Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Świetlista republika - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Świetlista republika - ebook

Gdzieś na skraju dżungli, w fikcyjnym miasteczku San Cristóbal wciąż piszczy bieda, ale powoli tworzy się już klasa średnia, koegzystująca – nie bez napięć – ze rdzenną populacją Indian, która z oporami przechodzi na stronę „cywilizacji”. W tym nowym ładzie, gdzie asfaltowe drogi przecinają połacie błota, nagle pojawia się grupa dzieci w wieku od 9 do 13 lat. Początkowo nic nie robią, po prostu są, wprowadzając niepokój samą swą innością – porozumiewają się w nieznanym języku i prowadzą życie rządzące się niepojętymi dla obywateli San Cristóbal prawami. Dzieci pozbawione opieki dorosłych są brudne, bezdomne i głodne, zdają się jednak szczęśliwe i wcale nie chcą być na łono społeczeństwa przywracane. Ich odrębność, odczuwana jako prowokacyjna, burzy kruchą równowagę zbiorowości, która dopiero co zdobyła swoje przywileje i umościła się we względnym komforcie. Zaburzona dynamika wspólnoty w konsekwencji prowadzi do tragedii.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-957973-3-0
Rozmiar pliku: 900 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

------------------------------------------------------------------------

Kie­dy lu­dzie py­ta­ją mnie o trzy­dzie­ścio­ro dwo­je dzie­ci, któ­re stra­ci­ły ży­cie w San Cri­stó­bal, udzie­lam ró­żnych od­po­wie­dzi, w za­le­żno­ści od wie­ku roz­mów­cy. Je­śli ma tyle lat co ja, od­po­wia­dam, że zro­zu­mie­nie to pró­ba po­skła­da­nia w ca­ło­ść cze­goś, co wi­dzie­li­śmy je­dy­nie we frag­men­tach, a je­śli jest młod­szy, py­tam, czy wie­rzy w zna­ki za­po­wia­da­jące nie­szczęście. Roz­mów­cy pra­wie za­wsze od­po­wia­da­ją mi, że nie wie­rzą, jak­by wia­ra w złe ome­ny ozna­cza­ła, że nie do­ce­nia­my wol­no­ści. Wte­dy nie py­tam już o nic i opo­wia­dam im swo­ją wer­sję wy­da­rzeń, nie tyl­ko dla­te­go, że to je­dy­na, jaką dys­po­nu­ję, ale rów­nież dla­te­go, że za bez­owoc­ną uwa­żam pró­bę prze­ko­ny­wa­nia ich, że nie cho­dzi mi wca­le o to, żeby do­ce­nia­li wol­no­ść, lecz o to, żeby tak śle­po nie wie­rzy­li w spra­wie­dli­wo­ść. Gdy­bym był tro­chę bar­dziej ener­gicz­ny i tro­chę mniej tchórz­li­wy, za­czy­na­łbym tę hi­sto­rię za­wsze tym sa­mym zda­niem: „Pra­wie wszy­scy do­sta­je­my to, na co za­słu­gu­je­my, a zna­ki za­po­wia­da­jące nie­szczęście ist­nie­ją”. Oczy­wi­ście, że ist­nie­ją.

Od dnia, w któ­rym przy­by­łem do San Cri­stó­bal, upły­wa­ją dziś dwa­dzie­ścia dwa lata. By­łem mło­dym urzęd­ni­kiem po­mo­cy spo­łecz­nej w Es­te­pí i do­sta­łem awans. W kil­ka lat z chu­de­go ab­sol­wen­ta wy­dzia­łu pra­wa prze­isto­czy­łem się w mężczy­znę świe­żo po ślu­bie, tak szczęśli­we­go, że aż od tego szczęścia wy­przy­stoj­niał. Ży­cie wy­da­wa­ło mi się pro­stym ła­ńcu­chem prze­ciw­no­ści, dość ła­twych do po­ko­na­nia, któ­re ko­ńczy­ły się śmier­cią, nie wiem wpraw­dzie, czy ła­twą, ale na pew­no nie­unik­nio­ną, więc nie war­to było za­przątać nią so­bie gło­wy. Nie wie­dzia­łem wów­czas, że tak wła­śnie wy­gląda ra­do­ść, na tym wła­śnie po­le­ga­ła mło­do­ść i na tym wła­śnie po­le­ga­ła śmie­rć, i cho­ciaż co do za­sa­dy nie po­my­li­łem się w ni­czym, my­li­łem się we wszyst­kim. Za­ko­cha­łem się w na­uczy­ciel­ce gry na skrzyp­cach z San Cri­stó­bal, trzy lata ode mnie star­szej, mat­ce dzie­wi­ęcio­lat­ki. Obie mia­ły na imię Maia i obie mia­ły sku­pio­ne spoj­rze­nia, ma­lut­kie nosy i brązo­we usta, któ­re wy­da­wa­ły mi się kwin­te­sen­cją pi­ęk­na. Cza­sem czu­łem się tak, jak­bym wy­grał los na ja­kie­jś se­kret­nej lo­te­rii, by­łem ca­łko­wi­cie oszo­ło­mio­ny, że wpa­dłem w „si­dła” tej ko­bie­ty, a kie­dy za­pro­po­no­wa­no mi prze­nie­sie­nie do San Cri­stó­bal, po­bie­głem do niej, żeby jej o tym po­wie­dzieć, i na­tych­miast po­pro­si­łem ją o rękę.

Za­pro­po­no­wa­no mi to sta­no­wi­sko, gdyż dwa lata wcze­śniej opra­co­wa­łem w Es­te­pí pro­gram in­te­gru­jący spo­łecz­no­ści tu­byl­cze. Po­my­sł był pro­sty i oka­zał się sku­tecz­ny: po­le­gał na tym, żeby dać rdzen­nym miesz­ka­ńcom mo­no­pol na ró­żne pro­duk­ty. W tam­tym mie­ście zde­cy­do­wa­li­śmy, że będą to po­ma­ra­ńcze; wspól­no­ta in­dia­ńska mia­ła za­opa­try­wać w nie pięć ty­si­ęcy osób. Pro­gram z po­cząt­ku wy­wo­łał małe za­mie­sza­nie, ale spo­łecz­no­ść za­re­ago­wa­ła do­brze i po kil­ku mo­dy­fi­ka­cjach stwo­rzo­no nie­wiel­ką spó­łdziel­nię, ca­łkiem ren­tow­ną i sta­no­wi­ącą głów­ne źró­dło do­cho­dów In­dian.

