- promocja
Święta handlarki starociami - ebook
Święta handlarki starociami - ebook
Nie przegap zachwycającej sagi autorki bestsellerów nr 1 „Sunday Timesa” Dilly Court!
Paradise Row, Londyn. Grudzień 1865 r.
Śnieg pada gęsto, gdy Sally Suggs pracuje niestrudzona, by zarobić przynajmniej na chleb na świąteczny stół. Jej ojciec, doświadczony handlarz starociami, zaniemógł, więc przejęła jego obowiązki.
Wkracza w świat mężczyzn i brutalnej konkurencji, a rywal Sally – Finn Kelly – zawsze jest o krok przed nią. Jedyną cenną własnością jej rodziny jest koń Flower, lecz gdy nie ma kto ich chronić, wokół Sally zaciska się krąg bezwzględnych handlarzy.
By przeżyć, Sally musi szukać sprzymierzeńców w nieoczekiwanych miejscach.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-863-7 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Paradise Row, Pentonville_¹, _Londyn_
_Grudzień 1865_
Padał obfity śnieg, ale jeszcze zanim osiadł na ziemi, tracił swoją nieskazitelną biel, bo zanieczyszczał go pył z obróbki grafitu oraz sadza wyrzucana przez kominy fabryk. Ogłuszający hałas, który dochodził z huty żelaza przy niedalekiej Old St Pancras Road, łączył się z ulicznym zgiełkiem oraz rykiem maszyn parowych na dworcu kolejowym King’s Cross.
Z dala od tego wszystkiego, jakby w innym świecie, znajdowało się ciche, spokojne i względnie ciepłe wnętrze stajni. Sally Suggs pracowała niezmordowanie, aby utrzymać boksy w nienagannej czystości oraz nakarmić dwa konie najlepszym sianem i napoić je świeżą wodą. Tata zawsze droczył się z nią, mówiąc, że córka tak dobrze rozumie konie, bo przyszła na świat w stajni. Ona jednak była przekonana, że talent do opieki nad tymi zwierzętami odziedziczyła po swej nieżyjącej już matce, Emily. Emily Trenter była słynną amazonką, zachwycającą widzów w Amfiteatrze Astley’s, nawet wtedy, gdy poznała Edwarda Suggsa, młodego handlarza starzyzną, w którym się zakochała.
– Jeszcze nie skończyłaś, dziewczyno? – Ted przykuśtykał z podwórza i zdjął czapkę, strzepując na podłogę śnieżny pył.
– Prawie skończyłam, tato. Zaraz pójdę do sklepu i przyniosę coś na kolację.
– Wkrótce zrobi się ciemno, kochanie. Wiesz, że nie lubię, gdy chodzisz sama nocą. I coraz bardziej sypie śnieg.
Sally obróciła się ku niemu.
– Mam prawie dwadzieścia lat, tato. Nie jestem już małą dziewczynką – rzekła rozbawiona.
– Dla mnie zawsze nią będziesz, moja kaczusiu. A ja nie jestem już taki sprawny i zdrowy jak dawniej. Stare kości wciąż mi dokuczają, zwłaszcza gdy panuje taki przenikliwy ziąb.
– Powinieneś siedzieć w saloniku i grzać się przy ogniu – surowo rzekła Sally. – Dość się dzisiaj napracowałeś. A ja zaraz skończę, obiecuję. – To rzekłszy, poklepała lśniącą szyję Flower, a klacz trąciła nosem ramię swojej pani.
– To zwierzę jest już tak wymuskane, że można by je zabrać do mieszkania, gdyby tylko umiało pokonać schody – gderał Ted, ale w jego szarych oczach igrał uśmiech. – Dobrze się ubierz, jak będziesz wychodziła – dodał, otwierając drzwi, za którymi znajdowały się prowadzące na górę wąskie schody. Jego ciężkie kroki rozbrzmiały echem w całej stajni, a potem zapadła cisza.
– Chętnie zostałabym z tobą przez całą noc, Flower – powiedziała Sally, całując klacz w miękkie chrapy. – Ale oprócz ciebie mam pod opieką tatę.
Flower cicho zarżała, jakby w odpowiedzi, a Sally zajęła się Boneyem, starzejącym się koniem pociągowym, który co najmniej od piętnastu lat pracował, ciągnąc ich wóz po ulicach Londynu. Nadal rwał się do pracy, ale wiek robił swoje i czasami koń miewał zesztywniałe stawy, przez co z trudem człapał po kocich łbach, jakby każdy krok sprawiał mu ból. Sally próbowała najróżniejszych medykamentów, jak gorące okłady i nasiona selera, ale wiedziała, że dni pracy Boneya są policzone i za rok lub dwa konia trzeba będzie odstawić na pastwisko. Alternatywą było podwórko końskiego rzeźnika – ale Sally nawet nie dopuszczała do siebie takiej myśli. Jej marzeniem był domek na wsi, gdzie ojciec mógłby się cieszyć emeryturą, a Boney spokojnie dożyłby swoich dni.
Skończyła pracę w stajni i wyszła sprawdzić, czy brama została należycie zamknięta i zaryglowana. Chociaż zgromadzone na podwórzu przedmioty zostały wyrzucone przez poprzednich właścicieli, nadal miały jakąś wartość i zawsze mógł się znaleźć ktoś, kto woli kraść, niż uczciwie zarabiać na życie. Następnie szybko wróciła do stosunkowo ciepłej stajni i pogasiła świece. W takich miejscach nazbyt często zdarzały się pożary. Rozbrykany koń mógł przewrócić lampę lub świecę, a wtedy całe pomieszczenie stanęłoby w płomieniach. Dlatego należało je trzymać z dala od zwierząt i gasić przed wyjściem.
Po raz ostatni czule poklepała Flower po głowie. Włożyła znoszoną tweedową kurtkę i schowała włosy pod jedną ze starych czapek taty. Na Paradise Row nie przejmowano się modą, zwłaszcza podczas pracy na złomowisku lub w stajni. Zawsze praktyczna Sally miała na sobie połatane bryczesy, które znalazła wśród uzbieranych rzeczy, oraz sznurowane wysokie buty, które – choć pamiętały lepsze czasy – nadal nadawały się do noszenia. Wzięła wiklinowy kosz i wyszła na ulicę, zamknąwszy za sobą drzwi na klucz. Powiewy zimnego wiatru niosły woń siana i gnijących liści kapusty. W powietrzu wirowały płatki śniegu i unosiły się strzępki papieru. Sally podniosła kołnierz i skrzyżowała ręce na piersi, obejmując ramionami wychudzone ciało.
