięcy interesuję się komunami z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Grupami ludzi, którzy zbierali się, żeby wymyśleć świat od nowa. Nie oglądali się na resztę społeczeństwa, po prostu zaczęli żyć w takim świecie, jaki im odpowiadał. Tworzyli zalążki nowego ładu gdzieś na obrzeżach wielkiej polityki. Co się stało z nimi i z ich pomysłami? Czytałam książki, przeglądałam zdjęcia, rozmawiałam z ludźmi, którzy tworzyli te grupy. Pewnego dnia któryś z rozmówców zasugerował: „Może odwiedzisz jedną z komun, które działają obecnie?”, więc teraz siedzę na środku sali i trzymam w ręce kryształ, który oznacza, że mogę zabrać głos.
SŁOWNIK: KOMUNA
„Komuna” – tak mówiło się w latach sześćdziesiątych. To słowo kojarzyło się ze wspólnotą i idealizmem. Falowało z wiatrem w długich włosach. Zostawiało wonną słodycz haszyszu w ustach. Dziś czuć w nim raczej cierpki smak rozczarowania.
Wcześniej, nawet w XIX wieku, mówiło się „ruch komunitarny”. To nazwa kanciasta jak siermiężne baraki, zgrzebna jak robotnicze ubranie. Dziś już nie budzi entuzjazmu, zwłaszcza w Europie Wschodniej.
Teraz można powiedzieć „społeczność eksperymentalna” albo „społeczność utopijna”. W tych słowach pobrzmiewają wielkie idee, remedia na problemy, które trapią ludzkość. (Nierówności społeczne. Katastrofa ekologiczna. Samotność). To terminy dla tych, którzy lubią szczyptę patosu. Zwykle mówi się jednak „społeczność intencjonalna” – założona z konkretną intencją. Albo po prostu – społeczność. To brzmi swojsko. Przywodzi na myśl grupę sąsiadów, którzy wspólnie urządzają przyblokowy ogródek.
Znaczenie jednak się nie zmieniło: „Grupa pięciu lub więcej dorosłych (z dziećmi lub bez), w większości niespokrewnionych ani niezwiązanych ślubem, którzy żyją razem bez przymusu, zwykle w jakimś ideologicznym celu”. Taką definicję przyjął na przykład amerykański socjolog Benjamin Zablocki. Inni socjologowie dodają jeszcze, że grupa ma misję rozwiązania konkretnych problemów. (Nierówności społeczne. Katastrofa ekologiczna. Samotność). Żaden nie jest jednak w stanie powiedzieć, kiedy powstała pierwsza komuna.
Ludzie od zawsze szukali lepszych sposobów na wspólne życie. Łatwiej podjąć próbę naprawy świata, kiedy zmniejszymy go do rozmiaru, który można ogarnąć, więc komuny pojawiały się i znikały. Rzadko odciskały ślady na kartach oficjalnej historii. Łatwo zapisać dzieje dynastii albo przebieg ważnej bitwy, ale niewielu kronikarzy interesowały grupy ludzi zakładające miniaturowe społeczeństwa. Przez wieki przepadały w mroku dziejów wraz ze swoimi pomysłami na nowe światy. Ale stopniowo zaczęły się z tego mroku wyłaniać.
W starożytności komuny tworzyli esseńczycy (a także terapeuci). Na początku naszej ery grupa religijnych mieszkańców Palestyny odeszła na pustynię Kumran. Region stopniowo dostawał się pod rzymskie wpływy. Kolejni władcy promowali hellenistyczne wartości – świeckie prawo, kulturę fizyczną na stadionach, ograniczenie żydowskich obyczajów. To spotkało się z ostrym sprzeciwem osób religijnych. Grupą odstępców dowodził kapłan zwany nauczycielem sprawiedliwości. Dziś już nikt nie wie, kim był. Esseńczycy całkowicie odcięli się od świątyni w Jerozolimie. Żyli skromnie w zamkniętych wspólnotach, nie posiadali nic na własność. Nie mieli niewolników, służyli sobie nawzajem. Większość z nich praktykowała celibat, codziennie rytualnie zanurzali się w wodzie. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Jednak wokół ich siedzib archeolodzy znaleźli groty strzał rzymskich legionistów.
W średniowieczu komuny tworzyli katarowie (a także waldensi, begardzi i beginki). Od XII wieku w europejskich miastach zaczęli się pojawiać wędrowni mistycy. To był czas, kiedy w Europie rozkwitł handel. Włochy przejęły wymianę towarów z Bliskim Wschodem. We Francji powstawały jarmarki, na których można było kupić wełnę z Anglii albo futra z Niemiec. Pionierskie szlaki połączyły Europę z Orientem. Przez kontynent płynęły nowe towary, sztuka, idee. W miastach przybywało mieszkańców, bogacili się kupcy. Pieniądze stawały się coraz ważniejsze.
Wędrowni mistycy zachęcali jednak ludzi, by odwracali się od materializmu. Grupy świeckich wszystkich stanów decydowały się na wspólne życie w wierze i ubóstwie. Katarowie mieszkali głównie w Langwedocji w grupach nawet do sześciuset osób. Ubierali się w ciemne habity, chodzili boso, zapuszczali długie brody. Wielu pracowało, zwykle jako tkacze. Wierzyli, że świat i człowieka stworzył zły demiurg, podczas gdy duszę stworzył dobry Bóg. Nie żenili się, ani nie płodzili potomstwa, gdyż oznaczało to powielanie wzgardzonej materii. Nie jedli mięsa, najwyżej ryby (zwierzęta rozmnażają się drogą płciową, więc są nieczyste). Dzielili się na słuchaczy, wyznawców i doskonałych, których obowiązywały najsurowsze zasady. Ci najbardziej gorliwi odmawiali przyjmowania pokarmu i głodzili się na śmierć w rytuale endura.
Na soborze w 1176 roku doktrynę katarów okrzyknięto herezją za pogląd, że człowiek w doczesnym życiu jest w stanie osiągnąć doskonałość i że nie musi podporządkować się żadnej władzy. To było nie do zaakceptowania dla świętego cesarza rzymskiego i papieża. Na początku XIII wieku oddziały krzyżowców ruszyły na Langwedocję. Zapłonęły stosy.
W nowożytności komuny tworzyli szejkersi (a także amisze czy bracia morawscy). W XVI wieku Europę porwał ideologiczny zamęt. Wielkie odkrycia i podróże pokazały, że świat wygląda inaczej, niż sądzono. Reformacja udowodniła, że człowiek religijny może podążać różnymi ścieżkami.
Protestanci wciąż byli jednak w Europie prześladowani. W XVIII wieku wielu z nich zaczęło przenosić się ze starego świata do nowego. To tam szukali wyznawców. Nie przyłączali się jednak do nich pionierzy, którzy krytymi wozami wyruszyli kolonizować Dziki Zachód. To dawało im wyraźny sens życia. Komuny powstawały na terenach, które pionierzy zdobyli pokolenie wcześniej. Ich dzieci były zagubione w dziewiczych miejscach, które trzeba było przystosować do życia. Czasem łatwiej im było przyłączyć się do wspólnoty, która miała ściśle określoną wizję dobrego społeczeństwa.
Do Ameryki ze Szwajcarii przyjechali wielodzietni amisze (do dziś w USA żyje ich ponad dwieście tysięcy). Z Niemiec – bracia morawscy, którzy słynęli z działalności misyjnej. Największą popularnością cieszyli się jednak szejkersi pod przywództwem charyzmatycznej Matki Ann Lee. W Manchesterze raz po raz lądowała w więzieniu za opowieści o swoich wizjach i przesłaniach wprost od Boga. Mówił jej, że całkowity celibat jest jedyną szansą na Królestwo Niebieskie na Ziemi. W 1774 roku postanowiła wyjechać. Wraz z nią do Nowego Jorku przybyło ośmioro szejkersów. Siedemdziesiąt lat później było już ich ponad pięć tysięcy. Tworzyli osiemnaście dużych komun i wiele mniejszych, głównie w Nowej Anglii.