Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Święto na zapas - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Święto na zapas - ebook

Kto w biały dzień podpalił zagrodę Pasaka? Czy winnych śmierci Mamły spotka zasłużona kara? I kim jest tajemniczy emisariusz buntujący przeciwko sobie mieszkańców spokojnej dotąd wsi?

Przed tobą pełna zagadkowych sytuacji powieść obyczajowa o trudnych realiach życia na wsi niedługo po zakończeniu drugiej wojny światowej i kontrowersjach związanych z ideą komunizmu. Jej bohaterami są niezbyt życzliwi wobec siebie wieśniacy, zachowujący się dziwnie komendant straży pożarnej oraz proboszcz z pobliskiego kościoła.

Jeśli lubisz zawiłe historie związane z życiem rodzinnym, podejmowaniem trudnych decyzji i podwójnej lojalności wobec okolicznej społeczności, ta książka na pewno ci się spodoba.

„Stał akurat w cieniu, jego twarz widzieli nie całkiem wyraźnie, dostrzegali tylko otwór ust i miotający się w nich niby płomień język.

– Bandyta nie strzelił do mnie, bo to byłoby za proste. Moja śmierć nie przyniosłaby mu żadnych korzyści, żadnego zysku. Na moje miejsce przyszedłby kto inny. Ale śmierć Mamły, taka śmierć Mamły – tak.

Oderwał się od barierki i przykucnął przed nimi, chciał im zajrzeć z bliska w oczy.

– Strzelając do Mamły, strzelał do każdego z was. Do tego, co się z wami z dnia na dzień dzieje. Do tego, co z dnia na dzień na własne oczy widzicie. I do tego, co musicie zobaczyć. Ujrzenie tego jest naszym obowiązkiem. Każdego, moim, twoim, jego!...”

Maciej Bordowicz (ur. 16 września 1941 w Mińsku Mazowieckim, zm. 6 października 2009 r. w Warszawie) – polski pisarz, aktor, reżyser filmów, sztuk teatralnych, telewizyjnych i słuchowisk. Absolwent Wydziału Aktorskiego i Reżyserskiego PWST w Warszawie. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-270-3128-6
Rozmiar pliku: 413 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. OGIEŃ, PO TRZYKROĆ OGIEŃ

Nie przepuścili, darować nie mogli, bo oto w biały dzień, w drżący od słońca dzień, sprawiono Pasakowi łaźnię z płomieni, przystroiła mu się nagle zagroda bujnym jak winorośl ogniem.

Dym niczym krwotok wielki wzbierał ciągle nad budynkami, u spodu skotłowany i podobny do ropy, rozrzedzał się w górze, wybielał na bezchmurnym niebie, stadem gołębi zdawał się kotłować nad okolicą, tak że widziano go z odległości dziesięciu i piętnastu nawet kilometrów.

Płasko tu wszędzie, wszystko jak na dłoni.

Ta równina niby stół olbrzymi, pokryty teraz obrusem gorączki, powleczony warstwą upałów, których od lat nie pamiętano.

Ludzie przy tym stole widzą się na przestrzał, nierzadko, aby jeszcze lepiej widzieć, w krew sobie zaglądają ostrymi kozikami, kamień i widły wiedzą tutaj, jak skaleczyć nie na żarty, czasem także kula poszuka na oślep ciała, które zapamięta ją na wieki.

Drugie po wojnie lato, a umierania jeszcze tyle, ile kłosów na polu po pierwszej zwózce zboża, niejeden pękaty stóg dałoby się z tego postawić.

Tak więc fajczy się Pasakowa zagroda w biały dzień, w drżący od słońca dzień.

Lucysiowa, matka Pasaka, pokurczone toto, dychawiczne, ale teraz w tej godzinie trwogi silna raptem, za dwóch robotnych chłopów by starczyła, kuśtyka środkiem podwórza, ciężki obraz Matki Boskiej Częstochowskiej ściska w objęciach.