– Miałam nadzieję, że zdążę na czas, by cię spotkać, Sal. – Usłyszawszy wesoły głos, przystanęła i spojrzała za siebie. – Ach, to ty, Josie. Czyżbyś miała wolne popołudnie?
Szerokie usta Josie wykrzywił szelmowski uśmiech.
– Wymknęłam się, gdy kucharka przysnęła, wypiwszy pół flaszki dżinu.
– Kiedyś cię złapie na gorącym uczynku i będziesz miała kłopoty, gdy dowie się o tym pani Grindle.
– Nie dbam o to. I tak szukam innego miejsca. Mam dość tyrania za mniej niż marne osiem funtów rocznie i tylko jedno wolne popołudnie w miesiącu. Państwo Grindle traktują służących jak niewolników.
– A co ty umiesz, Josie? Możesz trafić jeszcze gorzej. Do pana, który będzie cię bijał, albo… – Sally ściszyła głos, gdy mijały grupę robotników, którzy patrzyli na nie pożądliwym wzrokiem i pogwizdywali. – Rozumiesz, co mam na myśli, a ci tutaj to doskonały przykład tego, co mężczyźni sądzą o takich dziewczynach jak my.
Josie hardo zadarła głowę.
– Pluję na nich. Pewnego dnia wyjdę za uczciwego człowieka, który będzie mnie traktował jak damę, a nie jak popychadło. Mam swoją dumę, Sally. – Pokazała język mężczyźnie, który został w tyle za tamtymi, aby złożyć jej niemoralną propozycję.
On nie przejął się tym i ze śmiechem klepnął ją w pośladek.
– Chodź ze mną i zjedz z nami kolację – pospiesznie zaproponowała Sally. – Nie zważaj na niego. Szkoda na takich uwagi. – Obejrzała się, by rzucić mężczyźnie gniewne spojrzenie, ale on roześmiał się na całe gardło. – Znam twoją żonę, Sidneyu Jones. Ona nie uzna za śmieszne tego, co właśnie zrobiłeś mojej przyjaciółce.
Jego odpowiedź zagłuszyło głośne wycie syreny fabrycznej w pobliżu dworca kolejowego.
– Nie dbam o takich jak on – oznajmiła Josie, marszcząc zadarty nosek. – Dzięki za zaproszenie na kolację, kochana, ale mam się spotkać z Nedem, gdy skończy zmianę w gazowni.
– Nie wiesz, że on jest żonaty, Josie? – Sally przystanęła i chwyciła przyjaciółkę za rękę. – Ja cię nie osądzam, tylko nie chciałabym, żeby cię skrzywdzono.
Josie roześmiała się i uścisnęła palce Sally.
– Za bardzo się martwisz. To tylko odrobina zabawy. Ukryjemy się pod przęsłami wiaduktu kolejowego i będziemy się całować i ściskać, a potem on wróci do domu do swojej pańci o wiele szczęśliwszy. A ja pójdę do tego piekła u Grindle’ów. – Uśmiech Josie zgasł. – Bardzo go lubię, Sally. Nic lepszego nie zdarzyło mi się od wielu lat.
– I właśnie to mnie martwi. Nie zaangażuj się zanadto, bo w końcu to ty będziesz cierpiała.
– Dzięki za radę, ale jestem dużą dziewczynką. A z nim można się pośmiać. – Josie ciaśniej zawiązała chustkę na głowie i pospieszyła w stronę gazowni, zostawiwszy Sally, która samotnie ruszyła do sklepu na rogu ulicy.
Za kontuarem jak zawsze stał stary Jarvis. Na jego pomarszczonej twarzy jak zwykle malował się ponury wyraz. Łysina Jarvisa i koniuszek jego czerwonego nosa lśniły w świetle lampy. Sally podejrzewała, że sklepikarz trzyma pod kontuarem butelkę, z której pociąga, gdy mu się zdaje, że nikt na niego nie patrzy. Woń dżinu unosząca się nad jego głową niczym chmura mieszała się z zapachami palonej kawy i rozsypanych na deskach podłogi trocin.
Sally kupiła bochenek chleba i dwa placki z mięsem.
– I to wszystko? – gniewnie zapytał Jarvis. – Weź trochę świeżych jaj. Przywiozłem je dzisiaj prosto z farmy. Nie ma nic smaczniejszego od nich.
Sally się zawahała. Tata bardzo lubił jajka na twardo; to wystarczyło, by usprawiedliwić dodatkowy wydatek. – Dobrze. Wezmę dwa.
Jarvis owinął jajka w kartkę wydartą z wczorajszego wydania „The Times” i włożył je do koszyka Sally.
– Jedenaście i pół pensa.
Sally położyła na ladzie szylinga i poczekała na pół pensa reszty. To była końcówka pieniędzy, które dał jej tata. Uzyskał je, sprzedając ostatnie rzeczy handlarzowi zwanemu Rags Roper. Schowała półpensówkę do portmonetki.
– Dobrej nocy, panie Jarvis.
– Dobrej nocy, panno Suggs.
Wyszła ze sklepu i naciągnęła czapkę nisko na czoło, aby osłonić oczy przed zacinającym śniegiem. Obok niej z turkotem przejeżdżały powozy. Zegar na wieży kościoła pod wezwaniem Świętego Pankracego wybijał godzinę. Nic dziwnego, że nie usłyszała zbliżających się kroków. Zderzyła się z nadchodzącym z naprzeciwka mężczyzną, który mocował się z parasolem, usiłując go otworzyć. Kolizja sprawiła, że zakupy wypadły z jej koszyka na pokryty śnieżną breją chodnik.
– Uważaj, jak chodzisz! – gniewnie wykrzyknęła Sally. – Moja kolacja właśnie wylądowała na ziemi!
– To ty wpadłeś na mnie, głupcze. – Mężczyzna zniżył parasol i w migotliwym świetle latarni przyjrzał się Sally. – Och, przepraszam, panienko. Nic się pani nie stało?
– Nie – odrzekła Sally niechętnie. – Ale jajka się rozbiły, a placki są umazane błotem. To miała być nasza kolacja, a pan ją zniszczył i tata będzie wściekły. – Zadarła głowę, żeby przeszyć nieznajomego gniewnym wzrokiem.
Mężczyzna ubrany był jak bogaty ziemianin, który przyjechał z prowincji, co w tej części Londynu zdarzało się nieczęsto. Był młodszy, niż się spodziewała, a jego twarz o mocnych rysach wyrażała szczerą troskę.
– Naprawdę bardzo mi przykro. Wina leży także po mojej stronie. Musi mi pani pozwolić, bym pokrył koszt zniszczonych zakupów.
Sally spojrzała na roztrzaskane jajka i pokruszone placki. Nawet gdyby chciała je uratować, było za późno. Dwa zdziczałe psy, które jakby wyrosły spod ziemi, rzuciły się na jedzenie i głośno warcząc, zniknęły wraz ze zdobyczą w ciemności. Sally niewiele jadła tego dnia i nie miała siły odrzucić propozycji.
– Dziękuję – powiedziała z ociąganiem. – Zapłaciłam za nie jedenaście i pół pensa.
Mężczyzna sięgnął do kieszeni i wyjął garść drobnych monet.
– Tutaj jest szyling. I przepraszam.
Sally wyjęła półpensówkę z portmonetki i wymieniła ją na srebrzyście lśniącego szylinga. – W zwykłych okolicznościach nie przyjęłabym tych pieniędzy – rzekła szorstko. – Ale tak się składa, że akurat nie mam gotówki, więc dziękuję. – Szybko się odwróciła, na wypadek gdyby jegomość zmienił zdanie, i popędziła z powrotem do sklepu, aby zrobić nowe zakupy u zdumionego pana Jarvisa.
– Długo cię nie było – powitał córkę Ted, spoglądając na nią sponad zmiętej gazety, którą usiłował czytać w świetle ogarka świeczki i blasku żarzących się w palenisku węgli. – Umieram z głodu. Co cię zatrzymało?
Sally postawiła koszyk na stole, by wypakować jego zawartość.
– Miałam drobny wypadek, kiedy wracałam ze sklepu starego Jarvisa. Musiałam zawrócić i kupić nowe placki i jajka. – Wyjęła niewielki okrągły bochenek chleba. – Jarvis ulitował się nade mną, bo dorzucił darmowy chlebek.
– To znaczy, że chleb jest czerstwy. Frank Jarvis niczego nie daje za darmo, stary sknera. – Ted wygładził zmiętą gazetę i przybliżył do niej krótkowzroczne oczy. – Pewnego dnia będę miał dość pieniędzy, żeby codziennie kupować gazetę, a nie czytać wyrzuconą przez kogoś innego.
– Może kiedyś tak się stanie, tato. Byłoby miło. – Sally zdjęła mokrą kurtkę i czapkę, po czym potrząsnęła długimi ciemnymi włosami.
Ted łypnął na nią ciekawie.
– Nadal nie powiedziałaś mi, co się stało, gdy wracałaś ze sklepu.
– Śnieg sypał tak gęsto, że nie zauważyliśmy siebie nawzajem i on omal mnie nie przewrócił. Szczerze mówiąc, nie zobaczyłam go na czas, bo miałam czapkę nasuniętą na oczy. W każdym razie zakupy wylądowały na chodniku, skąd na domiar złego porwały je bezpańskie psy.
– Ale nie jesteś ranna, kochanie?
– Zraniona została tylko moja duma, tato. Ten jegomość zwrócił mi pieniądze, więc jeszcze raz poszłam do sklepu i mimo wszystko mamy kolację.
– Miałaś szczęście, że trafiłaś na dżentelmena. Kto inny nie byłby taki hojny.
Sally wyjęła dwa talerze z kredensu, który jej ojciec sklecił ze starej komody i kilku półek.
– No, gotowe. Jedz placek, a ja nastawię czajnik.
– Dobra z ciebie dziewczyna, Sal. Nie wiem, jak bym sobie bez ciebie poradził.
Sally uśmiechnęła się i postawiła czajnik na żelaznej podstawce w przedniej części pieca.
– Nigdy się nie dowiesz, tato. Jesteśmy nierozłączni. Ty i ja, i oczywiście Boney i Flower.
– Usiądź i zjedz kolację. – Ted z trudem zmienił pozycję na krześle. – Myślę, że jutro będziesz musiała sama zaprzęgnąć wóz, kochanie. Tej nocy okropnie bolały mnie stawy. Obawiam się, że rano nie będę mógł zejść po schodach, nie wspominając już o objeździe trasy.
– To nie będzie pierwszy raz, tato. Znam drogę jak własną kieszeń.
– Najcięższe rzeczy zostaw dla Kelly’ego. Będzie zachwycony – dodał Ted sarkastycznym tonem. – On zawsze usiłuje być lepszy ode mnie.
– Nie martw się. Poradzę sobie z Kellym. Nie będzie miał nade mną przewagi. Obiecuję.
Następnego ranka Sally wstała przed świtem. W jej maleńkiej sypialni było zimno i ciemno. Mieściły się tam tylko wąskie żelazne łóżko i komoda z szufladami, na której stała miednica i dzbanek z wodą. Sally szybko ubrała się w roboczy strój i zeszła po schodach na podwórko, aby skorzystać z wygódki i napompować wody ze studni. Śnieg przestał padać i jego wierzchnia warstwa zlodowaciała na mrozie.
Przede wszystkim Sally posprzątała stajnię, a potem nakarmiła i napoiła konie. Flower zawsze witała swoją panią, czule muskając chrapami jej dłoń, a Boney grzebał nogą, niecierpliwie czekając na jedzenie. Oporządziwszy zwierzęta, Sally wróciła na górę i zaczęła się krzątać przed rozpoczęciem dnia pracy. Usunęła popiół z paleniska, rozpaliła ogień i ustawiła garnek z wodą, żeby ugotować jajka oraz przypiec kromki czerstwego chleba. Na talerzyku została resztka masła, którą rozsmarowała na jednej kromce. Połamała ją w palcach na kawałeczki, tak jak to robił ojciec, gdy była dzieckiem.
