Święci i grzesznicy - ebook
Święci i grzesznicy - ebook
Karnawał w Nowym Orleanie… Jak co roku po balu Świętych i Grzeszników dwie drużyny rywalizują w zbieraniu datków na cele dobroczynne. Na czele Świętych –Vivienne LeBlanc, miss Luizjany. Na czele Grzeszników – Connor Mansfield, gwiazda rocka. Całe miasto śledzi pojedynek, bo wszyscy wiedzą, jak tych dwoje się nie znosi. Nieważne, kto wygra. O wiele ciekawiej jest obserwować, jak Connor próbuje sprowadzić Vivienne na złą drogę. Na ile starczy jej anielskiej cierpliwości, by odpierać diabelskie sztuczki Connora?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9760-6 |
Rozmiar pliku: | 850 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Vivienne LaBlanc, starając się nie obijać skrzydłami i nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów, żeby nie spadła jej aureola, czekała niecierpliwie, aż po drugiej stronie kurtyny Max Hale wygłosi przemowę.
– Jest wiele ekip, ale tylko jedna taka jak Bon Argent. Pięć lat temu postanowiliśmy zrobić coś oryginalnego, co pomoże nam w zbiórce pieniędzy dla ofiar huraganu Katrina. Odnieśliśmy sukces, o jakim nawet nam się nie śniło. Z każdym rokiem rosnący w siłę Festiwal Świętych i Grzeszników sprawił, że zebraliśmy setki tysięcy dolarów, które przekazaliśmy wielu miejscowym fundacjom. Dziękuję wam za wsparcie.
Po krótkich, grzecznych brawach Max nadal chwalił się osiągnięciami, ale Vivi słuchała już tylko jednym uchem. Doskonale zdawała sobie sprawę z zasług Bon Argent, przecież udzielała się w niej od samego początku. Candy Hale była jej przyjaciółką, a Maksa traktowała jak ojca. Do tego matka Vivi zasiadała w zarządzie organizacji, więc córki, na miłość boską, nie trzeba było przekonywać do zaangażowania się w ten projekt. Przydałoby się za to szkolenie z zakresu obsługi skrzydeł.
Niby jak mam w tym siedzieć? – myślała zdesperowana. Piękne, wysadzane kamieniami, imponujące skrzydła z jednej strony sięgały do czubka głowy, a z drugiej do połowy łydki. Gdy Vivi spróbowała poprawić sprzączkę przy złotych sandałach, poczuła, jak cały ten sprzęt niebezpiecznie przesuwa się na plecach. No nie! Zamiast świętej przypominała bardziej panienkę z tancbudy w Las Vegas, która postanowiła rozpirzyć szkolne przedstawienie jasełkowe.
Nie dało się ukryć, że Festiwal, jak i cała ekipa Bon Argent, balansował na granicy kiczu, ale właśnie kostiumy, wielka pompa i gala, cała ta parodia, uczyniły w krótkim czasie ze zbiórki pieniędzy pod hasłem Świętych i Grzeszników tak popularną i lubianą imprezę.
Tłum gości niecierpliwie czekał na werdykt, kto został w tym roku Świętym i Grzesznikiem. Zgodnie z najlepszą tradycją Mardi Gras, nazwiska były objęte ścisłą tajemnicą. W tym roku, o ile Vivi zdążyła się zorientować, wtajemniczone zostały jedynie trzy osoby: Max jako szef organizacji charytatywnej Bon Argent, Paula, szefowa PR, oraz panna Rene, krawcowa odpowiedzialna za kostiumy wybrańców. Nawet Vivi nie wiedziała, kto będzie jej drugą połówką aż do Mardi Gras.
Owszem, próbowała zgadnąć.
Zadanie utrudniało jej to, że inaczej niż nakazywała tradycja, Bon Argent nie przestrzegała podziału na płeć, tylko wybierała Świętych i Grzeszników, kierując się reputacją kandydatów i ich zasługami dla lokalnej społeczności. Vivi stawiała na właścicielkę nocnego klubu, Marianne Foster, o której ostatnio często wspominały media. Tak, byłaby doskonałą przeciwniczką. Wprawdzie Marianne zebrałaby dużo głosów i zarobiła ładną sumkę dla fundacji, ale spójrzmy prawdzie w oczy: Vivi cieszyła się WIĘKSZĄ popularnością i zapewniłaby organizacji WIĘKSZY zysk.
Pozbyła się nieżyczliwych myśli. Szczęśliwie zawsze poprzedzają słowa i uczynki, dlatego nauczyła się trzymać je na wodzy, żeby nie powiedzieć lub zrobić czegoś, czego potem musiałaby żałować. W końcu nie chodzi o wygraną, tylko o pieniądze na szczytny cel, powtarzała sobie.
No tak, ale mimo wszystko chodzi też o wygraną. Przez ostatnie dwa lata koronę zgarniał Grzesznik, ale tym razem tytuł powędruje do Świętego, to znaczy Świętej. A mówiąc jeszcze dokładniej, do Świętej Vivi, która za nic nie odda zwycięstwa. Tylko raz w życiu straciła koronę i nadal pamiętała tę gorzką chwilę, gdy patrzyła, jak wkłada ją na głowę Miss Indiany. Nieważne, jak bardzo lubiła Janelle, nieważne, że okazała się idealną Miss Ameryki. Przegrana uwierała i tyle.
Vivi była ambitna, trudno zaprzeczyć. Ale to przecież żadna wada. W końcu kto lubi przegrywać? Tym razem nikt nie wytknie jej przesadnych ambicji, bo przecież cała ta impreza odbywa się w zbożnym celu.
Max właśnie przedstawiał Dwór Cherubinów, czyli dziesiątkę dzieciaków z liceum wybranych do drużyny Vivi.
Teraz moja kolej, pomyślała. Odetchnęła głęboko, poprawiła sukienkę i…
– Z przyjemnością przedstawiam państwu Świętą Vivienne LaBlanc!
Kurtyna rozsunęła się przy oślepiającym blasku fleszy i jakże miłym dla ucha i duszy aplauzie gości. Vivi usłyszała charakterystyczny gwizd, jaki potrafiła wydawać jedynie jej siostra, i spojrzała w stronę stolika zajmowanego przez rodzinę LaBlanców. Kiedy dwadzieścia minut wcześniej przeprosiła wszystkich, twierdząc, że musi odebrać pilny telefon z galerii, Lorelei posłała jej znaczące spojrzenie. Pomachała do rodziców, widząc, jak gratulują im goście siedzący przy sąsiednich stolikach.
Wybór na Świętą to zaszczyt. Vivi była wzruszona reakcją gości i aplauzem, który dowodził, że w opinii ogółu zasłużyła na ten tytuł. Wygrała sporo konkursów, przywiozła do domu niejedną koronę, ale tu nie chodziło o to, by być tylko piękną i popularną. Największym minusem kariery Vivi jako uczestniczki konkursów piękności było to, że większość osób, z którymi się stykała, widziała w niej jedynie śliczną fasadę, za nią pustkę. Od lat walczyła z tym stereotypem, starała się udowodnić, że reprezentuje coś więcej. Było to jej największe wyzwanie, z którym wreszcie dała sobie radę, czego dowodziła aureola Świętej. Aureola tandetna, owszem, ale mająca głębsze znaczenie niż wszystkie korony, które Vivi kiedykolwiek miała na głowie.
Pokonanie Grzesznika, kimkolwiek się okaże, będzie niczym wisienka na torcie, który tak bardzo pragnęła zjeść.
Vivi teatralnym gestem zdjęła aureolę i położyła na niebieskiej atłasowej poduszeczce, na której aureola Świętej i rogi Grzesznika będą spoczywały aż do zakończenia rywalizacji. Zwycięzca przejmie w posiadanie obydwa trofea. Następnie zajęła miejsce w otoczeniu Dworu Cherubinów i grzecznie biła brawo Dworowi Diabełków, czyli orszakowi Grzesznika.
Max odetchnął głęboko. Wyglądał, jakby zaraz miał pęknąć, tak był podekscytowany.
– Nasz tegoroczny Grzesznik to oczywisty wybór. Jesteśmy mu wdzięczni, że znalazł dla nas czas i uświetnił swoją obecnością to ważne wydarzenie.
