- W empik go
Święty ogień - ebook
Święty ogień - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 299 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
str.
PRZEDMOWA Z. DĘBICKIEGO…. VII–XV
PRZEZ SKÓRĘ. A DO KRWl!…….. I
WYWŁASZCZONA……….. 9
JEDYNACZKA………..27
Z MIŁOSIERDZIA……….. 43
SKRUCHA MACIEJOWA……..49
GOŚĆ KAMIENNY……….. 63
U KAMIENIA PRZYDROŻNEGO……163
SKRZAT………….189
ŚWIĘTY OGIEŃ………. 227
PRZEDMOWA,
Antoni Sygietyński ma niezaprzeczoną i dużą zasługę dla polskiej kultury literackiej i artystycznej, naprzód, jako tłumacz dwóch podstawowych dzieł Hipolita Taine'a: „Filozofji sztuki” i…„Podróży po Włoszech”, które wywarły w swoim czasię wpływ decydujący ua kształtowanie się naszych poglądów na sztukę, potem, jako autor cennego studjum o „Maksymiljanie Gierymskim”, wreszcie, jako długoletni na łamach czasopism warszawskich sprawozdawca i krytyk muzyczny, którego cięte, pełne werwy, a zarazem niepowszednim błyszczące polorem słowo miało szeroki posłuch wśród czytającej publiczności.
Najmniejszą wagę w opinji samego autora posiadały jego prace beletrystyczne, rzucane od niechcenia, z długiemi przerwami w czasie, jakgdyby z wyraźną chęcią nieutrwalania się w pamięci ogółu tym rodzajem twórczości.
Młodzieńcza jego powieść Na skalach Calvados", przywieziona z Paryża i pod wpływem nurtujących ówcześnie w literaturze francuskiej prądów napisana, była raczej śmiałem rozwinięciem chorągwi bojowej, niż dziełem sztuki, powstałem z głębokiej potrzeby wewnętrznej.
Błysnęły tam jednak zdobywcze kły realizmu, którego powieść polska prawie jeszcze nie znała. Realizm ten już w_następnem dziele przechylił się ku naturalizmowi, tworząc rzecz tęgą, dobrze i mocno związaną, podpatrzoną świetnie, a stanowiącą dzisiaj, po latach czterdziestu, dokument życia warszawskiego. To był „Wysadzony z siodła”.
Powodzenie ta powieść miała duże, co mogło łatwo skłonić autora do szukania natem polu rozgłosu. Ale stało się inaczej. Wrota były wyłamane, cel został osiągnięty–i to zadowoliło snać pisarza całkowicie.
Nie kwapił się do pióra. Pochłonęła go muzyka. Pochłonęła także kontemplacja życia. Rzucał już tylko od czasu do czasu nowele lub szkice, z których powstał wyborny tom "Drobiazgów", z głęboko przemyślanym, symbolicznym „Skałotoczem” na czele.
Potem znów zamilkł, aby po latach kilkunastu, ózisiaj, w momencie, kiedy literatura piękna zostaią niemal zupełnie wygnarla z życia, przypomnieć się społeczeństwu „Świętym ogniem”.
Jest w tem trochę przekorności, że właśnie dzisiaj. Ale któż z tem większą ciekawością nie weźmie książki, stęskniony do tego, aby mu nie o wojnie i śmierci, lecz o życiu mówiono? A książka Sygietyńskiego mówi o życiu. Nie o jego radościach, lecz i nie o jego smutkach. Mówi
0 niem, jako o zjawisku wielkiem, którego tajemnica panuje nad nami.
„Któż zbadał puszcz litewskich przepastne krainy?” Któż powiedzieć może, iż poznał na.'skroś człowieka i jego duszę w stosunku do tych niezliczonych sytuacji, powikłań komicznych
1 tragicznych, prostych i złożonych węzłów, w których obliczu stawia każdego, najpowszedniejszego człowieka, jego dzień powszedni?
Trzeba dużo przeżyć wewnątrz i nazcwnątrz siebie, aby zdobyć busolę, niezbędną do wędrowania po tych labiryntach; trzeba nieraz, jak owa dziewczyna z bajki „zbierać piołun na nowiu”, i pić jego gorzki wywar, aby doznać prawdy. Trzeba szukać i doświadczać aby się nie pomylić i oto niesie nam właśnie Sygietyński po latach naręcz sporą swoich poszukiwań i doświadczeń.
Odbieramy fe z ciekawością i przypatrujemy się przedewszystkiem jego obliczu pisarskiemu doszukując się zmian, jakie tam czas wyrzeźbi?…
Zasadniczo zewnętrznie nie zmieniło się nic. Ten sam majster stoi przed nami, rozkochany w słowie, jako w narzędziu sztuki, pilnie dbający o ciężar gatunkowy każdego wyrazu, zapamiętały zwolennik określeń ścisłych, nie pozostawiających żadnej wątpliwości, śmiały wskrzesiciel wyrazów, należących do starej polszczyzny, lub jeszcze śmielszy twórca nowych; ten sam umiejętny szlifierz stylu, który nie wypuści z warsztatu jednego niewykończonego zdania, nie da się unieść żadnemu frazesowi, lecz okiełzna wszystko i do ładu i porządku przyprowadzi, świadom logiki, od której zależy harmonja formy.
Znamy ten język i ten styl nadewszystko z przekładów Taine'a, w których tkwi tyle pracy, nieocenionej i niedocenionej jeszcze, że za to jedno należałaby siejużSygietyńskiemu karta w dziejach piśmiennictwa polskiego. Przecież samych wyrazów, wprowadzonych przez niego na nowo lub od nowa do obiegu, jest tam zgórą 800. Nie na wszystkie z nich można się godzić, nie wszystkie się przyjmą, lecz po każdym z nich zostanie ślad, po każdym zostać powinna pamięć u leksykogratów polskich.
Ten sam język bogaty i oryginalny i ten sam styl, gładki i potoczysty, nie lękający się dłuż szych okresów, z łatwością usuwający i drogi wszelkie przeszkody, zwarty w sobie, polśniewający od czasu do czasu misternie wpiętą agrafą niespodziewanego zwrotu, bierze nas w posiadanie i teraz, na pierwszych zaraz kartach pierwszego w zbiorze opowiadania p… t. „Przez skórę a do krwi”!…
Ale jednocześnie z tego samego opowiadania wyłania się ku nam już nie dawny Sygietyński, pełen bojowego temperamentu i wiary w zwycięstwo, lecz człowiek, któremu głęboka brózda doświadczeń przecięła czoło, który przez zaciśnięte zęby musi sobie i innym powiedzieć brutalna prawdę życia: „Psiakrew! Że też to do rozumu stworzenia boskiego nie można trafić inaczej, jeno przez skórę a do krwi!”
W tej filozofji woźnicy z nad Wisły jest cała gorycz duszy ludzkiej, cały plon jej pracy „na trzeźwo”. To nic zdawkowy pesymizm niedawnych czasów, nie Weltschmerz dekadentów, lecz śmiałe i męskie przyznanie się do tysiąca zawodów w życiu, do tysiąca pomyłek, do tysiąca rozczarowań.
A któż ich nie zaznał?
"W ciągłej walce z sobą samym–spowiada się „Mistrz” w „Gościu kamiennym”–w ciągłej rozterce z otoczeniem faryzeuszowskiem, ze społeczeństwem małodusznem a pretensjonalnem, stałem się, jak odyniec, samotnie po lesie chodzący, który kłem ostrzonym coraz to: o inny pień dębu twardego zawada". „Obleciało ze mnie wszystko, czem się przez życie swoje cieszyłem: i miłość chimeryczna, i przyjaźń, nie dotrzymująca wiary, i rodzina wymagająca poświęcenia a nie dająca siebie wzajem”… „Ze wszystkich bodźców życia pozostała mi jeno tęsknota, ta wielka, chłończa, przetapiająca wszystko:–miłość, przyjaźń, uczucia rodzicielskie, patrjotyzm, religję–na niepożyte tworzywo słowa, dźwięku, farby, marmuru czy bronzu, – na czyn artystyczny”.
Więc sztuka? Tak. Jedyna koicielka, jedyna ucieczka, do którey powróci zawsze ten, kto pił kiedykolwiek i jej czystych, niezatrutych źródeł,
Ale i ona zawodzi. I ona nie wystarcza, gdy człowiek zastąpi drogę poecie.
.Samotność jest rozkoszą dusz twórczych lub zmęczonych–mówi – Mistrz" do swojej uczennicy (str.95,96). Mnie tymczasem osamotnienie zaciążyło' W ciszy pracowni, miast tężeć, płonąć, zacząłem sentymentalizować…. Nie śmiej się!… I tobie, pewnie, iak wielu innym, wydaje się, że jestem szorstki, twardy, nieugięty… Jestem taki, gdy walczę z otoczeniem a nawet z sobą samym; gdy mierzę się na siły z podrabiaczami ideałów; gdy chcę miejsca pod niebem dla tęsknoty swej duszy!…. Ale w pustych chwilach życia, gdy ciekawość serca bierze górę nad wolą artysty, tęsknię za łzą oka życzliwego, za dźwiękiem głosu serdecznego, za drgnieniem uśmiechu przyjaznego, za ciepłem uścisku…"
I człowiek ma swoje prawa i w imię tych praw serce ludzkie nawet w poszumie liści jesiennych potrafi radować się i śpiewać wiośnie-złu-dzeniu.
Niema też i nie może być pełnego człowieka ani pełnego artysty bez skojarzenia w nim dwóch potęg: potęgi życia i potęgi sztuki.
Z nich dopiero, a zrozumienie tego przychodzi często nie pierwej aż szron ubieli włosy, rodzi się ideał, nadający rozpęd i życiu i sztuce, ów święty ogień, który pokolenie podaje pokoleniu, jak lampę płonącą,
Et quasi cursores vitai lampada tradunt – powtarża Sygietyński za Lukrecjuszem i wysnuwa z tego jednego obrazu głęboki i piękny symbol istotnego zadania i celu życia, tej krótkiej wędrówki po ziemi.
Raz jeszcze, jeden jedyny raz zastępuje mu drogę pytanie: „Zaliż nie mędrsza jest spokojnie żyć w mroku dla siebie, niż szaleńczo miotać się w świetle dla innych?”– lecz zastępuje już tylko po to, aby i człowiek i artysta mogł w nim opowiedzieć się za „świętym ogniem”, który płonie „…hen, wysoko, na szczycie góry wiecznej niebosiężnej, ponad oparami i chmurami ziemi, wśród wiecznej pogody słońca, u ołtarza Sacrosanctum, a promienie wiecznego światła, wiecznego szczęścia wiecznej chwały życia śle na wsze strony świata – na północ i południe, na wschód i zachód, od mora do morza”…..
W tem to świetle odbudowuje się od podstaw – wieża strażnica"–„w innym kształcie, winnych rozmiarach, ale z tej samej gliny, z tych samych kamieni”.
„Każdy wedle sil swoich niech przykłada ręki do tej budowy”.
Tak brzmi końcowe wezwanie, tak brzmi końcowy akord książki Sygietyńskiego… która w szeregu nowel daje nam cala gamę jego przeżyć wewnętrznych.
Są to przeżycia człowieka na wskroś współczesnego, w którym intelekt góruje nad uczuciem, który czasem uśmiecha się sceptycznie i ironizuje, czasem bez obsłon wypowie jakąś zgorzkniała prawdę, wyłupaną z twardej skały doświadczeń własnych, ale który ma swoje Sacrosanctum, który człowieka nie tylko zna i sądzi, lecz mu wpsółczuje i przebacza.
Nuta tego współczucia i przebaczenia jest zarazem nutą jego mądrości.
Pochyła się ta mądrość, jak nad objektem, nad „Wywłaszczoną”, nad pijakiem – muzykiem w "Jedynaczce", nad Maciejem w „Skrusze Maciejowej”i patrzy, obserwuje, słucha, aby wziąć potem troskliwie w ręce serce ludzkie i odsłonić to, co jest w niem najbardziej ludzkie: cierpienie, ów strychulec, równający wszystkich, stawiający pod jedną miarę chłopa i artystę, miljonera i nędzarza.
A życie? Ono, które stwarza cierpienie, idzie ponad niem, spełnia swoje wyroki i osiąga swoje cele, wielkie przez swoją obojętność, potężne przez swoją moc trwania, niezrozumiale a jednak na wskroś przesycone rozumem nie ludzkim.
Zdzisław Dębicki.
„PRZEZ SKÓRĘ, A DO KRWI!….”
Styczeń, r. 1911.
Latem. Słońce dopiero co wzeszło. Poranek pogodny. Ani chmurki na niebie jasno błękitnem, jak szafir, ani westchnienia wiatru w powietrzu przezroczystem, jak kryształ. Drobna fala na Wiśle, mieciona dreszczem pośpiechu, pełgnęła radośnie złotem czerwonem od złamanych promieni słońca. Galary ze żwirem, wielkie, brunatne, sennie przechylone na bok, ciężko leżały na plaskiem dnie rzeki.
Wybrzeże roiło się od ludzi. Jedni po kładkach wywozili w taczkach żwir z galarów na wybrzeże, inni zsypywali go w ryszpy symetryczne, inni znowu przerzucali szuflami żelaznemi na wozy ładowne. Pogwarek wesoły, czasem gruby a sprośny, szedł od galaru do galaru, od wozu do wozu, przerywany też parskaniem koni, cierpliwie stojących przy dyszlach.
Jeden z woźniców, człek rosły, kibitny, mocny a zwinny, snadź sam sobie gospodarz i pan, tak pilnie, tak sprawnie przerzucał żwir z ryszpy do wozu, iż skrzynia napełń tła się wpierw, zanim słońce wzbiło się nad ziemię na chłopa. I wóz też jego, ku zazdrości towarzyszów, miał pierwszy ruszyć w drogę. Do wozu zaprzężona była para koni mierzynów, ale dobrze odżywionych, ale mocnych: jeden gniady… drugi kary. Jeszcze chwila i jazda! Jazda?…. Hm, hm!…., A konie?
– Wio, kary! wio, gniady! – krzyknął woźnica z ziemi, potrzaskując biczem w powietrzu. Konie szarpnęły się z miejsca, ale też wnet stanęły.
– Wio, kary! wio, gniady! –krzyknął woźnica po raz wtóry i śmignął biczem oba konie po bokach. Taż sama scena. Konie szarpnęły się wprawdzie z miejsca, lecz też, jak pierwej, stanęły odrazu. Czy to wóz wydał im się nad siły ciężki, czy chomonta zbyt dolegliwie uwierały w karki, czy dyszel zbyt twardo bił po żebrach, czy grunt grzązki pod nogami uginał się zbyt głęboko, czy może pagórek nadbrzeżny przedstawiał się zbyt stromo, – doić, iż posłuszeństwa wręcz odmówiły.
Na nic wszelkie zabiegi: bił z boku woźnica gniadego, gniady porywał się do dźwigu, lecz cofał się kary; bił przez rękę karego, kary podawał się naprzód, lecz folgował sobie w tył gniady; bił oba raz w raz od jednego rzutu ręki, jeden wspinał się, drugi wierzgał; bił i pokrzykiwał, pokrzykiwał i bił – opór w odpowiedzi; podsadzał się barkiem pod kłonicę, by ulżyć ciężaru, daremny trud: oba konie wpierały się kopytami w ziemię i, głuche na wszelkie wołania a przekleństwa, stały jak skamieniałe; chwytał z przodu za uzdy i, ciągnąc całą siłą ku sobie jedną ręką, ćwiczył biczem oba po nogach drugą, – ten sam skutek: konie to waliły się na dyszel, to chowały łby między nogi, to znów wspinały się ponad głowę woźnicy…
Ani rusz z miejsca, a tu w dodatku kamraci i współzawodnicy dogadywali wcale nie półgębkiem.
– A co? Zachciało ci się kapitalistą zostać! Myślałeś, że obrócisz z podwodą prędzej, niż każdy z nas?… Mądrale, me szkapy!… A im co za niewola pracować na ciebie więcej, niż trzeba?… Nic z tego!… Zaprząż się sam w szydło, albo może lepiej z boku na trzeciego: pożyczymy ci chomonta, a i bal na trójkę się znajdzie… Twój nie pomoże!…
– Nie pomoże?…
I woźnica zmęczony, zziajany a rozsierdzony odstąpił od koni, rzucił bicz odręcznie nawóz i przystanął z boku, by wytchnąć a sił nabrać do czynu. Stał chwilę, poczem w milczeniu, jak człowiek, świadom swego pomysłu a pewien siebie, przystąpił do wozu, oparł się jedną nogą o piastę kola a drugą lekko się odbił od ziemi, i prawie jednym skokiem był już na wozie.
Czy po to, aby część żwiru, z takim mozołem i pośpiechem naładowanego, zrzucić szuflą na ziemię i przez to ulżyć koniom ciężaru?
Bynajmniej: zasiadł się wygodnie na wozie, trząchnął sobą, jakgdyby dla sprawdzenia, czy sam nic nie stracił ze swojej wagi, i wraz, chwyciwszy za biczysko, a ściągnąwszy lice ku sobie, by konie poczuły w pyskach, iż są na wędzidle, zaświecił każdemu po boku biczem z góry. A bicz teraz tak ostro gwizdnął w powietrzu, a tak cięto podjechał pod brzuchy raz i drugi, iż zdawało się, że, albo skra padnie z pod bicza, albo krew tryśnie z pod skóry.
I konie ruszyły z miejsca razem i pociągnęły za sobą wóz z wybrzeża piaszczystego gładko, a i potem poszły pod górę skwapliwie, parskając tylko od czasu do czasu, jakgdyby dla dodania sobie fantazji, albo lepiej: dla wyzwolenia sił utajonych, a wczas nieużytych. Wóz podskakiwał jeno za niemi z kamienia na kamień. O, bo konie poczuły, iż woźnica teraz jest w równowadze swoich praw i sił: góruje nad niemi pozycją, a przez to ikrzepciej trzyma, i mocniej bije. A że tam wozowi przybyło ze dwa centnary na wadze, to i cóż wobec woli i ochoty? Więc szły posłuszne a wesołe, że aż woźnicy serca przyrastało na widok darzącej się zbożnej pracy. To też pogwizdywał im, a pośpiewywał sobie i dogadywał:
– Hej, hej, bydlątka moje, tak teraz idzie wam się gładko, jakgdyby wóz nie żwirem był ładowny, ale pierzem i puchem!… I chomonta nie uwierają karków, i dyszel nie bije twardo po żebrach! Macie wy swoją woię, ale i ja mam swoją… Czyj obrok, tego prawo!… Wio, kary! wio, gniady!… a bez bata, bo skóry szkoda!…
Ale cóż?!… Pięć, czy sześć razy woźnica ładowną swą podwodą obrócił w te same konie i pięć czy sześć razy powtórzyła się ta sama scena oporu daremnego. Aż dopiero pod wieczór, gdy słońce smutnie już krwawą purpura topiło przeblas-ki swe w drżącej fali Wisły, a sine kłęby pary biły z nozdrzy końskich, oba zmądrzałe już mierzyny na pierwszy pokrzyk woźnicy ruszyły z miejsca i poszły. Woźnica oszczędził im razów i ciężaru zbędnego, dopóki ciągnęły pod górę. Gdy jednak wydostały się już z podwodą na płask pagórka, przysiadł się na wóz, trzasnął z bata w powietrzu dla fantazji i, wruszywszy pogardliwie ramionami, zaklął:
– Psiakrew!… Że też to do rozumu stworzenia boskiego nie można trafić inaczej, jedno przez skórę a do krwi!… Wio, kary! wio, gniady! a razem, ochotnie, pod górę i z góry,–bo batem!…
WYWŁASZCZONA.
Obrazek z zamierzchającej teraźniejszości.
Sierpień, r. 1901.
Adolfowi Dygasińskiemu, jako wyraz hołdu i przyjaźni.
Mówię wam, matko, źe wasz opór nie zda się na nic: musicie ustąpić z drogi i basta!
– Nie ustąpię!… Nie ustąpię, żeby tam nie wiem co!… Tu drogi nigdy nie było i tu drogi nie będzie!… To mój sad, mój, tędy leci tylko ścieżka i ja przez furtkę nie puszczę.
– Wiecie już przecię, że tędy właśnie kolej ma pójść.
– Nie pójdzie, nie pójdzie, bo ja od furtki nie odstąpię!…
– No! wstaniecie sami, czy nie?
– Nie wstanę,
– Ha, niema co!,.. Trzeba sprowadzić strażników.
– I pan by śmiał na mnie starą strażników wołać? '
– Skoro dobrowolnie ustąpić nie chcecie…
–- I nie ustąpię… A co mi strażnicy zrobią?…
Będą bili? A niech biją – od tego są! Ale ja na swojem postawię!
– Słuchajcież, matko, jeszcze raz: tędy wypadła nam linja).,.
– A co I e n i j a ma do mnie, albo co ja mam do leniji?… Przecież pan może ją puścić obocznie… I Kuba Gąsior z jednej strony nie urodził się na tym gruncie, i Marcin Gwara z drugiej strony przyszedł tu aż z trzeciej wsi, to oni mogą ustąpić z gruntu. Ale ja na tej ziemi się wychowałam – to mój grunt, to moja chałupa… Tu jeszcze moi rodzice mieszkali – starzy ludzie pamiętają… każde dziecko panu powie… A nie?… to niech pan obaczy w tabeli; tam stoi tak, wiem zaiście, choć czytać nie umiem. Ale pan czytać umie.., a nie – to wójt panu powie, albo ja ori komisarza przyniosę świadectwo, jako ten grunt jest zapisany osobliwie na moje imię i nazwisko, bo mój już nie żył, kiedy ziemię nadawali, jeno ja sama, biedna wdowa, siedziałam w tej chałupie z czworgiem sierot i przy gospodarstwie harowałam. Niech pan idzie do komisarza, niech!…
– Nie przeczę temu zgoła, ale do komisarza nie pójdę, bo nie mam po co… Linja jest zatwierdzona przez rząd–rozumiecie?–przez rząd; ażeście nam gruntu sprzedać nie chcieli dobrowolnie, więc rząd was wywłaszczył… Takie jest prawo.
– Gdzieby zaś rząd raz ziemię nadawał, a drugi raz z niej wywłaszczał. Nie może być, jeno żydy – kupce tak prawo na uciemiężenie narodu chrześcijańskiego wykręcili!…
– Mylicie się, matko!,. Zresztą krzywdy waszej tu nie widzę… Rząd przyznał wam tyle za kilkadziesiąt sążni, że inny z pocałowaniem ręki i dziesięć morgów oddałby za te pieniądze.
– Alboż ja mówię, że nie?… Ale pieniędzy nie wezmę i ziemi nie oddam!… W tej chałupie się urodziłam i w tej chałupie chcę umrzeć.
– Niby to nie wszystko jedno, gdzie kto umrze?
– I żyd by inaczej nie powiedział! A takiemu co?… Byle zarobił na cudzej krzywdzie, to i leci w świat! Sumienie mu na miejscu dosiedzieć nie pozwala, a i umiera ze strachem tam, gdzie go śmierć przyłapi. To za mękę Chrystusa!…. Ale ja mam czyste sumienie i prawo za sobą. Chałupy się nie wyzbędę, a jakby chcieli brać gwałtem, to oddam się w opiekę Panu Jezusowi Najsłodszemu i Pannie Świętej, Matce Boskiej Łaskawej – i będę miała moc!…
– Moc będziecie mieli, ale swoją drogą ziemię dacie, jak nie z dobrej woli, to inaczej – i tylko próżne wasze gadanie! A zresztą o co chodzi? Do chatki, jak widzę, jesteście bardzo przywiązani… Podoba mi się to… więc przez wzgląd na waszą tkliwość każę ją rozebrać tak ostrożnie, żeby ani je den dyl się nie złamał… Potem zabierzecie sobie kawałek po kawałeczku i ustawicie na nowo… Odpowiadam za całość… Zgoda?
– Nie!…. i chałupy nie dam i sadu nie dam, bo to moje!
– No, moja matko kochana, widzę, że się z wami nie dogadam… Robotnicy stoją z założonemi rękami i czas tracą… Wyczerpała się moja cierpliwość… Teraz już mówię nie żartem: ruszajcie 2 drogi, a nie – to zawołam, strażników!… Co!… Jeszcze nie?… Z drogi, mówie!…
– Kiedy tu drogi nijakiej niema, toć ja sama chodzę miedzą przez Wojtkowa niwę…
– A to utrapienie z takim rozumem!… Djabeł swoje, baba swoje!… No… po raz ostatni: wstaniecie sami, czy nie?
– Nie, nie wstanę, choćby tu przyszedł największy naczelnik, choćby tu przyjechał największy jedneroł na koniu, bo to moja ziemia, to mój sad, moja chałupa!….
– Ha, to was podniosą… Ale nie moja będzie wina, jeśli przytem w dodatku parę szturchańców oberwiecie!
i inżynier zły, iż będzie musiał istotnie uciec się do siły brutalnej, a inaczej nie podobnaby było uporać się ze staruszką, zakręcił się na pięcie, jak żołnierz, i, jak żołnierz miarowym krokiem udał się do baraku kolejowego, nieopodal, gdzie przy biurze technicznem miał pod ręku kilku stróżów porządku publicznego, którym też wydal stosowne rozporządzenia.
W godzinę mniej więcej potem drzwi baraku otworzyły się zwolna i do biura inżeniera weszła staruszka nieśmiało. Odziana była białą długą płachtą, która dokładnie otulała jej głowę wraz z czołem, a od ramion po wychudłem ciele spływała swobodnie gładkiemi fałdami aż do samej ziemi. Z pod płachty wyzierała tylko przednia część twarzy, powleczonej skórą oliwkową, spaloną na słońcu, wysuszoną, pomarszczoną w krzyżujące się brózdy trosk, niewczasów i starości. Rysy jej odznaczały się stanowczością typową i prawidłowością. Były raczej twarde, niż grube – i raczej męskie, niż kobiece. Snać odziedziczyła je po ojcu. Nos miała wydatny, ale cienki i zapadnięty już w nozdrzach, wargi wąskie i zaciśnięte, jak u łudzi silnej woli, oczy duże, podłużne, ale przymrużone już i szare, jakby spłowiałe na wietrze, a lśniące tylko zimnym przeblaskiem światła odbitego. Widać było, iż patrzy z wysiłkiem. Stała przy drzwiach niewzruszona, zesztywniała w kształtach i wyrazie, jak biały posąg niedoli, wzywający ludzi do miłosierdzia swojem milczeniem. Nie czuć w niej było życia, aż dopiero po chwili, gdy z głębi duszy odezwała się głosem zgnębionym, a jednak wstrząsającym, jak jęk rozbitego dzwonu kościelnego:
– Pochwa-lony Jezus Chrystus!…
– Na wieki wieków. I ja go też chwalę – odpowiedział inżynier skwapliwie…
– I mnie się tak zdawało… Bo powiadają ludzie, że kolej to żydy prowadzą; ale wielmożny pan ma twarz taką gładką i białą, a oko takie niebieskie, czyste, jak królewic… Pewnie swój – pomyślałam, – katolicka dusza!….
– Ależ niezawodnie, matko, jestem polak i katolik, tak samo, jak i wy, i wierzcie mi, żem strażników posłał z musu. Nie mogłem sobie postąpić inaczej – i teraz wam krzywda: pewnie użyli siły, podnieśli was gwałtem… Bo to widziecie takie jest prawo, a z prawem żartów niema!
A mnie co tam prawo, a mnie co tam gwałt! Śmierć od Boga mi nie straszna, to jakże zaś miałabym się bać strażników?… Ale bez urazy wielmożnego pana naczelnika, przyniosłam pół kopy jaj, osełkę masła, serek owarzany, tłusty… Niewiele tego jest, bo i w domu chudo…
– A widzicie… Jak kolej pójdzie, to wam wszystkim przyniesie dostatek.
– A mnie co ona przyniesie?… Przyjdzie, gwiźnie i pójdzie: – tyle uciechy będę z niej miała…
– Tak dziś mówicie; ale jak się doczekacie…
– Kiedy ja już tylko śmierci czekam,.. Ale, bez urazy wielmożnego pana, czy moge złożyć te jaja, i to masło, i ten serek?… Przecie wielmożny pan nie pogardzi…
– I owszem, chętnie wezmę, przyda się, przyda… A ile też za to sobie liczycie?
– Ja tam, wielmożny panie, pieniędzy nie jestem chciwa… Mam, Bogu Najwyższemu niech będą dzięki, gdzie spać, bo chata jest moja, i co jeść, bo dzieci są już postanowione i dołogu mi nie skąpią, choć się na nie z ziemi odpisałam i mogłyby mi, jak to bywa u innych, wcale jeść nie dawać… Ale o tę chatkę mi chodzi i o ten sadek… Wielmożny panie naczelniku! Ulituj się mnie biednej starej i puść leniję mimo, albo krszyneczkę na prawo przez niwę Gąsiorową, albo krszyneczkę na lewo przez łąkę Gwarową. A im co to szkodzi? Obaj są rodem z innej wsi i obaj są jednako chytrzy na pieniądze. Ale ja w tej chałupie się urodziłam i za granicę nie pójdę, nijak nie pójdę… Wielmożny panie naczelniku, będziesz miał zasługę przed Bogiem, żeś starej kobiecie w ostatniej życia godzinie spokoju nie zamącił!… Bo i cóżem ja ci za krzywdę wyrządziła, że mnie gnębisz srodze, albo i co ta drzewina w sadzie jest ci winna, że ją każesz wycinać bezlitośnie?
– Bredzicie wciąż jedno do koła i czas mi tylko zabieracie!….
– Panie, pozwól mi się wywnętrzyć? Urzewniałam sobie przed ludźmi, ale to nie pomogło…
Może… gdy duszę otworzę przed tobą, doznam łaski.
– Niema łaski wobec prawa!
– Czy i na drzewinę jest takie samo prawo, jak na łudzi?
– Moja matko, wszystko dobrze, – ale już;ych łez waszych nad drzewami nie rozamiem zgoła. Kolej zapłaci wam za nie, jak za cynamon, a to stare drapaki, nic nie warte!… Dziczki szkaradne – pewnie nawet nigdy nie rodziły… W sam raz na ogień!… Będziecie mieli przy czem zimą się ogrzać…
–- Bez urazy, wielmożny panie, nic mi to, że nie rodziły i nie rodzą, bom ani jabłek, ani gruszek, ani śliwek, ani żadnego owocu nie łakoma; ale na ogień ich też nie wezmę, bo to… Zaraz, jeno tchu nabiorę w siebie… Bo to tak było:
– Kiedyśwa się pobrali, a chłop mój był niekarny, to dziedzic nieboszczyk. Panie świeć nad jego duszą, wydawał ludziom ze dworu płonki i kazał je sadzić koło chałup: powiadał, że to dla obyczaju i na pożytek; pożytku-śwa z tego nie mieli, ale trzeba było się słuchać, bo dziedzic nieboszczyk, Panie świec nad jego duszą, prędki był do gniewu i na skórę chłopską łasy – wiadomo szlachcic! I sa-dziliśwa co rok… Ale, co on zasadził, to uschło; jedna tylko jabłonka się udała, a choć płonna, to jednak krzepko stoi na środku sadu, i tę ja wielce miłuję; ale co ja zasadziłam, to wszystko się przyjęło, bo płonki na wiosnę okopywałam i wilki od pnia przycinałam i wszystką drzewinę na suszę podlewałam, choć i na pilnej robocie nie zbywało, byle dziedzic na mojego nie był krzyw, co często się trafiało. I teraz każda drzewina ma swoją u mnie pamiątkę: bo stara jabłonka to z tego roku… kiedyśwa się pobrali; a grusza rozsochata, co stoi przed furtką, to znów z tego, kiedy mój umarł; ale i na innych są krzyżyki, bom wszystko dla pamięci znaczyła: na jednych urodziny, a uzbierało się tego dość, bo są dzieci i wnuczęta; na innych wesela, kiedy córki szły za mąż i kiedy synowie się żenili; na innych znów śmierć, bo i tego nie brakło. To i błogo mi też na starość, gdy nikogo przy mnie niema, sieść sobie na przyzbie i spoglądać na te znaki, a rozpamiętywać i te nadzieje, i te radości, i te śmiechy-i te smutki, i te żale, i te łzy – a choćby i te czasy, co minęły a nie wrócą się, i człowiek tyle jeno o nich wie, że je na drzewinie zakarbował kozikiem. A ta drzewina wszystka ongi była młoda i dorodna, a dziś jest stara i pokraczna,.. Oj, tak!… Ale, wielmożny panie naczelniku, ja i niedowidzę już i na nogi też niedomagam. I bywa, że wszyscy pójdą do kościoła, a ja sama jedniusieńka, zostanę się nietylko w chałupie, ale i w całej wsi. To i duch zaraz inny we mnie wstępuje, gdy sobie pocichu pacierz mówię w sadzie a widzę, jak słonko lśni na dachu kościoła i wieżyczka ciągnie się ku nie bu, a słyszę, jak dzwonią na podniesienie… I czasem jestem w lasce… Zdaje mi się, że Pan Bóg czyni miłosierdzie nad ludem i pozwala Panu Jezusowi zstąpić z nieba, ale Pan Jezus niema gdzie nóżki postawić na ziemi, gdzieby nie było krwi przelanej nieprawie… gdzieby nie było ostów i cierni grzechu. A że i matka Najświętsza troska się wiela o Niego, Synaczka Swego jednego, żeby Mu się znów krzywda jakaś nie stała dla zatwardziałości ludzkiej, więc On też zawiśnie tylko nad kościołem chwilkę i wraca niepocieszony do Ojca Przedwiecznego smęcić się za niezbożność ludzką… I ja to nieraz widzę z przyzby – i czasem mi ciężej, czasem lżej na sercu!…. To tak z moją modlitwą w sadzie; a gdyby wielmożny pan jeszcze i do izby zechciał zajrzeć łaskawie, toby się przekona! naocznie, że tam wszystko w porządku, choć się razem ze mną zestarzało… A cóż! Żyję na tym Bożym świecie może siedemdziesiąt lat, może osiemdziesiąt, a ktoby tam zliczył? Przecię rok za rokiem płynie, jak ta woda w rzece, i tyle się go ma w pamięci, co i w ręku. Dwie wojny okrutne pamiętam, a każda ma swój znak osobliwy. Po synach i córkach zostały się te obrazy w chacie. I gdy synowie przyjdą ze swemi niewiastami, a córki ze swemi mężami, to posiadamy sobie tylko przy trzonie na ławach, bo miejsca jest dość, i rozpamiętujemy godzinami całemi wszystko, jak było… A cóż? Ta tylko uciecha mnie starej zostaią! A gdy wnuc2ęta, czy to duże czy male, zbiegną się do chaty, to każde, jak tylko zobaczy swój święty obrazek na ścianie, tak zaraz pada na kolana i modli się do swego patrona. I mnie serca przyrasta, że to żyje zbożnie i modlić się umie i babce się przypochlebia, choć ja tam dlatego drobiazgu nic już, prócz świętych obrazków nie mam… Panie naczelniku! wejrzyj łaskawie na moją krzywdę i nie daj niszczyć tej mojej pamiątki!
– Ależ, matko, możecie wynieść wszystko, macie czas. Przecięto nie ogień, nie rozbój!…