Pokoik w głębi, gdzie Ted spał na wysuwanym łóżku pod skosem dachu, był niewiele większy od kredensu. Mieszkanie nad stajnią nie było przestronne, ale innego domu Sally nie znała. Robiła wszystko, by w miarę skromnych środków, którymi dysponowała, uczynić je jak najwygodniejszym. Uszyła kolorową patchworkową narzutę o wesołych barwach. Wycinanie kwadratów z ubrań wyrzuconych przez bogatszych ludzi z sąsiedztwa zajęło jej wiele godzin. Jeszcze dłużej cierpliwie je potem zszywała. Była dumna z wyniku swoich starań. Wielobarwna kołdra ożywiła ciasny pokoik.
– Jak się dziś czujesz, tato? – spytała niespokojnie, stawiając tacę na podłodze przy łóżku ojca.
Ted dźwignął się do pozycji półsiedzącej.
– Wiesz, jak to jest, kochanie. Wstałbym, gdybym mógł, ale przy tej pogodzie ból stawów nie ustępuje.
Sally pomogła mu usiąść prosto i podłożyła pod plecy kilka poduszek. Mimo że ostatniego lata przez wiele dni wietrzyła je na dworze, tkanina i pierze wciąż wydzielały przykrą woń choroby. Dobrze się złożyło, że jej ojciec stracił węch po wielu latach wdychania trujących substancji, gdy pracował na wielkiej hałdzie śmieci przy Battle Bridge, zanim ją w końcu usunięto.
– Teraz lepiej? – spytała, ustawiając tacę na kolanach ojca. – Niestety więcej masła nie mamy. Ale kupię trochę, wracając. Miejmy nadzieję, że to będzie udany dzień.
– Nie daj się wykorzystywać, kochanie. Postaram się potem zejść na podwórko. Jeśli uda mi się oddzielić białe rzeczy od kolorowych szmat, będzie to dla ciebie pomoc. Za niefarbowane dostaniesz więcej pieniędzy.
– Tak, tato. Wiem o tym, ale przy takiej pogodzie powinieneś zostać w domu. Przecież nie chcemy, żebyś upadł i złamał sobie nogę albo by stało się coś jeszcze gorszego.
– Ale ja nie chcę zrzucać całej roboty na ciebie, kochanie.
– Nie martw się o mnie, tato. Wiem, co robię, i nie stanie mi się nic złego.
– Dobra z ciebie dziewczyna, Sal. Jestem szczęściarzem, że mam taką córkę.
Pochyliła się, by ucałować jego siwą głowę.
– Ja też cię kocham, tato. A teraz jedz, a ja przed wyjściem przyniosę ci filiżankę gorącej herbaty.
* * *
Pół godziny później Sally jechała Paradise Row wozem zaprzężonym w Boneya. Był jeszcze wczesny ranek, ale robotnicy z nocnej zmiany, powłócząc nogami, szli do domów, by się przespać. Nie zwracali uwagi na sąsiadów, którzy spieszyli do roboty, aby rozpocząć dwunasto lub czternastogodzinny dzień pracy. Wzdłuż ulicy stały kamienice czynszowe, w których żyła nieprzebrana liczba mieszkańców. Mieszkały tam wielkie rodziny stłoczone w pojedynczych pokojach; samotni mężczyźni wracali z nocnej zmiany i kładli się w łóżkach zwolnionych przez innych robotników pracujących na dziennej zmianie. Matki z niemowlętami w ramionach i brzdącami trzymającymi się ich spódnic wysyłały starsze dzieci do jakiejkolwiek pracy, za kilka pensów dziennie. Na Paradise Row w obiegu było mało pieniędzy, a wiele kobiet. I te zamężne, i te samotne musiały zrozpaczone wychodzić nocami na ulice i sprzedawać się każdemu, kto ma kilka miedziaków do wydania. Inne były uzależnione od alkoholu lub opium, ale Sally widywała dość nędzy, by nikogo nie osądzać. Przejeżdżając, unosiła dłoń i pozdrawiała te, które miały dość czasu lub energii, żeby ją przywitać. Zbliżało się Boże Narodzenie, ale przy tej ulicy prawdopodobnie mało kto będzie świętować.
Sally zachęcała Boneya, by ruszył nieco szybciej niż jego zwykłe ociężałe człapanie, ale stary koń tylko strzygł uszami i szedł we własnym tempie. Sally skierowała go ku zamożniejszym okolicom, na południe od Tavistock Square. Ona i ojciec każdego dnia obierali inną trasę, aby uniknąć spotkania z konkurencją. Najwięcej kłopotów sprawiał im Finn Kelly. Jego rodzina uciekła przed wielkim głode²m, który nawiedził Irlandię w 1845 roku. Finn przybył do Londynu, mając osiem lat – tyle wiedziała Sally o jego pochodzeniu. Wiedziała również, że stanowi konkurencję, z którą należało się liczyć, posługiwał się bowiem swoim irlandzkim wdziękiem i pochlebstwami, aby wyprosić towar u właścicieli domów, u których Ted miał mniejsze szanse. Sally była gotowa postarać się bardziej niż ojciec, i pobić Kelly’ego jego własną bronią.
Gdy wóz wjechał na teren dzielnicy mieszkalnej, Sally odchrząknęła i zainotonowała: „Zbieram wszelką starzyznę! Szmaty i kości!”. Niestety jej głos utonął w stukocie końskich kopyt oraz turkotaniu kół. Eleganckie powozy i dorożki walczyły o lepsze z wozami handlarzy i platformami rozwożącymi piwo. Uliczni sprzedawcy dysponujący donośniejszymi głosami niż Sally wykrzykiwali, zachwalając swoje towary. Ona jednak nie dała za wygraną i wykorzystała duży ręczny dzwonek, który jej ojciec trzymał w wozie, specjalnie po to, by zwrócić na siebie uwagę mieszkańców.
Po trzech godzinach Sally poczuła zniechęcenie. Jej wóz był zapełniony zaledwie w jednej czwartej, a na ładunek składały się głównie szmaty oraz worki wypełnione popiołem i niedopalonym węglem z kominków. Wszystko to miało niewielką wartość handlową. Za całość Sally mogła otrzymać zaledwie kilka pensów. Postanowiła więc zmienić taktykę i skierowała Boneya z dzielnicy mieszkalnej ku fabrykom stojącym nad Regent’s Canal. Tam powiodło jej się nieco lepiej, bo przekonała człowieka trudniącego się skupem starych oraz martwych zwierząt, by dał jej kilka worków kości. Gdy jednak podjechała do tartaku, spostrzegła z przerażeniem wysoką postać jej głównego rywala. Stał przy wozie, paląc cygaro i rozmawiając z brygadzistą.