Pro­jekt oka­zał się tak wiel­kim suk­ce­sem, że od­po­wied­nie wła­dze skon­tak­to­wa­ły się ze mną za po­śred­nic­twem Ko­mi­sji Re­zer­wa­tów In­dian, żeby za­pro­po­no­wać wpro­wa­dze­nie go w li­czącej trzy ty­si­ące osób spo­łecz­no­ści In­dian Ñeê w San Cri­stó­bal. Mia­łem do­stać tam miesz­ka­nie i kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko w Wy­dzia­le Po­mo­cy Spo­łecz­nej. Maia mo­gła­by udzie­lać lek­cji w nie­wiel­kiej szko­le mu­zycz­nej w swo­im ro­dzin­nym mie­ście. Nie przy­zna­wa­ła się do tego, ale wie­dzia­łem, że tyl­ko cze­ka na try­um­fal­ny po­wrót do mia­sta, z któ­re­go mu­sia­ła kie­dyś z przy­czyn fi­nan­so­wych wy­je­chać. Za­ofe­ro­wa­no mi rów­nież szko­łę dla ma­łej (za­wsze na­zy­wa­łem ją małą, tak też się do niej zwra­ca­łem) i pen­sję, z któ­rej mo­gli­śmy co nie­co za­osz­czędzić. Czy mo­głem chcieć cze­goś wi­ęcej? Roz­pie­ra­ła mnie ra­do­ść, pro­si­łem Maię, żeby opo­wia­da­ła mi o dżun­gli, o rze­ce Eré, o uli­cach San Cri­stó­bal… Słu­cha­jąc jej, czu­łem się tak, jak­bym za­nu­rzał się w gęstej, buj­nej ro­ślin­no­ści, w któ­rej od­naj­dy­wa­łem raj na zie­mi. Przy­zna­ję, że moja wy­obra­źnia nie była może zbyt twór­cza, ale nie­za­prze­czal­nie opty­mi­stycz­na.

Przy­by­li­śmy do San Cri­stó­bal 13 kwiet­nia 1993 ro­ku. Było bar­dzo go­rąco i bar­dzo wil­got­no, na nie­bie ani jed­nej chmur­ki. Je­cha­li­śmy na­szą sta­rą fur­go­net­ką, z da­le­ka do­strze­głem bru­nat­ne wody rze­ki Eré i dżun­glę San Cri­stó­bal, któ­ra była zie­lo­nym, nie­prze­nik­nio­nym mon­strum. Nie by­łem przy­zwy­cza­jo­ny do kli­ma­tu pod­zwrot­ni­ko­we­go, od­kąd więc zje­cha­li­śmy z au­to­stra­dy na czer­wo­ną szu­tro­wą dro­gę pro­wa­dzącą do mia­sta, całe cia­ło mia­łem zla­ne po­tem. Dłu­ga pod­róż z Es­te­pí – od­le­głe­go pra­wie o ty­si­ąc ki­lo­me­trów – spra­wi­ła, że ogar­nęła mnie dziw­na me­lan­cho­lia. Kres pod­ró­ży wy­dał mi się naj­pierw złu­dze­niem, a po­tem rze­czy­wi­sto­ść do­ta­rła do mnie z gwa­łtow­ną chro­po­wa­to­ścią, z jaką zwy­kle do­cie­ra do nas bie­da. By­łem przy­go­to­wa­ny na ubo­gą pro­win­cję, ale praw­dzi­wa bie­da nie przy­po­mi­na zwy­kle tej wy­obra­ża­nej. Nie wie­dzia­łem jesz­cze wte­dy, że dżun­gla wy­rów­nu­je bie­dę, łączy ją w ca­ło­ść i w pew­nym sen­sie wy­ma­zu­je. Je­den z bur­mi­strzów tego mia­sta po­wie­dział, że w San Cri­stó­bal to, co bied­ne, od tego, co ma­low­ni­cze, dzie­li tyl­ko je­den mały krok. Miał ab­so­lut­ną ra­cję. Rysy dzie­ci In­dian Ñeê są na­zbyt fo­to­ge­nicz­ne, mimo ob­le­pia­jące­go je bru­du, a może wła­śnie ze względu na ten brud, a sub­tro­pi­kal­ny kli­mat pod­su­wa nam fan­ta­zję, że w ich kon­dy­cji jest coś nie­unik­nio­ne­go. Mó­wi­ąc in­ny­mi sło­wy: czło­wiek może wal­czyć z dru­gim czło­wie­kiem, ale nie z wo­do­spa­dem czy bu­rzą z pio­ru­na­mi.

Przez szy­bę fur­go­net­ki zo­ba­czy­łem jed­nak coś jesz­cze: nędza San Cri­stó­bal mo­gła zo­stać ob­na­żo­na do ko­ści. Ko­lo­ry tu były jed­no­li­te, skon­den­so­wa­ne i do sza­le­ństwa po­ły­skli­we: in­ten­syw­na zie­leń lasu przy­le­ga­jąca do dro­gi ni­czym ro­ślin­ny mur, błysz­cząca czer­wień zie­mi, błękit nie­ba ze świa­tłem, któ­re zmu­sza­ło, żeby nie­ustan­nie przy­my­kać oczy, ci­ężki bru­nat­ny od­cień mie­rzącej czte­ry ki­lo­me­try od brze­gu do brze­gu rze­ki Eré po­wie­dzia­ły mi od razu, że w za­so­bach mo­jej pa­mi­ęci nie znaj­dę nic, z czym mó­głbym po­rów­nać to wszyst­ko, na co pa­trzy­łem po raz pierw­szy.

