Święty i błazen. Jego droga do świętości. OPR. MK. - ebook
Święty i błazen. Jego droga do świętości. OPR. MK. - ebook
„Święty i błazen. Jego droga do świętości.” - to niepowtarzalna w swej szczerości rozmowa z ojcem Janem Górą przeprowadzona przez Jana Grzegorczyka, autora bestsellerowego cyklu o przypadkach księdza Grosera. Spowiedź dominikańskiego wizjonera przerywana jest wypowiedziami świadków jego życia. Człowiek, który co roku przyciągał na pola Lednicy pod Rybę 100 tysięcy młodzieży dla jednych był charyzmatykiem, dla innych błaznem i hochsztaplerem pożerającym swoich współpracowników.
Góra był żywiołem, który budując swój wielki teatr, ranił i sam był. Jego „nielegalne” metody działania wykańczały biskupów i przełożonych. „Zostawcie go, to co robi, jest Boże!”, usprawiedliwiali go obrońcy. Czy rzeczywiście chronił go „niebiański immunitet”?
Góra miał potężne wsparcie w Janie Pawle II. Po śmierci Papieża postawiono mu zarzut, że się wypalił i nie potrafi żyć w epoce po „21:37” . Józef Tischner pytany, co sądzi o Janie Górze, odpowiedział krótko: „Jeden taki musi być”.
„Święty i błazen. Jego droga do świętości.” to książka sprzed trzech lat, do której Jan Grzegorczyk dołożył kilkadziesiąt stron opisujących ostatnie miesiące życia oraz śmierć legendarnego dominikanina. Pozycja bogato ilustrowana, zawiera także nowe nieznane fotografie.
Kategoria: | Duchowość |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-114-5 |
Rozmiar pliku: | 81 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka składa się z dwóch części. Pierwszą — „Świętego i błazna” — pisałem razem z ojcem Janem, drugą — „Amen” — po jego śmierci.
Zadzwonił pewnego dnia i poprosił, żebym zarejestrował jego szaleńcze pragnienie świętości. Odpowiedziałem mu, że mogę pisać o jego życiu, żartowałem, że człowiek sam nie może wynieść się na ołtarze, że musi po prostu żyć, a ocenę zostawić Panu Bogu. Nie obraził się. Jednak ciągle i wszędzie powtarzał, że to będzie książka o świętości. Uparł się, jak w młodości, gdy postanowił nauczyć się grać na klarnecie, pomimo że dyrektor szkoły muzycznej, do której uczęszczał, stwierdził, że nie ma słuchu i powinien zapomnieć o swoim marzeniu. Nie do końca rozumiałem, w czym mam uczestniczyć. Nie przeszło mi przez myśl, że to będzie nasza ostatnia taka rozmowa. Ojciec nie uchylił się od żadnego pytania, ale co ważniejsze, przyjął każdy osąd na swój temat różnych świadków, których powoływałem w tym przedziwnym procesie, toczącym się na jego życzenie. Nie próbował niczego korygować... Postanowiłem zatem nie zmieniać w pierwszej części ani jednego zdania. „Świętego i błazna” w całości autoryzował. To znaczy wszystko, co powiedziano o nim, zaakceptował, a swoich wypowiedzi nie cofnął, gdzieniegdzie co najwyżej jakąś myśl pogłębił, ubarwił. Jego odwaga szokowała. Kiedy coś powiedział, nie wycofywał się. Nie drżał przed konsekwencjami, które mogą go spotkać. Kiedy sam próbowałem niektóre rzeczy złagodzić, nie pozwolił mi zmienić nawet jednego przecinka. „Jeden taki zapis musi być” — oznajmił.
W trakcie pisania epilogu nawiedzały mnie różne wątpliwości. Czy podołam, czy mogę, czy się godzi, czy aby mnie dobrze zrozumieją? Ratowało mnie przekonanie, że Ojciec chciałby, abym pisał o nim dalej tak, jak za jego życia. Wedle receptury, którą on akceptował.
W przeddzień jego śmierci ofiarowaliśmy razem ojcu Karolowi Meissnerowi w Lubiniu „Świętego i błazna”. Parę tygodni później dostałem od ojca Karola list, który jest dla mnie do dziś i nagrodą, i otuchą. „Tak wygląda życie świętych — napisał. — Po jego odejściu doświadczyłem wielkiej pustki... To, co on robił i co zrobił, było NADZWYCZAJNE. I to ukazujesz w swojej książce. Niełatwym byłeś rozmówcą! Dziękuję z serca, że to wszystko spisałeś!”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiWstęp
Pierwotnie tytuł miał brzmieć „Król i błazen”, ale dla części osób termin „król” jest dziś nieczytelny. Wzięty z odległej przeszłości albo z baśniowej krainy. Różni w dziejach bywali królowie — mądrzy i pobożni, ale też satrapy i rozpustnicy. Dlatego „święty”, bo kto nim jest i tak jest królem. Jezus powiedział, że prawdziwymi królami są ci, którzy służą — czyli święci. Jan Paweł II w „Przekroczyć próg nadziei” stwierdził, że święci są istotą chrześcijaństwa. Sól wiary. Większość królów zwietrzała.
Błazen żył na dworze i miał przywilej mówienia królowi prawdy bez cenzury i ogródek. Są jednak też inne skojarzenia. Błazen to tyle, co wariat. Człowiek, który się błaźni, czyli kompromituje. To ktoś, kogo genialny życiowy plan zakończył się klapą.
Jan Góra pozwalał sobie przy Papieżu na zachowania i działania, o których inni baliby się nawet pomyśleć. Niektórzy określiliby je jako nieodpowiednie albo gorszące. A Papież, gdy Góra wsadzał jego rękę do wiaderka z silikonem protetycznym po to, aby uzyskać odlew jego dłoni dla potomnych, stukał się widelcem w czoło i mówił do księdza Dziwisza: „Stasiu, po co z tym facetem zaczęliśmy się zadawać?”, i ponownie zapraszał ojca Górę, i wspomagał jego projekty, plany, wizje...
Ale „Święty i błazen” może odnosić się też wyłącznie do Jana Góry. Dla jednych jest on świętym. Bo cuda, których dokonał, są tylko ich domeną. I tylko święci, tak jak on, potrafią kochać i płonąć. Dla innych pozostanie błaznem, hochsztaplerem, który dokonuje cyrkowo-diabelskich sztuczek.
„Piotr przypadł do kolan Jezusa, mówiąc:
Odejdź ode mnie, Panie, bom jest człowiek grzeszny”.
Ewangelia Łukasza 5,8
„W tej chwili wydawało mu się, że całkiem łatwo
można było zostać świętym. Wymagało to tylko
odrobiny kontroli nad samym sobą i nieco odwagi.
Czuł się jak ktoś, kto utracił szczęście tylko dlatego,
że spóźnił się o parę sekund na wyznaczone miejsce.
Wiedział teraz, że w ostatecznym rachunku
jedna rzecz się tylko liczy — świętość”.
Graham Green, Moc i chwała
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiCzęść I
Stryjowstąpienie
Śmiertelny wstyd
Zadzwoniłem do ojca Jana na początku stycznia. Spodziewałem się, że wrócił już z Jamnej. Byłem zagrzebany w pisaniu książki i brakowało mi pewnego znaczącego ogniwa.
— Ojcze, czy mogę zająć chwilę?
— Mów, jestem co prawda dziesięć minut po operacji, ale proszę... — jego głos był niepokojąco spokojny. Jak u zawałowców, których olśniło, że nie ma już co się denerwować i spieszyć.
