- W empik go
Świekra i inne nowelle - ebook
Świekra i inne nowelle - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 265 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moja Anielciu kochana – od progu jeszcze drżącym i zdyszanym głosem odezwała się świekra, – kaczki takie dziś drogie…
– Co, co? Matka pewno znowu zmieniła moje dyspozycye? – krzyknęła pani Karolowa, rzucając się do postawionego na stołku przez kucharkę koszyka, a nie dojrzawszy w nim na wierzchu upragnionych kaczek, wołała: – a co? nie powiedziałam?! I jak Janowa śmiała?…
– A cóż ja winna, proszę pani, kiedy starsza pani… – zaczęła swoją obronę kucharka.
– Co Janowej starsza pani? Czy to Janowa nie wie, kogo słuchać? Czy Janowa u starszej pani służy? Czy starsza pani Janowej płaci? Cóż, u licha! Żebym też ja za swoje pieniądze nawet posłuchu nie miała!
Czy to ja w domu u siebie nie gospodyni jestem, czy co?…
– Ależ, moja Anielciu – rozpoczęła znów błagalnie świekra, – kiedyż bo po rublu sztuka, a jabłek dobrych to nawet…
Jednocześnie kucharka burczała opryskliwie:
– Czego pani ode mnie chce? Albo to u mnie pieniądze były? Ja ta mówiłam starszej pani, że będą brewerye, a jak starsza pani powiada…
– A to świetne! To znaczy: ja już matce nawet pieniędzy zaufać nie mogę!… Od dziś pieniądze na targ będą zawsze u Janowej – tonem rozkazu zakończyła pani Karolowa, znowu pochylając się do koszyka.
– Kotlety cielęce! – krzyknęła nagle tonem niezmiernej rozpaczy, chwytając się za głowę.
– Ależ z groszkiem będzie wcale…
– I prawda – wtrąciła Janowa: – a bo to cielak gorszy od kaczki, a groszek od jabłek?…. a jeszcze przyńdzie ryba…
– I co sobie ten pan Romuald o nas pomyśli? Tacy przyzwoici ludzie!… On nas z pewnością świetną kolacyą z dobrem winem podejmować dziś będzie na tej majówce, a my go… kotletami! A, nie!…. to już chyba samej trzeba było mieć cielęcą głowę…
Janowa zabierała się tymczasem do rozpalenia na kuchni, mrucząc tylko sobie pod nosem coś zarówno mało pochlebnego jak dla starszej, tak i dla młodszej pani, – świekra zaś krzątała się, niby pszczoła w ulu bez królowej, biorąc do ręki to jakąś puszkę, to nóż, to szczotkę – po to tylko, aby natychmiast położyć.
Wtem pani Karolowa otworzyła drzwi do jadalni i wrzasnęła na cały głos:
– Karol! Karol!
Na ten gwałtowny ruch i krzyk ręce świekry tak się zatrzęsły, że słoik, który w tej chwili bezmyślnie obcierała, wyśliznął się i padł z brzękiem na podłogę, tłukąc się na drobne kawałki.
Synowa szybko zwróciła się do niej.
– Na kaczkę to szkoda było 15 kop., ale tłuc słoiki to można! – odezwała się jadowicie. – O, ma matka racyę przechwalać się, że jest taką doskonałą gospodynią, tylko nie wiem, do jakiego gospodarstwa, chyba stróżowskiego – dodała prędko, jak gdyby naglona zbliżającymi się ciężkimi krokami męża, któremu też mogłaby się nie podobać alluzya do rzekomego pochodzenia jego matki ze stróżowskiego rodu. – Mój Karolu, powiedz co, proszę cię, swojej matce, bo nareszcie to jest nie do wytrzymania!
Świekra stała z załamanemi rękoma nad stłuczonym słojem, o parę kroków ode drzwi, w których ukazał się właśnie wysoki, pełny, czterdziestoletni mężczyzna, trochę łysawy, z wąsami w postaci dwóch kępek, zasłaniającemi całe usta. Rzuciwszy okiem na wpatrującą się weń wzrokiem prześladowanego zwierzęcia matkę, rzekł czule do żony:
– Aniołku, to pewno niechcący…
– Jeszczeby też ktoś umyślnie szkło tłukł! Ale czyżbym cię dla takiego głupstwa wołała? Ot, posłuchaj i osądź sam!
– Ależ, Anielciu – przerwała jej, siląc się na uśmiech, delikwentka, – czyż to warto?…
– Już niech matka mnie o tem sądzić pozwoli, czy warto, czy nie! Może według matki przed mężem wszystko ukrywać należy, ale ja nie umiem… zresztą nie mam nic do ukrywania. Co ja wiem, niech i on wie… Jedna dusza, jedno ciało…
– Ależ taka błahostka…
– Niech już matka mnie pozwoli sądzić, czy błahostka, czy nie, i niech już matka cicho będzie nakoniec i nie przeszkadza. Otóż, wyobraź sobie – ciągnęła dalej, zwracając się ku mężowi, – mamy dziś gościa na obiedzie i do tego człowieka z najlepszego towarzystwa, który dziś jeszcze na nas może z jakie kilkadziesiąt rubli wyda, czyż więc nie wypadałoby i nam chód jako tako wystąpić?
– No, zapewne – brzmiała chwiejna odpowiedź.
– Otóż chciałam, żeby na pieczyste były kaczki z jabłkami, a matka tymczasem, jak zwykle, swoim rozumem rozporządziła się i kupiła… kotlety cielęce!!! Rozumiesz – wołała, trzęsąc ręką i pochylając się w jego stronę, – kotlety cielęce! Czyż to nie wygląda, jak gdyby kotlety cielęce były dla nas uroczystością, jak gdybyśmy cały tydzień kartofle nieokraszone jadali?
– No, zapewne – cedził Karol, na którego czoło aż pot wystąpił od wysiłku myśli, a podniesione z dziwnem natężeniem brwi zdradzały wielki niepokój i męczącą niepewność.
– Wreszcie, co ja tu znaczę? Od czego ja tu jestem? – przechodziła już w ton płaczliwy pani Karolowa. – Czyżem ja sobie nawet na to nie zasłużyła, żeby u męża gospodynią być? Czyżem ja nawet rubla nie warta? Pocóżeś ty mnie wziął? Żeby mną poniewierano? Żebym nawet obiadu obstalować nie mogła? Żebym… żebym…
Tu potok słów przerwały potoki łez. Wybuchnęła spazmatycznym płaczem, wybiegła z kuchni, przecisnąwszy się pomiędzy mężem a futryną, i wpadłszy przez przedpokój do sypialni, zatrzasnęła z całej siły za sobą drzwi, z za których doleciało do pozostałych szalone łkanie.
– Jezus, Marya! Józefie święty! – półgłosem zawołała matka i znowu zamarła, a syn… chwycił się za głowę ruchem rozpaczliwym. Na jedną Janowe cała ta scena nie zrobiła widocznie żadnego wrażenia.
– Że też to mama zawsze… – zaczął pan Karol.
– Ależ, Karolku, po rublu sztuka…
– A niechby i po dwa! Czy to warto… ot tego!
Tu wskazał w stronę, skąd dochodziły łkania.
– Ależ bo obiad taki kosztowałby przeszło dwa ruble od osoby…
– A niechby i po trzy! Przecież mama wie, że ona jest taka… nerwowa… Jużem tyle razy prosił.
– Czyżem się ja spodziewała?
– A pocóż się mama miała spodziewać – już z rozdrażnieniem w głosie, gestykulując, zawołał pan Karol: – Czy to pierwszy raz?
Jak ona chce, niechby tak było… E, bo to mama zawsze narobi mi…
I machnąwszy ręką, poszedł do żony, pozostawiając matkę w pozie skazańca, któremu przeczytano właśnie wyrok śmierci.
Po chwili osłupienia staruszka zaczęła zbierać szkło potłuczone, obcierając od czasu do czasu, ukradkiem od Janowej, oczy i szepcąc: "nawetby się nie upiekły na dwunastą…
Tymczasem pan Karol zastał żonę rozspazmowaną, a nie śmiejąc otoczyć rozżalonej ramieniem, zaczął tylko głaskać pieszczotliwie jej włosy.
– Ależ, mój Aniołku najdroższy, najśliczniejszy!… I czegóż płaczesz? Czy tam jakieś kaczki warte twoich łez? Mama już więcej nie będzie… obiecała mi.
– O, ja nieszczęśliwa! ty mnie wcale nie kochasz! – wyłkała pani Aniela.
– Ja ciebie, Aniołku, nie kocham? Co też ty wygadujesz! Toż jabym dla ciebie… nie wiem co…
– Tak, tak, wy wszyscy mężczyźni w słowach… to wiele potraficie, ale jak co do czego przyjdzie… to niema nic!
– Ależ powiedz tylko, czego chcesz, to choćbym miał… nie wiem co… to dalibóg…
– Tak, tak, zaklinaj się – nie przestawała łkać pani Aniela.
– Aniołku, zlituj się, nie męcz!
– Ach, to jeszcze ja ciebie męczę? No, wiesz, na to trzeba być tylko mężczyzną…
I nowe spazmy.
– Ależ, Aniołku!…
– Dla ciebie tylko matka istnieje – wytknąwszy nagle twarz, czerwoną od łez i duszenia w poduszce, zaczęła przerywanym od płaczu głosem pani Aniela. – Nie mogę pojąć, na co ci była żona? Chyba na to, żeby ją matce swojej oddać w poniewierkę? Myślisz, że ja nie wiem, jak twoja matka mnie kocha, co mówiła o matce mojej i o mnie jeszcze przed ślubem? Kokietka, strojnisia, nic dobrego!… O, ja wiem wszystko. I czemuż, czemu intrygom jej nie udało się zerwać naszego związku! – zakończyła patetycznie.
– To znaczy, że już nie kochasz mnie, kiedy żałujesz? – z przerażeniem w głosie zapytał pan Karol.
– Byłabym umarła z miłości dla ciebie w jakie parę miesięcy… i wszystkoby się raz skończyło… i nie musiałabym się tak męczyć całe życie! – tym samym tonem ciągnęła dalej. – O, tak, tak! wam tego tylko trzeba, żebyśmy dla was konały z miłości – mówiła dalej, odsuwając obejmującą ją rękę męża i uchylając twarz, ku której pomknęły jego usta. – I czego ona chce ode mnie? Zazdrosna jest, że ciebie kocham, że ty mnie kochasz, t… j… żeś mnie kiedyś trochę kochał…
– Ach, Aniołku jedyny!…
– Lepiejby mi było może być dyabełkiem, tylko że to serce przeklęte nie umie przestać kochać i zawsze wszystko zniesie, wszystko przebaczy…
I znowu polały się strumienie łez, i znowu na chwilę twarz jej znikła w poduszce.
– Ach, mój Boże! a co też tam z tą leguminą… – zawołała nagle pani Karolowa, zrywając się w mgnieniu oka i znikając. Możeby i pan Karol, kiedy miał lat dwadzieścia, mógł niemniej szybko z klęczek się podnieść, przy czterech jednak swoich krzyżykach i tuszy musiał się wpierw dobrze o krawędź łóżka oprzeć.II.