Po do­tar­ciu do mia­sta uda­li­śmy się do ra­tu­sza, żeby ode­brać klu­cze do miesz­ka­nia. Je­den z urzęd­ni­ków za­ofe­ro­wał się, że po­je­dzie z nami, żeby nam wszyst­ko po­ka­zać. Już do­je­żdża­li­śmy na miej­sce, kie­dy na­gle zo­ba­czy­łem w od­le­gło­ści nie­ca­łych dwóch me­trów ogrom­ne­go owczar­ka. Wra­że­nie – naj­pew­niej spo­tęgo­wa­ne zmęcze­niem pod­ró­żą – było fan­ta­sma­go­rycz­ne, jak­by pies nie prze­cho­dził wca­le przez dro­gę, ale na­gle się po­środ­ku niej zma­te­ria­li­zo­wał. Nie mia­łem jak za­ha­mo­wać. Za­ci­snąłem kur­czo­wo ręce na kie­row­ni­cy, po­czu­łem ude­rze­nie i usły­sza­łem ten dźwi­ęk, któ­ry raz usły­sza­ny, zo­sta­je w pa­mi­ęci na za­wsze: dźwi­ęk cia­ła od­bi­ja­jące­go się od zde­rza­ka. Wy­sie­dli­śmy na­tych­miast. To nie był pies, lecz suka, była ran­na i uni­ka­ła na­szych spoj­rzeń, jak­by się cze­goś wsty­dzi­ła.

Maia po­chy­li­ła się nad nią i po­gła­ska­ła po grzbie­cie, na co suka od­po­wie­dzia­ła lek­kim mer­da­niem ogo­na. Po­sta­no­wi­li­śmy jak naj­szyb­ciej za­brać ją do we­te­ry­na­rza i kie­dy wie­źli­śmy ją tą samą fur­go­net­ką, któ­ra ją wcze­śniej po­trąci­ła, mia­łem wra­że­nie, że to bez­pa­ńskie zwie­rzę jest na­raz naj­gor­szym zwia­stu­nem nie­szczęścia i przy­ja­zną obec­no­ścią, przy­ja­ció­łką, któ­ra wita mnie w mie­ście, a jed­no­cze­śnie po­słan­nicz­ką przy­no­szącą strasz­li­wą wia­do­mo­ść. Po­my­śla­łem, że od­kąd przy­je­cha­li­śmy, zmie­ni­ła się na­wet twarz Mai, z jed­nej stro­ny wy­da­wa­ła się bar­dziej po­spo­li­ta – ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łem tylu po­dob­nych do niej ko­biet – a z dru­giej stro­ny bar­dziej sku­pio­na, jej skó­ra zda­ła mi się gład­sza, jed­no­cze­śnie zaś bar­dziej od­por­na, jej spoj­rze­nie – ostrzej­sze, ale za­ra­zem mniej su­ro­we. Po­ło­ży­ła so­bie sukę na ko­la­nach, a krew zwie­rzęcia pla­mi­ła jej spodnie. Mała sie­dzia­ła na tyl­nym sie­dze­niu ze wzro­kiem utkwio­nym w ra­nie. Za ka­żdym ra­zem, kie­dy fur­go­net­ka wje­żdża­ła w ja­kąś dziu­rę, zwie­rzę po­ru­sza­ło się i jęcza­ło prze­ra­źli­wie.

Ist­nie­je po­wie­dze­nie, że San Cri­stó­bal albo ma się we krwi, albo nie, to kli­sza, któ­rą lu­dzie opi­su­ją swo­je ro­dzin­ne mia­stecz­ka w ka­żdym za­kąt­ku świa­ta, ale tu­taj ma ona wy­miar mniej po­wsze­dni, tak na­praw­dę nie­zwy­kły. Bo to wła­śnie krew musi przy­wyk­nąć do San Cri­stó­bal, musi zmie­nić tem­pe­ra­tu­rę i pod­dać się wy­ma­ga­niom rze­ki i dżun­gli. Sama rze­ka Eré, sze­ro­ka na czte­ry ki­lo­me­try, nie­raz wy­da­wa­ła mi się rze­ką pe­łną krwi. W mie­ście ro­sną drze­wa, któ­rych ży­wi­ca jest tak ciem­na, że nie spo­sób my­śleć o nich jak o ro­śli­nach. Krew pły­nie we wszyst­kim, wy­pe­łnia wszyst­ko. Za zie­le­nią dżun­gli, za bru­nat­nym ko­lo­rem rze­ki, za czer­wie­nią zie­mi za­wsze kry­je się krew, krew, któ­ra pły­nie i czy­ni rze­czy kom­plet­ny­mi.

Mój chrzest od­był się więc w spo­sób do­słow­ny. Kie­dy do­tar­li­śmy do we­te­ry­na­rza, suka była już na skra­ju wy­czer­pa­nia. Nio­sąc ją, po­pla­mi­łem się gęstą cie­czą, któ­ra na moim ubra­niu ściem­nia­ła i za­częła wy­dzie­lać obrzy­dli­wy sło­ny za­pach. Maia upa­rła się, żeby za­gip­so­wa­li zwie­rzęciu łapę i za­szy­li ranę na kar­ku, a ono za­mknęło oczy, jak­by nie chcia­ło dłu­żej wal­czyć. Jego oczy po­ru­sza­ły się nie­spo­koj­nie pod za­mkni­ęty­mi po­wie­ka­mi, jak dzie­je się z lu­dźmi, kie­dy śnią. Za­sta­na­wia­łem się, co wi­dzi, ja­kie sce­ny z włó­częgi po dżun­gli prze­my­ka­ją jej przed oczy­ma, i za­pra­gnąłem, żeby prze­ży­ła i wy­zdro­wia­ła, jak­by moje po­wo­dze­nie w tym no­wym miej­scu od tego za­le­ża­ło. Pod­sze­dłem do niej i po­ło­ży­łem cie­płą rękę na jej pyszcz­ku, pe­wien, że mnie zro­zu­mie i zo­sta­nie z nami.

Dwie go­dzi­ny pó­źniej sucz­ka po­jęki­wa­ła na po­dwór­ku na­sze­go domu, a mała przy­go­to­wy­wa­ła jej ryż z reszt­ka­mi na­sze­go obia­du. Usia­dłem przy cór­ce i po­pro­si­łem, żeby wy­bra­ła psu imię. Ona zmarsz­czy­ła nos, jak zwy­kle, kie­dy się nad czy­mś za­sta­na­wia­ła, i w ko­ńcu po­wie­dzia­ła: – Moj­ra. Do dziś nosi to imię. Te­raz jest już sta­rą suką, któ­ra śpi w ko­ry­ta­rzu, kil­ka kro­ków ode mnie. Moj­ra. Je­śli, wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom, po­cho­wa­ła już po­ło­wę ro­dzi­ny, nie­wy­klu­czo­ne, że po­cho­wa ją całą.

Do­pie­ro dziś ro­zu­miem jej wia­do­mo­ść.------------------------------------------------------------------------

Za­wsze kie­dy wra­cam pa­mi­ęcią do tych pierw­szych lat w San Cri­stó­bal, przy­po­mi­nam so­bie utwór przy­spa­rza­jący Mai wie­lu pro­ble­mów, kie­dy pró­bo­wa­ła za­grać go na skrzyp­cach. Była to Ostat­nia róża lata He­in­ri­cha Wil­hel­ma Ern­sta, tra­dy­cyj­na bal­la­da ir­landz­ka, do któ­rej mu­zy­kę na­pi­sa­li rów­nież Beetho­ven i Brit­ten. Wy­da­ją się w niej po­brzmie­wać dwie rze­czy­wi­sto­ści na­raz: jest to sen­ty­men­tal­na me­lo­dia, któ­rej wy­ko­na­nie wy­ma­ga nie­zwy­kłych umie­jęt­no­ści tech­nicz­nych. Po­dob­ny kon­trast ist­niał po­mi­ędzy dżun­glą a San Cri­stó­bal: z jed­nej stro­ny mie­li­śmy nie­wzru­szo­ną, zbyt nie­ludz­ką rze­czy­wi­sto­ść dżun­gli, z dru­giej pro­stą praw­dę, może mniej praw­dzi­wą, ale na pew­no prak­tycz­niej­szą, z któ­rą zma­ga­li­śmy się na co dzień.

Nie mogę też po­wie­dzieć, żeby San Cri­stó­bal oka­za­ło się ja­kąś wiel­ką nie­spo­dzian­ką: pro­win­cjo­nal­ne mia­sto o po­pu­la­cji li­czącej dwie­ście ty­si­ęcy lu­dzi, z tra­dy­cyj­ny­mi ro­dzi­na­mi (na któ­re mó­wio­no tam „sta­re”, jak­by jed­ne ro­dzi­ny były star­sze od dru­gich), ze swo­imi po­li­tycz­ny­mi in­try­ga­mi i sub­tro­pi­kal­ną po­wol­no­ścią. Przy­sto­so­wa­łem się do ży­cia w nim szyb­ciej, niż się tego spo­dzie­wa­łem. Już po kil­ku mie­si­ącach wal­czy­łem jak miej­sco­wy z in­do­len­cją urzęd­ni­ków, bez­kar­no­ścią tego czy in­ne­go po­li­ty­ka i ró­żny­mi pro­win­cjo­nal­ny­mi pro­ble­ma­mi, któ­re zwy­kle są dzie­dzicz­ne, po­kręt­ne i ab­so­lut­nie nie­mo­żli­we do roz­wi­ąza­nia. Maia nie tyl­ko uczy­ła w szko­le mu­zycz­nej, ale udzie­la­ła też pry­wat­nych lek­cji pa­nien­kom z kla­sy śred­niej, za­ro­zu­mia­łym dziew­czyn­kom, któ­re były przy tym bar­dzo ład­ne. Od­no­wi­ła zna­jo­mo­ść z kil­ko­ma daw­ny­mi przy­ja­ció­łka­mi, któ­re mil­kły na­tych­miast, kie­dy tyl­ko wcho­dzi­łem do domu, cho­ciaż wcze­śniej sły­sza­łem ich prze­krzy­ku­jące się gło­sy. Po­dob­nie jak Maia były na­uczy­ciel­ka­mi mu­zy­ki kla­sycz­nej, wszyst­kie po­cho­dzi­ły ze spo­łecz­no­ści Ñeê i stwo­rzy­ły ter­cet smycz­ko­wy kon­cer­tu­jący w San Cri­stó­bal i in­nych oko­licz­nych miej­sco­wo­ściach, cie­szący się nie­zwyk­łym po­wo­dze­niem nie dla­te­go, że grał tak do­sko­na­le, ale dla­te­go, że nikt inny tego nie ro­bił.

I wte­dy zro­zu­mia­łem coś, co przez wie­le lat uwa­ża­łem za za­baw­ną sprzecz­no­ść w cha­rak­te­rze mo­jej żony: swo­je ży­cie za­wo­do­we po­świ­ęci­ła mu­zy­ce po­wa­żnej, cho­ciaż za praw­dzi­wą mu­zy­kę uwa­ża­ła tyl­ko to, do cze­go dało się ta­ńczyć. Mu­zy­ka po­wa­żna nie mia­ła dla niej (ani dla tych wszyst­kich lu­dzi, któ­rzy przy­cho­dzi­li na ich kon­cer­ty) cha­rak­te­ru mu­zy­ki, uwa­ża­no ją ra­czej za ja­kiś stan za­wie­sze­nia. Zo­sta­ła skom­po­no­wa­na w zgo­dzie ze zbyt od­le­gły­mi kry­te­ria­mi i przez zbyt od­mien­ne umy­sły, żeby mo­gło być ina­czej, co nie ozna­cza­ło by­naj­mniej, że tam­ta pu­blicz­no­ść była na jej wpływ obo­jęt­na. Kie­dy Maia gra­ła utwo­ry kla­sycz­ne, na twa­rzach słu­cha­czy po­ja­wiał się wy­raz wiel­kie­go sku­pie­nia, jak­by słu­cha­li ob­ce­go języ­ka, bar­dzo przy­jem­ne­go dla ucha, ale przez to wca­le nie bar­dziej zro­zu­mia­łe­go. I cho­ciaż od­da­wa­ła się z za­pa­łem grze i na­ucza­niu, dzia­ło się to wbrew po­zo­rom wła­śnie dla­te­go, że nie po­tra­fi­ła na­wi­ązać z tą mu­zy­ką żad­nej emo­cjo­nal­nej wi­ęzi. Dla Mai mu­zy­ka po­wa­żna to było coś, co roz­gry­wa­ło się wy­łącz­nie w gło­wie, pod­czas gdy inne ga­tun­ki – cum­bia, sal­sa, me­ren­gue – dzia­ły się w cie­le, w żo­łąd­ku.

Cza­sem my­śli­my, że aby ze­jść na dno ludz­kiej du­szy, mu­si­my wsi­ąść do po­tężnej ło­dzi pod­wod­nej, a w ko­ńcu od­kry­wa­my, że pły­wa­my w stro­ju płe­two­nur­ka w swo­jej wła­snej wan­nie. Z miej­sca­mi bywa po­dob­nie. Małe mia­sta są ku­bek w ku­bek po­dob­ne: po­dob­nie prze­ka­zu­je się tam wła­dzę z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie, ist­nie­ją w nich po­dob­ne to­wa­rzy­stwa wza­jem­nej ad­o­ra­cji, po­dob­ne dy­na­mi­ki. Od cza­su do cza­su do­pusz­cza­ją do gło­su swo­ich ma­łych lo­kal­nych bo­ha­te­rów: ja­kie­goś nie­zwy­kłe­go mu­zy­ka, szcze­gól­nie re­wo­lu­cyj­ną sędzię sądu ro­dzin­ne­go, od­wa­żną mat­kę, ale na­wet ci mali bo­ha­te­ro­wie wy­da­ją się two­rzyć in­te­gral­ną część tego or­ga­ni­zmu, któ­ry po­słu­gu­je się ich bun­tem, żeby prze­trwać. Ży­cie w ta­kich mia­stach jest ure­gu­lo­wa­ne i prze­wi­dy­wal­ne jak rytm me­tro­no­mu – i rów­nie trud­no wy­obra­zić so­bie, że mo­żna unik­nąć po­dob­ne­go wszyst­kim losu, jak to, że sło­ńce wzej­dzie na za­cho­dzie. A jed­nak cza­sem tak wła­śnie się dzie­je: sło­ńce wscho­dzi na za­cho­dzie.

Po­wszech­nie sądzi się, że po­cząt­kiem wy­da­rzeń w San Cri­stó­bal był na­pad na su­per­mar­ket Da­ko­ta, ale pro­blem za­czął się znacz­nie wcze­śniej. Skąd wzi­ęły się dzie­ci? Naj­wa­żniej­szy do­ku­ment, jaki po­wstał na ten te­mat, ten­den­cyj­ny, żeby nie po­wie­dzieć nie­praw­dzi­wy, film Dzie­ci Va­le­rii Da­nas, za­czy­na się wła­śnie od tej pom­pa­tycz­nej fra­zy z offu: „Skąd wzi­ęły się dzie­ci?”, pod­czas gdy na ekra­nie wi­dzi­my krwa­we sce­ny z su­per­mar­ke­tu. A jed­nak to py­ta­nie wci­ąż po­zo­sta­je bez od­po­wie­dzi. Skąd? Gdy­bym sam nie znał cza­sów, kie­dy ich jesz­cze nie było, pew­nie ła­two mó­głbym uwie­rzyć, że za­wsze włó­czy­ły się po na­szych uli­cach, brud­ne, ale pe­łne tej swo­jej dziw­nej, ma­łej god­no­ści, z po­tar­ga­ny­mi wło­sa­mi i twa­rza­mi spa­lo­ny­mi sło­ńcem.

Trud­no okre­ślić, od któ­re­go do­kład­nie mo­men­tu na­sze spoj­rze­nia za­częły się przy­zwy­cza­jać do ich obec­no­ści i czy ich wi­dok na po­cząt­ku w ja­kiś spo­sób nas za­sko­czył. Po­śród wie­lu teo­rii naj­mniej ab­sur­dal­ną wy­da­je mi się ta wy­snu­ta przez Vic­to­ra Co­ba­na w jego fe­lie­to­nie dla „El Im­par­cial” – uznał w nim, że dzie­ci przy­by­wa­ły do mia­sta stop­nio­wo i z po­cząt­ku my­li­li­śmy je z dzie­ćmi Ñeê, sprze­da­jący­mi dzi­kie or­chi­dee i cy­try­ny na skrzy­żo­wa­niach. Ist­nie­ją ga­tun­ki ter­mi­tów, któ­re po­tra­fią na ja­kiś czas zmie­nić swój wy­gląd i upodob­nić się do in­nych ga­tun­ków, a do­pie­ro kie­dy osie­dlą się na ob­cym te­ry­to­rium, po­ka­zu­ją swo­je praw­dzi­we ob­li­cze. Może dzie­ci – za pod­szep­tem tej sa­mej, star­szej niż język in­te­li­gen­cji owa­dów – przy­jęły ową stra­te­gię i upodob­ni­ły się do dzie­ci Ñeê, któ­re były nam do­brze zna­ne. Ale na­wet je­śli tak było, na­dal nie zna­my od­po­wie­dzi na py­ta­nie: skąd się wzi­ęły? I – przede wszyst­kim – dla­cze­go wszyst­kie mia­ły od dzie­wi­ęciu do trzy­na­stu lat?

Naj­prost­sza, a jed­no­cze­śnie naj­sła­biej udo­wod­nio­na teza gło­si­ła, że to dzie­ci po­rwa­ne z ca­łej pro­win­cji, któ­re han­dlu­jąca nimi ma­fia zgro­ma­dzi­ła w jed­nym miej­scu w dżun­gli, gdzieś nad rze­ką Eré. Nie by­ło­by to wy­da­rze­nie bez pre­ce­den­su. Kil­ka lat wcze­śniej, w 1989 roku, ura­to­wa­no sie­dem na­sto­let­nich dziew­czy­nek, któ­re mia­ły zo­stać „roz­dy­stry­bu­owa­ne” po bur­de­lach w ca­łym kra­ju, a w zbio­ro­wej pa­mi­ęci wci­ąż żywe były fo­to­gra­fie zro­bio­ne przez po­li­cję w chwi­li, kie­dy zna­le­zio­no je w ma­łym go­spo­dar­stwie ukry­tym w dżun­gli, od­le­głym od San Cri­stó­bal za­le­d­wie o trzy ki­lo­me­try. Po­dob­nie jak pew­ne wy­da­rze­nia w na­szym ży­ciu spra­wia­ją, że tra­ci­my nie­win­no­ść, tak te ob­ra­zy oka­za­ły się prze­ło­mem w świa­do­mo­ści na­sze­go mia­sta. Nie cho­dzi­ło tyl­ko o to, że nie dało się dłu­żej za­prze­czać na­ma­cal­nej rze­czy­wi­sto­ści spo­łecz­nej, lecz przede wszyst­kim o wstyd, któ­ry wpi­sał się w pa­mi­ęć wspól­no­ty w ten sam spo­sób, w jaki trau­ma­tycz­ne wy­da­rze­nia kszta­łtu­ją cha­rak­ter pew­nych ro­dzin: po ci­chu.

Uzna­no więc wów­czas, że dzie­ci ucie­kły z ja­kie­goś miej­sca, po­dob­ne­go „uwi­ęzie­nia”, i po­ja­wi­ły się w mie­ście na­gle. Hi­po­te­zę tę – po­wta­rzam, nie­udo­wod­nio­ną – wy­snu­to ze względu na nie­chlub­ne pierw­sze miej­sce, ja­kie zaj­mu­je na­sza pro­win­cja pod względem licz­by po­rwa­nych dzie­ci, poza tym mia­ła tę za­le­tę, że tłu­ma­czy­ła, skąd wzi­ął się ów po­zor­nie „nie­zro­zu­mia­ły” język, ja­kim po­słu­gi­wa­ło się trzy­dzie­ścio­ro dwo­je dzie­ci, uzna­ny wów­czas za obcy. Nikt chy­ba nie zda­wał so­bie wte­dy spra­wy z pew­ne­go bar­dzo bła­he­go fak­tu: przy­jęcie tej hi­po­te­zy ozna­cza­ło, że bez­dom­no­ść wśród dzie­ci wzro­sła z dnia na dzień o sie­dem­dzie­si­ąt pro­cent i nikt się tym spe­cjal­nie nie prze­jął.

Prze­gląda­jąc pro­to­ko­ły po­sie­dzeń Wy­dzia­łu Po­mo­cy Spo­łecz­nej (któ­re­go, jak już wspo­mi­na­łem wcze­śniej, by­łem dy­rek­to­rem) z tam­tych mie­si­ęcy, za­uwa­żam, że pierw­szy raz te­mat dzie­ci uli­cy wy­pły­wa jako punkt po­rząd­ku ob­rad 15 pa­ździer­ni­ka 1994 roku, czy­li dwa­na­ście ty­go­dni przed na­pa­dem na su­per­mar­ket Da­ko­ta. Co ozna­cza – je­śli we­źmie­my pod uwa­gę opie­sza­ło­ść, z jaką praw­dzi­we pro­ble­my do­cie­ra­ją w San Cri­stó­bal do od­po­wied­nich in­sty­tu­cji – że obec­no­ść dzie­ci mu­sia­ła być za­uwa­żal­na co naj­mniej dwa, trzy mie­si­ące przed tą datą, czy­li w lip­cu lub sierp­niu tam­te­go roku.

Hi­po­te­za o ma­so­wej uciecz­ce dzie­ci z ja­kie­goś wi­ęzie­nia w dżun­gli jest tak pe­łna sprzecz­no­ści, że ła­twiej uwie­rzyć w „hi­po­te­zę ma­gicz­ną”, za któ­rą tak bar­dzo wy­śmie­wa­no Ita­ete Ca­do­ga­na – przed­sta­wi­cie­la spo­łecz­no­ści Ñeê – utrzy­mu­jące­go, że dzie­ci wy­ło­ni­ły się z rze­ki. Je­śli nie po­trak­tu­je­my cza­sow­ni­ka „wy­ło­nić się” zbyt do­słow­nie, może za­ło­że­nie, że dzie­ci wcze­śniej się ze sobą po­zna­ły i zja­wi­ły się wszyst­kie na­raz w San Cri­stó­bal, nie jest wca­le ta­kie ab­sur­dal­ne. Dziś wie­my, że po­nad po­ło­wa dzie­ci po­cho­dzi­ła z wio­sek nie­opo­dal San Cri­stó­bal (i tyl­ko parę zo­sta­ło wcze­śniej po­rwa­nych), inne, w nie­wy­ja­śnio­ny spo­sób, prze­by­ły po­nad ty­si­ąc ki­lo­me­trów z miast ta­kich jak Ma­saya, Siu­na czy San Mi­gu­el del Sur. Po iden­ty­fi­ka­cji zwłok do­wie­dzie­li­śmy się, że dwo­je z nich po­cho­dzi­ło ze sto­li­cy: ich upro­wa­dze­nie zgło­szo­no wła­dzom kil­ka mie­si­ęcy wcze­śniej, a w ich oto­cze­niu w mo­men­cie „uciecz­ki” nie dzia­ło się nic szcze­gól­nie po­dej­rza­ne­go.

Nie­zwy­kłe sy­tu­acje zmu­sza­ją nas do my­śle­nia w spo­sób nie­stan­dar­do­wy. Ktoś po­rów­nał po­ja­wie­nie się dzie­ci z ide­al­nie zsyn­chro­ni­zo­wa­ny­mi mi­gra­cja­mi szpa­ków: sta­da li­czące po­nad sze­ść ty­si­ęcy osob­ni­ków, któ­re w mgnie­niu oka, ro­bi­ąc zwro­ty o sto osiem­dzie­si­ąt stop­ni, for­mu­ją zwar­tą chmu­rę. Przy­po­mi­nam so­bie bar­dzo do­brze jed­ną sy­tu­ację, któ­ra z ja­kie­goś po­wo­du za­cho­wa­ła się nie­na­ru­szo­na w mo­jej pa­mi­ęci przez wszyst­kie te lata. Było to za­raz po tym, jak dzie­ci przy­by­ły do mia­sta. Je­cha­łem z Maią sa­mo­cho­dem, bar­dzo wcze­śnie rano, do ra­tu­sza. W San Cri­stó­bal, ze względu na upał, go­dzi­ny pra­cy są bar­dzo sztyw­ne, jego miesz­ka­ńcy wsta­ją o szó­stej i ży­cie za­czy­na się o brza­sku, ofi­cjal­ne go­dzi­ny urzędo­we to siód­ma–trzy­na­sta, bo o pierw­szej skwar sta­je się za­zwy­czaj nie­zno­śny. Pod­czas naj­ci­ęższych go­dzin – mi­ędzy pierw­szą a wpół do pi­ątej w po­rze wil­got­nej – całe mia­sto po­grąża się w pod­zwrot­ni­ko­wym le­tar­gu, ale o świ­cie san­kry­sto­bal­czy­cy są pe­łni ener­gii, oczy­wi­ście na tyle, na ile ich stać, czy­li w stop­niu dość umiar­ko­wa­nym. Maia to­wa­rzy­szy­ła mi tego dnia, bo mia­ła coś do za­ła­twie­nia w szko­le mu­zycz­nej, i kie­dy wy­je­cha­li­śmy na skrzy­żo­wa­nie przy wje­ździe do cen­trum, zo­ba­czy­li­śmy gru­pę że­brzących dzie­ci w wie­ku od dzie­si­ęciu do dwu­na­stu lat. Były i nie były po­dob­ne do oko­licz­nych. W prze­ci­wie­ństwie do zna­nych nam dzie­ci, któ­re pro­si­ły o pie­ni­ądze w spo­sób uni­żo­ny i pe­łen skar­gi, te mia­ły w so­bie ja­kąś, nie­mal ary­sto­kra­tycz­ną wy­nio­sło­ść. Maia w po­szu­ki­wa­niu drob­nych zaj­rza­ła do schow­ka w sa­mo­cho­dzie, ale nic nie zna­la­zła. Jed­no z dzie­ci wle­pi­ło we mnie wzrok. Bia­łka jego oczu lśni­ły z zim­ną in­ten­syw­no­ścią, a brud na jego twa­rzy two­rzył z nimi taki kon­trast, że na chwi­lę onie­mia­łem. Świa­tło zmie­ni­ło się na zie­lo­ne, a ja za­uwa­ży­łem, że przez cały ten czas trzy­ma­łem nogę na pe­da­le gazu, jak­bym chciał jak naj­szyb­ciej stam­tąd uciec. Za­nim ru­szy­łem, jesz­cze raz spoj­rza­łem na chłop­ca. Nie­spo­dzie­wa­nie uśmiech­nął się do mnie sze­ro­ko.

Z ja­kiej nie­ja­snej przy­czy­ny na­sza świa­do­mo­ść kon­cen­tru­je się na jed­nych ob­ra­zach, a inne zo­sta­ją za­po­mnia­ne? Może po­cie­sza­jące by­ło­by stwier­dze­nie, że na­sza pa­mi­ęć jest rów­nie ar­bi­tral­na jak gu­sta, że wy­bie­ra rze­czy god­ne za­pa­mi­ęta­nia, w spo­sób rów­nie przy­pad­ko­wy co na­sze pod­nie­bie­nie, kie­dy de­cy­du­je, że lu­bi­my mi­ęso, a owo­ców mo­rza nie – a jed­nak coś w głębi du­szy pod­po­wia­da nam, że na­wet to, a może przede wszyst­kim to, dzie­je się we­dług pew­ne­go klu­cza, któ­ry w żad­nym ra­zie nie jest przy­pad­ko­wy i po­wi­nien zo­stać roz­szy­fro­wa­ny. Uśmiech tego chłop­ca stro­pił mnie, bo świad­czył o tym, że coś nas po­łączy­ło, coś, co za­częło się we mnie, a sko­ńczy­ło w nim.

Z bie­giem lat od­kry­łem, że to spo­tka­nie na świat­łach było dla miesz­ka­ńców San Cri­stó­bal do­świad­cze­niem ty­po­wym, wszy­scy mie­li po­dob­ne, je­śli nie iden­tycz­ne, prze­ży­cia. Dzie­ci, któ­re od­wra­ca­ją się do­kład­nie w tym mo­men­cie, kie­dy się na nie pa­trzy, albo po­ja­wia­ją się, kie­dy się o nich po­my­śli, rze­czy­wi­ste i fan­ta­sma­go­rycz­ne po­sta­cie, któ­re uka­zu­ją się w snach, a na­stęp­ne­go dnia cze­ka­ją w miej­scu, w któ­rym się przy­śni­ły… W grun­cie rze­czy mo­żli­we, że kie­dy ktoś na nas pa­trzy, mówi o nas lub tyl­ko my­śli, nie spo­sób unik­nąć zwró­ce­nia się w jego kie­run­ku. Tam­te dzie­ci – któ­rych było wów­czas na tyle mało, że nie po­win­ny wzbu­dzać za­in­te­re­so­wa­nia – za­częły funk­cjo­no­wać w San Cri­stó­bal jako ro­dzaj wek­to­ra ener­ge­tycz­ne­go, wszy­scy by­li­śmy od nich za­le­żni, na­wet o tym nie wie­dząc.