— Jakiej operacji?
— Miałem usuwaną kataraktę. Bardzo się jej obawiałem. Mój stryj umarł po niej. Wiesz, dzisiaj to właściwie zwykły zabieg, po godzinie można iść do domu. Dawniej nacinało się gałkę oczną na długości 5 centymetrów i wsadzało sztywną soczewkę, a dziś to tylko 2 milimetry. Wtedy po operacji leżało się w zaciemnionym pokoju trzy dni i nie można się było ruszyć. Mój stryj, przedsoborowy kapłan, nie był nawykły, aby wołać o basen, dlatego nie poprosił i... zrobił pod siebie. Pielęgniarka w odwecie, w zimowy dzień, ostro wietrzyła salę. Stryj dostał zapalenia płuc i zmarł. Oczywiście, mówię ci to na ucho...
— Według mnie jest to historia jak najbardziej do opowiedzenia innym. Bardzo ludzka. W wielu wymiarach. Wstyd prowadzi nas często do katastrofy, zarówno gdy chodzi o choroby naszego ciała, jak i duszy. Stryj już nie żyje, patrzy na to z góry i śmieje się, a żywym ta opowieść może się przydać.
— Pomyślimy. Chciałeś o coś zapytać?
— Nie mam serca teraz ojca męczyć. Niech ojciec da mi sygnał, jak dojdzie do siebie...
Odłożywszy komórkę, odszukałem na półce zieloną książeczkę „Pióro plebana”, wydaną w 1986 roku przez pallotynów. Już kiedyś ją dokładnie przegryzałem, przygotowując się do różnych rozmów. Dobrze pamiętałem, że tam jest źródło zjawiska znanego jako „Jan Góra”. Książeczka to szumna nazwa dla kilkudziesięciu doszczętnie rozklejonych, pozakreślanych karteczek, w okładce z rysunkiem plebanii w Paleśnicy. Właściwie nie muszę jej czytać, przebiegam tylko różnokolorowe zaznaczenia.
„Usiłując zrozumieć cokolwiek z tej drogi, którą już od wielu lat idę, potykam się o pióro i wracam do Paleśnicy, na plebanię. Moje korzenie sięgają właśnie tam, i tamto miejsce, wbrew metryce, uważam za właściwe miejsce mego urodzenia, ponieważ stamtąd wyniosłem, o czym miałem się dopiero z czasem przekonać, zaszyfrowany tajemnie plan”.
Przeglądam dalsze fragmenty i uświadamiam sobie, że wszystko, co działo się przez kolejnych trzydzieści lat w życiu ojca Jana, było właściwie dopowiedzeniem tej historii. Niesamowite.
Na biurku Jana Góry leżał zawsze złoty waterman, wieczne pióro z zacementowaną atramentem końcówką. Nikt nie chciał go przyjąć do naprawy, więc latami to pióro leżało bezużyteczne. Ale dzięki niemu powstała przed laty ta książeczka. Niewydolność pióra miała swoje symboliczne wymiary. Kryła się za nim opowieść nie do opowiedzenia. Z wielu względów. Góra opowiedział wtedy pewne strzępy dramatu swego stryja, coś odsłonił, ale nie do końca. Choćby dlatego, że negatywnymi bohaterami tej opowieści były osoby ze stanu duchownego, a ojciec przecież z natury nie znosi złego opowiadania o księżach. A poza tym ta opowieść rozwijała się w czasie.
Pośmiewisko i kłosy zboża
— Pisząc słowa w „Piórze plebana” o zaszyfrowanym tajemnie planie życia, nie zdawał sobie ojciec sprawy, że wypowiada proroctwo na temat samego siebie. Myślę, że wtedy oznaczały dla ojca fakt, że tam, w Paleśnicy, zrodziło się ojca powołanie. Ale przez te trzydzieści lat wydarzyło się tyle zadziwiających spraw, że ojca drogę można nazwać STRYJOWSTĄPIENIEM. I jest to tajemnica...
Mój stryj. Ksiądz Jan Góra
Taki kościół przejął stryj wraz ze swoim poprzednikiem ks. Janem Wiejaczką, którym się opiekował aż do śmierci.
Synku, bo kto wzgardzi Bożą łaską, ten dostanie w dupę laską.
Upokorzenie — krótkie spodenki, wystające majtki i spuchnięte oko od ukąszenia pszczoły
— Bolesno-radosna... Nigdy nie przypuszczałem, że moje kapłaństwo tak bardzo będzie przypominało jego. Kochałem go i fascynował mnie, ale tak naprawdę myślałem, że jako kapłan zajdę znacznie wyżej, to znaczy, że moje kapłaństwo będzie wolne od ograniczeń przedsoborowych czasów i galicyjskiej przestrzeni. Poszedłem do dominikanów, jakby na innego księdza. Wyzwolonego z tych wszystkich balastów, które ciążyły nad kapłaństwem stryjowym. Należał do pokolenia kapłanów galicyjskich zwanych agricole cum facultate sacrificandi, rolnikami obdarzonymi prawem sprawowania sakramentów. Pokolenia odchodzącego, które moce swego kapłaństwa lokowało w ziemi. Ja byłem zafascynowany inwestowaniem w człowieka.
— Co ojca w stryju tak urzekło, że zapragnął ojciec zostać kapłanem?
— Zaangażowanie w sprawę Bożą. Uczestnictwo w innej przestrzeni, dostęp do innych światów...
— To trochę abstrakcyjne. Do młodego człowieka fascynacja wdziera się poprzez jakieś obrazy, zdarzenia.
— Przedmiotem mojego podziwu była miłość we wszystkim, co robił. Zabierał mnie na przechadzki. Niezapomniane spacery po wsi do chłopskich domów. Chadzaliśmy też polami, między zbożem. I było wtedy tak dobrze i uroczyście. On, stary ksiądz, radował się jak dziecko, że zboże takie ładne i że ma kłosy pełne i ciężkie... Nauczył mnie spotkań z przyrodą. Pokazał mi pierwsze w życiu źródełko. Stryj nie był mistrzem słowa, pomimo że kiedyś zapraszano go z kazaniami odpustowymi. Mówił niewiele, w rozmowach z ludźmi był nieporadny, jakby zakłopotany. Ale słuchał. I to było dla ludzi najważniejsze. Po prostu był.
— No dobrze, ale ojciec napisał: „Żył jako pośmiewisko i przykład nieumiejętności życia w swojej rodzinie i w swojej parafii. Nigdy nie ułatwił okazywania ciepłych dla siebie uczuć, pozostawiając to wielkodusznej wyobraźni serca, gotowej wznieść się ponad błahostki”. I dalej: „nigdy też nie przypuszczałem, że właśnie on pozostanie w mej pamięci jako wzorzec, więcej jako przesłanie”. Co się zatem stało?
Nocny szloch
— Pewnej nocy usłyszałem płacz... Nie mogłem zasnąć, pewnie objadłem się jabłkami, i wtedy usłyszałem szloch stryja — szloch przerywany modlitwą. Próbował napisać list, by wytłumaczyć się z wytaczanych przeciwko niemu zarzutów... Fatalnie mu szło to pisanie. Pismo miał szkaradne i nie potrafił się obronić przed podłościami, które dotykały.
— Jakie to były podłości?