Unosi go do góry i wystawia przeciw płomieniom, jej naprężone i suche jak badyle ramiona od byle iskry gotowe się zająć. Stanęła w miejscu, gdzie ogień wydaje się już czepiać pokrytej słomą stodoły. Krztusi się i kaszle, dym wysupłuje jej ze zmarszczek oczy, chrzęści w płucach niczym piach gorący, ale stara ani myśli odstąpić, obraz unosi coraz wyżej, wspina się niemal na palce i sztywnieje w tym wysiłku, bo nie sposób zwątpić, żeby Panienka Przenajświętsza nie dała rady żywiołowi.

Ogień jest wysoki, może Lucysiowa za nisko stoi i dlatego Bogurodzica nie może go poskromić swoim czystym wzrokiem. O, niechby tylko zobaczyła ten kołtun płomieni, niechby Jej tylko zaczął zarastać źrenice, a zaraz by pewnie deszcz potężny, pamiętliwy i pomstujący, nawałnica w okamgnieniu spadła na Pasakową zagrodę i okryła ją opiekuńczym płaszczem wody.

A zatem trzeba, aby z większej wysokości ujrzała Niepokalana grozę i zniszczenie.

I już Lucysiowa gramoli się z postękiwaniem na ławeczkę przy studni, jedną nogę wspiera o cembrowinę, żeby jeszcze wyżej sięgnąć, kołysze obrazem, obraca go na cztery strony świata, jakby się obawiała, że Maryja może coś uronić z widoku.

Od tego kołysania chwiać się mocno zaczęła, a chcąc się przytrzymać czegoś rękami, wypuściła z nich mimowolnie poświęcony obraz, który runął w otwartą jamę studni i pogrążył się z chlupotem w żelazistej wodzie.

— Olaboga, olaboga! — wydziera się wniebogłosem ze starej.

Rozchwiana na krawędzi cembrowiny, złapała za łańcuch od wiadra i byłaby poleciała w głąb za wizerunkiem Panienki, gdyby nie wnuczek, który chwycił za korbę i kiedy już mu babka znikała całkiem w studni, zaparł się piętami o ziemię, powstrzymał odwijający się gwałtownie zwój łańcucha. Rozedrgane mięśnie niczym pręgi przebiły przez opaleniznę chudych chłopięcych barków. W minutę miał babkę wyciągniętą do połowy na zewnątrz, ważyła pewnie tyle co dobry kurczak, ale dla dzieciaka był to ciężar i aż w oczach mu się ćmiło od tej siły, którą musiał nagle w sobie znaleźć.

Kręci więc korbą zapamiętale, a Lucysiowa wyłania się ze studni w obłoku spiekłego powietrza i wygląda to na cud jakiś, cud, w który trudno nie wierzyć, gdyż na ludzkich oczach się odbył. Zacisnęła kurczowo dłonie na łańcuchu, splotła z nim palce, jak gdyby to był różaniec ogromny, co strapionych żywcem winduje do nieba.

Padła wreszcie obok studni, z wysiłku i przejęcia tchu nie może złapać.

— Babko, co wy, babko? — zbiera się na płacz wnukowi, ale boi się do starej podejść.

— A żeby cię cholera, ty... — mamrocze Lucysiowa i w wyblakłych oczach palą jej się ognie nie mniejsze od tych, które już stodołę napoczęły.

— No co wy, babko?

— A żeby cię, ty czarcie nasienie!... — złorzeczy dalej stara, do pleśni podobne włosy wylazły jej spod chusty, zsiniały bezzębne usta. — Panienka Niepokalana tam padła, mnie, za nią!... To znak, znak widomy! Panienka mnie wezwała, ulitowała się nad sierotą, trzeba by mi za nią... Ech ty, bolszewik, żeby ci ręka uschła!

— Babko, tam na trzy metry wody!

— Po coś ciągnął, bisurmanie?