Wie­lo­krot­nie oska­rża­no Wy­dział Po­mo­cy Spo­łecz­nej w ogó­le, a mnie w szcze­gól­no­ści, że nie za­uwa­ży­li­śmy w porę cze­goś, co bez wąt­pie­nia było po­cząt­kiem pro­ble­mu. Nie mam te­raz ocho­ty na dys­ku­sję o na­szym na­ro­do­wym spo­rcie, ja­kim jest roz­mo­wa o po­nie­dzia­łku, kie­dy na sto­le leży pra­sa ze śro­dy. Nie mu­szę chy­ba też wspo­mi­nać o tym, że nie mi­nęło kil­ka mie­si­ęcy od owych wy­da­rzeń, a już mia­sto za­ro­iło się od eks­per­tów od dzie­ci­ęcej bez­dom­no­ści i apo­sto­łów zdro­we­go roz­sąd­ku. Ci sami, któ­rzy po na­pa­dzie na su­per­mar­ket Da­ko­ta żąda­li uży­cia wszyst­kich po­li­cyj­nych sił, zmie­ni­li się na­gle w mi­strzów zen oraz ad­wo­ka­tów umiar­ko­wa­nia i oska­rża­li nas z ta­kim za­ci­ęciem, jak­by­śmy byli prze­stęp­ca­mi, że nie „za­re­ago­wa­li­śmy od­po­wied­nio szyb­ko”.

Wcze­śniej pew­nie bym się bro­nił. Dziś przy­zna­ję, że jest w tym za­rzu­cie ziar­no praw­dy, cho­ciaż nie wiem, co mia­ło­by wów­czas ozna­czać „za­re­ago­wać od­po­wied­nio szyb­ko”. Za­mknąć na­tych­miast wszyst­kie te dzie­ci w sie­ro­ci­ńcu, za­ape­lo­wać do oby­wa­te­li o po­moc, wy­two­rzyć at­mos­fe­rę wro­go­ści w sto­sun­ku do dzie­ci, któ­re do­tąd nie do­star­czy­ły po­wo­dów, by my­śleć, że nie sza­nu­ją norm spo­łecz­nych, je­śli nie li­czyć tego, iż były głod­ne i nie mia­ły do­mów?

Nie­któ­re rze­czy dzie­ją się szyb­ciej, niż mo­żna to prze­wi­dzieć, cho­ćby za­ko­cha­nie, wy­pad­ki dro­go­we, ulicz­ne za­miesz­ki. Tak bywa rów­nież ze zwy­cza­ja­mi. Przez pe­wien czas, gdy co­dzien­nie rano od­pro­wa­dza­łem małą do szko­ły, mia­łem z nią pew­ną za­ba­wę. Była tak sche­ma­tycz­na i wpa­dli­śmy na nią tak na­tu­ral­nie, że by­łem prze­ko­na­ny, iż będzie trwa­ła wiecz­nie, na­wet kie­dy mała do­ro­śnie, będzie­my się da­lej tak ba­wić, raz ona, z tą dziw­nie za­okrąglo­ną szy­ją, będzie iść przede mną, a raz ja będę sły­szał jej kro­ki za ple­ca­mi. Nie­wy­klu­czo­ne, że naj­bar­dziej lu­bi­li­śmy w tej za­ba­wie po­czu­cie, że wca­le się nie ba­wi­my, lecz wy­sta­wia­my się na spoj­rze­nia in­nych. Cho­dzi­ło o to, że wy­prze­dza­li­śmy się na zmia­nę bez sło­wa, naj­pierw ja ją, po­tem ona mnie, po­tem znów ja, aż do sa­mej szko­ły. Ta oso­ba, któ­ra wy­prze­dza­ła, szła naj­pierw w spo­rej od­le­gło­ści, a na­stęp­nie zwal­nia­ła kro­ku, po­zwa­la­jąc się wy­prze­dzić. Zda­rza­ło się, że któ­reś z nas od­gry­wa­ło ja­kąś po­stać: mężczy­znę, któ­ry spó­źnia się do pra­cy i raz po raz spo­gląda z nie­po­ko­jem na ze­ga­rek, po­gwiz­du­jącą dziew­czyn­kę idącą do szko­ły w pod­sko­kach, po­li­cjan­ta, któ­ry ją śle­dzi, ale naj­częściej by­li­śmy po pro­stu sobą, idąc raz szyb­ciej, raz wol­niej.

Sam dzi­wię się, jak wa­żne sta­ły się dla mnie chwi­le, kie­dy cze­ka­łem, aż mała wy­prze­dzi mnie swo­imi drob­ny­mi krocz­ka­mi. Wy­da­wa­ło mi się, że mi­ło­ść do niej – albo ta de­li­kat­na nie­uf­no­ść i wzmo­żo­na uwa­ga, tak bar­dzo przy­po­mi­na­jące mi­ło­ść – była re­wer­sem mo­jej re­la­cji z Maią, rów­nież mi­ło­snej, ale po­zba­wio­nej ocze­ki­wań i ry­tu­ałów. I jak w Mai ko­cha­łem to, że nie mogę do ko­ńca prze­nik­nąć jej my­śli, tak w ma­łej ko­cha­łem tę za­ba­wę, po­wta­rza­ną nie­mal wbrew na­szej woli, ową prze­strzeń, któ­rą stwo­rzy­li­śmy ra­zem.

W od­ró­żnie­niu od ro­dzi­ców in­nych dzie­ci ze szko­ły, nie by­łem bio­lo­gicz­nym oj­cem mo­jej cór­ki i było to wi­dać, kie­dy do­cie­ra­li­śmy na miej­sce: nie tyl­ko nie łączy­ło nas po­do­bie­ństwo fi­zycz­ne, ale też roz­sta­wa­li­śmy się szyb­ko, bez zbęd­nych wy­ja­śnień, tro­chę za­wsty­dze­ni. Nie wie­dzia­łem wów­czas tego, co wiem dzi­siaj: po­do­bie­ństwo nie ma nic wspól­ne­go ze struk­tu­rą che­micz­ną ro­dzi­ny. Mi­ędzy do­ro­słym a dziew­czyn­ką, któ­rzy chcą być praw­dzi­wym oj­cem i praw­dzi­wą cór­ką, brak fi­zycz­ne­go po­do­bie­ństwa nie ozna­cza wca­le – wbrew po­wszech­nej opi­nii – tra­gicz­ne­go losu, świat pe­łen jest nie­szczęśli­wych ro­dzin o iden­tycz­nych ry­sach i szczęśli­wych ro­dzin zszy­tych z łat.

.

.

.

...(fragment)...

Całość w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: