Świerzb - ebook
Świerzb - ebook
Zbiór czternastu tętniących życiem i skrajnymi emocjami opowiadań, z których każde ukazuje skomplikowane relacje bohaterów pochodzących z kompletnie różnych światów i generacji. Młoda, ale już nagradzana islandzka autorka kreśli swoje postaci z ich niepokojami, aspiracjami, dążeniami, dając obraz zabieganego, znerwicowanego, pogrążonego w świerzbiącym rozdygotaniu społeczeństwa. Nie boi się rysować mocną, odważną kreską, co sprawia, że w każdym z bohaterów możemy dostrzec znajome z naszego otoczenia rysy charakteru, może nawet własne. Widać tu uwrażliwienie na szczegół, niemałe poczucie humoru i wyjątkową umiejętność opowiadania historii.
Spis treści
Żyrandol
Dręczyć albo pawia męczyć
Do domu
Niektóre kobiety
Wywiad
Lalka
Właśnie
Profil
Palce
Świerk
Prima aprilis 2006
Siedem
Błękitne dni
Ucieczka
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67249-47-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nic na to nie poradzimy – po prostu musimy poczekać. Rynek nieruchomości zwariował, zgadzamy się pomóc mu przebrnąć przez te lata bez zaciągania zobowiązań finansowych. Bo przecież to nie o niego tu chodzi. Nie on stanowi problem; on jest taki cudowny. Sam z siebie sprząta i pucuje. Robi zakupy, dwa razy w tygodniu gotuje, ostatnio faszerowane oberżyny z karmelizowaną cebulką, cytryną i pomidorami cherry. To ona generuje problemy. Rozmawia z nami serdecznym głosem, ale słyszymy przez ścianę, jak jej język rozdwaja się niczym u żmii, jak nas obgaduje i wyśmiewa.
No i jeszcze te przeklęte odgłosy. Stukanie. Jęki. Nasz syn miewał wcześniej narzeczone, ale nigdy nic nie było słychać, aż do teraz, zupełnie jakby jej akompaniował, nagle i z niego zaczęły się wydobywać te dźwięki. Sypialnie rozdziela nieduża łazienka, ściany z drewna, deski podłogowe trzeszczą, kiedy się po nich stąpa, łóżko skrzypi, gdy na nim usiąść. Staramy się kłaść przed nimi, byśmy nie musieli czytać lub zasypiać przy tym kociokwiku, czasem to się udaje, czasem nie. Pod ich pokojem znajduje się jadalnia, najjaśniejszy pokój w domu, dwie ściany pokryte książkami, wielkie okno od strony południowej, z widokiem na morze. Dobrze jest zacząć dzień od kawy i lektury porannej gazety, robimy tak od niemal trzydziestu lat. Tyle że oni wtedy znów zaczynają. Biały żyrandol z ceramiki zaczyna się delikatnie bujać. W tę i we w tę. Dizajnerskie, drogie cacko, które dostaliśmy w prezencie od artystki. Była naszą dobrą przyjaciółką, dopóki nie odeszła nagle, Panie świeć nad jej duszą.
Na parter nie docierają ani stukania, ani jęki, ale rozbujany żyrandol wystarczy, żeby zakłócić sielankę. Trudno pić kawę w spokoju i zadumie z mężem, kiedy nad człowiekiem huśta się lampa, w przód i w tył, w przód i w tył, bo my przecież doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że nie powinna się bujać. Przenosimy wzrok z sufitu i patrzymy wzajemnie na siebie, ale nic nie mówimy. Próbujemy ich sobie nie wyobrażać, znaczy pośladków naszego syna czy jej twarzy na poduszce, oczy zamknięte, usta rozwarte, coś egoistycznego i autystycznego w tym wyrazie – normalnie nigdy by ta myśl nie zaświtała nam w głowach, ale to ona w nas ją zasiała, ona swoimi pogaduszkami o łechtaczce i masturbacji, i cipkach. Pierwszy atak pojawił się niczym grom z jasnego nieba, to było, jeszcze zanim się wprowadziła. Siedzieliśmy sobie we czworo przy stole w jadalni, przygotowaliśmy skromne przyjęcie, ponieważ oni wrócili do domu z długiej podróży. Wszyscy byliśmy jeszcze przyjaciółmi. Wyglądała jak francuska aktorka; miała na sobie ładną zapinaną sukienkę z lnu, gęste włosy upięła w kok, wydatne kości obojczykowe, smukła i krucha niczym gruszyczka szyja. Syn nasz opalony, przystojny, dłuższe niż zwykle włosy z przedziałkiem pośrodku luźno zaczesał za uszy; niezupełnie to, do czego przywykliśmy, ale nie żeby mu to nie pasowało.
Jesteśmy przy trzeciej butelce wina, deser skonsumowany, a oni koniecznie chcą przyrządzać eleganckie koktajle z tego, co zakupili w sklepie wolnocłowym. Przygotowują dla nas kwaśne drinki z whisky, śmiejemy się, na zmianę wspominamy przeszłość; oni – jak się poznali, my – jak się poznaliśmy; porównujemy dwie epoki. I nagle ona zaczyna opowiadać nam o sprawach, o których nie chcemy słuchać, o tym, jak musiała instruować naszego syna, bo nie kontentował jej dalej po tym, jak już... skończył. Ze śmiechem opowiedziała nam, jak po wszystkim leżała niczym kłoda. Próbowała udzielać mu cielesnych wskazówek, ocierając się o niego, całując go ciągle, ale kiedy to nie zadziałało, musiała go wreszcie zapytać: „Tak po prostu zasnąłeś?”.
Nie mieliśmy pojęcia, co począć z tą wiedzą, zrozumiałe też, że poniekąd nas zatkało – jaki rodzic chce wysłuchiwać takich rzeczy o swoim dziecku? Nasz syn to oczywiście zauważył i wtedy zaczął nas krytykować za to, że nigdy nie rozmawialiśmy z nim o seksie, opowiadać, że jako nastolatek miał skrzywione podejście, jakiego rodzaju pornografię oglądał, aby zaspokoić ciekawość, jak fantazje erotyczne słabły każdego wieczora, więc ciągle musiał poszukiwać mocniejszych i twardszych podniet. I w jaki sposób to się odbiło na jego współżyciu z dziewczynami, zanim ją poznał. A teraz zawrócił z błędnej drogi, zadzwonił do swoich byłych, przeprosił za to, że mógł je kiedyś źle potraktować, tak dla pewności, gdyby się okazało, że kiedyś może sprawił, że jego kochanki poczuły się jak kłody, to tylko dlatego, że nie wiedział, jak postępować. Potem czule spojrzał na naszą synową, jak małe dziecko zadowolone ze swojego osiągnięcia, a ona pogłaskała go po plecach niczym dumny wychowawca.
Staraliśmy się, rzecz jasna, tłumaczyć, wyjaśniliśmy, że czasy się zmieniły i że w domach naszego dzieciństwa też o tym nie rozmawiano – powinni pamiętać, że kiedy my byliśmy w ich wieku, nie istniała tak przemożna potrzeba wyrażania siebie; ani nie leżało to w tradycji, ani nie wymagano, by rodzice ciągle powtarzali swoim dzieciom, że je kochają – to rozumiało się samo przez się, to było oczywiste! Kiedy Angantýr miał lat naście, debata jeszcze nie weszła w ten etap, i tak, prawdopodobnie przespaliśmy wartę, jeśli chodzi o internet, ale to było w tamtych czasach tak nowe zjawisko, skąd mieliśmy wiedzieć, że dostęp do tych stron będzie taki łatwy?
Nie możemy już nawet wspólnie wypić drinka bez wytaczania podobnych oskarżeń. Czasem to ona zaczyna, gada coś bez kontekstu na temat swoich rodziców i obojętności panującej w jej domu rodzinnym, czasem zaczyna on, czasem zaczynają oboje; tematy obejmują szerokie spektrum – masturbacja kobiet i edukacja seksualna, globalne ocieplenie, jak radzić sobie z traumą, różnica między wychowywaniem dziewcząt a chłopców, uchodźcy, skażenie środowiska przez rolnictwo, zachowania konsumpcyjne Islandczyków. Jakby chcieli ukarać nas za wszystkie swoje błędy, zgarnąć wszystko, czego zbyt późno się nauczyli, i usmarować tym nasze twarze, ich niewiedza jest naszą niewiedzą, a ich brak zrozumienia to brak wychowania – nie, zaniedbanie – z naszej strony.