— To po coście się łańcucha czepiali?

— A poszedł ty, a poszedł!... — ogania się Lucysiowa od wnuka jak od psa.

I zawodzić zaczyna.

— Kazek! — woła poprzez zawiesinę dymu Pasak.

Chłopiec rzucił się na powrót do korby. Spada w głąb studni kubeł, napełnia się ołowianą wodą, cięższy on się teraz wydaje niż babka, kiedy go trzeba w te pędy wyciągnąć na powierzchnię. Ale już Kazek targa wiadro przez cembrowinę, przelewa wodę do drugiego i zataczając się biegnie pod chałupę, gdzie w kurzawie ognia jego ojciec sterczy niby opalony pień.

Chlusnęło na posiwiałe od pożogi belki, syczy drzewo, jakby mu ktoś otwarte rany jodynował.

— Kazek! — krzyczy Pasak poprzez trzask łamanych desek i łopot płomieni. — Ty patrz, czy aby straż nie jedzie!

— Dzwonili!

— Że jak?

— W rynku dzwonili! — odkrzykuje chłopiec. — Tylko ich patrzeć!...

Dym maluje im twarze, ale nie może zamalować zaciętości i dziwnego spokoju, które wtarły się niczym brud w twarz Pasaka, przegryzły spojrzenie.

Słońce dochodziło środka nieba. Napastliwe, kolczaste.

— To już na nic — mówi do siebie Pasak. — Na nic, zeżarło już wszystko!

Płomienie wydostające się z okien chałupy wyglądają niby rozczapierzone, bólem wyprostowane ręce. Niespotykana rzecz, myśli Pasak, to tak, jakby ogień wołał o ratunek przed samym sobą, co za czas, kurwa jego mać, co za czas. Że człowiek przed człowiekiem woła o obronę, wiadoma sprawa, ale żeby i ogień!...

Skrzywił usta w gorzkim uśmiechu, wygrzebał z kieszeni papierosa i przypalił go od jakiejś tlejącej się drzazgi.

Stoi pośrodku podwórza i patrzy.

Patrzy, jak mu się w biały dzień spopiela gospodarstwo, które miało być całkiem jego, kiedy by się Lucysiowa zabrała z tego świata. Stara ósmy krzyżyk dźwiga, pomstuje na życie i nie ma dnia, żeby nie wzdychała za wiecznym odpoczywaniem, a jakoś dotąd uwinąć się nie może.

Obok chlewiku, utytłane w podwórkowych nieczystościach, leżą zwalone na kupę bety i trochę sprzętów, które udało się w ostatniej chwili wynieść. Żona Pasaka siedzi na pierzynie, chuda, o porażonej strachem twarzy, ściska w rękach niemowlę. Dziecko krzyczy niemiłosiernie, chociaż mu Pasakowa podtyka wyschłą i jakby przeźroczystą pierś. Ale ono tylko szerzej otwiera usta, wierzga bulwiastymi kończynkami i zdaje się wyrywać z objęć matki. Może mu ta duszność wokół, ta spiekota tak dokuczają, palą do żywego. że władzę nagle poczuło w nóżkach i chce uciekać stąd, biec przez pola golusieńkie niby mały Jezusek, szukać sprawiedliwości. Babka jego cudem uratowała się z topieli, dlaczego by wnuczka miał ominąć cud?

Pasakowa niewidzącym wzrokiem patrzy gdzieś przed siebie, a za plecami kobiety ogień rozbiera na popiół chałupę, gdzie pierwszy raz od kochania zaszumiało jej jak gałąź ciało, gdzie dwukrotnie w męce rodzenia zanurzała się serdecznej.

Bydło tarabani w drzwi niskiej, nie objętej jeszcze płomieniami obórki.

— Co leżyta, matka! Żywiołę wypuśćta! — krzyczy Pasak i zaciąga się papierosem. Nie ruszył się z miejsca, stoi tam, gdzie stał. — Zwęgli wam się, to wasze! Wasze!

