- W empik go
Świt (Przedziwne są brzegi Leny...) - ebook
Świt (Przedziwne są brzegi Leny...) - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 168 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Fioletowa ściana sikał wapiennych obejmuje tę masę wód zakoleniem łagodnym od wschodu, a zasię na południe i ku zachodowi, równo od zwierciadlanej krawędzi ściele się step nieprzemierzony: roztocza o bujnych trawach, łąki o wszystkich barwach, jakie są na ziemi, wśród nich stawy trawskami zarosłe, jeziora lśniące, na parę wiorst rozlane, mokradła z kępkami drzew, laski rzadkich brzóz i limb potraconych – rówień przerozmaita, błękitem oddalenia na zachodzie o fiolety skalnego pobrzeża rwącej Jelikty oparta, a na południu o stopy zmroczniałej, w omgleniu słonecznym szarzejącej tajgi…
Przedziwny kraj…
Gdyby nie sroga syberyjska zima, która ścina w lód błękitne wełny Leny i śmiercią mroźną wszystko żywoistne na długie miesiące przysiada, obraz tej okolicy pozostałby niemącony we wspomnieniu zesłańca, gdy go od niej setki mil szczęśliwie dzielą, jako jeden z najcudowniejszych obrazów południa…
Za to lato, choć krótkie, tym zawzięciej rozkuwa z kajdan zamrozu śpiące życie, wywołuje z ziemi nagle rozpalanej kwiaty o stroju niesłychanym, ciska na obudzone bogactwo barw, oswobadza na radość życia wszelkie stworzenie tej ziemi, ściąga chmary przeróżnostrojnego, różnymi głosy krzyczącego ptactwa…
Krótki – między długimi letargami zim – krzyk i płomień życia.
W jedno takie płomienne popołudnie po wysokim wschodnim brzegu Leny, przeciw jej biegu, niósł czarny konik tunguski Wacława, jednego z owych wielu, którzy na tę Riwierę syberyjską dojeżdżali „etapami”.
Jeździec uzbrojony był w długą strzelbę i nóż, jakich myśliwi-Tunguzi używają. Dumny był ze „swego” konia, z nabytej od Tunguza broni i z przyjemnością prawdziwą myślał o tym zawodzie swobodnym, który od półtora roku z powodzeniem korzystnym uprawiał.
Jeden niedźwiedź, którego przy pięcioosobowej obławie położył, trzy jelenie, łoś, pięć rogaczy, setki gęsi i kaczek, jako też drobniejszego ptactwa, które czasu różnego ustrzelił, ugruntowały sławę jego myśliwską w „komunie”, jak ideowo zwali swoją grupkę, osiadłą na „czasowy pobyt” w nadbrzeżnym tunguskim siole.
Zważywszy, że z całej „komuny” nikt prócz Wacława nie był sposobnym do myśliwskiego rzemiosła – (próby, jakie przedsiębrało paru, miały nieszczęśliwe skutki) – „rada komunalna” na niego włożyła obowiązek dostarczania zwierzyny i ptactwa do wspólnej kuchni.
Zgodził się ochotnym sercem, jako że wałęsanie odpowiadało jego próżniaczej, a przedsiębiorczej naturze;
mógł też przy tym zajęciu dniami całymi przebywać poza siołem i nie widzieć aż do mdłości uprzykrzonych twarzy towarzyszy.
Z początku „komuna” zapowiadała się świetnie. Ludzie, wyrwani z samotnictwa, szczęśliwi już byli przez to, że się mogli wygadać. Do wspólnego dobra składali prócz materialnego mienia swoje najlepsze strony: humor, uczynność, ustępliwość, nawet nierzadko delikatność uczuć. Wspólne obrady, na przykład nad kwestią obiadów, odbywały się tak zgodnie, jakby wszyscy od urodzenia w komunie wyrośli.
Wkrótce jednak harmonia poczęła się psuć. Za duże były różnice wyrwanych z różnych światów ludzi, iżby je podobieństwo losu mogło stłumić. Indywidualne zdania, przekonania poczęły się ze sobą ścierać i ze słownych utarczek poczęły się wyradzać kłótnie.
Dopieroż gdy przyszły na stół „programy” i „principia”!… Partie, z których każda miała tu jednego przedstawiciela, znienawidziły się tak, iż ledwo obiad je łączył. W nienawiści pożywali każdy kęs daru bożego. Stronili od siebie, jakby jeden na drugim oznaki trądu odkrył.
Był przecie jeden moment… Wacław uśmiechnął się mimo woli na przypomnienie tej chwili.
Było za siołem nieopodal wzgórze, skąd roztaczał się widok na daleki zachód. Tam to nieraz tęsknota go wywoływała. – Stoi raz, zapatrzony na czerwień zachodu – słyszy szmer – obziera się – a tu się wlecze jeden z „komuny”, później drugi, trzeci… I tak, stroniąc od siebie, na jednym Wzgórzu Tęsknoty wszyscy się na raz znaleźli. Wstyd ich przed sobą przejął – każdy starał się jakiś bardzo racjonalny powód swojej obecności podać. Później już każdy inne godziny dnia na to wzgórze wybierał.
Był tam cmentarz zesłańczy; kopców kilkanaście, brzózek parę i jeden krzyżyk drewniany na mogiłce, na którego ramieniu wycięty był dwuwiersz – słowa jak ten krzyżyk proste:
Spiej dietia – żyźń taska.
Takie proste, a wszystko mówiące. Wryły się na zawsze w pamięć Wacława, jakby na sercu jego były wycięte. Coś bliskiego bardzo, ojcowskiego słyszał w tym czterosłowie. Nieraz, upewniwszy się, czy żaden z towarzyszy nie nadchodzi, padał na tę mogiłkę i szlochał, jakby najmilsza jego dziecina była pod tym krzyżykiem schowana. A gdy zorze czerwone na zachodzie gasły, męką tęsknoty biegł za nimi przez ziemie-kraje aż ku Wiśle…