Świnia z twarzą Stalina - ebook
Świnia z twarzą Stalina - ebook
Świnia z twarzą Stalina Bogusława Chraboty to reportaż, esej i nowela w jednym. Niemniej to wciąż ta sama opowieść i ci sami bohaterowie. A w tle toczące się żelazne koła historii miażdżące ludzkie życie i losy. Stalinowskie czystki, ucieczka z płonącej Białorusi, przymusowe roboty w nazistowskich Prusach, w końcu śmierć wielkiego miasta, jakim był Królewiec, i narodziny nowego życia. Proza twarda i bezlitosna.
„Proza autora Świni z twarzą Stalina podejmuje trud budowy osadzonej we współczesnej etyce nowej mitologii i rozszyfrowania tak symbolicznych miejsc dla Prus Wschodnich, jak Treuburg czy Borysów i Berezyna dla historii polskich Kresów i wojen napoleońskich. Zarazem cechuje ją polifoniczna struktura, która umożliwia postrzeganie jej jako polskiej odpowiedzi na łamanie pewnego tabu w literaturze niemieckiej przez rodzimych autorów, jak choćby Güntera Grassa, który w noweli Im Krebsgang, opowiadając o cierpieniu niemieckich ofiar, dostrzega tylko tę jedną, niemiecką perspektywę. Odpowiedź Bogusława Chraboty jest wielopoziomowa i przez to holistyczna”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-249-4 |
Rozmiar pliku: | 611 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lawrence Durrell, Kwartet aleksandryjski
Tryptyk: pamięć i wyobraźnia
Tę książkę musiałem napisać, a właściwie wykrzyczeć! Historie, które tu państwo znajdą, towarzyszyły mi od wielu lat. Czytelnicy moich dziennikarskich tekstów, wierszy, esejów z pewnością trafiali na ich ślad już wielokrotnie. W całości tematyce królewieckiej poświęcony był tom Königsberg. Historia rodzinna. Miałem nadzieję, że dzięki tej książce uda mi się w końcu uwolnić od fatum, jakie ciążyło nad losami mojej rodziny.
Okazało się zupełnie odwrotnie. Königsberg przyczynił się do rozbudzenia kolejnych emocji i wspomnień. Zmusił do zadania nowych pytań. Ponownie sięgnąłem do wydanej przed laty książki biograficznej mojego ojca. Znalazłem w niej okruchy informacji, zagubione obrazy, niedopowiedziane losy miejsc i ludzi. Cień zapomnianego zaścianka Ustrona koło Zabaszewicz nad odległą Berezyną. Jego mieszkańcy i miażdżące koła historii, których tak bardzo doświadczyli. Carat, rewolucja, stalinowskie wywózki, terror wszechobecnego GPU. Niebezpieczne znamię polskości, które bolało tamtych ludzi jak otwarta rana. W końcu wojna, która przeorała te tereny i ostatecznie domknęła księgę dziejów polskich zaścianków znad Berezyny. Przeczytałem wspomnienia mojego ojca bardzo uważnie, ale nie przyniosły odpowiedzi na większość dręczących mnie pytań. Jako proza typowo pamiętnikarska koncentrowały się wyłącznie na próbach autorskiej rekonstrukcji śladów w pamięci. Były dość odległe od historycznych realiów. Pomijały ważne szczegóły. Były — z natury — psychologicznie jednowymiarowe. I co najważniejsze, ani nie odgruzowywały przeszłości, ani nie dopowiadały jej współcześnie. Jednak jeszcze bardziej spotęgowały towarzyszący mi od dawna głód poznania prawdy o losach ludzi, od których pochodzę. Po tej lekturze coraz mocniej wyczuwałem, że jestem na tropie podziemnej rzeki o bardzo bystrym nurcie. Pomógł mi ją odnaleźć ważny polski, choć wciąż mało znany pisarz Florian Czarnyszewicz. Jego powieści, a przede wszystkim Nadberezyńców i Chłopców z Nowoszyszek, czytałem w niemal modlitewnym skupieniu. Fascynowała mnie piękna kresowa polszczyzna Czarnyszewicza, a jeszcze bardziej iście epicki opis dziejów mieszkańców tych zaginionych w polskiej literaturze części Kresów. Wskrzeszona przez autora legenda nagle zalśniła pełnym blaskiem. Obrosła w szczegóły, z bladej i nijakiej stała się nagle pełnokrwista. Niewiele czasu było trzeba, bym po uzyskaniu białoruskiej wizy zapakował samochód, namówił córkę i rodziców i wybrał się na zgliszcza tamtej cywilizacji. Był maj 2016 roku, pora cudowna, zarówno jeśli idzie o pogodę, jak i istną eksplozję nadberezyńskiej przyrody. Lśniła w gęstym jak mleko słonecznym świetle dokładnie tak jak w prozie Czarnyszewicza. Jaskrawo pobłyskiwała świeżą zielenią. Kuliła się w cieniu strzelistych jałowców. Pachniała obłędnie wonią dzikich bzów i kwitnących malin. Wczesne lato zesłało z nieba wysoką temperaturę i oszczędziło nam deszczów. Oto więc stałem nad bagnistym, przesiąkłym torfem nurtem Berezyny. Wędrowałem po dawnych, dziś już przerosłych puszczą zaściankach. Szukałem fundamentów dawno zburzonych domów. Doszukiwałem się leśnych cmentarzy w kompletnie niemal wyludnionych okolicach. Jakież towarzyszyło mi wzruszenie, kiedy na jednym z nich znalazłem krzyż z tablicą Ignali Jedynowicza, wuja mojego ojca. A więc legenda doczekała się swojego potwierdzenia, ludzie wyśnieni i wyobrażeni jednak żyli naprawdę! Zacząłem czerpać na potrzeby wyobraźni z zasobów tej podziemnej rzeki. Wiedziałem już dokładnie, gdzie i dokąd płynie. Jakie opowieści o ludzkich losach z sobą niesie. Wiedziałem, że muszę spróbować je opisać. Skromny efekt próby sprostania temu wyzwaniu znajdą państwo w tej książeczce. Czy to historie prawdziwe? A czymże jest prawda — odpowiem. Jeśli to tylko efekt pracy zawodowych historyków bądź spisane indywidualne wspomnienia, z perspektywy boskiej kreacji świata to nic innego jak strzępy prawdziwej wiedzy. Większość zdarzeń i faktów pozostaje nieopowiedziana. Przesiąka przez ciepłą ziemię, by zasilić nurt tej podziemnej rzeki, która jest opowieścią pełną i nieogarnioną, wielowątkową i kompletną. Myślę, że wyposażony w wiedzę i wyobraźnię pisarz ma prawo jej poszukać. Wczuć się w jej tętno i sięgnąć po inspirację. Prawda literacka może być prawdziwsza od tamtej faktycznej.Wielki strach
1.
Brutalnie krótka notatka wygrzebana w białoruskich archiwach wojennych. „Wioska Ustrona. Rejon borysowski. Obwód miński. Rok zniszczenia 1944. Miesiąc czerwiec. Domów do wojny 25. Ludzi 100. Zniszczono domów 22. Zabitych dwoje”. Na koniec szczegółowa sygnatura: CA.KGB. PB.AUD.Op.1.D.2789.Ł.0113–013op. Nic więcej. Wiem, że są miliony takich notatek w archiwach całej Europy, a moja historia w epoce powszechnych rzezi nie ma jakiegoś szczególnego ciężaru właściwego. Bo czym jest przy setkach tysięcy albo milionach ofiar. Wszystkie opisał jakiś cholerny archiwista na szarym papierze w Auschwitz-Birkenau czy Stutthofie. Był pewnie ogolonym na łyso konusem w drucianych okularach, jak Beria albo Himmler. Miał brudne od kurzu, obślinione palce. A tym, co wytwarzał, była statystyka. Nie ma nic bardziej bezdusznego od statystyki. W statystyce nie istnieją ludzie, są cyfry. Ludzie to cyfry, nic więcej. Bez imienia i nazwiska. Bez wieku, twarzy, koloru oczu, barwy włosów. Bez znaków szczególnych. Jakieś uszczerbki? Nie, proszę pana, brak. Więc w kenkarcie napiszemy: znaków szczególnych brak. A przecież wszystko jest znakiem szczególnym. Odciski palców, numer buta, unikatowy wzór plamek na tęczówce. Kształt paznokci. I to co w głowie. Ci, których kochasz i których nienawidzisz. Spłodzone, urodzone i nieurodzone dzieci. Pamięć, uczucia. Liczba włosów łonowych. Kobiety, którym dałeś szczęście. Mężczyźni, których unieszczęśliwiłaś. Kosmos spraw, wartości, uczuć. A tu najkrócej jak można: Wioska Ustrona. Rejon borysowski. Obwód miński. Rok zniszczenia 1944. Miesiąc czerwiec. Domów do wojny 25. Ludzi 100. Zniszczono domów 22. Zabitych dwoje. Statystyka powinna być zakazana jak kurwienie się. Mówię poważnie. Na zawsze.
Zatem krótka notka na szarym papierze wyprodukowanym w jakiejś anachronicznej, komunistycznej fabryczce. Może nawet w Borysowie. W jej tle jedna żywcem spalona kobieta w drewnianej chałupie. Ściany z sosnowych bali, kryty deskami dach. Błękitne albo żółte okiennice. Skromny przedsionek. Dwie izby. Na podwórzu jakieś grządki, kawałek dalej rozlatujący się kurnik, sławojka. Nie, to nie sławojka. Sanacja nigdy po te ziemie nie sięgnęła. Zwykły drewniany kibel z wyrżniętą w desce dziurą. Wynalazek późnego samodzierżawia. Przewrót kopernikański w tych stronach. Nie musieli już gonić w krzaki. Pies na łańcuchu. Musiał szczekać jak oszalały. Płomienie. W środku dym. Pewnie się udusiła, zanim pochłonął ją ogień. Miała na imię Jadwiga. Kim była druga osoba?
2.
Front wschodni. Ostatnia dekada czerwca 1944. Od strony Smoleńska nad Berezynę zbliża się Armia Czerwona. W Mohylewie i Orszy słychać już armaty. Huk wielki jak licho. Aż liście opadają z drzew. Ludzie zasłaniają od hałasu uszy. Samogon leje się strumieniami. W szynkach brakuje ogórków na przegryzkę, więc ludzie gryzą papierówki. Gdzieniegdzie okiennice zamknięte na głucho. Nie dobijesz się, nawet waląc pięściami.
— Niedługo przyjdą Sowieci. Dla jednych będzie stienka, dla innych tiurma. I będą gwałty oczywiście na babach. Inaczej się nie da. Czerwone wojsko przejdzie po nas jak szarańcza — tak mówią ludzie i się boją.
A inni oddychają z nadzieją.
— Przyjdą nasi. I pogonią faszystów do Berlina.
A sowieccy planiści używają kryptonimów. Najważniejszy z nich to „Bagration”, od generała Romanowów, który został śmiertelnie ranny w bitwie pod Borodino.
— Zaczyna się operacja „Bagration”, która jak żelazna pięść — mówią — rozbije w pył Wehrmacht na całej Białorusi.
Niemcy pakują papiery. Przez miasta przewala się fala uchodźców. Furmanki i dziecięce wózki. Ludzie pieszo i na rowerach. Targają ze sobą wszystko, co tylko można udźwignąć. Stare zegary i tekturowe walizki. Juchtowe worki z ubraniami i bielizną. Puchowe pierzyny, poduszki i zwykłe szmaty. Krzyk i płacz. Kurz i błoto, bo uciekających co chwilę czerwcowe niebo hojnie zrasza ulewami. I wielki strach.
— Za chwilę przyjdą czerwoni. Będą mordować i palić. Ostatni czas, żeby uciec…
Ile ich było? Setki, tysiące? Ludzi, którzy uwierzyli w zwodnicze piękno Drang nach Osten. Zaufali Hitlerowi. Zdrajcy i ofiary czerwonego terroru. Niemieccy urzędnicy zajętych sowieckich republik, kadra okupacyjnych poczt, urzędów pracy, służby kolejowej. Kolaboranci z RONA, rodziny własowców, aktywiści współpracującej z Niemcami Białoruskiej Samopomocy Ludowej, Białoruskiej Centralnej Rady. Rodziny i mundurowi z pomocniczych lokalnych struktur Schutzmannschaften, kolaboracyjnej policji. Ukraińcy, Łotysze, Litwini. Po cichu zrywają z mundurów naszywki ze swastyką. Rabują cywilne ubrania. Szaleństwo. Drogi pełne porzuconego sprzętu. Poszarpanych walizek. Rozbitych samochodów. Tu i ówdzie leżą ciała zmarłych. Nie ma żadnego porządku, nikt nad tym chaosem nie panuje. Gorący czerwiec. Nad pęczniejącymi w słońcu zwłokami chmury much. Przyglądają im się puste oczy maszerujących w milczeniu żołnierzy. Obok ciężko posapują ciężarówki.
— Gdzie linia obrony? — pytają żołnierze
— Nie wiemy — odpowiadają dowódcy.
I sami z nadzieją patrzą w oczy pułkowników i generałów.
— Sowietów trzeba powstrzymać. Linia Berezyny?
Nadlatują sowieckie samoloty. Kolejne bombardowanie. Ludzie rozpierzchają się jak robactwo na pobocza drogi. Słychać tępy łoskot kul. Czasem przeraźliwy krzyk. Gdzieś z boku dobiega charakterystyczne bębnienie. Trochę jakby grad walił w blaszane dachy domów. To biją kule w karoserię samochodów sztabowych oficerów Wehrmachtu. Podziurawione eleganckie mercedesy. Dym spod masek. W środku poskręcane zwłoki.
— Gdzie nasze lotnictwo, do cholery? Kto nad tym panuje? Scheiße…
Samoloty odlatują. W kałużach krwi zwijają się ranni ludzie.
— Pomocy! Gdzie są sanitariuszki? Dlaczego tu nie ma sanitariuszek?
Do rannych dopadają ubrani w cywilne łachy lekarze. Ale są bezradni. Cóż mogą zrobić bez opatrunków, środków znieczulających, leków. Patrzeć tylko, jak gasną oczy umierających? Słuchać coraz cichszego rzężenia? Ile krwi się jeszcze poleje? Ile zwłok po takich atakach trzeba będzie ściągnąć na pobocze? Ile się z nich wyroi much? Ile krwi wsiąknie w piasek, nim nadejdą czerwoni? Ile w tym wszystkim bezmyślnego bólu?
— Po co to wszystko?
3.
Borysów nad Berezyną.
— Tutaj teoretycznie powinna być linia obrony — tak mówią oficerowie. — Ostatni szaniec. Jak cholera ostatni.
Co można powiedzieć o tym mieście? Zaśmierdła prowincja. Kilka wzgórz, zwały piasku. Kawałek suchej ziemi pośrodku białoruskich błot. Nie doczytałem się o tym mieście niczego ważnego. Paradoksem jest, że ta „metropolia” na błotach, choć położona niezwykle strategicznie przy brodzie na Berezynie, nigdy nie dopracowała się żadnej legendy. Pewnie to, co piszę, to pierwsza z nich. Chcecie ogryzek historii? S’il vous plaît.
Gródek jako pierwszy założył Borys Wsiewołodowicz, książę miński w 1102 roku. „Władca (jakiż z niego władca???) wykorzystał strategiczne położenie wzgórz nieco na południe od brodu na rzece, który służył za szlak wędrującym kupcom i armiom”. Kupcom w czasie pokoju. Armiom w czasie wojny, lub odwrotnie. Bił się tu król polski Zygmunt I w 1514 i Zygmunt III w czasie wyprawy na Moskwę. W 1660 roku Stefan Czarniecki oblegał miasto przez dwa miesiące, ale musiał odstąpić i odejść do Mohylewa. W roku 1708 Karol XII, przyciągnąwszy od Mińska, stanął nad Berezyną 25 czerwca. „Gdy z przeciwnej strony wojska rosyjskie strzegły przejścia rzeki, król szwedzki, posunąwszy się wyżej Borysowa o 12 wiorst, przeszedł we wsi Studziance Berezynę i stoczył bitwę pod Hołowczycami”1. (Nic mu to nie pomogło. Fatum już szykowało Połtawę). Sto lat później przez rzekę szła na Moskwę inna armia, zwana przez historyków Wielką (Grande Armée). Oddziałami dowodził marszałek Davout, rządcą miasta zaś, które awansowało na stolicę departamentu, został generał Barbanègre. W listopadzie Grande Armée była w istocie już tylko małą armią i wyniszczona wracała w śniegach w stronę Litwy i Księstwa Warszawskiego. Bonaparte wybrał tę trasę nie ze względu na jej nadzwyczajną łatwość, lecz dlatego, że po drodze znajdowały się ogromne magazyny wojskowe. Za niemal czterdziestoma tysiącami regularnego wojska ciągnęło tyle samo maruderów. Żołnierze mieli przejść borysowskim mostem, ale Rosjanie zdążyli go spalić, zanim nadszedł Napoleon. Winny był nie kto inny, tylko generał Jan Henryk Dąbrowski, który ze swymi Polakami nie utrzymał okopów przy moście. Ewakuował się na lewy brzeg, a za nim poszli Kozacy. Wzmocniony wyparł ich za rzekę, więc oni spalili most, przez co Korsykańczyk musiał z armią przekraczać ryzykowny o tej porze roku bród. Były roztopy, lód się załamał i resztka Grande Armée omal się nie potopiła. Wojsko uratował geniusz Napoleona, ale w ręce nacierających Rosjan wpadli maruderzy. Tak się kończą borysowskie dzieje chwalebne i zaczyna ponury żywot prowincjonalnego miasta imperium. Cóż to znaczy?
„Miejscowość, na której miasto zbudowane, płaska i pochyła ku rzece Berezynie; na północ tylko wznoszą się lekkie wzgórza zasłaniające miasto. Domów murowanych dwupiętrowych 2 i jeden jednopiętrowy na rynku, w którym się mieści izba skarbowa; reszta wszystkie drewniane. Pośrodku miasta rynek, na którym wznosi się cerkiew prawosławna murowana, pod wezwaniem św. Spasa, a od ulicy Mińskiej ciągnie się rzęd szop, w których się mieszczą kramy. Ulic jest 12 (i 8 zaułków); są one brukowane, reszta zaś ulice niebrukowane i podczas deszczów błotniste. Przy ulicy Mińskiej kościół katolicki, murowany. Początkowo był zbudowany z drzewa przez starostę borysowskiego Adama Kazanowskiego w r. 1642 Powiat borysowski dzieli się na 3 zarządy policyjne (stany), 30 gmin wiejskich, 161 okręgów wiejskich. Miejsc zaludnionych liczy: 18 miasteczek, 52 siół, 727 wsi, zaścianków, futorów, folwarków i t. p. Mieszkańców 132,347. Z tego prawosławnych 93,927, wyznawców starego obrządku 2100, katolików 21,496, ewangelików 41, izraelitów 14,646, mahometan 35. Fabryk 40 z produkcyą roczną 89000 rs. (z tego samych smolarń 25). Szkół ludowych 45”2.
Metropolia? Cóż za pytanie.
4.
Przyjechali zapewne o świcie. To najlepsza pora do pacyfikacji. Właściwie dlaczego nie zrobili tego wcześniej? W lasach partyzanci byli tu już od 1941. Ruskie wojsko, zaskoczone przez Niemców poszło od razu, w czerwcu w drebiezgi. Całe pułki, bataliony trafiły do niewoli. Część jeńców szybko zwolniono, bo brakowało rąk do pracy. Uciekali, gdy chciano ich rejestrować. Najpierw się ukrywali, potem po zdobyciu broni potworzyli oddziały. Tak powstała partyzantka. Latem dawał im schronienie las, zimą szukali sobie miejsca w chłopskich chałupach.
Jan był stolarzem, urodził się w Lublinie. Do Sowietów trafił w 1920, kiedy jego oddział poddał się bez walki kozakom Budionnego. Byli karną kompanią, robotniczymi dziećmi z Lublina. Nikt im nie tłumaczył, o co ta wojna i dla kogo.
— To kurwy kapitaliści walczą z naszymi — mówiło się na Bronowicach, gdzie internacjonalizmu uczył młodych komunistyczny bohater Marian Buczek.
— Nie będziem strzelać do Sowietów, bo to bracia.
— Nie będziem.
Bracia tymczasem gwałcili i palili, co i kogo się dało.
Jan sam zgłosił się do polskiego wojska, ale go zawrócono do domu, bo był opiekunem nieletnich dzieci. Rodzice pomarli, drobiazgu było sporo, ktoś musiał je karmić. Cieszył się z tego zrozumienia swojej sytuacji, ale nie zauważył, że w bałaganie nie dano mu do podpisania papierów. To znaczy papier był jeden. Wezwanie, do wojska. Żadnego zwolnienia nikt mu nie wręczył. Następnego poranka w domu przy Hrubieszowskiej pojawił się patrol żandarmów. Papieru nie ma, znaczy dezerter. Dostał raz i drugi w gębę, kiedy próbował się tłumaczyć. W końcu wzięli go za wszarz i zaciągnęli do więzienia na lubelskim zamku. Rzucili do celi. Gęsto było od takich jak on. Złodzieje, żule, wystraszeni Żydzi. Oraz pluskwy w obmierzłym sianie.
— Rozstrzelamy was, skurwysyny — grzmiał do nich major. — Bo w dobie narodowej próby chcieliście ojczyznę odrodzoną wystrychnąć na dudka. Ano nie jest ona żadnym dudkiem, a jeśli już jaki ptak jest jej symbolem, to orzeł biały, rozumiecie, kurwa? — Zadowolony z dowcipu podkręcił wąsa. — Egzekucje będą rano. Módlcie się, niebożęta. Módlcie się!!!
Srali w gacie do świtu jak gówniarze. Wszystko robotnicze dzieci. Wszystko z Bronowic. Samodziałowe portki. Sznurki zamiast pasków. Sprane do ostatniej nitki koszule i brudne marynarki. Kilku miało kaszkiety. Rozstrzeliwania jednak nie było. Przyjechał elegancki pan pułkownik i powiedział, że pójdą do karnej kompanii i na front. W ręku trzymał groźnie wyglądającą szpicrutę. Potem było mierzenie mundurów. Znów szpicruta i musztra. Później szpicruta i wymarsz w pole. I okop, do którego wrzucili ich jak padłe prosięta, i krzyk tego samego wielbiciela patosu, jaśnie pana majora:
— Macie bronić tej reduty jak ziemi świętej, zasrańcy. Jak Kiliński okopów. Jak konfederaci barscy umęczonej ojczyzny. I umrzeć w tych okopach jak przystało. Słyszycie?!
Słyszeli.
Cholerna cisza. Armaty ucichły. Nikogo ani z przodu, ani z tyłu. Co się dzieje? Cisza. Ptaki świergoczą. Ale jakoś cicho. Nagle i one milkną, by ustąpić narastającemu rykowi gardeł jeźdźców Budionnego. Zesrali się w gacie gremialnie po raz drugi. Nikt z nich nie wydał głosu z gardła. Ani nie oddał strzału. Nakryli się kurtkami, by ich nie było widać, kiedy przeskakiwały nad okopem jak spienione furie rewolucyjne rumaki Konnej Armii.
A więc trafili do niewoli. Jan i reszta z Bronowic. Po zawieszeniu broni zamiast do kraju wysłali go do Azji. Walki z basmaczami, tłumienie kontrrewolucji, Buchara, Samarkanda. Syberia. W sowieckim mundurze. Obsługiwał telegraf. Kręcił kierownicą ciężarówki. Na żołdzie Lenina, a potem jego wąsatego następcy.
Do cywila trafił jakoś w 1930. Noga za nogą na zachód, dobrnął w końcu do Borysowa. Wyuczony stolarz zaczął pracę w fabryce celulozy. Poznał dziewczynę z zaścianka, Annę, mówiła po polsku. Rodziły się dzieci. Teścia nie znał nigdy, bo go wywieźli jak większość mężczyzn na sowieckie budowy. Pracował, płodził dzieci. Kochał wiele kobiet. Potem zmobilizowany w 1939 walczył z armią Mannerheima w zimnych lasach Finlandii. Simo Häyhä ranił go szczęśliwie tylko w ramię, więc w styczniu 1940 wrócił do domu, by znów trafić do armii wiosną 1940.
— Będzie wojna — mówili sąsiedzi.
— Będzie wojna — powtarzali dowódcy.
Przyszła. Nikt nie był przygotowany.
Jego oddział rozbito już 28 czerwca. Ranny leżał przy drodze niedaleko od Berezyny, od domu. Miał mokre portki, krwawił, buty zabrali mu uciekający z miasta robotnicy. Kto go przy tej drodze znalazł i kiedy go zabrał, tego nie dowiedział się nigdy. Zbudził się na słomie w polowym szpitalu. Potem trafił do obozu jenieckiego. Siedział tępo na trawie z setkami, tysiącami takich jak on. Uciekł dopiero z transportu, którym wieziono ich do Rzeszy. Krył się w lasach, w końcu trafił do Borysowa. Zatrudnił się w fabryce jako stolarz. Na co dzień naprawiał ciężarówki, w nocy po cichu wykradane z zakładów mechanicznych zegary. Ktoś wpadł, ktoś go wsypał. Pobity na gestapo nikogo nie wydał. W końcu udało mu się uciec. Poszedł do lasu. Trafił na takich jak on, więc zorganizowali oddział.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
1 W historiografii bitwa pod Hołowczynem.
2 Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, t. 1, red. F. Sulimirski, B. Chlebowski, W. Walewski, Warszawa 1880, s. 334–337.