„Znalazł”, „uświetnił”… A więc przegrała zakład. Niech to, była pewna, że Grzesznikiem jest Marianne. Przecież to nieważne, pomyślała. Jestem gotowa zmierzyć się z kimkolwiek.
– Connor Mansfield!
Uśmiech zamarł na ustach Vivi. Tłum ogarnęła euforia. Ja pierniczę, to chyba jakiś żart, pomyślała spanikowana.
Wchodząc na scenę, Connor spojrzał na Vivi i z trudem powstrzymał wybuch śmiechu, widząc na jej twarzy mieszankę strachu i złości, a wszystko to na tle bieli anielskich skrzydeł. Nie mógł mieć do niej pretensji, ponieważ kiedy usłyszał jej nazwisko, zareagował podobnie. Tyle że wtedy stał bezpiecznie ukryty za kurtyną.
Trzeba było przyznać zarządowi Bon Argent, że doskonale wiedział, jak przyciągnąć uwagę mediów, o co nie jest łatwo, gdy wokół odbywa się tyle ciekawych imprez związanych z Mardi Gras. Niewykluczone, że uda się pobić wszelkie rekordy w zbiórce pieniędzy.
Vivi wyglądała, jakby miała ochotę skręcić Connorowi kark, tyle że nic w tym nowego, bo zawsze tak na niego patrzyła. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają, nieważne, jak długo człowiek unika rodzinnego miasta.
Lecz cóż, przedstawienie musi trwać. Goście czekali, aż Święta i Grzesznik zajmą swoje miejsca i kolacja zostanie podana. Connor zdjął rogi i z poważną miną położył je obok aureoli Świętej, 8po czym podszedł do Vivi, ukłonił się dwornie i zaczekał na odwzajemnienie gestu. Następnie wolnym krokiem podeszli do głównego stołu. Kiedy zasiedli na honorowych miejscach, rozległy się oklaski i wiwaty na znak, że oficjalnie rozpoczął się Konkurs Świętych i Grzeszników. Zjawili się kelnerzy, by podać zebranym poczęstunek.
Grzesznik nachylił się do Świętej i powiedział:
– Wiesz, Vivi, jeśli nie przestaniesz zgrzytać zębami, wieloletnia ciężka praca ortodonty pójdzie na marne.
Z irytacją zmrużyła oczy, ale odrobinę rozluźniła mięśnie szczęki. Sięgnęła po wino, ale ponieważ kieliszek był pusty, zadowoliła się wodą. Connor widział, że przez chwilę wpatrywała się w zawartość naczynia, po czym wzruszyła ramionami i napiła się. Znając Vivi, zastanawiała się, czy nie wylać wody na jego spodnie.
– Powiedziałabym: „Witaj w domu”, ale…
– Ale musiałabyś skłamać. – Uśmiechnął się do niej wyłącznie po to, by się z nią podrażnić.
– Ale nie muszę. Nie po tym, jak cię tu przyjęto.
– Zazdrosna o parę oklasków?
– Nie. – Poprawiła się na krześle. – Ja nie zabiegam o uwagę innych…
– …powiedziała królowa konkursów piękności – wpadł jej w słowo.
Vivi gwałtownie nabrała powietrza, po czym uśmiechnęła się krzywo.
– Niektórzy z nas zdążyli dorosnąć.
Udał, że myśli nad jej słowami, po czym ze smutkiem pokręcił głową.
– Niestety, ale ty nadal jesteś świętoszkowata.
– A ty nadal jesteś… – Przerwała tak nagle, że Connorowi przyszło do głowy, czy przypadkiem nie ugryzła się w język, i to w sensie dosłownym. Zaraz jednak dodała: – Pewnie cieszysz się, że ktoś wreszcie cię docenił.
– Przykro mi cię rozczarować, droga Święta Vivienne, ale nasze tytuły nie oddają naszych charakterów.
– Czyżby? – Przybrała minę spłoszonej niewinności. – A wydawałoby się, że Grzesznik doskonale do ciebie pasuje.
Mamy więc pierwszy przytyk, pomyślał. Zresztą wiedział doskonale, że Vivi nie odpuści. Wprawdzie Connor został oczyszczony z zarzutów, ale plotki zrobiły swoje. Mawia się przecież, że w każdym kłamstwie kryje się ziarno prawdy, i ludzie w to wierzą. Do tego tych potencjalnych ziaren zawsze jest wiele, dlatego plotki żyją długo w dobrym zdrowiu.
Już pierwszą salwą Vivi trafiła w czuły punkt, ale nie zamierzał się do tego przyznawać.
– Świętoszkowata i krytyczna. Musisz poszerzyć repertuar.
– To samo ty. Nie zawadziłaby odrobina poczucia przyzwoitości, zwłaszcza kiedy spotkał cię ten wielki zaszczyt i zostałeś Grzesznikiem.
– Ale twoim zdaniem przestał to być zaszczyt, prawda?
– A ty wciąż jesteś bardzo z siebie zadowolony. – Prychnęła. – Connor, wyglądasz jak pośmiewisko. Czarne skórzane spodnie? No co ty! Który mamy rok? Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty ósmy?
– Tak jakby. Zgadzam się co do spodni, są w klimacie pudel metalu z lat osiemdziesiątych. Ale pasują do kostiumu.
Vivi tym razem szczerze uśmiechnęła się do kelnera, który napełnił jej kieliszek winem, lecz gdy tylko zostali sami, uśmiech zniknął.
– Nie wiem, co Max sobie myślał – mruknęła, przeżuwając sałatkę. – Święci i Grzesznicy powinni być znanymi osobami z tych stron. A ty jesteś obcy, wpadłeś tu na chwilę.
– Jestem tak samo stąd jak ty. Chłopakiem z sąsiedztwa.
– Byłeś, Connor, byłeś. Teraz jesteś stamtąd, ze świata, cały czas w trasie, a tutaj tylko od wielkiego dzwonu.
Próbował się poprawić na krześle, ale wielkie, czarne, doczepione do pleców skrzydła uniemożliwiły mu ten manewr. Panna Rene, która uszyła skrzydła, nawiązała do wizerunku Lucyfera, wyglądało jednak na to, że Connor nie pojął metaforycznego sensu Świętych i Grzeszników. Dostrzegał tylko komiczny efekt i czuł się jak przerośnięta wrona.
– Aha, czyli masz mi za złe, że moja praca wymaga ode mnie częstych wyjazdów.
Próbowała odgarnąć włosy, ale zaplątały się w skrzydła, tworząc z piór i kosmyków coś w rodzaju artystycznej instalacji. Szarpnęła głową, by się uwolnić.
– Nie podoba mi się stwarzanie nierównych szans – stwierdziła cierpko.
Gdyby nie czarne jak atrament włosy, rzeczywiście wyglądałaby jak anioł. Miała wielkie niebieskie oczy, jasną karnację i szlachetne rysy. A jednak ogień w jej spojrzeniu nie kojarzył się z anielską dobrocią. Poirytowana nerwowo szarpała za włosy, zaplątując je jeszcze bardziej.
– Jak to nierównych? – spytał zdziwiony.
Pociągnęła z całych sił, wyrywając niejedną cebulkę, aż w końcu, płacąc za to bólem, oswobodziła się. Lśniący kamyk ze skrzydła, poluzowany w rozpaczliwej szarpaninie, wpadł jej za dekolt. Spojrzała w dół. Wzrok Connora powędrował w tym samym kierunku, spoczywając na wzgórkach i dolinie z kremowej skóry. Oczywiście tylko na chwilę, bo zaraz wrócił na górę. Vivi miała piękne usta, takie pełne i grzeszne… dopóki ich nie otworzyła i czar prysnął.
– Groupies, fani i słynni kumple na pewno zapełnią twoją szkatułkę i dopilnują, żebyś wygrał.
– Ale przecież w tym rzecz, prawda? Żeby zebrać jak najwięcej pieniędzy.
– Oczywiście, to ważne – syknęła przez zaciśnięte zęby, bo wciąż ją bolało. – Ale jeśli chodzi o sam konkurs, to masz przewagę, co nie jest fair. Z tobą nie da się ścigać.
– Cieszę się, że w końcu to przyznałaś – skomentował z uśmiechem.
– Chodziło mi o to – wycedziła – że ja jestem dziewczyną stąd, a ty jesteś cholerną gwiazdą rocka. Masz więcej fanów, i to właśnie są te nierówne szanse.
– Vivi, twój tytuł brzmi „Święta”, a nie „Męczennica”.
Kostki Vivi zbielały tak, że Connor tylko czekał, aż pęknie nóżka kieliszka, który trzymała w dłoni.
– Skup się na jedzeniu, dobrze? – burknęła.
– Wiesz, co powinnaś w tej sytuacji zrobić? – spytał cały w uśmiechach. – Oddać mi zwycięstwo walkowerem i po kłopocie.
– Wi…widzisz tu coś?! – Aż zakrztusiła się winem, gdy gwałtownym gestem podsuwała mu pod nos dłoń. – Czyżby wyrósł mi kaktus?
– A więc nie poddasz się?
– Porzuć tę nadzieję! – Chwyciła widelec i z furią zaatakowała sałatkę.
Nie potrafiła odrzucić wyzwania. Nieważne, o co chodziło, Vivi walczyła bez litości i z pełnym poświęceniem. Szanował ją za to, zresztą była to jedna z ich niewielu wspólnych cech. Zaś wszystko inne w Vivi doprowadzało go do szału, i to od zawsze.
Nie powinien się przejmować. Na litość boską, przecież był dorosłym facetem! Okej, w porządku, Vivi za nim nie przepada, ale inne kobiety i owszem, więc nie będzie brał słów panny „Świętej” tak bardzo do serca.
Było w niej coś, co nie dawało spokoju, co uwierało. Czy zgodziłby się wziąć udział w imprezie, gdyby wiedział, że jej uczestniczką będzie również Vivienne? Czy może raczej odpuściłby sobie i po prostu wysłał czek?
Raczej nie. Od pewnego czasu nawiedzały go myśli o domu, potrzebował tylko odpowiedniej motywacji, by tu wrócić. Znalazł pretekst, obejrzał zniszczenia, a gazety napisały o nim po raz pierwszy od dawna nie tylko w kontekście życia erotycznego i spraw o ustalenie ojcostwa. Wreszcie mógł zwolnić i odetchnąć.
Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak był zmęczony. Posiadanie wszystkiego, na co tylko ma się ochotę, w teorii brzmi świetnie, ale Connor absolutnie nie spodziewał się, że będąc w takiej właśnie sytuacji, zacznie się czuć jak elegancko ubrany włóczęga. Początkowo przyjmował to z dobrodziejstwem inwentarza i tłumaczył sobie, że nie doszedłby do niczego, gdyby trwał uwiązany do jednego miejsca. Doceniał też, że wybrany przez niego styl życia zapewniał mu dużo wolności. Jednak ów styl miał również swoją cenę.
Gdy tylko znalazł się w domu – w prawdziwym domu, a nie tam, gdzie sypiał pomiędzy koncertami – poczuł, że znów twardo stąpa po ziemi. Niedokończone pomysły, które od pewnego czasu krążyły mu po głowie, nagle nabrały konkretnych kształtów. Nowy Orlean miał pozytywny wpływ na umysł i duszę, dlatego Connor postanowił, że najbliższe tygodnie poświęci na poukładanie sobie życia i zastanowienie się nad następnym krokiem.
Ocknął się z zamyślenia, słysząc poirytowane westchnienie Vivi. Ach, konkurs. Trzeba go wygrać. Dobrze było wrócić do domu, a jeszcze lepiej zostać ciepło powitanym i dostać szansę zrobienia czegoś pożytecznego dla rodzinnej miejscowości.
A drażnienie się z Vivi to miły dodatek.
Vivi długo żuła każdy kęs i zanim go połknęła, już ładowała kolejny, byle tylko mieć pełne usta. Wprawdzie wiedziała, że nie upilnuje myśli, ale zapychając buzię, przynajmniej zyskiwała pewność, że nie złapie się na haczyk Connora i nie powie czegoś, czego później pożałuje.
Ech, do kitu z tym wszystkim. Brała udział w wystarczająco wielu zbiórkach pieniędzy, by wiedzieć, że dla organizatorów imprezy udział kogoś takiego jak Connor to dar od boga sprawującego pieczę nad kwestarzami. Popłynie rzeka gotówki i spadnie deszcz pozytywnego rozgłosu. Patrząc zimno i racjonalnie na sprawę, musiała pochwalić Maksa Hale’a za mądry wybór. Należały mu się gratulacje za to, że zdołał namówić Connora do uczestnictwa.
Gratulacje gratulacjami, ale dlaczego Connor Mansfield?! Dlaczego akurat on?! Skoro już koniecznie trzeba było dać jej do pary supergwiazdę estrady, to czemu nie wybrano innej muzycznej legendy, dla której Nowy Orlean jest domem? Ale nie! Ponieważ media jednogłośnie ochrzciły Connora największym grzesznikiem ostatnich lat, postanowiono skorzystać z okazji i sprowadzić właśnie jego, kusząc diabelskimi atrybutami i oficjalnym tytułem Grzesznika.
Vivi rozejrzała się po sali. Lista gości była zarazem listą najbogatszych i najbardziej wpływowych mieszkańców Nowego Orleanu. Znała tu każdego. I każdy dobrze wiedział, jak bardzo Vivi i Connor się nienawidzą.
Chociaż „nienawiść” to zbyt mocne słowo, jakże przy tym często nadużywane przez ludzi, a przecież wcale nie darzyła Connora aż tak żarliwym uczuciem. Po prostu go nie lubiła. No, bardzo nie lubiła. I tak niech zostanie, bo nienawiść to poważna sprawa, wymaga wielkiego zaangażowania, którego Connor absolutnie nie jest wart. Mówiąc krótko: w idealnym, a więc i sprawiedliwym świecie Connor zostałby wyekspediowany do innej czasoprzestrzeni bez prawa powrotu do tej, w której przebywa Vivi. Bo prawda była taka, że Connor doprowadzał ją do furii już samym tym, że kiedyś się narodził i wciąż przebywa na tym globie.
Vivi wiedziała, że ich rozmowa może skończyć się wybuchem. Poczuła pierwsze oznaki bólu głowy.
Siedzący przy stolikach goście z zaciekawieniem zerkali w stronę głównego stołu, dla wszystkich było bowiem oczywiste, jakie katusze przeżywa Vivi w towarzystwie Connora. Nikt jej jednak nie współczuł, za to po minach było widać, że uważano tę sytuacją za przezabawną. Doprawdy, boki zrywać! Wcale by się nie zdziwiła, gdyby po sali krążyły zakłady, czy dojdzie do powtórki sprzed dziesięciu lat, kiedy to kilka minut po koronacji Królowa Balu wymierzyła siarczysty policzek Królowi.
Connor zasłużył sobie, to jasne, co nie zmienia faktu, że nigdy jej tego nie zapomniano. Kilka miesięcy później sprawa wypłynęła przy okazji wyborów Księżniczki Missisipi, kiedy to dano Vivi do zrozumienia, że jej skłonność do robienia scen może negatywnie wpłynąć na prestiż tytułu. W następstwie tamtych wydarzeń nauczyła się nad sobą panować i dopracowała swój image, tak więc, paradoksalnie, przynajmniej częściowo właśnie Connorowi zawdzięczała późniejsze sukcesy w konkursach piękności. Tak czy inaczej, pamiętny bal okazał się kroplą, która przelała czarę. Od tamtej pory Vivi i Connor unikali się, jak tylko mogli.
Kariera muzyczna Connora nabrała tempa, więc spędzał coraz więcej czasu na wyjazdach, a po kilku latach został megagwiazdą i w ogóle już na siebie nie wpadali. Rozkoszne czasy! – pomyślała Vivi.
Mogła się pocieszać jedynie tym, że do Popielca zostały tylko cztery tygodnie, a wtedy Connor wyjedzie do Los Angeles, Nowego Jorku czy gdzie tam zapuścił korzenie, a jej życie wróci do normalności. Marna pociecha, ale zawsze jakaś.
Czy wytrzyma z nim tak długo bez szukania pomocy u psychiatry? Cóż, teraz są ludźmi dorosłymi, dojrzalszymi, mądrzejszymi… Może będzie inaczej? Łypnęła w bok i już wiedziała, że nie powinna się łudzić.