Nas nie dopuszcza się do dyskusji. Kiedy tylko otworzą się drzwi, natychmiast zatrzaskują je nam przed nosem. Nie staje im cierpliwości, żeby rozmawiać o tych sprawach jak normalni ludzie, wysłuchać, co mamy do powiedzenia, i prowadzić rzeczowy dialog; po prostu przerywają – wstyd, to rasizm, wstyd, to męski szowinizm, wstyd, „nie zdajecie sobie sprawy z własnych praw?”.
Jedno jest pewne. Mieszkanie z naszym synem nigdy nie nastręczało trudności. Zawsze był uroczy. Co tydzień bez proszenia robi pranie. Odkurza dom i kosi trawnik. To ona jest źródłem tego wszystkiego. To ona wciąż rozdrapuje rany, pogarszając wszystko. My mówimy „dzień dobry” i ona mówi „dzień dobry”, my dokładamy wszelkich starań, by ją chwalić za coś, co wykonała w sieci, albo za jej ubiór, fryzurę, buty, przygotowaną potrawę. Ona dziękuje i też nas chwali, wszyscy staramy się uderzyć w lżejsze struny, lecz te są tak napięte, że od razu trącą nieprawdą, zbyt głośno nastrojone, fałszywe. Bo wiemy, że później wszystko obrócone zostanie na nice, słyszeliśmy to przez ściany; jak ona dokonuje naszej psychoanalizy poprzez grzechy przeszłości; poronienie, owszem, straciliśmy dziecko; alkoholizm, zgoda, w obu naszych rodzinach mieliśmy z nim do czynienia – i co? Każda rodzina ma swoją historię. Takie jest życie. Czy można nas wykluczyć dlatego, że nie wydaliśmy setek tysięcy koron na psychologów? Dlatego że nie dokonaliśmy wyczerpujących wpisów na Facebooku na temat naszych przeżyć?
I pomyśleć, że jest to matka naszych przyszłych wnuków.
Po powrocie z wyprawy do Ameryki Południowej mieli zamiar znaleźć sobie mieszkanie, ale najpierw musieli popracować przez dwa, trzy miesiące, żeby uzbierać trochę grosza. Wybór zatem polegał na tym, czy wprowadzą się do nas czy do jej rodziców mieszkających w Kópavogur, więc oczywiście wprowadzili się tu – mieszkamy dwanaście minut spacerkiem od uniwersytetu, z pokoju Angantýra roztacza się widok na nadmorską ulicę Ægissíða, a w ogrodzie mamy jacuzzi.
Byli wdzięczni, ona była wdzięczna, dużo pracowali przed rozpoczęciem roku akademickiego, a kiedy jesienią ruszyła nauka, godziny pracy przenieśli na wieczory i weekendy. Od czasu do czasu słyszeliśmy ich wieczorem i z rana. Czasem komentowaliśmy to między sobą: „Nie zdają sobie sprawy z tego, że nie mieszkają sami? Że to oni mieszkają u nas? Tu chodzi o minimum kultury...”. Mimo to łatwo przychodziło nam udawać, że nic się nie stało. To stan przejściowy. Niedługo się wyprowadzą. Najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy z tego, jak dźwięki niosą się między pokojami.
W okolicach Nowego Roku zaoszczędzili na tyle, by opłacić czynsz i żeby jeszcze starczyło im na życie oraz studia magisterskie. Zaczęli się rozglądać za mieszkaniem, umieścili ogłoszenie na Facebooku z ładnym zdjęciem, które ktoś zrobił im wieczorową porą późnym latem w ogrodzie, mieli jakieś trzydzieści udostępnień i otrzymali różne oferty; pokój z inną parą, który ich nie zachwycił, kilka rozmaitej urody mieszkań w Centrum, Dzielnicy Wschodniej i Zachodniej, które byłyby w porządku lub wystarczające. Tyle że czynsz był „uwłaczający”, najtańsze mieszkanie w suterenie przy Hverfisgacie za sto siedemdziesiąt tysięcy koron. Jej babcia chciała ich gościć u siebie w dzielnicy Vogar, ale wtedy doszli do wniosku, że równie dobrze mogą pozostać u nas trochę dłużej.
To było rok temu. Zanosi się co najmniej na kolejny rok. Nie mają zamiaru się wyprowadzać, przestali się rozglądać, nie informują nas już o swojej pozycji na liście oczekujących na mieszkania studenckie. Ona nie da rady zrobić magisterki na wiosnę, okazało się, że musi odbyć jeszcze jeden kurs jesienią, a potem zapowiadają podjęcie studiów doktoranckich za granicą, kolejnej jesieni. Jeśli chcą jechać się doktoryzować za półtora roku, to muszą oszczędzać na te studia, więc z pewnością pozostaną tutaj.
Nie są już dziećmi, powinni być świadomi, dwadzieścia sześć i dwadzieścia siedem lat. My w ich wieku od dawna byliśmy na rynku pracy, mieliśmy dwójkę dzieci i mieszkanie w Norðurmýri. Tego nawet nie sposób porównywać. Jak można nazwać to zjawisko, tych dorosłych młodocianych? Dorocianymi? Młodorosłymi? Osiągnęliśmy już ten etap, kiedy wszystko, co robimy, działa jej na nerwy, a wszystko, co ona robi, nam działa na nerwy. Jesteśmy beznadziejni, bo jeszcze jemy mięso i ryby – my, którzy zazwyczaj chwalimy ich, kiedy przygotowują dla nas potrawy wegańskie, choć czasem jest to jedno wielkie nic. Ryż, imbir i marchewki z patelni! Już po godzinie znowu jesteśmy głodni! Któregoś dnia wymknęliśmy się z domu, chichocząc niczym nastolatkowie w drodze na pierwszy bal, tyle że poszliśmy na stację benzynową kupić sobie po hot dogu. Gdybyśmy sięgnęli do lodówki, ona uznałaby to za niewdzięczność albo rodzaj pierwotnego mięsożerstwa.
Teraz kłótni jest trochę mniej, nauczyliśmy się zachowywać spokój dzięki unikaniu niektórych tematów, już tego nie chcemy, ale nigdy nie ma miejsca, żeby dojść do siebie. Każdy jęk, każde stuknięcie, każdy poranek pod rozhuśtanym żyrandolem powoduje rozdarcie rany. Gdyby mieli dla nas choć cień szacunku, to pewno zaświtałaby im myśl, że nie mieszkają sami, lecz wśród innych, że dźwięki wędrują przez ściany. A tu całkowity brak szacunku. Żadnej wdzięczności.
Mamy ładny domek letniskowy czterdzieści minut jazdy od Borgarnes, kiedyś bywaliśmy tam może raz na dwa miesiące, a teraz jeździmy tam prawie w każdy weekend, od razu po pracy w piątek i wracamy w poniedziałkowy poranek prosto do roboty. Nie chcemy się przeprowadzać, urodziliśmy się i wychowali tu, w Dzielnicy Zachodniej, ale czasem w domku letniskowym otwieramy butelkę wina i snujemy marzenia o innym mieszkaniu, bez nich, o tym, co moglibyśmy sobie ugotować bez konieczności wysłuchiwania ich pełnego pogardy milczenia, o steku wołowym w czerwonym winie i ziołach z parapetu.
Potem przypadkiem trafiamy na strony agencji nieruchomości w necie, wyobrażamy sobie, że gdyby udało się znaleźć jakiś fajny domek kryty blachą falistą w Hafnarfjörður albo nad morzem w Káranes, a nawet w Álftanes, to może skłoniłoby ich to do oszczędzania na wkład własny lub wynajęcia czegoś. Potem sprawdzamy dwupokojowe mieszkania w centrum (regularnie wspominają „wszystkich innych rodziców” kupujących małe mieszkanie, które dzieci spłacają), ale gdy tylko zauważamy cenę, mamy im za złe ich hucpę, stajemy się uparci, nie chcemy się bardziej uzależniać niż do tej pory. Zamykamy strony agencji nieruchomości, w pośpiechu zatrzaskujemy laptopa i jedno z nas wzdycha: „Po prostu musimy poczekać”, a drugie dodaje: „Chyba na to wygląda”.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------