O pół do dwunastej zaczęli się zbierać goście majówkowicze: pan Romuald z brzydką i starszą znacznie, ale trzydziesto tysięczną żoną, kolega jego szkolny, lokator tejże kamienicy, i kuzynka pani Karolowej, nauczycielka jakiejś lichej pensyjki. Pomimo nieobecności kaczek, ku przerażeniu świekry, która dobrze wiedziała, że i bez tego miesiąc bieżący znacznym się miał deficytem zakończyć, – obiad wyglądał na kosztowniejszy nawet, niż po dwa ruble od osoby, bo pan Karol, żeby uspokoić ostatecznie żonę, do butelki wódki zwyczajnej, butelki taniego węgrzyna i zwykłych przekąsek dokupił na gwałt jeszcze butelkę angielskiej gorzkiej, i benedyktynki, i butelkę lepszego wina i kawioru…
– Przepraszamy państwa serdecznie za nasz więcej niż skromny obiadek – mówiła pomimo to młoda gospodyni, zapraszając gości do stołu, – ale to wczoraj dzień cały i dziś cały ranek głowa mnie bolała okropnie i nie mogłam się niczem zająć, a sama pani wie – tu zwróciła się do pani Romualdowej, – że jak się w co nie wejrzy własnem okiem…
– Ale niechże się pani nie tłómaczy – przerwał pan Stanisław, sąsiad z drugiego piętra, – bo sam widok tego barszczu zadaje kłam wszystkiemu: ręczę, że aniołowie w niebie takiego nie wąchają nawet.
– Aniołowie, mój kochany, naturalnie niebiescy, tylko na cieniutkich rosołkach muszą poprzestawać, bo są pod wszystkimi względami na wiecznej dyecie – odpowiedział pan Romuald. – Ależ, panie Karolu, to już znowu w piekle chyba takimi kielichami się raczą! Za kogo nas pan masz?
– Co tam! – uśmiechając się dobrodusznie, zachęcał pan Karol – przecież to nie smoła, choć czarna. Goryczki trochę dla apetytu.
– A panie nie piją? Mój Boże, że też to wszystkie ciężary w życiu zawsze my, mężczyźni, znosić musimy! – westchnął pan Romuald.
– Z wyjątkiem największego ciężaru: was samych! – tubalnym głosem roześmiała się pani Romualdowa.
– Panie Stanisławie, ty bo mnie wcale nie bronisz.
– Pan i sam dobre ma ząbki – odezwała się pani Karolowa.
– A kto pani o tem powiedział?
– Sama wiem.
– Czy pani widziała kogo pokąsanego przeze mnie?
– No, tegobym pani nie życzył – wtrącił pan Stanisław, – bo to musiałby być egzemplarz już wściekły.
– Et tu, Brute!…. – zawołał patetycznie p. Romuald.
– No, jeszcze po czwartym i ostatnim – proponował pan Karol, przepijając do gości.
– Co pan chcesz z nami uczynić? Czyżbyśmy tu w jaką zasadzkę wpadli? – bronił się dla formy pan Stanisław.
– Co tam, choć tak czwórką się przejedziem!
– Przynajmniej nie tak pełno!
– A tożby się ta ryba obraziła – protestował pan Karol, wskazując na wniesiony półmisek. – Alboż to ona ma być gorsza od barszczu?…
– A słyszeliście państwo, co to się stało pewnego razu na świecie? – zawołał pan Stanisław.
– No i cóż takiego? Pewno coś brzydkiego ma pan Stanisław na języku – odezwała się pani Karolowa.
– A cóż to za taki brzydal ma być ze mnie, żebym tylko brzydkie rzeczy umiał mówić? Właśnie, że ślicznej i moralnej powiastki nauczyłem się umyślnie dla państwa Ale… kiedy tak, to nie powiem nic.
– Panie, błagamy! – wygłosiła panna Stefania.
– Panowie, zaniedbujecie się w obowiązkach, wino wietrzeje! – wołał pan Karol, którego dziwnie ożywiły wychylone kieliszki. – Panie Romualdzie!…
– A panie czemu nie piją? – protestował zagabnięty.
– I racya – zgodził się gospodarz: – dlaczegóż my tylko sami mamy się truć?
– Racya fizyka, że Kaśka boso chodzi, kiedy butów nie ma – podtrzymał ich pan Stanisław: – niech i panie cierpią!
– Jak dotąd, nie zasługujemy na żadne nagany i pretensye, bo dotrzymujemy wam placu wybornie – wystąpiła w obronie płci pięknej pani Romualdowa.
– A wódka?
– No przecież i wódkę piłyśmy – rzekła pani Karolowa.
– Po pół kieliszka! – dokończył pan Stanisław.
– A ileżbyś pan chciał? – wstąpiła znów w szranki pani Romualdowa. – Wódczysko to tylko dla takich grubych jak wy istot…
– Zdrowie puchów marnych! – wniósł toast pan Romuald, wychylając duszkiem swój kieliszek.
– Ej, panie Romualdzie, będę miała z panem na pieńku! – pogroziła mu na wdzięcznie zadartym nosku pani Karolowa.
– Ze mną? O! ja nieszczęśliwy, zgubiony bezpowrotnie człowiek! Hej! Walentowa, Jacentowa, Wojciechowa, czy jak was tam! Dajcie łyżkę, niech się utopię!…
– Ot, masz pan kieliszek! – wybuchając śmiechem, dolewał mu wina pan Karol.
Obiad był niezmiernie ożywiony. Już przy kotletach nieustannie co najmniej po trzy osoby mówiło na raz, to też gwałt godzien byłby nawet potrójnej bateryi butelek.
– A pańska bajeczka pouczająca, panie Stanisławie? – przypomniała sobie nagle pani Romualdowa – pewno to jakaś anegdotka tłuściutka, jak schab.
– I ktośby pomyślał, że pani Romualdowa schabika nie szanuje, że nim tak pomiata – zdobył się na dowcip nawet pan Karol.
Matka, ciągle milcząca, aż oczy na niego ze zdziwieniem zwróciła.
– Brawo pan Karol! – zawołał pan Romuald.
– Słuchamy bajeczki pana Stanisława – odezwała się panna Stefania, widocznie usiłująca zająć go sobą.
– Niechże się pani nami nie krępuje – nastawał pan Romuald, – jak za dobrych starych czasów.
– A więc słuchajcie: c 'est de la derniére nouveauté. Zapewniam, że nic moralniejszego pod słońcem, bo cnota tu będzie nagrodzona, a występku… nie będzie wcale. Zaczynam od tytułu.
– Oho, to się na cały romans zanosi! – przerwał pan Karol, dolewając do kieliszków – to trzeba się wprzód pokrzepić: trąćmy się zawczasu.
Pan Karol, jak zwykle, chciał zacząć od żony, ale musiał wyczekać, aż jej kieliszek rozłączy się z kieliszkiem najbliższego sąsiada, pana Romualda.
– A więc ten tytuł! – nastawała panna Stefania.
– A czemuż to "mama" nic nie pije? – zawołał pan Romuald. – "Mama" nawet kieliszka nie ma!
– O, że też to mama nie kazała sobie dać… – wstydził się pan Karol.
– Dziękuję, ale ja nie pijam zwykle – broniła się staruszka.
– "Zwykle" i my nie pijamy – wtrącił pan Stanisław, – ale w takich wyjątkowych okolicznościach…
– Tylko kropelkę… dość! dość! – mówiła staruszka, wstrzymując rękę syna.
– Za moich czasów kobiety… – machnęła ręką staruszka na zakończenie i znowu z jakąś złością zesznurowała usta. Dziwne jakieś rozdrażnienie ją opanowało. Nie spuszczała ona niemal oczu z synowej i pana Romualda, i wciąż jej się zdawało, że oni zamieniają ze sobą zbyt czułe i porozumiewające się spojrzenia, że ręce ich wciąż się spotykają. I darmo usiłowała wmówić w siebie, że to przypadkiem zapewne, że przecież gdyby to wszystko nie były tylko jej przywidzenia, to i Karol i pani Romualdowa cośby dostrzegali.
– No, niechże mama dokończy tam o tych kobietach – wyzywająco odezwała się synowa.