Lucysiowa dźwiga się na kolana, zrywa z szyi krzyżyk, w zastępstwie Matki Boskiej Częstochowskiej wystawia go przeciw pożodze. Chusta starej zsunęła się na ramiona i chyba tchnienie ognia, bo wiatru nie ma żadnego, szarpie jej rzadkie, do grzybni podobne włosy, zda się także, iż twarz jej zaraz rozwłóczy i zostawi tylko usta uczepione kurczowo modlitwy.

Od sąsiednich zabudowań nadbiega gromada ludzi, kurz wzbijają po drodze, jakby drugi pożar nieśli. Biegną się napatrzeć, na widowisko truchtem zdążają. Niektórzy tylko chwycili w ręce bosaki, wiadra, nie zapomnieli w pośpiechu drabin.

Dobiegli do furtki i zatrzymali się. Jedni ze zgrozy, inni, bo ani im w głowie dopomóc w ratunku. Ale i tych, i tamtych ogłuszył zrazu widok, tymi rozcapierzonymi jak ręce płomieniami ścisnął za gardło.

Trwało to tylko chwilę, bo już jeden z napierających na płot woła w stronę Pasaka:

— Psia twoja mać, dobrze ci! Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy!

Pasak spokojnie dopala papierosa. Jego oczy nie poruszyły się.

Ten spod płotu jak gdyby zawiedziony, że Pasak mu się nawet słowem nie odciął, kamieniem nie rzucił, przekleństwem nie ochrzcił, wyłamuje sztachetę i ciska ją w płomienie.

— Trzeba pilnować, bo wygaśnie! — śmieje się.

Kilku zarechotało wraz z nim.

Pasak upuścił na ziemię papierosa i rozgniótł go dokładnie butem. Dziwna rzecz, wyglądało to tak, jakby się bał, że zaprószy ogień. Zaraz potem ludzie wstrzymali oddech. Zobaczyli: podbiegł nagle do Pasakowej, wyrwał jej z objęć niemowlę. Unosi je wysoko nad głową i tak idzie im naprzeciw niby bezbronny, a zarazem zbrojny tym kłębkiem życia, które się z niego wzięło.

— Na, masz, rzuć i to! I to rzuć, draniu! I to!... — ryczy i posuwa się ku nim wolno, równym, niemal konduktowym krokiem.

Lucysiowej wypadł z rąk krzyżyk.

Podniosły się głosy spod płotu:

— Ignac, zwariowałeś czy jak! Ignac!...

— Ani chybi, że to mu od tej czerwonej gangreny na mózg padło!

— Hardy, skurwysyn!

— Opamiętaj się, Pasak, w imię Ojca i Syna!...

— Dzieciaka skrzywdzisz!... Co ci, cholero, dzieciak zawinił?!

— Nie bójta się, bolszewiki zmajstrują mu nowego, u nich wszystkie baby wspólne!

— Boga nie masz w sercu!

— Legitymację za to ma!...

— Jezus Maria, zróbta coś, ludzie!

— I to, i to rzuć! — powtarza w kółko Pasak, język mu sztywnieje od tego powtarzania, wargi już nie drżą, ale zdają się klekotać jak kołatka.

Zatrzymał się na kilka metrów przed płotem, opuścił ramiona i przycisnął uciszone niemowlę do piersi. Umilkli także ci pod płotem, zastygli w oczekiwaniu, twarze im przygniotła na moment ruchoma ściana dymu. Ucichło także w Pasaku, jakaś bezsiła objęła go nagle, martwotą spłynęła w nogi i wkopała w ziemię.

Przez dłuższą chwilę słychać było tylko wrzawę płomieni.

Pasakowa dopiero teraz ocknęła się, spostrzegła, że nic nie ciąży jej w ramionach. Wstaje, otępiała jeszcze, z betów i z pustką w rozwartych ustach, która gotowa za sekundę wypełnić się krzykiem, patrzy, gdzie dziecko mogło się zapodziać, gdzie przepaść.

A wtedy ten, co pierwszy skaleczył Pasaka słowem, nie wytrzymał.

— Dobrze ci tak, paskudo! — wykrzykuje i aż klepie się z uciechy po kolanach. — Panu Bogu dziękować, Pan Bóg widzi, jak ci dobrze!

W Pasaka jakby nagle piorun uderzył.

— Ignac!... — dochodzi go jednocześnie prawie że wycie żony.

Zawrócił, biegnie, wciska Pasakowej niemowlę, odrzuca na bok graty i znajduje zaplątany gdzieś w łachach kabek. Zarepetował karabin, iskra jakaś wyprzedzająca strzał przysiadła u wylotu lufy, kiedy odciągał do tyłu zamek.

Kazek rzucił mu się na ręce i przygiął lufę do ziemi.

— Tata, tata!.. — krzyczy chłopiec, łzy ma teraz większe niż oczy.

Pasak wyrwał się, idzie ku tamtym spod płotu, inaczej idzie uzbrojony, nie niemowlak teraz w łapach, lecz giwer, który ściska w sobie utajoną kulę.

— Wrona, jak Kazka kocham, jak Bóg wie co kocham, ustrzelę jak wściekłego psa.

Mówi cicho, ale tak, że wydaje się, iż go przez tę wzmagającą się wrzawę płomieni na całej równinie słychać.

Wrona, ten prześmiewca, cwałem rzucił się do ucieczki, zakłębił mu się koło tyłka kurz na drodze, rozpylił go upał.

A przecież Ignacy Pasak nie tylko w jego stronę tak mówił.

Ogień zabrał się już na dobre za stodołę.

Pod naporem bydła chrupnęły spróchniałe deski obórki, wyskoczyła z zawiasów połówka wierzei, zwierzęta wyrwały się na podwórze. I zaryły od razu w miejscu. Otumanił je dym, zbił w ciasne stadko i wydobył z nich żałosny ryk, który zdawał się nie znającą kresu fermatą unosić ponad zagrodą. Cielak tylko nie brał udziału w tym chórze, dotruchtał do Lucysiowej i trącił ją w plecy łbem. Stara nawet nie drgnęła, klęczy ciągle, jej opuchłe kolana porobiły już dołki w ziemi.

Cedzi przez usta jakąś pieśń, słyszalną tylko dla niej.

— Ludzie, przecie gore!

Ten krzyk przebija się przez ryk zwierząt i hałas płomieni, podrywa tych spod płotu, jakby się w nich nagle sumienia sąsiedzkie odezwały. Cisną się w wąskiej furtce, klną, ktoś się tam przewrócił. Można powiedzieć, że na oczy przejrzeli. Pożar przestał już być widowiskiem, mściwą zapłatą za Pasakowe przewinienia. Pożar to był teraz znowu żywioł, który zachłannym łapskiem mógł o niewiadomej godzinie sięgnąć po dobytek każdego z nich.

— Tatuś, gołębie! — Kazek chce biec do obórki, gdzie uczepiona ściany klatka, którą roznosi szaropióry trzepot.

Pasak chwycił go za kark i jak psiaka rzucił na ziemię.

— Leż! Niech się pieką, dla nich — znów mówi cicho, ale tak, że go poprzez wszystko dokoła słychać.

— Obórkę ratować! — woła jeden z tych stłoczonych na skraju podwórka i pobrzękując wiadrami zamierza lecieć do studni.

— Bydło weźta!...

— Straż, gdzie straż!

— Strażaki, kurna ich Olek, dobre one są, ale do gorzały!

— Kałuski pewnie Ułanki pilnuje! — zachichotał ktoś.

— Bierzta się, baby, za Lucysiową!

— Z chałupą nie ma się już co piprztać!

Ruszają gromadą, a z nimi wysokie, lamentujące głosy kobiet.

Ledwie kilka kroków targnęło ich do przodu, już słyszą:

— Stać!

Nie ma teraz cichego mówienia. Pasakowi głos rozharatał gardło. Odsłonił go na chwilę dym i zobaczyli, że stoi z wymierzonym w nich kabekiem. Rozkaszlał się od tego krzyku, oczy mu wyszły z twarzy i natężyły się, jak gdyby spojrzenie miało strzał wyręczyć.

Cofnęli się.

— Wyście podpalili, nie wy będziecie ratować!

I znowu na oblicze zawlókł mu się przedziwny spokój. Kostki dłoni tylko, zaciśniętych na kabeku, zbielały. I nie wiedzieć czemu, może dlatego, że takie uspokojenie i wszystko postawione na jedno, łzy wzeszły w oczach, tak jak słońce wschodzi odrąbane od połowy chmurnym widnokręgiem.

Porusza silnie powiekami, pragnie te łzy na gwałt zatrzymać, upchnąć z powrotem w oczy. Dym przewalił się przez jego twarz i może dyszeniem ludzi rozszarpany, wydał im na nowo spojrzenie Pasaka, ale tym razem już bez śladu wilgoci.

— Nie wy!... — powtarza Ignac.

Cofnąć chcą się poza ogrodzenie, zbijają przy furtce, niektórzy usiłują przeskoczyć płot.

Na nic ten odwrót, bo Ignacy Pasak komenderuje teraz ich trwogą i ani myśli im popuścić, ani zamierza kogokolwiek oszczędzić.

— Stać! — woła po raz drugi, ogląda się na rozognioną ruinę, dodaje: — Patrzeć!!!

No to zamarli.

Przygwoździło ich, skuło bezruchem.

— Patrzeć! — chrypi Pasak. — To wasze! Wasze ręce!... Który się ruszy, kula!

I strzela.

Pod nogi tym stojącym najbliżej, w piach.

— A żeby cię ziemia... — zaczyna gdzieś z tyłu starczy głos i krztusi się od dymu.

Pasakowi usta zbiły się w grudę, wystrzelił ponownie. Ale teraz celował w cielaka, który odstąpił od Lucysiowej i zaczął szukać wyjścia w płocie. Zwierzak przewalił się na bok, potem spiął się jeszcze, jakby nie rozumiał, że to już koniec, kopytami stratował powietrze i kiedy mu się ślepia ostatecznie zadymiły, legł bez życia, niby wyrzut na Pasakowym sumieniu pozostał w łopianach.

Tego już za wiele dla gospodarzy. Człowiek to człowiek, ale bydlątko inną ma w gospodarskich oczach i cenę, i uważanie.

Zachrobotały o spiekłe powietrze głosy:

— Toć ta zaraza powystrzela wszystko!

— Chłopy, giwer skurwysynowi jemu odbierzta!

— Zajść by go tak, pierdoleńca, od tyłu i niech który będzie tu w pogotowiu!

— O Jezu, Jezu Miłosierny!...

Dwóch co śmielszych skoczyło do przodu, piąchy im napęczniały, usta spuchły od przekleństw.

— Stać!!! — po raz trzeci wyrywa się z Pasaka i kabek znowu się podniósł na wysokość tłumu. Teraz Ignacy postąpił ku nim, ale tak, że mu podgrzaną pierwszym i drugim strzałem lufę rozgorączkowało jeszcze ich bojaźliwe, a nienawistne zarazem patrzenie.

Za nim chlewik przywłaszczają już sobie płomienie, kwik dwóch świniaków bryzga na pomazane ogniem ściany, a on ładuje trzeci nabój w łeb mlecznej krowy, wystrzał jakby wkleił, się między ślepia zwierzęcia, krew brudzi mu białą łatę na czole, opada mlekodajna na ziemię i może śmiertelny skurcz to sprawia, że przygniecione wymiona skrapiają ziemię resztką mleka.

— Mieliście wy ubić, ja ubiłem! — syczy Pasak.

I spokojny nadal, nerwy trzyma za pysk, krótko, tuż przy swym żalu.

Tamtym to jakby w twarz łajnem:

— Żeby się wściekł chociaż!

— Nic, zęby tylko zaciska.

— A pieprzyć go! Świnia, to niech się razem ze świniami zwęgli!

— Ej ty, Ignac, Ignac!...

Nie rozróżniasz, kto współczuje, kto współczując złorzeczy, a kto samego siebie krzywdzi ściągając na głowę Pasaka gromy z jasnego nieba. Ludziom różne sprawy podmywają serca, każdy się boi sercem jak łódką puścić na wezbraną wodę. Taka natura, wyczeka do ostatka, chyba że już jednemu z drugim ta woda zęby zaczyna płukać, to wtedy rozejrzy się taki za suchym i bezpiecznym brzegiem. I Pasak z tej samej parafii. Albo jeszcze w zapamiętaniu gorszy. Widać to, wszyscy widzą. W zapamiętaniu, czy to w goryczy, czy w ludzkiej robocie on by nawet tę równinę przegarbował, piachy ledwo wydolne na czarnoziem przerobił. A gdy mu co zalezie pod skórę, to śmierć dla niego zrównuje się z otwarciem oczu o poranku. Dnia lepiej nie widzieć niż widzieć draństwo. Chociaż wie, że tak jak kostucha jest widzeniem, tak życie jest ponad nią wyższym jeszcze widzeniem, ale nie dla wszystkich powinno starczać tego wzroku, zwłaszcza że inni, już od początku nienawistnie ślepi, budzą się jednak o brzasku i widzą, widzą po to, aby innych oślepić; no choćby ten pożar, który zdaje się buzować mu we wnętrznościach, a wszystkie w środku flaki niczym płomienie zdają się pokrętnie przegryzać ciało i myślenie na drugą, głoszącą bezrozumną zemstę stronę. Śmierć w chłopskim, rzetelnym mózgu Pasaka to tylko kropla na krawędzi, kiedy dzban wypełniony po brzegi. Nic więcej. Od dwudziestego piątego roku życia przestał, zrazu na siłę, wierzyć w Boga. Umacniał się w tym samozaparciu do momentu, kiedy mu się pierworodny, Kazek, tuż zaraz po urodzeniu piętami drobnych nóżek dobijał do Piotrowej Bramy. O, wtedy walnął się na kolana, przypomniał modlitwy. Księdza tylko nie chciał widzieć w domu, ale Niebo od tego czasu szanował. Nikt mu jego Nieba, tego, które miał na własny i sobie tylko znajomy użytek, nie mógł spod serca wydrzeć, nawet legitymacja partyjna, którą jakby dla przeciwwagi nosił zawsze na piersi po przeciwnej stronie.

— Taka już jego bolszewicka natura — słyszy. — Taka już jego mać!...

Poczuł, że coś go ciągnie za rękę. To Kazek, dygoczący cały, zziębnięty lękiem.

— Tatuś, babka bez tchu leży! Tam babka, tatuś!...

Słoma się w lot zajmuje i lotnie pali. W biały dzień, w drżący od słońca dzień wszystko tutaj jaśnieje, odbija w lustrach ognia. Stokrotnymi odbiciami tasuje ludzi jak nie rozdane jeszcze karty. Mnoży się nienawiść i żałość. Zwątpienie rozpatruje każdego z osobna. Jest tego tyle, że starczy dla żywych i umarłych, aż do siódmego porzekadłem objętego pokolenia, nie będzie już ani co przeklinać, ani w czym zanurzyć myśli. Stanie się to, co się stać ma, kiedy najsilniejsza nawet gorączka opuszcza ciało, a na jej miejsce musi się wprowadzić żyjącym sprzyjające działanie. Po ogniu, bo po ogniu, po trupach, bo po trupach, lecz o dupę potłuc taki świat, w którym by człowiek nie miał dochodzić swojej racji. Myśli Ignacy Pasak, myśli z natężeniem. Ale nerwy w nim pobrzękują, wydają niebezpieczne dźwięki i być może znowu będzie musiał zachłysnąć się sobą, zadławić, wystawić na pośmiewisko.

Podszedł do matki, leży skurczona jak wiór, twarz jej już pokryła sadza, tylko ta grzybnia zamiast włosów błyska, świetli się niemal elektrycznie przepoważną siwizną.

Pochylił się i cieniutkie tchnienie starej zamgliło mu oczy. Bierze ją na rękę. Na jedną rękę. W drugiej ściska kabek. Idzie. Idzie z powrotem ku nim, odbiegłym już nieco od ogrodzenia, ale jeszcze wyczekującym. Ciągle jeszcze chcą się przeglądać i podziwiać samych siebie w jego ogniu.

Pasak trzyma matkę w jednym ręku niby lekką i suchą wiązkę chrustu, którą w każdej chwili może podkarmić pogorzelisko.

O metr przed płotem zatrzymał się.

— A ja jutro, na procesję tak! — krzyczy.

I unosi Lucysiową do góry, jak gdyby to było dziecko, jak gdyby to był znowu niemowlak, którym kilka minut temu uzbroił się przeciw ich złorzeczeniom.

— A ja tak! Tak! — wydziera się z niego powtórnie, rozpaczliwie.

Tamci już domyślają się naprędce, wiedzą, co Pasakowi chodzi po głowie. Nic innego, tylko Ignacy ma na myśli ofiarę, jak i zbezczeszczenie tą ofiarą święta. Święta, które się jutro jaśminem rozbieli, procesją pociągnie od ołtarza do ołtarza, Bożym Ciałem wpisze w rozpalony do czerwoności czerwiec.

— Synuś — szepcze stara, jakby i w niej zaświtał ten sam domysł.

I tu Pasak nie wytrzymuje, wali się na kolana. Bezradność podobna do próby porozumienia z kimkolwiek i czymkolwiek, z tym, co w zasięgu ręki i słowa, ta bezradność obala go na klęczki, zwiesza mu głowę.

W kurzu popiołów, w chorągwiach ognia klęczy.

— Ludzie, co ja wam?... Ludzie... — wzdycha żałośnie.

Usłyszano najpierw dzwonek. To solidne dzwonienie tutejszej ochotniczej straży zaczęło już z daleka tarmosić ludzi za uszy. Potem obłok pyłu na drodze i kopyta końskie, które go wzniecają, przystanęły przed płonącą zagrodą.

Ale Pasak tego ani widzi, ani słyszy.

Tłum rozpękł się na dwoje i przepuścił wóz ze strażakami. Każdy wyrwany z pola niby z łóżka w środku nocy. Mundury jednak, choć na gołe ciało, mają na sobie, buty pod pachą, hełmy pozłociste w garści. To wszystko musi być, nie sposób bez tego wystroju się ruszyć, to tak, jakby każdemu z nich, którzy mają zdławić ogień, pół siły od razu odebrano.

Zeskoczyli z wozu sprawnie, popisując się niemal odpustowo. Zaczęli już rozwijać i ciągnąć brezentowe węże, kiedy któryś się spostrzegł, że tu nawet wody szkoda, że tu ich strażackie kunszta na nic.

Potem wzrok ich pada na to miejsce, gdzie smugi czarnego dymu pełzają po ziemi, a w głębi Pasakowa z niemowlakiem przy piersi, bez czucia.

I wydaje im się, że w tych dymach wygląda jak święta.

— Taki to ten mój ostatni pożar — mówi do siebie głośno Wincenty Kałuski.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: