Świt nowych czasów - ebook
Świt nowych czasów - ebook
Świat po pandemii pogrąża się w kryzysie, a cieniem chaosu jest przemoc. W Europie nasilają się ataki terrorystyczne, rośnie aktywność wojsk na Wschodzie, wody Morza Bałtyckiego są coraz bardziej niespokojne. Dawne sojusze tracą na znaczeniu i nie wiadomo, komu jeszcze można ufać. Świt nowych czasów zwiastuje wojnę.
Adam Thomal, były policjant, a obecnie pracownik polskiego MSZ, sporządza pewną analizę, którą ściąga na siebie uwagę Amerykanów. Niestety, nie tylko ich… Uwikłany w ryzykowną polityczną grę, odkrywa pilnie strzeżone tajemnice, co w tych okolicznościach oznacza wyrok. Stawką zaś jest przyszłość Starego Kontynentu.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-95-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było upalnie. Duszno, bardzo duszno. Wkoło unosiły się pomieszane, nie najprzyjemniejsze zazwyczaj zapachy. Smrodek starego oleju oraz aromat nielubianej przez Kamila kawy, którą wypluwał z białą chmurą ekspres za kontuarem baru. Woń morskiej soli, która przyklejała się do skóry, ubrania i plecaka. Odór potu tłumu, który opanował kawiarnię. Słychać było gwar dziesiątek mieszających się rozmów, śmiechów, niemiłych odzywek zmęczonych i spoconych kelnerek. Zaczepki rozochoconych wakacyjną atmosferą podrywaczy i zrezygnowane pohukiwania rodziców usiłujących zdyscyplinować swoje dzieci.
Ale Kamilowi podobało się wszystko, co miał dookoła. Co widział, co czuł. Nawet oparcie krzesła zrobionego z jakichś drutów, powyginanych w niby to artystyczny sposób, mało teraz uciskało.
Miał wakacje. On, jego siostry, kuzyn Maciej. Rodzice. Czuł się jak ktoś ważny, w wielkim świecie.
Znów odwiedzili plażę obok mola. Teraz pałaszował wielką porcję słonych, ale najlepszych na świecie frytek. Nic nie musiał. Dokazywał jak reszta, dzielił się niemądrymi teoriami i patrzył na potok ludzi wylewający się co chwila z pobliskiego tunelu dworca.
Kolorowi ludzie. Kobiety w kapeluszach i krótkich spódnicach, na które zerkał nieśmiało i ostrożnie, tak by starzy się nie zorientowali. Dużo opalonych ciał, przeróżnych fikuśnych strojów, przywiezionych chyba na pokaz, tylko tu, na kilka dni nad morze.
Wszystkich, którzy ruszali w stronę plaży, witał wielki transparent z napisem _SOPOT Festival ’85_, wywieszony nieco zbyt wcześnie, jak zauważył Kamil. Festiwal kojarzył się z końcem wakacji, a do tego potwornego czasu był jeszcze miesiąc.
Kamil łowił wzrokiem w tym tłumie co ciekawsze persony, naiwnie licząc, że zobaczy kogoś sławnego. Kogoś, kogo widział tylko w telewizji. Rodowicz albo Niemena. Rok temu się udało.
Dla niego był to inny świat. Pełen barw i życia. A przecież znał to miasto, bywał u ciotki jesienią i wiosną. Nie, tamten Sopot mu się nie podobał. Był pusty i szary. Potwornie szary, chyba nawet bardziej niż Gdańsk. Jak wszystkie miasta pełen gryzącego dymu i tych długich kolejek pod każdym nieomal sklepem.
Teraz miasto żyło naprawdę i na jakiś czas Kamil zapominał, że woli lasy i pola wokół domu oraz tamtą ciszę. Ale przecież na wsi nie było tego wszystkiego…
– Tata, patrz. – Wzdrygnął się, wyprostował i wyciągnął palec, wskazując za szybę kawiarni. Rozdziawił usta, ukazując niepogryzione frytki.
– No, no! – Ojciec uniósł słomkowy kapelutek i powachlował się, kiwając z uznaniem głową. Syn miał oko do takich widoków.
Na ulicy, tuż obok baru i wejścia na dworzec, z mozołem parkował wielki amerykański krążownik szos. Kamilowi wydał się wprost gigantyczny. Dwudrzwiowy, lśniący, jakby na pokaz, brązowy metalic. Samo jego pojawienie się zrobiło wrażenie. Ludzie zaczęli przystawać. Kobiety, mężczyźni. Komentowali, zazdrościli, podziwiali.
– Jeszcze jeden się popisuje. – Mama upiła wody sodowej, udając, że takie widoki jej nie imponują. – Tu co dzień jakiś zagraniczniak przyjeżdża. – Wzruszyła ramionami, ale zaraz wyciągnęła wyżej szyję.
– Ja cię… – wystękał Kamil, kiedy kierowca, człowiek jak z amerykańskiego filmu, wyszedł z auta, otworzywszy długie drzwi. Towarzyszyła mu zadbana, ubrana w cudną jasną sukienkę piękność z egzotyczną, upiętą jak turban chustą na głowie.
– Idziemy? – Kamil niby zapytał, ale od razu wyrwał z miejsca.
Za to też kochał wakacje i to miasto. Jak mówiła mama, tu co rusz można było napotkać takie wozy, których gdzie indziej, a zwłaszcza po wsiach, próżno było szukać.
Kamil zaczął przedzierać się przez kordon letników, coraz bliżej przysuwających się do amerykańskiego cuda. Naraz zwolnił i zatrzymał się, choć głuchy był na pokrzykiwanie ojca, że zaraz się zgubi.
Przysłonił oczy, chroniąc je od słońca. Po chodniku od strony poczty jakiś chłopak jechał zielonym, blaszanym moskwiczem. Wehikułem napędzanym pedałami. Z kierownicą i lusterkami. Zabawką, która śniła się Kamilowi po nocach. Cóż mu tam amerykańskie wozy! Piękne były i obce, ale dla dorosłych, a to… to miał nadzieję kiedyś dostać pod choinkę albo na urodziny. Nie dało się tego kupić, w żadnym sklepie nie było, a i po znajomości, gdyby było, nikt spod lady by czegoś takiego nie sprzedał. Amerykanów w Sopocie latem kilka już widział.
Kamil zrobił dwa susy i był przy „pojeździe”.
– Klawy wózek. – Nie krępował się i od razu zabrał do zapoznawania. – Masz fart… Gdzie ci go kupili?
Obchodził zabaweczkę z siedzącym w środku nie bardzo pewnym siebie i zaskoczonym blondynem obciętym na pazia, w kremowej bawełnianej koszuli. Musiał mieć jak Kamil z jedenaście lat, a może nieco mniej.
– No, fajny, fajny… – Głos młodego robił się coraz bardziej przejęty. – Gdzie mieszkasz? – W tym pytaniu kryła się intencja rychłej wspólnej zabawy i przejechania się moskwiczem. – Bo ja u ciotki… I często…
Kamil przerwał, widząc, że chłopak w aucie patrzy się tylko na niego, w dodatku jakoś tak dziwnie.
– Ty jak się nazywasz? Słyszysz mnie? – Młody przygryzł wargę z zakłopotaną miną. Podrapał się po głowie i zaczął rozglądać się za ojcem.
– _Ty, Jura, szto?_ – doleciał go surowy męski głos.
Kamil podniósł oczy. Obok chłopaka w moskwiczu stał wysoki, krzepki mężczyzna. Krótko ostrzyżony, twarz miał szczupłą, wyrazistą, z dwiema głębokimi bruzdami po bokach ust. Patrzył punkcikami źrenic z wąskich, głęboko osadzonych niebieskich oczu.
Pogładził Kamila dobrotliwie po głowie i uśmiechnął się krótko. Zaczął mówić coś do syna, ale Kamil niewiele zrozumiał. Obok mężczyzny pojawiła się kobieta, chyba jego żona, i zaczęła rugać młodzieńca w zabawce.
Cała trójka odeszła, tylko na chwilę przystanąwszy przy amerykańskim „krążowniku”.
Kamil stał smutny i potwornie zawiedzony. Odprowadzał wzrokiem dziwnego chłopca we wspaniałym samochodziku. Był zły, że nie udało się nawiązać znajomości, i jeszcze bardziej, że nie dane mu było pojeździć.
Chłopiec, wysoki jak na swoje dziesięć lat, przystanął na chodniku z otwartą szeroko buzią. Jego okrągłe oczy, połyskujące węgielki, pożerały każdy skrawek dostrzeżonego widoku. Zamarł, nieczuły ani na skwar lejący się z nieba, ani na mocne podmuchy słonego morskiego wiatru.
– Takim… takim, dziadku, pływałeś? – Obrócił głowę i wyprostował dłoń, wskazując przed siebie.
– Tak, na takim…
Starszy pan przystanął przy wnuku. Siwy, o ciągle gęstej, krótko obciętej i odpowiednio przygładzonej fryzurze. Był wysoki, wyprostowany jak struna, dostojny. Mimo ciepłej letniej pogody nosił lekki garnitur. Twarz miał pociągłą, naznaczoną zmarszczkami. Oczy, podobnie jak u jego wnuka czarne jak smoła, błyszczały inteligencją.
Starszy pan poczuł się ujęty fascynacją małego Horsta. Zastanawiał się krótko, czy to naturalny odruch młodzieńca, zainteresowanego wszystkim, co imponujące i wielkie, czy to jego własne opowieści z dawnych czasów przyniosły efekt.
Stał nie mniej oczarowany, aczkolwiek z innego powodu. Spotkanie dwóch pokoleń Schneiderów u stóp pomnika poległych marynarzy okrętów podwodnych i okrętu, na którym siwy pan przeżył trudne, ale najwspanialsze lata swojego życia.
– Dziadku… – Niecierpliwość wyrwała Horsta z ciekawskiego wgapiania się raz w monumentalną machinę, raz w dziadka, który teraz wydał się młodzieńcowi jeszcze bardziej posągowy i niezwyciężony. Na pewno przecież potrzeba było wiele siły i nawet więcej odwagi, by okiełznać tego stalowego olbrzyma.
– Słucham? – Starszy pan ocknął się. – Tak, tak, chłopcze. – Pogładził głowę wnuka. – Pływałem na takim okręcie. Na U-Boocie VII, ale i na innych.
Przystawił dłoń do czoła, osłaniając się od dokuczliwych promieni słońca, i podziwiał szare cielsko okrętu. Jedynego na świecie, ustawionego tu, opodal Kilonii, w Laboe w zachodnich Niemczech, u stóp wieży pomnika poległych podwodniaków. Był majestatyczny, choć nie największy. Niczym wieloryb rzucony na brzeg, który zastygł w bezruchu i już nie jest groźny. Wtapiał się w otoczenie płaskich wydm, połyskujących morskich fal i odległych cętek ludzkich sylwetek. Starszy pan bywał tu rzadko, od końca wojny może dwa razy. I jak wtedy, tak i teraz wracały obrazy. Wspomnienia każdego patrolu, każdego zdarzenia.
– Ostatni raz twój dziadek prowadził do walki okręt podwodny… czterdzieści lat i dwa miesiące temu – oznajmił starszy jegomość na wydechu, podniośle, tłumiąc wzruszenie. Złapał Horsta za rękę i ruszyli w stronę muzealnego okrętu. – Pokażę ci to, o czym tyle ci opowiadałem. Takich okrętów były dziesiątki, wszystkie bardzo groźne. Mogłyby być nadal, gdyby… gdyby Dönitz posłuchał Canarisa…
– Dziadku? – Horst nie zrozumiał i pociągnął go za dłoń, niezadowolony, że jakieś dorosłe sprawy mącą jego zachwyty.
– Tak, tak… Jesteś jeszcze za młody. Takie dyskusje nie powinny cię interesować. No, chodź. – Przyśpieszył kroku. – Pooglądamy. A kiedyś… Kto wie, może i ty będziesz służył na czymś takim. Może znów będzie jedna, duża i wspaniała Kriegsmarine. ■