Ten facet emanował arogancją i samozadowoleniem. Na jego ustach gościł szyderczy uśmieszek, jakby Connor sobie z niej drwił. Nawet w komicznym stroju Lucyfera, wyglądając, jakby wybierał się na paradę równości, sprawiał wrażenie zadufanego w sobie.
Nie tylko spodnie, które wypomniała mu Vivi, miał ze skóry. Panna Rene odziała go również w skórzaną ciężką kamizelkę i ciężkie buty motocyklisty. Bicepsy zdobiły nabijane ćwiekami skórzane opaski, ściągając uwagę na potężne mięśnie, nietypowe dla grającego na fortepianie wokalisty.
Czerń Grzesznika Connora ładnie kontrastowała z atłasową bielą Świętej Vivienne. Kontrast był nie tylko ładny, ale i uderzający, bo gdy kostium Vivi uwodził skromnością i czystością, wdzianko Connora epatowało erotyzmem. I to jak epatowało! Skórzane akcesoria sprawiały, że seksualność była wręcz dosłowna, nie zostało nic dla wyobraźni.
Panna Rene wymyśliła coś jeszcze, by podkreślić wspomniany kontrast. Każdy widoczny skrawek ciała Vivi pokryła brokatem, zaś jego skórę posmarowała oliwką, nadając jej nieziemski blask.
Connor był uosobieniem mrocznej, niebezpiecznej siły, począwszy od przydługich ciemnych włosów, a skończywszy na adekwatnej do wcielenia koziej bródce. Miłość do sztuki sprawiała, że Vivi potrafiła docenić piękno, ale tym razem nie chodziło tylko o piękno męskiego ciała. Connor emanował siłą, namiętnością, jurnością. Za coś takiego nawet ona musiała go podziwiać.
Gdy pochwycił spojrzenie Vivi, posłał jej uśmiech pożeracza serc. Nie było takiej kobiety, pod którą w takiej chwili nie ugięłyby się kolana.
– Jakiś problem, Vivi? – spytał.
– Zdziwiła mnie twoja broda. Zgubiłeś maszynkę do golenia?
– Pomyślałem, że będzie pasowała do kostiumu. – Przejechał dłonią po twarzy. – Wiesz, że będzie wyglądała diabelsko.
– A wygląda tak samo idiotycznie jak te spodnie – skłamała, wracając do jedzenia.
Connor wyglądał diabelsko, niebezpiecznie i seksownie. Niejedna kobieta oddałaby mu duszę, i to bez walki, bo młodziutkie dziewczęta, ich matki i babcie uwielbiały Connora. Ech, po co się oszukiwać? Wszyscy uwielbiali Connora, wychwalali jego talent i cieszyli się z sukcesów. Tylko ona jedna nie. Dlatego ludzie robili z tej igły widły.
Nawet już nie pamiętała, jak i dlaczego to wszystko się zaczęło, ale wiedziała jedno: znała Connora od ćwierci wieku i zawsze, ale to zawsze drażnił ją tak, że miała ochotę go udusić.
Wcale nie była złą kobietą. Lubiła ludzi. Connor był jedynym, który tak na nią działał, choć przecież miała do czynienia z całym mnóstwem w ten czy inny sposób irytujących indywiduów. Mało tego, słynęła ze świetnych kontaktów z ludźmi – z wyłączeniem wkurzających gwiazd rocka, tych wiecznych chłopców.
Jak Connor słusznie zauważył, był chłopakiem z sąsiedztwa. Ich matki wspólnie działały w dwunastu fundacjach dobroczynnych i dwa razy w tygodniu organizowały lunch. Ich ojcowie grywali w golfa i prowadzili wspólne interesy. Przez całe życie Vivienne słuchała o „cudownym Connorze Mansfieldzie ” i czasem wydawało jej się, że cała jej rodzina wraz z przyjaciółmi i znajomymi istnieje w cieniu tej wielkiej cudowności.
Byli w tym samym wieku, chodzili do tej samej szkoły, mieli wspólnych znajomych, a rodzice od najmłodszych lat ich ze sobą swatali.
Jakoś nikt nie zwrócił uwagi, że ani się szczególnie nie lubią, ani Connor nie zna umiaru w drażnieniu Vivi.
Cóż, ludzie bywają płytcy. Pozwalają, by wygląd i talent wzięły górę nad usposobieniem.
Vivienne padła ofiarą uroku Connora, on zaś nie przejmował się niczym, co leżało poza jego światem, którego naturalnie był pępkiem. Dlatego tak się wściekła, gdy wybrano go na współgospodarza kwesty. Podczas takiej akcji inni ludzie powinni stanowić tylko tło, bo najważniejszy był cel, a jednak cała jej uwaga skupi się na Connorze.
Przegrana w konkursie Świętych i Grzeszników byłaby dotkliwa, ale porażki z Connorem duma Vivi po prostu nie zniesie.
I właśnie tylko duma trzymała ją na miejscu. Lecz to nie wszystko. Podczas najbliższych tygodni jeszcze nieraz będzie musiała się do niej odwoływać.
Wciąż jedząc, uniknęła rozmowy, za to mogła w spokoju zaplanować strategię. Trzeba będzie wyjść poza Nowy Orlean, co przysporzy wielu kłopotów, jako że gdy tylko dokonane przez huragan Katrina dzieło zniszczenia zniknęło z pierwszych stron gazet, prawie wszyscy zapomnieli o tym mieście.
Na pewno wspomoże ją korporacja z uczelni. Oczywiście uderzy wyżej, zwróci się do korporacji studenckich na szczeblu krajowym, a co! Wykorzysta wszystkie znajomości z konkursów piękności, łącznie z byłą Miss Indiany, a także upomni się o wszelkie zaległe przysługi. Musi wykazać się pomysłowością, Connor miał bowiem tę przewagę, że wystarczyło, by się uśmiechnął, a pieniądze i głosy od razu spłyną wartkim strumieniem.
Uff. Od tygodni trzymała to w tajemnicy i czekała na ten dzień oraz wszystko, z czym wiąże się konkurs Świętych i Grzeszników. Ale teraz… Radość i podniecenie uleciały. Doszedłszy do wniosku, że pomimo wysiłków i tak przegra, i to nie z własnej winy, po prostu straciła zapał. Poczuła się głupio, że jeszcze niedawno sama sobie gratulowała. Najpewniej wybrano ją tylko dlatego, że ciekawie kontrastowała z Connorem, za co znienawidziła go jeszcze bardziej.
Nie, postanowiła. On jej tego nie odbierze. Zasłużyła na tytuł.
W porządku, może jednak przegra, ale tylko o włos. Będzie walczyć zajadle, do upadłego, i przynajmniej zachowa godność oraz zyska satysfakcję z dobrze wykonanej pracy na rzecz słusznego celu.
Godność… hm. Jak wyjść z tego z godnością?
Zaświtał jej niecny pomysł. Jednak im dłużej nad nim rozmyślała, tym wyglądał lepiej. Owszem, nie była w stanie kontrolować Connora ani przebiegu konkursu, ale kontrolowała samą siebie. Jest Świętą, zatem musi być szlachetna i łaskawa, a Connor wyjdzie przy niej na aroganckiego bubka i szlag go trafi. Drobne zwycięstwo, ale warte zachodu.
– Connor? – Uniosła kieliszek do toastu.
– Tak, Vivi? – Posłał jej nieufne spojrzenie.
– Za godnego przeciwnika i szlachetną sprawę. Nie mogę się doczekać rywalizacji, ponieważ prawdziwymi zwycięzcami tych zawodów są ludzie, którym chcemy pomóc. Cieszę się, że wróciłeś do domu, aby wziąć w tym udział.
Ze zdumienia wysoko uniósł brwi, ale szybko się opanował i wziął swój kieliszek. Stuknęli się. Po sali rozszedł się szmer, błysnęły flesze. Vivienne posłała fotografom najlepszy uśmiech z serii: „Jakże się cieszę ze zdobycia drugiego miejsca”.
Mina Connora zdecydowanie warta była poświęcenia. Dzięki tej rozgrywce będzie miała dużo frajdy. I na pewno mnóstwo satysfakcji.