Święci codziennego użytku - ebook
Święci codziennego użytku - ebook
Szymon Hołownia przyjaciół ma głównie w niebie, a ich liczba rośnie w postępie geometrycznym. Nic dziwnego, w końcu kontakty pielęgnowane przez lata przynoszą efekty.
W swojej najnowszej książce autor „Monopolu na zbawienie" dzieli się przepisem na skuteczne korzystanie z pomocy świętych. Każdy z nich ma swoją specjalizację. Z konkretnymi problemem warto zwrócić się do eksperta.
Święty Mojżesz Etiopczyk – szef gangu, który z troski o mięśnie przerzucił się na trening duszy – to idealny patron wszystkich zmagających się z własnym koślawym życiorysem. Geniuszowi organizatorskiemu świętej Teresy z Avila – temperamentnej Hiszpanki, która postanowiła zreformować zakon karmelitanek – możesz powierzyć sprawy niemożliwe do ogarnięcia. Święty Charbel - pustelnik, mimo życia w ekstremalnej ascezie niekomu nie odmawiający uśmiechu - czule zajmie się twoim zdrowiem, czy chodzić będzie o katar, czy sprawę większego kalibru.
Znajdziesz tu ponad pięćdziesiąt życiorysów świętych kobiet i mężczyzn. Jest spora szansa, że wśród nich trafisz na kogoś, kto ma z Tobą wiele wspólnego. Może warto z nim pogadać?
Do książki dołączone są obrazki ze świętymi – modlitwę do każdego z nich możesz mieć zawsze przy sobie!
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4085-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z tej książki można korzystać na trzy sposoby.
1. Czytać wszystko po kolei, jak leci, nie odbierając sobie przyjemności płynącej z zaskoczenia: nigdy nie wiesz, kogo spotkasz, przewracając kartkę: osłaniającą się tylko swoją własną fryzurą pustelnicę, byłego sprzedawcę cukierków, założyciela pierwszego przedszkola w historii, faceta, który całe życie przesiedział na słupie, latającego mnicha czy biskupa, którego najbliższy przyjaciel mieszkał w stawie (albowiem był łabędziem).
2. Do książki dołączyliśmy pięćdziesiąt dwie karty z portretami świętych. Dajmy na to w każdą niedzielę, po mszy (a jeśli nie uczęszczasz – po spacerze lub lodach), wylosuj jedną z nich, a panią lub pana przyjmij jako przyjaciela, doradcę, obrońcę na następny tydzień. Kartę noś w portfelu, woź w aucie, a życiorys znajdź w książce, przeczytaj. Spróbuj przez tydzień sprawdzić, czy to znajomość na dłużej, czy w kolejną niedzielę każde z was pójdzie swoją drogą. Jeśli po roku spacerów w różnym towarzystwie uda ci się odnaleźć choćby jednego świętego, którego nazwiesz swoim patronem – dokładnie o to chodziło. Jeśli nie – świętych jest dobrze ponad dziesięć tysięcy, czekaj więc cierpliwie na kolejny tom tej książki.
3. Ja najbliższych sobie świętych, których poprosiłem, by bylimoimi patronami, zgrupowałem w moją prywatną Radę Nadzorczą. Należą do niej: święte Teresa od Jezusa i Urszula Ledóchowska, święci: Charbel, Spirydon, Szymon Słupnik Młodszy i Sergiusz z Radoneża.
Podobny zabieg rekomenduję również czytelnikom. Proponuję w tej książce dziesięć grup świętych ekspertów, dla osób na różnych etapach drogi. Jedni pewnie bardzo potrzebują cudów, inni – żeby życie przestało ich boleć, by odpuściły choroby czy męczące lęki, jeszcze inni – mają problemy z Kościołem, ktoś może chce się oduczyć wkurzać na ludzi albo zacząć sensownie zarządzać kawałkiem świata, jaki został mu dany. Jeżeli odnajdujesz się w jednej z tych grup – zapoznaj się ze świętymi, którzy naprawdę mogą pomóc ci wyjść z tarapatów albo odkryć nowe supermoce.
Zupełnie wyjątkowe miejsce, na wstępie i na końcu, przeznaczyłem dla dwóch najbliższych mi świętych – świętego Szymona i świętego Sergiusza. Z jednym z tych gości idziemy razem już od prawie czterdziestu lat (choć dowiedziałem się o tym dosłownie parę lat temu), drugiego znam od lat trzech, ale ileż on już rzeczy zdążył mi pokazać (a raz nawet zwrócił za zakupy).
ŚWIĘTY SZYMON SŁUPNIK MŁODSZY
Mój osobisty święty patron. Żył w VI wieku. Przeżył około siedemdziesięciu pięciu lat, z czego większość spędził na słupie.
Słup był narzędziem wynalezionym prawdopodobnie przez świętego Szymona Słupnika Starszego (żył jakieś półtora wieku wcześniej), też pochodzącego z terenów ówczesnej Syrii, pustelnika, który nie mógł się opędzić od przychodzących do niego po radę i błogosławieństwo. Starszy Szymek najpierw uciekł więc w góry, a później wpadł na szalony pomysł i zamieszkał na szczycie postawionej specjalnie w tym celu kolumny. Trzymetrowa budowla okazała się jednak banalną przeszkodą dla duchowych groupies, ostatecznie więc słup Szymona Starszego osiągnął wysokość kilkudziesięciu metrów (jedni mówią, że około dwudziestu, inni, że trzydziestu). Takie życie było rzecz jasna formą umartwienia – symbolem: człowiek odklejony od ziemi, w drodze do nieba. Pomysł tak spodobał się okolicznym ascetom, że wiemy o jakichś stu dwudziestu naśladowcach pierwszego Szymona, zwanych stylitami, którzy poszli w jego ślady w ciągu kolejnych siedmiu wieków.
Szymon Słupnik Młodszy urodził się około roku 520, jego matką miała być niejaka pani Marta, która pochodziła z Antiochii (miasta w dzisiejszej południowej Turcji tuż przy granicy z Syrią, dwadzieścia kilometrów od plaż Morza Śródziemnego) i która też została świętą. Rodzice (jedni mówią, że ojciec, inni – że matka) przed przyjściem na świat malca mieli mieć widzenia Jana Chrzciciela, zwiastujące narodziny dziecka, które miało być „naczyniem Boga”. Mama została też przygotowana, że berbeć nie będzie chciał jeść nic gotowanego, żadnego mięsa ani wina, a jedyne co będzie w stanie przełknąć, to chleb, miód i woda. Mały Szymuś do tego stopnia spełnił owo proroctwo, że odmawiał mleka matki, gdy ta spożyła wcześniej któryś z pokarmów z czarnej listy, a także – przez szacunek dla prawej strony, która w starożytnych czasach uważana była za bardziej szlachetną od lewej – ssał tylko prawą z matczynych piersi. Dziś z zaskoczeniem odkrywam, jak bardzo opis ten koresponduje z szyderstwami, jakie złośliwi koledzy od lat czynią pod moim adresem, mówiąc, że ja pewnie jeszcze w wieku niemowlęcym w piątki odmawiałem pokarmu matki, a w niedziele i święta sam pchałem wózeczek do kościoła.
Gdy Szymek miał dwa lata, rodzice, zgodnie z poleceniem Jana Chrzciciela, zaprowadzili go do świątyni, a tam on wyjechał im z tekstem, który pewnie śnił im się później po nocach: „Mam ojca i nie mam ojca, mam matkę i nie mam matki”. I powtarzał to non stop przez następnych siedem dni. Było jasne, że malec będzie miał wyraźne inklinacje ku górze i że jak zechce ruszyć za głosem powołania, nic nie zdoła go zatrzymać.
Papa Szymka zginął, gdy ten miał lat pięć, a okolicę nawiedziło silne trzęsienie ziemi. Po serii kolejnych widzeń zachęcających go do życia oddanego wyłącznie Bogu, chłopak wyruszył, jak to się wówczas mówiło, „na puszczę”. Trafił do monasteru, gdzie zamieszkał na „kindersłupku” pod opieką swojego mistrza duchowego imieniem Jan. Wraz ze wzrostem zainteresowania ze strony publiczności zmieniał słupy na coraz większe, wreszcie w wieku lat dziewiętnastu uciekł w góry, by w końcu wystawić tam megasłupiszcze, na którym żył bez przerwy przez pięćdziesiąt pięć lat i tam też zmarł. Przy kolejnej zmianie słupów, korzystając z tego, że stanął na ziemi, wyświęcono go na diakona (a później kapłana, hierarchę w celu dokonania święceń wciągnięto już wtedy do góry w koszu). Podobno słychać było, jak Szymon rozmawia z Chrystusem i aniołami, a ludzie, którzy przychodzili się przy nim pomodlić, doznawali cudów. Tak licznych, że miejsce to nazwano Cudowną Górą, a wokół Szymusiowego słupa wybudowano cały wielki kościelno-klasztorny kompleks, w którego centrum na podwyższeniu – przypominającym kosz balonu ośmiokątnym balkoniku – tkwił on sam niczym żywa, wystawiona na widok tłumów relikwia.
Jasne, że niezwyczajny sposób życia Szymona przyciągał też licznych gapiów przybywających tu z pobliskiej Antiochii jak do zoo, gdzie trzyma się rzadkiego zwierza. On jednak miał to w nosie. Modlił się, gdy ktoś go o to prosił, a jak poczuł ducha, głosił też kazania (o kazaniach jego starszego kolegi i jego samego mówiono, że choć głosili je ludzie wprawieni w katowaniu własnego ciała, wobec słuchaczy zawsze byli łagodni, pełni wyrozumiałości i słów pocieszenia). Praktykował przedziwną ascezę, na przykład siedział cały rok bez ruchu (też tak mam, jak piszę książkę), aż porobiły mu się ropiejące i nieprzyjemnie woniejące wrzody, które później same cudownie się wygoiły. Generalnie plan zajęć miał zaś taki, że do dziewiątej rano się modlił, później do wieczora przepisywał księgi, pisał swoje rzeczy i do zmierzchu przyjmował interesantów, całą noc się modlił, a drzemkę ucinał sobie o wschodzie słońca. Przez całe życie znosić też musiał ataki złego, który żeby strącić go ze słupa, organizował pokusy w formie wizji, ale też całkiem konkretne oberwania chmury, wszystko na próżno. Szymon zaliczał kolejne „levele” duchowej walki, coraz częściej widywał też niebo (w którym zawsze spotykał tylko dwóch gości: Adama i Dobrego Łotra). Zmarł 24 maja 592 roku, dokładnie w porze niebiańskiego lunchu, który od paru lat przynosili mu aniołowie, by nie musiał się męczyć z ziemskim jedzeniem. Przed śmiercią poprosił jeszcze o przeniesienie grobu swojej matki do wybudowanej obok słupa świątyni.
Z moim Szymonem szukaliśmy się długo. Zameldowałem się na tym łez padole trzeciego dnia września. Rodzice, wybierając mi imię, spojrzeli w kalendarz, w którym stało: „Izabeli, Grzegorza i Szymona”. Dali mi więc za patrona tego ostatniego, nie wiedząc nawet, o którego nosiciela tego szlachetnego miana chodzi. A było ich w historii kilku. Gdy osiągnąłem umysłową dojrzałość i zacząłem odczuwać religijne podniety, przeszukiwałem kościelne kalendarze. Niestety, we wszystkich trzeci dzień września zdominował wielki święty papież Grzegorz. Gdy poszedłem do nowicjatu dominikanów, trzeba było zgłosić, którego dnia mam obchodzić imieniny (ważne, bo wiązało się to z tak zwaną uroczystą rekreacją, czyli bibką, kiedy to na wyposzczoną nowicjacką salę wjeżdżały świąteczne soczki oraz babeczki i wafle). Przez moment miałem myśl, by na patrona zgłosić świętego Szymona Salusa, który też żył w VI wieku i po kilkudziesięciu latach spędzonych na pustyni wrócił do swojego rodzinnego miasta Homs w Syrii, by tam opiekować się najbardziej poharatanymi przez los, a zwłaszcza prostytutkami. Szymon Salus był jednym z pierwszych znanych tak zwanych szaleńców Bożych, czyli ludzi, którzy zachowywali się jak regularni wariaci, po to by dzielić z biednymi nie tylko ubóstwo, ale i wzgardę tłumu (inny przykład zjawiska – świętego Prokopa, znajdziesz w dalszej części tej książki). Było to zaprawdę bardzo, bardzo kuszące – wziąć za patrona opiekuna duchowego prostytutek, o którym nie wiedziano do końca, czy jest zaburzony, czy święty, ostatecznie jednak – jak zwykle w Kościele – zwyciężyła opcja bezpieczniejsza. Uznaliśmy, że przyświecać mi będzie pierwszy potwierdzony w papierach Szymon najbliższy mojej dacie urodzenia, czyli święty Szymon Apostoł (zwany Gorliwym, uwaga: nie Szymon Piotr), czczony 28 października. Przyjąłem go więc do serca bez większego entuzjazmu, ale wiedziałem, że to nie to.
Dopiero grubo po trzydziestce, wertując jakieś stare opracowania, odkryłem, co się stało! Otóż święty Szymon Słupnik Młodszy rzeczywiście miał pod swoją opieką 3 września, ale zniknął przy którejś z kolejnych reform kościelnego kalendarza i przeleciał na 24 maja (kiedy jest też wspominany w chrześcijaństwie wschodnim). Ślad starej tradycji pozostał w komunistycznych kalendarzach nie nadążających za pędzącym jak królik ku świetlanej jutrzence Kościołem. Poczułem się pewniej: a więc w obszarze „patronologicznym” nie jestem w końcu bezpański! Wróciłem spod kurateli rodziny zastępczej do swojego rodzonego duchowego brata, który czuwał nade mną, gdy po raz pierwszy otwierałem oczy.
Czego mogę się od niego nauczyć? Po pierwsze, że nie ma w życiu nic ważniejszego niż znalezienie sobie słupa, na którym nie będzie się rozpraszanym przez krajobraz, gdzie będzie się miało wreszcie przestrzeń do pogadania z Szefem Szefów. Dlaczego Szymon wlazł na słup, wybrał życie wycelowanej w niebo rakiety? Bo słup to pionowa pustynia. Powietrze jest równie puste jak Sahara. A nie od dziś wiadomo, że wszelki nadmiar najlepiej leczy się przez choćby chwilowe wytworzenie próżni. Jasne, że nie ma po co kopiować jak na ksero Szymonowej metody (później próbowano słupnictwo przenieść na przykład na Bałkany, ale okazało się, że tam jest za ciężki klimat, słupnicy zamarzali zimą i pomysł upadł). Należy wyłapać istotę sprawy i wdrożyć w swoich warunkach – Zacheusz w tym celu wlazł na drzewo, Szymon na słup. Ty też, na swój sposób, zaszalej. Na wzór świętych – bądź słony, bądź JAKIŚ. Jak pisał rumuński filozof Andrei Pleșu w znakomitej pracy O aniołach (którą jeszcze nie raz będę tu cytować) – słupnicy, mnisi, „ludzie Boży” to protoplaści hippisów, tych, co zdecydowali się pójść w poprzek wszystkich konwencji, zawalczyć z sennością, instytucjonalizacją, zasiedzeniem, uciekając się do metod, uznawanych przez tak zwaną normalną większość za szaleństwo.
Jest coś bardzo wzruszającego w megacierpliwej trosce Szymona o pewnie czasem dość upierdliwych ludzi, którzy non stop do niego przychodzili, w tym że rozdzielał na prawo i na lewo dobro, które dostawał z góry, łącznie ze swoimi lichymi ubraniami, nie chcąc przy tym zatrzymać nic dla siebie, bo nie miał tego nawet gdzie położyć (w tym sensie był praktykiem mojego ulubionego wschodniosłowiańskiego przysłowia: „Rzucaj przed siebie, za sobą znajdziesz”). Rozumiem doskonale, co czuł, gdy ludzie lampili się na niego i urządzali mu pod słupem pikniki. On wiedział, co to znaczy brak prywatności, bycie stale podglądanym albo obwożonym jak małpka w klatce celem „składania świadectwa” („A pan przyjedzie do nas do gimnazjum, pokaże się młodzieży, nieważne, co pan powie, żeby oni tylko zobaczyli, że pan z telewizji i taki wierzący”). Jest coś niezwykle pociągającego w pomyśle na życie, który Szymon dzielił z zastępami innych pustelników, mnichów, słupników (również opisywanych dalej w tej książce). Mnich, człowiek, który odłącza się od świata, żeby żyć dla Boga, tka swoje życie z przeciwieństw. Sytość uzyskuje przez głód, wznosi się na niebotyczne wysokości, poniżając się (w rozumieniu ogółu). Zyskuje dla siebie całą przestrzeń, rezygnując z jej podboju i zostawiając sobie tylko maleńką celkę. Andrei Pleșu opisał to megatrafnie: „mnisi są przechodniami na obszarze, na którym ich bliźni gorąco pragną zamieszkać na zawsze (...). Mnisi sprawiają wrażenie, że idą przez świat ziemski, potykając się, aby tańczyć w przestrzeni, w której »człowiek doczesny« potyka się, jeśli wręcz jej nie zna”.
Kiedyś zostawię rzeczy ważne i jak Szymon w jednej ze swoich wizji wejdę na drabinę, i pójdę tańczyć z Najważniejszym (choć tańczyć nie umiem). A ludzie, którzy stali pod słupem, albo mnie będą wspominać, albo wezmą sobie coś, a resztę przekręcą (jak muzułmanie, którzy od stylitów skopiowali później swoje minarety). To już nie będzie moja sprawa. Misja skończona, koniec roboty, teraz będzie można się zanurzyć w niekończącym się JESTEM. No i spotkać z przyjaciółmi, których – jak zauważył kiedyś mój spowiednik – więcej mam chyba po tamtej niż po tej stronie życia.
LEKARZE I TERAPEUCI
Życie jest jak układ pokarmowy – potrafi boleć na milion niepowtarzalnych sposobów. Dlatego w tym gronie jest jeden z najwybitniejszych speców od chirurgicznej obróbki zakażonych ran (święty Łukasz Wojno-Jasieniecki), a także człowiek, którego przez całe życie najbardziej bolało chyba jego własne niezdecydowanie (święty Rafał Kalinowski). Jest facet katowany w dzieciństwie przez matkę, obdarzony później darem wymarzonym chyba przez wszystkich (mianowicie umiejętnością latania), z którego powodu zrobiono mu później z życia piekło, a rozumiały go tylko ptaki i drzewa (święty Józef z Kupertynu). Jest młoda dziewczyna uwięziona pod medycznymi aparatami, która pokazała, że i wtedy da się być wolnym (Joasia Krypajtis), jest wreszcie człowiek, który doskonale pomaga pokonać lęki sączone codziennie przez polityków i media – ot, choćby pompowaną w nas obawę, że zaraz staniemy się niewolnikami muzułmanów. Święty Jan Ruski pokazuje (nie tylko Jarosławowi Gowinowi), że rzecz wcale nie w tym, by na tej ziemi nie być niewolnikiem. Lekarstwo w tym, by w każdych warunkach starać się być chrześcijaninem.
ŚWIĘTY JÓZEF Z KURPETYNU
Nazwa miejscowości w wersji oryginalnej (Cupertino) nie jest z pewnością obca miłośnikom sprzętu firmy Apple, jako że po odpaleniu dajmy na to iPhone’a pojawia się jako domyślna w ustawieniach strefy czasowej, pogody i tym podobnych. To właśnie nazwa leżącego na południu Włoch rodzinnego miasteczka tegoż właśnie świętego (którą włoscy imigranci przeszczepili do Kalifornii). Święty Józef z Kupertynu wyróżnia się wśród kolegów z aureolami na głowach dwoma rzeczami: pod względem intelektualnym był prawdopodobnie upośledzony w stopniu lekkim (i dlatego Kościół zrobił go patronem uczniów i studentów) oraz często wpadał w ekstazy skutkujące tym, że latał w różnych kierunkach i na różnych pułapach, kończąc uniesienia zazwyczaj twardym lądowaniem (i dlatego przez jakichś dowcipnisiów z watykańskiej kongregacji został ogłoszony patronem lotników).
Urodził się w 1603 roku. Jego ojciec był ofiarą losu. Z dobroci serca podżyrował kredyty tylu ludziom, że w końcu rodzinę zlicytowano za długi. Matka była surowa albo po prostu była sadystką. Wiele wskazuje na to, że znajdujący się pod jej opieką Józef stał się ofiarą domowej przemocy. Trudno powiedzieć, czy ograniczona sprawność intelektualna była skutkiem czy przyczyną mamusinych tortur, stosowanych rzecz jasna w celach pedagogicznych pod hasłem „Wolę cię widzieć martwym dziś niż zdeprawowanym jutro”. O psychologii dziecka wiedziano zdaje się w tym domu tyle: jeśli płacze, to znaczy, że jest kapryśne i należy je lać, co też czyniono.
Józef od dziecka okazywał niezwykłą wprost wrażliwość. Miał też zamiłowanie do ukrywania się przed ludzkim wzrokiem, czemu od maleńkości towarzyszyły niewyjaśnione choroby, być może o podłożu psychosomatycznym, najczęściej objawiające się naroślami, opuchlizną i wrzodami, które nieleczone ropiały. Gdy podrósł, przeginał z ascezą – pewnie trochę w duchu epoki – widząc w ciele więzienie duszy i katując je bez umiaru codziennym biczowaniem, obsesyjnymi postami (latami jadł na przykład tylko orzechy i liście oraz gotowany, ale nieprzyprawiony, więc mdły jak nieszczęście i wywołujący pewnie jeszcze potężniejsze wzdęcia niż zazwyczaj bób). Gdyby naszego świętego wziął dziś w obroty terapeuta, zaraz wyjaśniłby mu, że jego ubierana w pobożność skłonność do autodestrukcji jest wyrazem kłopotów z zaakceptowaniem siebie. Czy trafiłoby mu to do przekonania? Trudno wyczuć. Józef nie ogarniał jakiejś części otaczającej go rzeczywistości. Parę razy próbował wstąpić do różnych zakonów, zewsząd go wyrzucali, w końcu z litości przyjęli go franciszkanie konwentualni (u których najpierw przez pół roku mieszkał w klitce na strychu). Mieli zdaje się jakieś naglące potrzeby duszpasterskie, więc uparli się, że zrobią z niego księdza, przepychali przez wszystkie kursy i egzaminy, a ten najważniejszy udało mu się zdać fuksem: pojechał z mądrzejszymi kolegami, egzaminujący biskup dostał w trakcie jakąś przesyłkę i tak się nią zaaferował, że – nie dopytując – przepuścił wszystkich.
Jeśli chodzi o ekstazy Józefa, sprawa jest skomplikowana. Na pierwszy rzut oka wyglądać to musiało trochę jak ataki padaczkowe. Tylko który chory na „epi” w czasie ataku traci tętno (czasem i na dwie czy trzy godziny) oraz oddech? Niekiedy taką sytuację poprzedzała aura – okres gorszego samopoczucia, drażliwości. Innym razem rzecz działa się ot, tak. Józef często dostawał tych ataków w czasie odprawiania mszy albo gdy zachwycił się jakąś melodią, obrazem, spotkaniem – słowem: gdy miał kontakt z pięknem. To była jego metoda kontemplacji świata. Czasem unosił się tylko na dwa palce, czasem leciał pod sufit, błyskawicznie zmieniając też pozycję w poziomie. Unosił się w pozycji, w jakiej ekstaza go zastała: stojącej, siedzącej, klęczącej. Po fakcie zawsze płakał i czuł się fizycznie poobijany. Ciekawa rzecz, że podobne reakcje ciała opisuje inna wielka mistyczka, święta Teresa z Ávila. U obojga też – za życia mówiących o doświadczaniu przeszywania serca (Teresa) i spalania serca (Józef) – autopsja wykazała uszkodzenia mięśnia sercowego dokładnie odpowiadające tym wizjom: lekarze stwierdzili, że serce Teresy miało blizny jak po cięciach, serce Józefa wyglądało jak zdjęte z grilla. Może właśnie tak reaguje ciało człowieka, nawykłe do naszych ziemskich 220 V, gdy podłączone zostaje do Boskiego napięcia? Może właśnie po to nam po śmierci wszystkie te obrzędy przejścia: czyściec, czekanie na zmartwychwstanie, byśmy na końcu mogli mieć ciała, które w bezpośrednim kontakcie z Bogiem nie będą ponosiły wszystkich bolesnych skutków wynikających z prób przeskoczenia praw fizyki?
Józef łamał ich sporo. Nie tylko lewitował, ale też wchodził, wnikał, wtapiał się w przedmioty (a one wtedy, jakby zszokowane, trzeszczały i jęczały). Mimo że po ludzku musiał śmierdzieć, ponieważ nie dezynfekował licznych ran i nie prał ubrań, wszyscy, którzy go odwiedzali, zapamiętali tylko woń tak przyjemną, że niech się Chanel No. 5 chowa. Co więcej, przesiąkało nią na dobre wszystko, co miało z nim kontakt (chytrzy zakonnicy wymyślili więc sobie zapachowy GPS i lokalizowali Józefa, idąc za źródłem woni właśnie).
Józef zesłanymi nań niezwykłościami łamał popsutą przez grzech pierworodny relację człowieka z materią i przyrodą. Anna Maria Turi w książce Latający mnich. Święty Józef z Kupertynu. Życie i cuda (psychoanalitycznej próbie wejścia w umysł i duszę świętego), czyni obserwację: żaden człowiek nie rozumiał nigdy Józefa tak, jak rozumiała go ziemia w okolicach jego rodzinnego miasta. Ptaki przylatywały doń na zawołanie, zwierzęta go uwielbiały i chroniły się u niego przed ludźmi, on sam zaś podczas swoich ekstaz często chronił się na drzewach. Jest mnóstwo świadectw z gatunku: „Szedłem drogą, gdy zobaczyłem, jak ojciec Józef siedzi wysoko na gałęzi oliwki”.
Oczywiście – jak każdy niestandardowy człowiek – Józef musiał wziąć za swoje od tych standardowych. W czasie gdy przeżywał uniesienia, jego skretyniali współbracia przypalali go, bili, dźgali – wszystko po to, by sprawdzić, czy nie udaje. Na przemian zamykano go (raz na przykład na czternaście lat) w klasztornym areszcie bez kontaktu z ludźmi, innym razem wystawiano stragany i sprzedawano rozchodzące się na pniu gadżety związane z „latającym mnichem” (na przykład perfumowane zapachem Józefa chustki et cetera). Józef umarł w jednym z takich więzień, niby to uszanowany i pożegnany błogosławieństwem papieża (który miał później doznać uzdrowienia, gdy włożył habit świętego), w rzeczywistości – bezdomny. Wykluczony przez swój szczególny dar ze świata ziemian, ale idący do domu, w którym matka nie bije, przełożeni kochają kogoś innego prócz siebie, a umiejętność latania w ekstazie specjalnie nikogo nie dziwi, bo tam pewnie wszyscy praktykują nie tylko takie numery.
Zrobienie patrona studentów z Józefa, który ledwo pisał, czytał i był w stanie zapamiętać dwa zdania, to ciekawe posunięcie Kościoła. Jeszcze bardziej frapujące jest mianowanie patronem pilotów gościa, który kompletnie nie panował nad trajektorią powietrznych podróży. Poszedłbym dalej. Moim zdaniem Józef nadaje się raczej na czułego opiekuna tych, którzy patrząc na ziemian, myślą sobie czasem, że chyba są z Marsa. Tych, co wolą się schować, niż pokazać. I którzy odnajdują pokój, żyjąc zgodnie z rytmem wschodu i zachodu, narodzin i śmierci, umieją słuchać ziemi, a nie tylko brać ją gwałtem i niszczyć.
I poczuli już (a jeśli nie – to poczują) to co Józef. Że gdy naprawdę zjednoczysz się z naturą, ona wyzwoli zapisane w tobie przez naszego wspólnego (natury i nas) Stwórcę moce, o których wgapieni w chodnik uczestnicy wyścigu gryzoni nigdy nawet nie pomyślą. Józefowi wystarczyło, że spojrzał do góry, by pod jego stopami (to już opis świętej Teresy z Ávila, ale mechanizm był ten sam) pojawiała się jakaś olbrzymia siła, która odpychała od ziemi i kierowała ku niebu, niczym mistyczno-hydrauliczny podnośnik. Patron mistycznych hydraulików, hydraulicznych mistyków. Święty Józef, który mówi: zostaw już ten swój Kupertyn, człowieku. No to lecimy!
ŚWIĘTY ŁUKASZ WOJNO-JASIENIECKI
Prawosławny arcybiskup Krymu. Pół Polak, pół Rosjanin. A przy tym: ojciec dzieciom, wybitny lekarz (prekursor chirurgii zakażonych ran), laureat Nagrody Stalinowskiej, trzykrotny zesłaniec, wykładowca uniwersytetów. Oraz cudotwórca.
W Rosji i jej okolicach jego ikony są dziś wszędzie, w liturgii wspomina się go 29 stycznia i 29 maja. Ludzie przekonali się, jak bardzo jest skuteczny w wypraszaniu cudów związanych z brakiem zdrowia. Spokojnie też nadaje się na duchowego patrona ludzi, którzy czasem przez wiele lat dojrzewają do wielkich wyborów – ale ich codzienną drogą okazują się wybory małe.
Święty biskup Łukasz na chrzcie dostał imię Walenty. Jego ojcem był katolik, a matką prawosławna, ale oboje nie przywiązywali wagi do religijnego wychowania syna. Walenty po osiągnięciu pełnoletniości zaczął więc szukać sam. Przyłączył się na chwilę do komuny przeżywającego pełnię religijnych odlotów Lwa Tołstoja. Wahał się między studiowaniem malarstwa (miał talent w tym kierunku) i prawa, lecz później doszedł do wniosku, że marzenia na bok – on musi wykonywać zajęcie społecznie pożyteczne. Już miał wdrożyć w życie plan zostania wiejskim nauczycielem lub felczerem, ale usłyszał wewnętrzny głos, by poszedł na medycynę. Gdy ją skończył, znów chciał wyjechać na wieś, upomniało się jednak o niego wojsko i pracował w armii jako chirurg. Później był kierownikiem prowincjonalnych szpitali, ożenił się z pielęgniarką, wyjechał do Moskwy, by zrobić doktorat z anestezjologii, wrócił na chwilę na wieś, by w końcu zostać głównym lekarzem i wykładowcą medycyny w Taszkiencie.
Po rewolucji Walenty poszedł siedzieć po donosie kogoś spośród współpracowników. Jego kryształowa reputacja lekarza, który kogo tylko mógł, leczył za darmo, szybko wyciągnęła go z kłopotów, ale życie szykowało już kolejne. Żona zmarła na gruźlicę. Samotny ojciec nie radził sobie z pracą i wychowywaniem dzieci, oddał więc czwórkę potomstwa pod opiekę znajomej instrumentariuszki ze szpitala w Taszkiencie (nie było to w tych ciężkich czasach niczym nadzwyczajnym).
Ponieważ Walenty udzielał się na niwie cerkiewnej, zaproponowano mu przyjęcie święceń. Został księdzem, głosił kazania, debatował z odstępcami, nadal wykładał na uniwersytecie anatomię i chirurgię. W 1923 roku został biskupem. Chwilę później aresztowała go bezpieka, skazano go za wydumane szpiegostwo i zesłano do Kraju Krasnojarskiego. Gdziekolwiek go umieszczono, wszędzie leczył ludzi i robił to tak skutecznie, że gdy chciano go skądś przenieść, zaraz wybuchały bunty miejscowej ludności. Na zesłaniu podupadł jednak mocno na zdrowiu, a gdy go zwolniono, wrócił do krewnych i dzieci. W 1930 roku zesłano go na trochę po raz kolejny, tym razem do Archangielska, gdzie znów podjął pracę w szpitalu i prowadził badania. Władze kusiły go możliwością objęcia katedry uniwersyteckiej w Leningradzie, jeśli tylko zrezygnuje z kapłaństwa. Nieustannie odmawiał cerkiewnym zwierzchnikom, którzy chcieli mu wcisnąć nominacje na szefa kolejnych diecezji.
Pracował jako lekarz na południu ZSRR, w 1934 roku wydał swoje opus magnum „Zarys chirurgii przypadków ropnych”. W 1937 znów go aresztowano, torturowano i zesłano, ale gdy wybuchła wojna, okazało się, że kompetencje medyczne są ważniejsze niż polityczne zarzuty. Łukasz z takim oddaniem i talentem leczył odsyłanych z frontu rannych żołnierzy, że dostawał listy gratulacyjne od generałów, udało mu się napisać kolejny podręcznik (tym razem o zainfekowanych ranach postrzałowych), a w 1943 roku dostał najwyższe wyróżnienie przyznawane sowieckim uczonym: Nagrodę Stalinowską.
Ta jednak nie uchroniła go przed dalszymi prześladowaniami. Łukasz zgodził się w końcu zostać biskupem krasnojarskim (miał w diecezji dwóch księży i garstkę wiernych), później tambowskim, wreszcie – symferopolskim i krymskim. W kazaniach nie oszczędzał władz ZSRR, do pracy w szpitalu i na wykłady na uniwersytecie chodził w sutannie, ostatecznie wkurzone władze wyrzuciły go, skąd się dało, i odtąd mógł prowadzić wyłącznie praktykę w domu. Robił to do 1956 roku, gdy na skutek wcześniejszych tortur i chorób tropikalnych stracił wzrok. Zmarł pięć lat później, już wtedy jednak otoczony sławą człowieka, który umie swoją modlitwą wyprosić prawdziwe medyczne cuda, a nawet przepowiedzieć przyszłość.
Człowiek z krwi i kości, który doświadczył w życiu wszystkiego, a mimo to nigdy nie stracił z oczu azymutu: służby ludziom i rozwijania danych mu przez Boga talentów. Nie rozproszyło go nic: kościelna instytucja, świat nauki, państwo, a każde z nich oferowało mu przecież jakąś formę dowartościowania, pozycję, ułatwienia, honory. Chciałbym mieć biskupa, lekarza, przyjaciela z tak ustawioną wewnętrzną optyką.
Komuś, o kim wiesz, że relacji z tobą nie robi dla siebie, nietrudno zaufać. Na razie nasłuchuję płynących od moich wschodnich przyjaciół licznych opowieści o cudotwórczej skuteczności biskupa Łukasza i sam nieśmiało zaczynam polecać jego fachowej opiece podupadających na zdrowiu znajomych i bliskich.