— Donosy... Że kieruje się prywatą, że pomaga rodzinie... Że stary... Byłem wtedy bardzo młody. Ten jego żal odbierałem jakby ogólnie. Szesnaście lat po jego śmierci, kiedy pisałem „Pióro plebana”, chciałem się dowiedzieć, jakie były przeciw niemu zarzuty. Dotarłem do teczki personalnej stryja w kurii. I nie znalazłem tam nic wielkiego. Za mało, żeby wytłumaczyć jego płacz. W zasadzie dwa donosy na stryja, jeden o tym, że proboszcz pomaga z „plebańskiego” jakiemuś człowiekowi, „a to się informatorowi, jak i całej parafii, bardzo nie podoba”, a drugi o tym, że pasącym bydło poza granicami parafii nie odpowiada godzina mszy świętej, bo po zapędzeniu bydła do obór nie mogą zdążyć na mszę... Pomyślałem, że musiał tu być ktoś przede mną i wyczyścił teczkę. Ale jaki miałby w tym interes? A może te zarzuty to tylko wytwór zalęknionej starczej wyobraźni stryja, która nie nadążała za tym, co nowe i postępowe? Myślę, że płakał nad sobą. Nad swoim niedołęstwem. I nad tym, że był w tym niedołęstwie samotny. Ludzie, o których myślał, że mu pomogą, odpłacając za miłość, znaleźli interes i zabawę w jego wyszydzaniu. Nikt się za nim na starość nie ujął. Pisałem tę książkę przed laty jako jego obronę, gdyż ten jego modlitewny szloch dobiegał mnie bardzo długo.
— Zastanawiam się, ojcze, na ile ojca kapłaństwo zrodziło się z zauroczenia posługą stryja, a na ile było wynikiem jakiegoś wyrzutu sumienia, zobowiązania do podparcia chylącego się Kościoła, którego obrazem był zniedołężniały kapłan... Jego nocny szloch. Czy tak się nazywa ojca powołanie?
— Nie wiem, czy to się da ująć w procentach. Myślę, że jego niedołęstwo i samotność w żaden sposób nie opisują wystarczająco mojej decyzji, bym został księdzem, ale i pewnie sama jego miłość do świata nie wystarczyłaby. Pan Jezus też pociąga swoją miłością, ale wielu, którzy za Nim idą, porusza szczególnie Jego samotność i droga krzyżowa.
— Poszedł ojciec do dominikanów, co nie było marzeniem stryja.
— Nie, jego marzenie było proste. Miałem zostać księdzem diecezjalnym, a po jakimś czasie proboszczem, który przygarnąłby go na swoją parafię jako rezydenta. Stryj marzył o tym, by mi pomagać w parafii i w ten sposób dożyć szczęśliwej starości. Tak się nie stało. Z jednej strony, zadecydował mój kontakt z dominikanami w Prudniku, a z drugiej, wstępując do zakonu, chciałem uniknąć losu stryja — samotnego i wyszydzonego kapłana, który na starość nie bardzo mógł liczyć na pomoc ze strony parafian i Kościoła, bo nastały inne czasy, nikt nie chciał się narażać nowemu proboszczowi.
— Ale myślę, że były jeszcze inne powody ojca wstąpienia.
— Tak, jeden z nich to mój ksiądz katecheta, który się ożenił. Został potem urzędnikiem stanu cywilnego i udzielał ślubów. W miasteczku powiadano, że tak czy owak nie ma ślubu bez księdza. Ślubu zawsze udziela ksiądz.
— To znów określa ojca kapłaństwo jako RATUNEK. Ojciec czuł się od początku obrońcą, tak jakby ojciec chciał łatać dziury w statku. Czy ojcu nie zapaliły się lampki ostrzegawcze? Tu Kościół źle traktuje swego kapłana, tam kapłan występuje...
— Nie, to nie budziło moich obaw. To nie było żadnym argumentem w stosunku do dobra, które widziałem w Kościele.
— Był jeszcze element objawienia innej natury. Lekko humorystyczny.
— Tak, zanim zdążyłem pomyśleć, że chciałbym zostać księdzem, objawiła to światu gosposia stryja, Honorka. Kiedyś wlazłem pod łóżko w pogoni za kotem, a ona krzyknęła: „Jasiek, zostaw kota. Ty masz być księdzem!”. To zwiastowanie odbyło się w sposób mało uroczysty i mało poważny. Może miało to jakiś wpływ na to, że mój styl posługi kapłańskiej jest dla niektórych, delikatnie mówiąc, nietypowy.
— Czy Honorka służyła potem u nowego proboszcza?
— Nie, wziął sobie nową, Justynę, która zginęła tragicznie. Wpadła pod autobus, przechodząc z kościoła do plebanii, która była po drugiej stronie szosy. Stryj był stary, kiepsko chodził, czasem Honorka podała mu rękę i szli do kościoła, i jego następca kpił sobie, że oto małżeństwo mistyczne.
Ostatni i jedyny
— Jest znaczące, że ostatnią mszę stryj odprawił u dominikanów. Czyli w jakiś symboliczny sposób przygarnął go ojciec „na swoją parafię”.
— Tak, w naszym klasztorze w Krakowie, w bocznej kaplicy Świętego Krzyża w przeddzień pójścia do szpitala na operację oczu. Służyłem. Byliśmy sami. No i oczywiście Aniołowie. Jeden z nich „zaniósł tę ofiarę na ołtarz w niebie przed Oblicze Boskiego Majestatu... abyśmy otrzymali obfite błogosławieństwo”. Tak słabo już widział, że wszystko, co było możliwe, czytałem. Ewangelię zaczął jedynie. Ja, chociaż wtedy nie byłem nawet diakonem, musiałem ją skończyć. Ledwie stojąc na nogach i trzymając się ołtarza, zwracał się ku mnie jako ku jedynemu reprezentantowi Ludu Bożego, oczekując odpowiedzi i udzielając błogosławieństwa. Byłem ostatnim i jedynym.
— Zawsze ojciec powiada mi, że msza jest centrum ojca życia, że główna myśl każdego dnia to, jak ją zorganizować. Czy czuje się jakoś ojciec przez tę mszę naznaczony? Ojciec wtedy szedł drogą ku kapłaństwu. Najpierw dane było ojcu zaznać smaku słabości...
— Tak, smak słabości. On był nie tylko w czasie tej mszy. Potem odwiedzałem stryja w szpitalu. Pewnego dnia poprosił mnie, bym go ogolił. Nie miałem w tej materii doświadczenia. Taką przysługę wyświadczałem pierwszy raz w życiu, sam od niedawna się goliłem. Nie bardzo to mi się powiodło, zapychającą się co rusz mydłem żyletką gładziłem jego pomarszczoną twarz, aż w końcu biała piana zaczęła zabarwiać się na czerwono. „To nic, nie przejmuj się” — powiedział. Nie było w tym żadnego wydziwiania, tak samo jak w poproszeniu mnie o tę przysługę. Uczył mnie w tamtej chwili stawania się człowiekiem i kapłanem. Gdy przyszedłem po raz drugi, by go ogolić i zdać mój egzamin poprawkowy, okazało się, że się spóźniłem. Był wczesny ranek, pierwszy dzień nowego roku 1970. Pielęgniarka nie chciała mnie wpuścić, twierdząc, że jestem niepotrzebny...
— Kiedy się ojciec dowiedział o prawdziwym powodzie śmierci, o wstydzie stryja?
— Wtedy, od pacjentów z oddziału okulistycznego.
— A czy był ojciec u stryja już po operacji?
— Ostatni raz go widziałem przed operacją. Podobno nocą wołał jakiegoś Jaśka.
— Czy wcześniej ktoś z ojca bliskich umarł?
— Nie, to była pierwsza śmierć, jaką przeżyłem. I to od razu kogoś tak dla mnie ważnego. Po pogrzebie stryja, który odbył się w niesamowitej aurze — ciepły styczeń, zwariowany jak tego roku — wyjechałem, strząsając pył, a raczej błoto, z butów i nogawek. Przysięgałem w duszy, że nigdy do Paleśnicy nie wrócę. Nie tak wyobrażałem sobie pogrzeb księdza, który czterdzieści lat poświęcił tej parafii. Biskup nie raczył przyjechać ani przysłać oficjalnego delegata.
Raj odzyskany
— Ale wrócił ojciec do Paleśnicy, by przeżyć przygodę, której ojciec w najśmielszych snach nie przewidział.
— Wbrew zapowiedziom parę razy jeszcze w okolice Paleśnicy wróciłem, już jako kapłan. Musiałem odprawić tu mszę, przy ołtarzu, przy którym tysiące razy stawał mój stryj, przy którym służyłem jako ministrant. Parę razy też byłem tu z młodzieżą na obozach wędrownych. Ale nie mogłem podejrzewać tego, co stało się w roku 1991, że miejsce mojej goryczy stanie się przestrzenią mojej największej radości. „Niewdzięczna ziemia”, która wzgardziła mną, wzgardzając stryjem, odpłaciła mi też dobrem.
— Stała się rajem odzyskanym.
— No tak... Chciałem na sylwestra 1991 roku pojechać gdzieś z młodzieżą w Tatry. A wtedy ojciec Tomasz Pawłowski, legendarny prawie dwumetrowy „Kruszyna”, powiedział: „Ty snobie, twierdzisz, że masz wyczucie formy, a jedziesz na Krupówki... Jedź na Jamną”.
— Dlaczego powiedział akurat na Jamną, a nie do Paleśnicy?
— Bo on to miejsce znał. Tomasz każdą dziurę w Polsce przetarł swoją stopą i portkami. Bywał tam ze swoją młodzieżą.
— Czyli w pewnym sensie to on odkrył Jamną...
— No niestety, nie byłem Kolumbem. I sprzedał mi to jako swój sekret duszpasterski. Powiedział: „Jedź na Jamną, tam jeszcze pamiętają twojego stryja księdza”. Zatkało mnie. Pamiętają? Być może, ale od najgorszej strony. Głos Tomasza nie dał mi spokoju. Coś obudził. Uruchomił podświadomość.
Zaczęło się fatalnie. Z trzydziestu osób deklarujących chęć wyjazdu raptem ostało się pięć: cztery dziewczyny i jeden chłopak. Co ja z nimi będę tam robił? Któregoś dnia, idąc w rozpaczy do sklepu po wódkę... Maria Talarczyk, która była w tej czwórce dziewcząt, twierdzi, że szedłem po chleb. Nieważne, każda legenda ma różne wersje. Człapiąc, napotkałem dwóch miejscowych, którzy zapytali: „Co ksiądz taki zbolały, czego księdzu do szczęścia brakuje?”. „Gdybym miał jakąkolwiek budę na własność, to wziąłbym się do roboty, a nie łaził po wsi...”, odpowiedziałem.
— Czyli miał już ojciec plan zdobycia tej budy, przed zejściem do wsi...
— Nie, nie wiem, skąd mi się to wyrwało, nie byłem jeszcze wtedy zapamiętałym budowniczym. Gdyby nie to pytanie paleśniaków, to pragnienie nie dobyłoby się ze mnie. Myślę, że ono wezbrało po Światowym Dniu Młodzieży na Jasnej Górze. Nasze duszpasterstwo odniosło wielki sukces. Zaistniało publicznie. Chyba podświadomie zrodził się we mnie instynkt kapłana-kwoki, który wie, że musi zagarnąć pod skrzydła swoje pisklęta. Musi je zgromadzić, a nie uda się to, jeśli im nie zapewni schronienia. A gdy to pragnienie się poczęło, to potem poszukało sobie ziemskiej materializacji. Życiowe scenariusze są na usługach naszych marzeń. Ziarnem są marzenia.
— I dokonał się cud. Jak to ojciec ciągle powtarza — górale Górze podarowali górę.
— A potem ten cud wyzwolił cały łańcuch cudów otwierania ludzkich serc i portfeli, co pozwoliło przemienić spacyfikowaną przez Niemców w 1944 roku wioskę, która miała raz na zawsze umrzeć, w miasteczko nadziei, w którym młodzi, i nie tylko, zdobywali wiarę.
Troska o prawdę
— Napisał o tym ojciec książkę „Pijani Bogiem”. Bo tylko w kategoriach mistycznego upojenia można było o tej przygodzie opowiedzieć. O budowie Domu Wiary św. Jacka.
Jeden z pokoi w tym domu nazwał ojciec „pokojem stryja”, no i dolepił ojciec parę słów wspomnienia. Wzruszył się ojciec, że wraca na ziemię stryja.
— Tak, i wysłałem tę książkę biskupowi Tarnowa Józefowi Życińskiemu, do którego diecezji należała Paleśnica. Parafia stryja. Sądziłem, że biskup jakimś ciepłym słowem w cudzysłowie zrehabilituje stryja, myślałem, że uraduje się tym moim raportem, że miłość zwycięża nad czarnymi snami z przeszłości. Niestety, list, który od niego otrzymałem, był szalenie gorzki w wymowie. Najpierw mnie zmroził, a potem rozdrapał na powrót ranę.
— Mógłby mi ojciec pokazać ten list?
Drogi ojcze Janie, dziękuję za egzemplarz „Pijani Bogiem”, z jego entuzjastami spotkałem się jeszcze przed otrzymaniem tomu. Cieszę się, że jego recepcja w kręgu młodych czytelników jest równie serdeczna i serdecznie gratuluję ojcu stylu, w którym poetyka osobistego kontaktu z Bogiem staje się zaproszeniem do wejścia dla innych w tę samą przestrzeń Bożej bliskości. Jako że struktura eklezjalnej poetyki czasem wchodzi w konflikt z biurokracją, mogą się pojawiać głębokie różnice przy ocenie niektórych osób. Jedna z takich różnic występuje w przypadku biografii księdza Jana Góry, proboszcza z Paleśnicy. Otóż dostępne mi dane wskazują niestety jednoznacznie, że prowadził on działalność w PAX-ie w tym okresie, gdy łamano kapłańskie charaktery.
— Działalność, działalność!... Wiejski proboszcz chowający 20 krów, konie, świnie, kury prowadził działalność... Sprowadzał „Słowo Powszechne” i „Za i Przeciw”, bo nic innego nie było. No czytaj dalej...
Stąd też rezerwa kurii tarnowskiej w czasie pogrzebu nie wynikała z biurokratycznych uprzedzeń, lecz z troski o prawdę. Kiedy przy trumnie defilował przedstawiciel PAX-u ze specjalnym wieńcem, który w tamtych czasach miał smutną wymowę, milczenie nieobecności było wtedy jedyną formą wyrażenia dystansu wobec działań naznaczonych skądinąd piętnem dramatu. Bolesne to, ale niestety prawda nie zawsze chce się podporządkowywać kanonom poetyki. Wierząc, iż piękno można odkrywać nawet w pejzażu naznaczonym przez zdradę i ból, które nie przekreślają całkowicie wartości człowieka, łączę słowa serdecznych pozdrowień w Chrystusie. Józef Życiński Biskup.
— A więc zamiast rehabilitacji stryja, nadeszły słowa zawoalowanego potępienia. Myślę, że wielu młodych czytelników w ogóle już nie rozumie, o co tu chodzi. Jaki PAX? Dlaczego słowo oznaczające pokój staje się tutaj paragrafem, z którego skazuje się stryja.
— PAX oczywiście był wielkim problemem dla Kościoła powojennego w Polsce. Organizację założył Bolesław Piasecki, który uważał, że można pogodzić ogień z wodą, że można służyć Kościołowi i komunistycznemu państwu, które ze swej natury dążyło do zniszczenia Kościoła i wytępienia religii w społeczeństwie. Oczywiście strategia PAX-u została oceniona negatywnie, prymas Wyszyński nie dawał się nabrać na żadną współpracę z Piaseckim, nazywając go jednoznacznie szkodnikiem i grzesznikiem... ale nie ulega wątpliwości, że niektóre działania PAX-u niosły jakieś dobro. Książki, które PAX wydawał, budowały wiarę wielu ludzi. To jest skomplikowana rzeczywistość. Ale tu nie o to chodzi. Mój stryj nie był żadnym działaczem PAX-u, a jedynie utrzymywał kontakty z ludźmi, którzy do niego przynależeli. Bo wzorem Pana Jezusa nie przekreślał nikogo. Nie da się być w życiu konsekwentnym. Sam prymas Wyszyński, który osądzał PAX bardzo ostro, przyjaźnił się i cenił Jana Dobraczyńskiego, a ten, jak wiadomo, PAX firmował. Zresztą to jest ogromny temat w chrześcijaństwie, w życiu każdego człowieka, czy i jak utrzymywać kontakty z ludźmi, którzy w jakiś sposób mogą być źródłem zgorszenia. Papieża też wielokrotnie oskarżano o to, że spotykał się z ludźmi, którzy wlekli za sobą jakieś winy. Za Arafata terrorystę, za Kurta Waldheima nazistę, za Fidela Castro komunistę etc. Gdyby Jana Pawła II rozliczono za wszystkich „gorszycieli”, z którymi się spotkał... Ale to absurd! Albo się wierzy w uzdrawiającą moc dobra, albo bardziej wierzy się w zaraźliwą moc zła. Ci, którzy dbają o „czystość kontaktów”, z reguły wpadają w faryzeizm. A ile razy ja dostawałem za to, że na Lednicę „wpuściłem” Marka Kotańskiego czy prezydenta Komorowskiego...
— I jak ojciec przełknął tę gorzką pigułkę?
— Napisałem list do biskupa.
— Nie uniósł się ojciec honorem?
— Gdyby to mnie dotyczyło, pewnie bym tak zrobił. Tu chodziło o człowieka, o którego czystości i uczciwości byłem absolutnie przekonany. Nie potrafiłem powstrzymać emocji. Chcesz, to przeczytaj...
Przewielebny i Drogi Księże Biskupie!
Dziękuję za trudny dla mnie list. Dotyczy on człowieka, któremu po Panu Bogu i Rodzicach najwięcej w życiu zawdzięczam. To on pokazał mi drogę, którą idę do dziś.
List Księdza Biskupa obudził we mnie struny, które wyciszałem przez lata, struny żalu, poczucia niesprawiedliwości i posądzeń pod adresem niedołężnego starca. Dla tych wszystkich, którzy go znali osobiście i chociaż raz widzieli na oczy, formułowane zarzuty są po prostu śmieszne. Najzwyczajniej fizycznie do niego nie przystają.
Z odpisaniem na list czekałem, aby ochłonąć, aby raz jeszcze zmierzyć się z dramatem, aby odszukać ludzi, którzy mogliby coś na ten temat powiedzieć, zaświadczyć.
Dramat osoby stryja polegał na tym, że po trzech latach współpracy z księdzem wikarym poprosił biskupa o pozostawienie go na dłużej. Wikary czuł się w Paleśnicy dobrze i prosił stryja, aby wstawił się za nim u biskupa. Co też stryj uczynił. I wówczas wszystko się odmieniło. Młodszy kapłan objawił w stosunku do starca okrucieństwo syna, któremu ojciec, przepisawszy majątek, stał się nienawistny. Teraz stary proboszcz stał się już do niczego niepotrzebny. Młody i rzutki wikary zdobył całkowicie zaufanie biskupa. Na początku ksiądz Zdzisław Gierałt przyjaźnił się z naszą rodziną, bywał u nas, w Prudniku na Śląsku, a w archiwum rodzinnym znalazłem kilkanaście listów okolicznościowych od niego. Później ta przyjaźń zamarła i przerodziła się we wrogość.
Piszę o tym przedziwnym zjawisku, aby przybliżyć podłoże dramatu. W sierpniu bieżącego roku przyszedł do mnie człowiek, kiedyś ogromnie zaufany księdza Gierałta, aby się wytłumaczyć z tego, że na polecenie następcy stryja wpisywał niepochlebne treści na temat naszej rodziny spędzającej wakacje na plebanii w Paleśnicy do kroniki parafialnej. Nadużywanie przez rodzinę gościnności plebanii — to był również jeden z zarzutów w stosunku do stryja.
Tymczasem wakacyjne pobyty członków naszej rodziny na plebanii były stawianiem się do nieodpłatnej pracy, podczas kiedy inni jeździli na kolonie i obozy nad morze i w góry do miejsc bardziej atrakcyjnych. Ja sam kopałem rowy pod wodociąg na plebanię, kaligrafowałem duplikaty metryk dla Kurii, pasałem plebańskie bydło, pomagałem w żniwach, a wcześniej nosiłem śniadania i podwieczorki żniwiarzom, podawałem snopki w stodole i chodziłem po robotników do pracy na plebańskich polach. Podobnie albo jeszcze bardziej pracowali inni.
Doszedłem zatem do wniosku, że urabianiem negatywnej i kompromitującej opinii o śp. stryju plebanie paleśnickim zajął się z nakładem sporej energii i niemałym, jak widać, skutkiem jego następca.
Jeżeli w podobny sposób powstawała opinia o stryju jako działaczu paxowskim... i jeśli źródło informacji jest to samo, to mam wszelkie podstawy, aby traktować ją jako nieprawdziwą, a wygodną, aby usprawiedliwić wszelki brak miłosierdzia w stosunku do starca, potrzebującego pomocy, a nie osądu. W dniu 5 stycznia 1970 roku na cmentarzu w Paleśnicy grzebano człowieka, kapłana, a nie działacza, i nie ideologię.
Wiem od samego stryja i innych członków rodziny, że nigdzie do niczego nie należał. Księdzem patriotą nie był, a do PAX-u księży nie przyjmowano.
— Młodzi też dziś już pewnie nie wiedzą, co to „księża patrioci”.
— Też tak myślę...
— Związek Księży Patriotów, powołanych przez Urząd Bezpieczeństwa do wspierania „władzy ludowej”. No to czytaj...
Być może, że tą paxowską działalnością była zgoda na sprzedawanie pod kościołem w niedzielę po mszy św. paxowskiego tygodnika „Za i Przeciw”, którego prenumeratę załatwił brat Wojciech z Brzeska, jako jedynie wtedy dostępnego pisma religijnego.
Być może, że paxowską działalnością było to, że odwiedzali go dwaj redaktorzy „Kierunków” w latach sześćdziesiątych, pochodzący z jego rodzinnych stron, z tej samej szczepanowskiej parafii, którzy, widząc mizerię jego życia, usiłowali mu po ludzku pomóc (...) w dotarciu do lekarza (...).
Drogi Księże Biskupie, poniżenie i bezradność tego człowieka oglądałem na własne oczy. Jego samotność i izolację... Ja sam widziałem, jak po zakończeniu proboszczowania dostawał jeść osobno, w swoim pokoju, na blaszanej misce i na gazecie... aby nie plątał się niepotrzebnie po plebanii. To nie była poezja. (...)
Nie mogąc którejś nocy zasnąć, usłyszałem jego bezsilny płacz w pokoju za ścianą, kiedy próbował coś napisać do ówczesnego biskupa i nie mógł tego uczynić, ponieważ starcze ręce odmówiły mu posłuszeństwa. Niechże ten mój list będzie tym nienapisanym wtedy przez niego. I tak proszę go potraktować.
Stąd też słowa o działalności paxowskiej — w stosunku do człowieka poruszającego się z trudem o lasce... On, który mówiąc, twarz zasłaniał chusteczką, tamując wybuchy chronicznego kaszlu. Jego po prostu trudno było ludziom pokazać. Sam przecież słyszałem i widziałem naigrawanie się następcy, przedrzeźniającego mojego stryja, jego chód, pokręconą sylwetkę i kaszel. To było żenujące. Nawiasem mówiąc, mam nadzieję, że nie wedle tej miary będą chowani ludzie oddani Kościołowi, którzy w różnych czasach i większej jeszcze skali współpracowali z PAX-em, tam drukowali czy odbierali paxowskie nagrody. (Zresztą historia powtarza się dzisiaj, gdzie w pewnych kręgach należy do dobrego tonu współpraca z laickimi instytucjami czy mass mediami, które nie grzeszą nadmierną przyjaźnią i szacunkiem wobec Kościoła).
Ileż stryj przecierpiał z powodu tej dorobionej mu gęby paxowskiej, sam widziałem. Wiem to wszystko również od niego samego. (...)
Kochany Księże Biskupie!
Długo nosiłem się z napisaniem tego listu, a napisawszy, długo czekałem. Pokazywałem go starszym ojcom, wyciszając emocje i ważąc słowa. Ostatecznie wysyłam, aby nie zrezygnować z obrony kogoś, kogo wytłumaczenia do końca nikt nie wysłuchał i kto dzisiaj już sam bronić się nie może. (...)
Myślę, że Miłośnikowi Prawdy moje dopowiedzenie i moje widzenie osoby i sprawy stryja nie przeszkodzi w budowaniu dnia jutrzejszego.
Piszę to, bo dzięki Opatrzności Bożej sam wróciłem na ten teren z entuzjazmem, i bardzo pragnąłbym, aby było to wspólne budowanie Boże, bez cienia osobistych obciążeń.
Załączam wyrazy przywiązania i swojego oddania w Chrystusie.
— I co, serce biskupa się skruszyło?
— Nie bardzo. Zresztą sam oceń:
Tarnów 24 10 1994 roku.
Drogi księże Janie, dziękuję za list i rozumiem trudne księdza wybory, pełne rozterek. Ufam, że kiedyś, gdy się spotkamy, pomówię o wszystkim, co boli, a co niezręcznie przelewać na papier. Moja sytuacja jest o tyle trudniejsza, że jako biskup mam być ojcem wszystkich, unikać czarno-białych schematów, rozumieć księdza Górę, jak i tych, którzy mieli do niego wiele zastrzeżeń. Ta życiowa kwadratura koła jest bardzo trudna, nie musi jednak znikać z niej prawda, choćby była bolesna. Pozdrawiam księdza bardzo serdecznie.
Józef Życiński Biskup
— Rozumiem, że tą „nieznikającą bolesną prawdą” jest związek stryja z PAX-em. Arcybiskup Józef Życiński był ostrym sędzią ludzi uwikłanych w historię. Pamiętam, jaką burzę wzbudził jego list pasterski, w którym przyrównywał PZPR do NSDAP. Gdy był już arcybiskupem lubelskim, jego podejście do lustracji i teczek przeszło pewną zmianę i stał się bardziej „rozumiejący” dla rozmaitych ludzkich uwikłań. Wystarczy przypomnieć sobie jego wypowiedzi w sprawie podpisania deklaracji o współpracy profesorów Belki i Wolszczana, które składali przy okazji zagranicznych wyjazdów stypendialnych, czy też uwikłanego we współpracę z SB wybitnego biblisty księdza profesora Michała Czajkowskiego.
— Aż w końcu ktoś sprawdził Józefa Życińskiego. Okazało się że był traktowany jako tajny współpracownik o pseudonimie „Filozof”. Materiały zawierały informację o ponad 10-letniej współpracy. Co prawda nie zachowała się teczka agenta, więc nie wiemy, co było jej treścią. Mnie to nie bardzo obchodzi, gdyż interesuje mnie jako kapłana to, co w człowieku piękne, a nie ohyda, grzech, momenty upadków. Ciekawe, czy w tym późniejszym okresie życia wydałby równie ostry osąd nad moim stryjem. Jest paradoksem, że biskup, który taką wagę przykładał do prawdy archiwów, sam padł poniekąd ofiarą... Zmarł młodo. Niektórzy powiadają, że serce nie wytrzymało.
— Czy kiedyś doszło do rozmowy, w której powróciliście do tej sprawy? Biskup był przecież na Jamnej.
— Nie, nie doszło wtedy do rozmowy na ten temat. Nie wiem, chyba jako gospodarz chciałem, aby wizyta była radością dla wszystkich, którzy w niej uczestniczyli.
— Odnoszę wrażenie, że ojciec bardzo często pewnych spraw do wyjaśnienia nie porusza w rozmowach, tylko pisze listy, książki, dokumentuje w różnoraki sposób.
Mój poemat nie zmienił patrzenia biskupa na stryja. Od lewej strony u dołu tarnobrzeżanin, ojciec Andrzej Chlewicki
— Coś w tym jest. Kiedy spotykam drugiego człowieka, zawsze mi żal, że celne, czasem złośliwe słowo może zniszczyć spotkanie. Listy są ważniejsze, bo człowiek w nich waży słowo.
— Listy arcybiskupa Życińskiego nie bardzo o tym świadczą. A czy spotkał się ojciec z księdzem Gierałtem już po śmierci stryja?
— Można powiedzieć, że go widziałem. Pewnego razu zaszedłem na plebanię, przyjął mnie w uchylonych ledwo drzwiach. Nie wpuścił za próg. Nie było żadnej chęci do rozmowy, a ja nie zamierzałem go zmuszać do wyznań.
— On jeszcze żyje?
— Nie, zmarł w 1990 roku na apopleksję.
— Czyli nie dożył ojca „powrotu na Jamną”. Może ten powrót był wcześniej niemożliwy?
— Być może. Być może...
Pocałunek żebrzącego o niebo
— Pokażę ci list stryja, który ktoś mi podarował przed dwoma laty. Stryj pisze w nim o śmierci Józefa Łukasiewicza, dziewiętnastowiecznego pozytywisty i agnostyka, który był jego nauczycielem i dyrektorem w szkole. Na starość przygarnął go do siebie na plebanię. I tak pan Józef stał się jednym z domowników. Łukasiewicz pełnił posługę sekretarza stryja, prowadził mu kancelarię. Józef Łukasiewicz był dalekim krewnym tego słynnego Łukasiewicza od lampy naftowej i bardzo ciekawą postacią. Co istotne, miał pewne trudności z uwierzeniem Panu Bogu. Na mszę świętą nie chodził, ale aby nie gorszyć nikogo, siadywał na ganku plebańskim i poprzez gościniec i otwarte drzwi kościoła wysłuchiwał mszy świętej. To on był świadkiem zwiastowania mi przez Honorkę mego powołania. No masz, czytaj...
Wielmożny panie inżynierze, przepraszam, że nie odpisałem zaraz na list, ale w okresie świąt miałem dużo pracy. Proszę więc mnie usprawiedliwić, tym bardziej że mój sekretarz, który mi we wszystkim pomagał, we wszelkiej pisaninie, wiedząc dobrze, że pisać nie lubię, śp. Józef Łukasiewicz, mój dawny kierownik ze Szkoły Powszechnej, zmarł u mnie na plebanii 24 listopada 1954 roku na zawał serca. Chorował krótko...
— Ojcze, to jest długaśne, ja już nie potrafię czytać rękopisów. Co jest takiego w tym liście?
— Czytaj, czytaj...
Pamiętam, jak raz jeszcze za okupacji niemieckiej, gdy mój wikary odprawiał w niedzielę nieszpory, siedząc na polu, śp. Dyrektor wsłuchiwał się w melodię i tekst psalmów Dawida. Tak go to wzruszyło, że zapytał: „Zastanawiam się, Janku, czy dobrze spędziłem swoje dotychczasowe życie”.
Chociaż nie lubił prowadzić ze mną dysput religijnych ani wspominać o śmierci, to przecież areligijny nie był. W niedzielę i święta słuchał mszy św. I nie czekając na kazanie, wychodził z kościoła.
— To były czasy, gdy kazanie było po mszy.
W dni powszednie wchodził do kościoła, pokłonić się Panu Bogu. Znałem Dyrektora dobrze i wiedziałem, że to homo naturalista bonus. Taki naturalista, który do Pana Boga z jakichś powodów ma uprzedzenia, bo jakiś ksiądz prowadził się niemoralnie i był zgorszeniem dla ludzi. Powiadał: „Janku, dawniej inaczej żyli księża, a ty żyjesz tak prosto i dlatego cię polubiłem”. Myślałem, wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko dyrektor przystąpił do sakramentów św. Gdy więc zachorował, odwiedzałem go kilka razy, pytając go o poprawę zdrowia. Odpowiadał mi, że z każdym dniem czuje się lepiej, tylko że taki jest słabiuteńki. Myślałem z początku, że to jakaś grypa, może przejdzie. (...) Gdy 21 listopada na godzinę drugą powróciłem ze szkoły, gosposia oświadczyła mi, że dyrektor jest jakiś słaby, bo nie zjadł całego obiadu. Pobiegłem więc na pocztę zatelefonować po lekarza. A w drodze powrotnej na plebanię modliłem się gorąco, aby moja misja się powiodła pomyślnie. (...) Wszedłem do pokoju dyrektora i zbierając się na odwagę, pocałowałem go w rękę i powiedziałem: „Panie dyrektorze, mam do pana serdeczną prośbę, a mam nadzieję, że mi pan jako swemu uczniowi nie odmówi”. Zapytał, jaką mam prośbę. „Widzę, że pan dyrektor jest poważnie chory, proszę więc przyjąć sakramenty”. Gdy to usłyszał, najpierw zaprzeczył ruchem głowy. Ale gdy nie odchodziłem i ze łzami w oczach oświadczyłem, że „Pan dyrektor widzi, że życzę mu jak najlepiej...”, patrząc na mnie z rozrzewnieniem, chwycił mnie za rękę i przyciskając ją do swoich ust, powiedział: „Janku, dobrze, przyjmę chętnie sakramenty święte”. Zaproponowałem więc obcego dobrego spowiednika z sąsiedniej parafii. Po chwili przybył lekarz i stwierdził rozległy zawał serca. Badając puls, oświadczył, że może rana nie dożyć. Udałem się więc wraz z nim do Zakliczyna po lekarstwo i spowiednika. Modliliśmy się z lekarzem i kucharką, aby się dyrektor dobrze wyspowiadał. Po wysłuchaniu lekarza, jak się obchodzić z chorym, odprowadziłem gości do auta. Z moich rąk, z rąk swego ucznia, przyjął pan dyrektor komunię św. i oleje św. Spytałem go, czy bardzo go bolało, gdy lekarz dawał mu zastrzyk, oświadczył, że wielki ból miał wtedy. (...) To była moja ostatnia rozmowa z dyrektorem. (...) jakimś dziwnym trafem tak ja, jak i moja gosposia przebudziliśmy się o drugiej w nocy i udaliśmy się ze światłem do pokoju dyrektora. Zastaliśmy go już nieoddychającego, choć ręce i usta były jeszcze ciepłe i wiotkie, a więc widać w tym momencie zakończył swoje życie. Spoczął na cmentarzu w Paleśnicy w miejscu pięknym i słonecznym, wśród pagórków i lasów, wśród których lubił chodzić na spacery. Do chłopów, z którymi gawędził... Na wiosnę, gdy śnieg stopnieje, każę uporządkować mogiłę i postawić krzyż dębowy. Może właśnie z tego dębu, pod którego konarami siedział z książką i podziwiał piękno paleśnickiej, podgórskiej przyrody.
— Rzeczywiście piękne...
— Jego serce... Był bezgranicznie dobry, szanował ludzi. Był tak delikatny, że jak mu robili krzywdę, to on mówił: „Dziękuję bardzo”. A w tamtych, przedsoborowych czasach buta wikarego była czymś, na co nie był absolutnie przygotowany. Zaniedbano mądrości ludzi o szacunku dla starych. Dlatego poszedłem do zakonu, bo myślałem, że tu jest inaczej.
— A tu, jak mówił dawny prowincjał dominikanów Jakub Majka: „gdzie człowiek, tam gie...”. Kiedyś ojca współbrat Ireneusz Łuczyński opowiadał mi historię, jak przed wojną we Lwowie obserwował nielegalnie przez skonstruowaną chałupniczo lunetę księżyc. Naszedł go prowincjał i zapytał go, czy widział tam ludzi. „A gie... widziałem” — odparł. „A to znaczy, że są ludzie, bo gdzie człowiek, tam gie...”.
Czy Bóg wysłuchał Górę?
Pleban umierał sam, w zapomnieniu i opuszczeniu „nie wysłuchany przez Boga”. Ani jedno z jego marzeń się nie spełniło. Bóg nie dał mu zakosztować zwycięstwa nad tymi, którzy mu dokuczali.
— Tak ojciec napisał w „Piórze...”. I tu, ojcze, jest różnica między wami. Ojca marzenia się realizują.
— Nie narzekam. Jestem marzycielem. Człowiek bez marzeń jest biedny. Pamiętam moje marzenia przed maturą. W parku miejskim przy szkole kwitły kasztany, ale nie zwracałem na nie uwagi. Po brzegi wypełniony byłem Wezwaniem. Matura wydawała mi się zbędnym, ale koniecznym progiem do przebycia. Niosłem w sobie tajemnicę powołania, ale tajemnicę ukrytą, głęboko schowaną. Marzyłem, marzyłem i jeszcze raz marzyłem. Chciałem być ptakiem, który latając, czuje wokół siebie ogromną przestrzeń. Myślałem dużo o sobie, ale dojrzałości społecznej nie miałem. Bo to, co było wokoło, nie odpowiadało mi, było jakby nie moje. Moim było nasze mieszkanie, nasze podwórko i moim było bycie ministrantem w parafii, bo tam czułem się wolny. Bycie ministrantem to była przestrzeń prawdziwej wolności. Wprowadziła mnie w inny świat i zaprowadziła do innych ludzi. W szkole słyszałem, że to, co wypełniało moją duszę, myśli o Bogu, który był moim światłem, są przejawem ciemnoty. W szkole panował dziewiętnastowieczny pozytywizm. Byliśmy w zamknięciu ideowym, za „żelazną kurtyną” komunistycznej klatki. Nie dość że żyliśmy w zaduchu komunistycznym, to również we wstecznictwie naukowym. Wierzono, że nauka zastąpi religię, że rozwiąże wszystkie problemy, jeśli nie dziś, to już jutro. Słyszałem na lekcjach, że wierzą już tylko ludzie starzy i niewykształceni. A ja widziałem swoją matkę na kolanach, na modlitwie. Chciałem iść do dominikanów, którzy używali głowy i rozumu w wierze. Znałem kilka światowych nazwisk. Byli też u nas w parafii i imponowali mi. Umieli odpowiedzieć na moje pytania i nie bali się naszych pytań ani spotkań z nami.