Ruszyła zatem w przeciwnym kierunku, ale Kelly się obejrzał i ją spostrzegł. Uniósł zniszczony cylinder, a Sally z rozbawieniem zauważyła, że za wstążkę na kapeluszu zatknięte są gałązki ostrokrzewu i jemioły. Tak ozdobiony cylinder i wielobarwny ciepły szalik w paski nadawały Kelly’emu oryginalny wygląd. Handlarz uśmiechnął się od ucha do ucha, rzucił na ziemię i przydeptał niedopałek cygara.
– Spóźniłaś się, Sally Suggs. Jak zwykle, jestem lepszy.
Sally już miała mu odpowiedzieć, by nie pozostać dłużną, gdy niewielki pies rzucił się ku Boneyowi z głośnym ujadaniem. Łagodny zazwyczaj i przygłuchy po latach przepracowanych w bezustannym hałasie koń szarpnął się do tyłu, unosząc dyszle, i Sally omal nie spadła z kozła. Kudłaty kundelek najwyraźniej pomyślał, że to zabawa i dalej napastował spłoszonego konia. Sally zlękła się, że wóz może się przewrócić. Usiłowała utrzymać lejce i uspokoić Boneya. Wtedy obok konia pojawił się Kelly i chwycił lejce.
– Prrr. Spokojnie, staruszku. – Nie wypuszczając lejców, Kelly pochylił się i chwycił psa jedną ręką. – Zamknijże się, panieneczko. Zajmij się kimś twoich rozmiarów.
Zdumiona Sally usiadła i patrzyła, jak pies liże opalony policzek handlarza.
– Dziękuję, Kelly – powiedziała niechętnie. – Ale sama potrafię poradzić sobie z moim koniem.
– Jasne, że potrafisz. Mało brakowało, a wylądowałabyś na bruku ze złamanym obojczykiem – odparł Kelly, chichocząc. Wypuścił lejce i umieścił wyrywającego się psa w ramionach Sally. – Myślę, że ta damulka to teraz twój problem.
– Ale ja jej nie chcę – zaprotestowała Sally, odwracając głowę, gdy psiak usiłował polizać ją po twarzy. – Przecież ona musi być czyjaś.
Kelly przechylił głowę na bok, jego niebieskie jak barwinek oczy zalśniły. Najwyraźniej bawiło go skrępowanie Sally.
– Hmm, raczej wątpię, by do kogoś należała. Spójrz na nią, Sal. To sama skóra i kości. I jest okropnie zapchlona. Ale jeśli sobie życzysz, postawię ją na ziemi, chociaż nie ręczę, czy po raz drugi nie spłoszy twojej starej chabety.
– Ani mi się waż! – Sally spojrzała na niego gniewnym wzrokiem i mocno trzymała psiaka.
Kelly miał rację, poprzez skołtunioną sierść wyczuwała żebra pod skórą małego kundla w typie teriera, a na widok jego wielkich brązowych oczu stopniałoby nawet najbardziej zatwardziałe serce.
– Gdzie jest Ted? – spytał Kelly, a jego uśmiech zgasł. – Musi być w kiepskiej formie, skoro pozwolił, abyś pojechała sama.
– Nic mu nie jest – odpowiedziała natychmiast Sally. A potem dodała: – No dobrze. Dokucza mu reumatyzm, ale jutro znów będzie objeżdżał okolicę.
Kelly przyjrzał się jej z namysłem.
– Wiesz, co ci powiem? Wrzucę na twój wóz trochę drewna, którego nie potrzebuję.
– Niby dlaczego? Przecież ty nigdy nie robisz nic bezinteresownie.
Kelly chwycił się rękami za serce.
– Oceniasz mnie fałszywie, _mavournee_³n. Czyż nie byłem zawsze dobrym przyjacielem dla ciebie i dla twego szanownego taty?
– Nie, nie byłeś. I przestań mnie nazywać _mavourneen_, cokolwiek to znaczy. Żeby zarobić, sprzedałbyś własną babcię.
Kelly odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się gromko.
– Najpierw musiałbym odkopać biedaczkę i wątpię, czy w jej obecnym stanie dużo bym za nią dostał.
– Jesteś obrzydliwy. – Sally starała się, by jej ton zabrzmiał gniewnie, ale było to niełatwe, gdyż psiak w jej ramionach wiercił się, usiłując polizać ją po twarzy.
– Możliwe, ale cię rozbawiłem. Widzę, że chcesz się roześmiać. Tak czy siak, twój tata pomógł mi kiedyś, gdy byłem młody i niedoświadczony. Więc uznajmy to za odpłatę za jego uprzejmość. – Kelly zdjął kapelusz i odgarnął z czoła kosmyk ciemnych włosów.
Potem włożył cylinder na bakier i oddalił się, by szepnąć coś brygadziście, który wyłonił się z tartaku w towarzystwie dwóch krzepkich mężczyzn dźwigających worki z wiórami.
Sally chciała odrzucić hojną propozycję, ale pomyślała, że po powrocie do domu nie będzie miała wiele do pokazania po całym dniu pracy, a to byłoby jeszcze gorsze niż przyjęcie jałmużny od Finna Kelly’ego. Patrzyła z rezerwą, jak ten podchodzi z workiem zarzucanym na ramię.
– Poczekaj tu, _mavourneen_. – Cisnął worek na furmankę z taką łatwością, jakby był napełniony pierzem. – Zaraz przyniosę jeszcze kilka. Kiedyś mi za to podziękujesz, wiem, że tak będzie. – Mrugnął i skinął na robotników.
Sally na chwilę zaniemówiła. Podczas gdy mężczyźni ładowali worki na wóz, miała dosłownie pełne ręce roboty, bo jej nowa przyjaciółka wciąż się wierciła, usiłując polizać ją po twarzy. W końcu Sally posadziła suczkę na stercie szmat.
– W drogę, Boney – rzuciła.
Nie obejrzała się, żeby sprawdzić, czy Kelly patrzy, jak odjeżdżała. Nie wiedziała, czy za jego pomoc ma czuć wdzięczność, czy irytację. Jedno było pewne: przysporzył jej nowych kłopotów. Co powie tata, gdy zobaczy, że wróciła do domu z zapchlonym kundlem?ROZDZIAŁ TRZECI
Panował przenikliwy ziąb, ale przynajmniej nie padał śnieg, a długa jazda do Hill Farm pozwoliła Sally wyzbyć się trosk, które minionej nocy nie dawały jej zasnąć. Wiejskie powietrze było znacznie świeższe i czystsze niż przesiąknięta sadzą atmosfera Paradise Row. Widok pokrytych śniegiem pól i żywopłotów stanowił błogą odmianę po ponurej i brudnej okolicy King’s Cross. Odkąd Sally, jeszcze za życia mamy, po raz ostatni wyjechała z miasta, minęło wiele lat. Znoszony i wyblakły strój do konnej jazdy, który nosiła tak dumnie, należał do jej matki. Tkanina z wełny merynosowej nadal nią pachniała. Marszczona spódnica była trochę za krótka i odsłaniała chłopięce bryczesy oraz sfatygowane buty, ale Sally postanowiła cieszyć się przejażdżką i nie miała zamiaru pozwolić, by takie drobiazgi popsuły jej przyjemność.
– Jesteśmy prawie na miejscu. – Miły głos Gideona przywrócił ją do teraźniejszości.
– Ile jeszcze drogi przed nami?
– Proszę jechać za mną.
Gideon ruszył przodem i zachęcił swego wierzchowca do kłusa, a potem do galopu. Sally przyjęła wyzwanie i mocniej ujęła wodze.
– Naprzód, Flower. Możemy go wyprzedzić.
Klacz nie potrzebowała zachęty. Wkrótce dogoniły Gideona, prześcignęły go, a potem zwolniły, bo szybsza jazda byłaby dla koni niebezpieczna. Gdy wjechali na strome wzgórze, Sally ujrzała na zalesionym terenie poniżej wiejski dom z biało-czarnego pruskiego muru. Otaczało go schludnie utrzymane podwórze z zabudowaniami gospodarczymi z czerwonej cegły. Ściągnęła wodze i Flower posłusznie przeszła w spokojny trucht. Gideon zrównał się z nimi.
– To świetna klacz. Pędzi jak wiatr – powiedział, zadyszany.
– Teraz rozumie pan, dlaczego nie chcę jej sprzedać.
– Widać, że łączą was silne więzy. Może znajdzie się jakiś inny sposób.
– Naprawdę?
– Świta mi pewien pomysł, ale na razie nie chcę nic mówić.
– Teraz zżera mnie ciekawość – powiedziała Sally i roześmiała się. – Tak nie można. Proszę o wyjaśnienie.
– Muszę się nad tym zastanowić. Jestem straszliwie głodny. Pani z pewnością także. Jeśli szczęście nam dopisze, w domu będzie ciasto upieczone przez panią Wallace, która jest najlepszą kucharką w całym hrabstwie.
– Pani Wallace? – Sally spojrzała na niego ciekawie.
– Gotuje i zajmuje się domem, a jej mąż gospodaruje na farmie. Pracują u naszej rodziny od wielu lat.
– Piękny dom – zachwyciła się Sally i tęsknie westchnęła.
– Nie jest taki wspaniały jak Fleet Hall. – Gideon uśmiechnął się żałośnie. – Przepraszam, pani nie zna okolicy. Nasza farma graniczy z posiadłością Fleet Hall. Zabiorę tam panią, ale najpierw muszę zamienić słówko z panią Wallace. – Zatrzymał konia przed bramą i zsiadł, aby ją otworzyć.
Sally chciała zapytać, na czym polega wspaniałość sąsiedniej posiadłości, ale z domu wybiegł jakiś młodzik. Gideon oddał mu wodze.
– Zuch chłopak! Zajmij się końmi, Bert.
Bert uśmiechnął się od ucha do ucha i czekał, aż Sally zsiądzie. Wyciągnął rękę po wodze Flower i nieśmiało uśmiechnął się do dziewczyny.
– Ona boi się obcych – rzekła zaniepokojona, ale Flower zarżała cichutko i otarła łeb o ramię Berta, zadając kłam słowom swojej pani. – Lubi cię – dodała zaskoczona.
– Dorastałem wśród koni, panienko. Niech się panienka nie niepokoi. Wkrótce zostaniemy najlepszymi przyjaciółmi.
Sally zerknęła na Gideona, a on uśmiechnął się uspokajająco.
– Bert od dziecka zajmuje się moimi końmi, a uczył się od swego ojca, więc zna się na rzeczy. Będzie wspaniale doglądał Boneya.
– Jest pan pewien, że staruszek może tutaj zostać? – spytała Sally, idąc za Gideonem.
– Tak. Mamy dobre pastwiska. I będzie go pani mogła odwiedzać, kiedy tylko zechce.
– To bardzo uprzejma propozycja i przyjęłam ją bez namysłu, ale powinnam była naradzić się z tatą.
– Rozumiem. – Gideon przystanął przed drzwiami domu, które Bert zostawił uchylone. Pociągnął nosem. – Pachnie piernikiem i ciasteczkami z dżemem. Moja gospodyni zawsze piecze ciasta, które najbardziej lubię, w dni, kiedy spodziewa się, że odwiedzę farmę. – To rzekłszy, pchnął drzwi. – Pani Wallace, przywiozłem kogoś, aby panią poznał. I całą drogę wyśpiewywałem hymny pochwalne na temat najlepszej kucharki w hrabstwie.
Sally wyjrzała ponad jego ramieniem i rozbawiona zobaczyła drobną osóbkę, która aż poczerwieniała ze złości.
– Niech pan da spokój, panie Lawrence. Nie musi mi pan kadzić, żeby dostać to, czego pan chce. – Z ciekawością przyjrzała się Sally. – Ostatnio nie miewamy tu wielu gości, panienko.
– Panna Suggs przyjechała, żeby zobaczyć, czy nasze pastwiska są odpowiednie dla jej wysłużonego konia – pospiesznie wyjaśnił Gideon.
– Cieszę się, że panią poznałam, pani Wallace. – Sally podeszła z wyciągniętą ręką. – Pan Lawrence przechwalał się, że jego gospodyni jest doskonałą kucharką. I muszę przyznać, że zapach jest smakowity.
Rumieniec na policzkach pani Wallace stał się ciemniejszy. Gospodyni uścisnęła dłoń Sally i powiedziała:
– Miło usłyszeć, że pani tak uważa. Jeśli zechce pan zaprowadzić młodą damę do salonu, podam kawę i ciasto.
– Chętnie zostaniemy tutaj, co zaoszczędzi pani pracy – odparł Gideon i wysunął krzesło. – Zgadza się pani na to, Sally?
– O tak. Proszę się mną nie przejmować i nie robić sobie kłopotu. – Sally usiadła i z zachwytem rozejrzała się po dużym pomieszczeniu.
Z belek u sufitu zwisały pęki suszonych ziół. W powietrzu unosiła się ich aromatyczna woń. W ogromnym kuchennym piecu grafitowej barwy płonął ogień. Na płycie szumiał czajnik, a w kilku garnkach coś bulgotało radośnie i wzlatywała z nich apetycznie pachnąca para. W tej domowej atmosferze Sally natychmiast poczuła się swobodnie. Wszystko, od rzędu wypucowanych mosiężnych naczyń na półce, po lśniące miedziane garnki i nieskazitelnie czystą porcelanę w kredensie, świadczyło o pełnych miłości staraniach pani Wallace, by ze starego budynku na farmie uczynić prawdziwy dom.
– Ach, jak tu pięknie – westchnęła Sally. – Panie Lawrence, ma pan przemiły dom.
– Proszę się do mnie zwracać po imieniu – zaproponował Gideon, podając jej filiżankę z gorącą kawą.
– Naprawdę, Gideonie. Nigdy nie widziałam nic równie pięknego. Nasze pokoiki nad stajnią zmieściłyby się w jednym kącie tej kuchni.
Pani Wallace się nastroszyła.
– Cieszę się, że pani to docenia. Niektórzy ludzie uważają to za rzecz oczywistą – powiedziała, znacząco spoglądając na Gideona.
Teraz on poczerwieniał, zakłopotany.
– Pewnie tak uważam, ale przez całe życie byłem rozpieszczany.
– Ja tego nie powiedziałam, proszę pana, ale zgadzam się z tym. Był pan zawsze takim słodkim chłopaczkiem, że nie sposób było odmówić czegoś, na co miał pan ochotę.
Sally się roześmiała.
– Dobrze, że nie ma tu mojego taty i nie może opowiedzieć o moim dzieciństwie. Obawiam się, że nie byłam przykładną córką. Koniecznie chciałam zostać amazonką, tak jak moja matka. Zobaczyłam ją, gdy występowała w Astley’s Amphitheatre i wpadłam w zachwyt. Była taką cudowną amazonką i, ach, jak pięknie wyglądała!
– Nie jesteście już razem, kochanie? – delikatnie spytała pani Wallace.
– Koń zrzucił ją podczas próby i złamała kręgosłup. Po kilku latach umarła. – Chociaż Sally niejednokrotnie wyjaśniała powód przedwczesnej śmierci matki, za każdym razem odczuwała dojmujący ból.
– To bardzo smutne, kochanie. – Pani Wallace podsunęła jej talerz z ciastem. – Proszę spróbować kawałek mojego piernika.
Sally się poczęstowała.
– Dziękuję. Nie mogłam się doczekać, kiedy go skosztuję. Ja nie jestem zbyt dobrą kucharką.
– Ach, jak miło być docenionym – rozpromieniła się pani Wallace. – Wątpię, czy pan Lawrence kiedykolwiek zawraca sobie głowę tym, jakie wygody ma w domu.
– I tu się pani myli – rzekł Gideon z lekkim uśmieszkiem. – Życie na uczelni nauczyło mnie doceniania własnego domu, a zwłaszcza cudownych posiłków, które od lat pani przygotowuje. Nie wspominając o wypiekach. – Sięgnął po ciastko z dżemem i odgryzł kęs.
– Jak już mówiłam, miło być docenionym. – Pani Wallace dolała mu kawy. – Czy zostanie pan na noc?
– Nie, muszę wracać do Londynu, ale przyjadę znowu w poniedziałek. To dzień Bożego Narodzenia, a jednocześnie urodziny panny Appleton we Fleet Hall.
– Tak, słyszałam o tym. – Pani Wallace wyczekująco spojrzała na Gideona. – Pani Hart, gospodyni państwa Appletonów, powiedziała mi w największej tajemnicy, że spodziewają się ogłoszenia zaręczyn panny Cecily. Często padało pańskie imię.
– Nie wiem, skąd przyszło jej to do głowy – niedbale rzucił Gideon.
Pani Wallace z poufałym uśmiechem zwróciła się do Sally:
– Panna Cecily jest bogatą dziedziczką i na dodatek piękną. Jestem pewna, że dżentelmeni ustawiają się w kolejce, by prosić o jej rękę.
Gideon dopił kawę i wstał.
– Jeśli jesteś gotowa, Sally, zaprowadzę cię na pastwisko, gdzie Boney będzie zażywał wolności. Oraz, uprzedzając twoje pytanie, pokażę ci, gdzie znajdzie dach nad głową, gdy zima stanie się zbyt ostra. Dostanie ciepłą i suchą stajnię.
– Dziękuję za kawę i przepyszne ciasto, pani Wallace. – Sally podniosła się i strząsnęła okruszki ze swojej pogniecionej spódnicy. – Oczywiście chętnie obejrzę farmę. – Poczekała, aż wyjdą na zewnątrz. – Jesteś pewien, że chcesz brać na siebie taki kłopot i troszczyć się o starego konia? Zwłaszcza teraz, gdy myślisz o ożenku. Możliwe, że sprzedasz farmę i…
Gideon spojrzał jej prosto w oczy.
– Hill Farm należy do mnie i tak zostanie bez względu na to, co się wydarzy w przyszłości. Twoje zwierzę będzie u mnie bezpieczne. Widziałem aż nazbyt wiele koni, harujących dopóki nie padły z wycieńczenia. Dlatego jestem szczęśliwy, mogąc zapewnić Boneyowi szansę spokojnej starości.
Sally przestała się dopytywać. Wyczuła, że Gideon nie ma ochoty rozmawiać o pięknej pannie Appleton, i bardzo ją to zaciekawiło. Szła obok niego, dotrzymując mu kroku, gdy oprowadzał ją po zabudowaniach gospodarczych, łącznie z dojarnią, mleczarnią i rozmaitymi zagrodami dla zwierząt. Były tam również stodoła na siano i wozownia przylegająca do boku stajni. Sally zobaczyła Berta czeszącego zgrzebłem konia rasy szajr, podczas gdy inny koń czekał w boksie, spokojnie chrupiąc siano.
Przecięli podwórze i ruszyli dróżką pośród ośnieżonych żywopłotów. Pola przykryte były białą pierzynką, ale w pobliżu drzew wystawały spod niej dzielne źdźbła zielonej trawy. Sally wyobrażała sobie, jak pięknie musi tu być latem.
– Tutaj Boney spędzi resztę życia. – Gideon przystanął przed furtką o pięciu sztachetach. Zagwizdał, a wtedy powoli podszedł do nich głośno porykujący osiołek. Gideon pochylił się, żeby pogłaskać jego łeb. – Oto Dobson. Mój stary przyjaciel. Zimą sypia w ciepłej stajni, a w takie dni jak dzisiejszy wychodzi na zewnątrz. Myślę, że się zaprzyjaźni z Boneyem.
Sally pogłaskała Dobsona po aksamitnych chrapach.
– Jest śliczny. Obawiam się, że gdyby należał do mnie, sadzałabym go na dywaniku przy kominku. Nie dziwię się, że go kochałeś.
– Jestem jedynakiem, a Dobson był moim najlepszym przyjacielem. Razem włóczyliśmy się po okolicy.
– Flower też była i nadal jest moją najlepszą przyjaciółką – powiedziała Sally w zamyśleniu. – Nie zniosłabym myśli, że należy do kogoś innego.
– Myślisz, że twój ojciec będzie mógł znowu pracować?
Chociaż Sally wiedziała, że jej ojciec nigdy się nie przyzna, że jest fizycznie niepełnosprawny, strach jej nie opuszczał. Ted mógłby jeszcze popracować rok lub dwa, ale bez Boneya nie mają szans. Możliwość znalezienia pieniędzy na kupno nowego konia była nikła, a właściwie żadna.
– Mówiąc szczerze, bardzo wątpię, by mógł dźwigać ciężary i całymi godzinami objeżdżać miasto. Praca handlarza starzyzną jest ciężka i trudno się z niej utrzymać, nawet gdy jest się młodym i sprawnym. A mój tata starzeje się i dokucza mu ból w stawach.
– W takim razie najwyższy czas na jakąś zmianę.
– Przypuszczam, że masz rację – powiedziała Sally z wahaniem. – Będziemy ci bardzo wdzięczni, jeśli zaopiekujesz się Boneyem. Myślę, że będzie tu szczęśliwy. To takie piękne miejsce.
Gideon pogłaskał chrapy Dobsona.
– Do zobaczenia wkrótce, staruszku – powiedział do niego. – Przyprowadzę ci nowego przyjaciela, żebyście się razem paśli.
Dobson parsknął i pogrzebał kopytkiem w ziemi.
– Chyba spodobał mu się ten pomysł. – Sally poklepała szyję osiołka. – A teraz naprawdę muszę wracać do domu. Znam drogę, więc nie musisz mi towarzyszyć.
– Gdybyś mogła zostać trochę dłużej, chciałbym cię zabrać do Fleet Hall.
– Dlaczego? – Spojrzała na niego zaintrygowana.
– Mówiłem ci, że mam pewien pomysł, ale nim powiem coś więcej, chciałbym porozmawiać z Cecily.
– Nie rozumiem.
– Do Fleet Hall nie jest daleko. Zechcesz tam ze mną pojechać?
– Nie wiem, co zamierzasz, ale chętnie poznam tę damę.
– Polubisz Cecily. Wszyscy ją lubią.
Sally wyobrażała sobie, że Fleet Hall to ogromny dwór w stylu palladiańskim⁷, usytuowany pośrodku wielkiego parku krajobrazowego, ale rzeczywistość okazała się o wiele bardziej imponująca i zaskakująca. Fleet Hall, wyniosły niczym przystrojona śniegiem gotycka katedra, sprawiał wrażenie tak nowego, jakby go wybudowano wczoraj. Ozdobna fasada, łukowato sklepione wejście i wieńczące go wieżyczki nadawały mu wygląd bajkowego zamku przeniesionego z kart książki dla dzieci i postawionego pośród trawników i francuskich ogrodów.
Sally zaniemówiła, co zdawało się bawić Gideona. Wstrzymał konia do stępa.
– Zadziwiające, czyż nie?
– Coś takiego widzę po raz pierwszy w życiu – stwierdziła zgodnie z prawdą.
– Ojciec sir Gregory’ego Appletona kupił oryginalną rezydencję pięćdziesiąt lat temu za majątek, który jego rodzina zbiła na handlu wyrobami ceramicznymi. Nie żałował pieniędzy na przebudowę według swego gustu i ozdobił dom dziełami sztuki z całej Europy. Nowa rezydencja nie każdemu się podoba, ale jest imponująca.
– Niezwykle okazała – ostrożnie powiedziała Sally. – A więc to tutaj mieszka panna Appleton?
– Cecily jest czarująca i piękna. I niesłychanie utalentowana.
Sally spojrzała na Gideona z rezerwą.
– Dlaczego mnie tu sprowadziłeś? Nie sądzę, bym należała do osób, z jakimi twoja przyjaciółka chciałaby przebywać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Pentonville – obszar na północnych obrzeżach centrum Londynu, w dzielnicy Islington (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2. Wielki głód – klęska głodu, która dotknęła Irlandię w latach 1845–1849, na skutek zarazy ziemniaczanej. Doszło wtedy do wielkiej fali emigracji – kraj opuściły dwa miliony ludzi.
3. M_avourneen_ – „kochanie” w irlandzkim angielskim.
4. Pippy – gra słów: pestka to po angielsku _pip_.
5. Szajr (shire) – rasa pochodząca z Wielkiej Brytanii. Są to wielkie zimnokrwiste konie, jedne z najcięższych i największych, używane jako konie pociągowe. W ich ojczyźnie można je spotkać także jako konie pod wierzch, co wynika z tradycji angielskiego rycerstwa.
6. Tatersal – targowisko koni. Określenie pochodzi od nazwy przedsiębiorstwa handlu końmi, założonego w 1766 roku. Początkowo zajmowało się ono sprzedażą koni wyścigowych. Potem w Europie i Ameryce zaczęto tak nazywać każde większe targowisko końskie.
7. Styl palladiański – styl inspirowany twórczością weneckiego architekta Andrei Palladia, który wzorował się na starożytnych. Styl ten charakteryzowały harmonia proporcji, ograniczona liczba ozdób i funkcjonalność.