— Wszyscy nauczyciele byli tacy „światli”?
— Nie, miałem też wspaniałych nauczycieli i profesorów. Wielu mrugnięciem oka, uśmiechem potrafiło skomentować oficjalną wykładnię prawdy dotyczącą np. AK, Powstania Warszawskiego czy Katynia. Niektórzy kłopotliwe kwestie kazali sobie odczytać z podręcznika, jakby nie chcąc się tym babrać. Ale pamiętam do dziś głupkowate sformułowania nauczycielki, tak zwanej propedeutyki filozofii, natrząsającej się z metafizyki jako bezowocnego mędrkowania.
— I ojcu nigdy nerwy czy emocje nie puściły. Opowiadał mi ojca kolega z klasy, Rysiu Monasterski, że oni nie podejrzewali, że ojciec idzie do zakonu, bo ojciec się nigdy nie odezwał na te prowokacje dla ojca duszy. Było tak?
— Zgadza się. Przyczaiłem się. Słuchałem z politowaniem tych wywodów, ale się nie zdradziłem. Miałem mądrość konspiracyjną. Byłem jak pułkownik Kukliński. Marzyłem, że kiedyś zdobędę wiedzę, która pozwoli mi odpowiedzieć na te prowokacje.
— Ciężko było wytrwać w tej konspiracji? Miał ojciec jakąś jedną zaufaną duszę?
— Nie, byłem całkowicie sam. Ale dawałem sobie radę. Wstawałem rano i biegłem do kościoła. Służenie do mszy wprowadzało mnie w inny wymiar, dawało mi inne wibracje. Pragnąłem samotnych wycieczek w góry, pragnąłem obcować z czymś wielkim. Chciałem służyć czemuś wielkiemu, czemuś większemu ode mnie. Marzyłem, aby zostać księdzem, więcej — zakonnikiem, aby mieć dostęp do wnętrza człowieka i wnętrza Boga. Moje małe „ja” chciało rozmawiać z tym wielkim „TY”. Wtedy zrozumiałem, że ktoś mnie chce, że mam zadanie w życiu do wypełnienia, że jestem akceptowany, że jestem kochany. Wizja ta we mnie stale ewoluowała, ale długo później stała się wewnętrzną pewnością, determinacją.
Synku, wybij sobie z głowy piłkę, bo skończysz o lasce jak ojciec.
Daję komunię rodzicom w czasie mszy prymicyjnej.
...Kukliński. Trzymałem się zawsze z tyłu.
Na 15-lecie matury — wyjawiłem swe zamiary.
Ten instrument uleczył mnie z głuchoty.
— Po maturze, kiedy już ojciec wiedział, że idzie do zakonu, też się ojciec nie zdradził?
— Nawet wtedy. Kolegom i znajomym, nauczycielom powiedziałem, że idę do Krakowa na UJ na prawo. To uśpiło zbytnią ciekawość zainteresowanych. Wiedziałem, w jakim świecie żyję. Mojemu wychowawcy, Kazimierzowi Kasiczowi, cudownemu człowiekowi, który rozumiał mnie bardziej, niż myślałem, gdy wyszło na jaw, że wylądowałem u dominikanów, postawiono zarzut, że wychował pasożyta społecznego i w następnym roku odebrano mu wychowawstwo.
— A w domu wiedzieli, co ojcu w duszy grało? Rodzice znali plany?
— Nie, ja oszukałem wszystkich. To była konspiracja totalna. O swej decyzji powiedziałem rodzicom w czerwcu 1966 roku, kiedy już zrobiłem, co zamierzałem, i kiedy jechałem złożyć papiery do dominikanów w Poznaniu. A w sierpniu już byłem w zakonie na dobre. Zdawałem na prawo, ale to był tylko wybieg. Nawet już się nie interesowałem wynikami, czy się dostałem. Zdawałem, by sprawdzić samego siebie i nie trapić się później myślą, że poszedłem do zakonu, bo gdzie indziej nie miałem szans.
Kiedy powiedziałem w domu, że nie idę na żadne prawo, tylko do zakonu, ojciec się podniósł na tapczanie, na którym leżał. Zaniemówił. Po chwili powiedział, że jest wierzący i oczywiście on mi nie może zabraniać, ale chciałby, żebym wiedział, że to nie jest po jego myśli. Gdybym chociaż poszedł do seminarium, tobym pomagał rodzinie. Powiedział, że nie stać go na moje kształcenie. Wyjaśniłem, że zakon bierze mnie na swe utrzymanie. Ojciec był bardzo autentyczny. Ale rozmowa była smutna. Przecięcie pępowiny.
— Nie miał ojciec skrupułów, że zasmuca tatę?
— Nie... W duszę wsączał się nieustający głos: „Wstań i chodź. Nie bój się. Podam ci rękę, chodź. Więcej zobaczysz, niż stojąc na ziemi”.
— Słyszał go ojciec wyraźnie? Nie myślał, że to może być złudzenie?
— Nie, nie było wahań. Dom opuściłem nocą, żeby skrócić pożegnania. 24 sierpnia, w noc św. Bartłomieja.
— Ojcze, a matka?...
— Noszę w sobie jej spojrzenie... Wychodziłem z domu, była godzina pierwsza piętnaście. Pamiętam dokładnie, bo spojrzałem na zegarek, który dostałem po zdaniu matury. Matka nie poszła w ogóle spać. Przygotowywała mi coś do jedzenia i gorącą herbatę na drogę. Czas było wychodzić, ale nogi się pode mną uginały, jakbym uczył się stawiać pierwsze kroki. Wylatywałem z gniazda. Przekroczyłem już próg i zacząłem schodzić ze schodów. Za sobą słyszałem kroki mojej matki, która odprowadzała mnie do drzwi, by je zaraz zamknąć. Ale chociaż upłynęła już spora chwila, drzwi się nie zamykały. Nie trzasnęły jak zwykle charakterystycznie. Moja matka patrzyła za mną. Czułem to spojrzenie na sobie. Bałem się spojrzeć, by nie spotkały się nasze oczy. Jeśli pytasz, Jasiu, o moją matkę, to ten obraz wraca do mnie... Na tej drodze czekała już na mnie druga Matka — Matka Jezusa... Poszedłem do Niej. To wszystko działo się w 1966 roku. Millennium w Polsce zbiegło się z rokiem mojej matury, z czasem mojego wstąpienia do zakonu. Parafia w Prudniku przeżywała swoje wielkie dni — nawiedzenia obrazu Matki Boskiej z Częstochowy. Działo się coś nadzwyczajnego. Ludzie garnęli się do Kościoła. Po ostatniej mszy w południe większość ludzi rozeszła się do domów. Został tylko obraz, a przed nim gromadka ze świecami. I wtedy Matka Boża spojrzała na mnie z obrazu jakby z osobna, zauważyła. Nie potrafiłem tego wzroku zapomnieć...
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki