- W empik go
Sykstyna - ebook
Sykstyna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tworząc podobne arcydzieła przyroda
rzadko kiedy obdarowuje nimi człowieka,
który potrafiłby je ocenić i okazać się
godzien ich posiadania.
KANT, Szkic o piętnie
W cieniu sześćdziesięcioletnich świerków, których gałęzie opadały ciężko ku pożółkłym trawnikom, szli obok siebie.
Hrabina Aubry, z właściwym sobie wdziękiem pośredniczki amorów salonowych, zetknęła ich niedawno, raptem, niby dwoje predestynowanych.
Znali się już trochę. Pamiętali przelotne spotkanie zeszłej zimy w pewnym salonie przy alei Marigny, salonie zbiornicy poronionych sław, a teraz od tygodnia jak oboje ich gościł, wśród gromadki nader dystyngowanych neurasteników, zamek Rabodanges, mogli wymieniać, nie bez politowania dla stosunków tak Czczych, to trochę blichtru, to znów słowa o mdłych odblaskach.
On wiedział, że pani Sykstyna Magne, wdowa, nie wyciągnęła jeszcze szyi ku żadnej nowej obroży — a raczej tak sądził.
Ona wiedziała, że Hubert d'Entragues poświęcił się z upodobania, a nie z konieczności, władczemu rzemiosłu literata. Kierując się pierwszym wrażeniem wzięłaby go raczej za kapitana kawalerii, lecz urzekało ją jego nazwisko, owo nazwisko przywiędłe w dziejach na czole ładnej kobiety, a któremu młody człowiek przywracał w jej oczach cała dawna świeżość. Miłosne i królewskie reminiscencje, wspomnienia intymne przetrwały w jej umyśle niby dźwięk wioli, niby pluskot pereł na płowiejących jedwabiach, i nagle chrzęst stali — wyznanie, kto wie, czy nie zabawne dla jej wewnętrznych przesubtelnień, z wrodzonej bowiem dumy była Sykstyna ogromnie skryta.
Ze swej strony d'Entragues był już gotów wyznać młodej kobiecie, iż oszołomiła jego wyobraźnię, należałoby jednak wyjawić jednocześnie źródło, nazbyt fantastyczne, żeby nie było błahe, owego bolesnego urzeczenia, i lękał się, czy nie wyglądałby na kogoś, kto zmyśla jakąś historię.
„A ponadto — dumał — jej umysł popracuje chyba; i ona w domniemaniu, że mi się podoba, zacznie silić się na sztuczne uroki. Doświadczenie byłoby sfałszowane. Chcę dowiedzieć się, co w niej tkwi, chcę zapuścić się na trzeźwo w mroczne chaszcze tego świętego gaju".
Mężczyzna i kobieta, osiągnąwszy wiek kłamstw użytecznych, nie są nigdy, jeśli znajdą się twarzą w twarz, ani oziębli, ani prawdziwi. Hubert uznał za wybieg nader zręczny zająć stanowisko naturalności, ale gdzie zaczyna się naturalność u istoty wyposażonej w kilka dusz zamiennych? Sykstyna zaś dała się zwieść tylko w połowie, czego nie zataiła bynajmniej już w pierwszych słowach.
— Czy zaznała już pani kiedyś wszelkich wzruszeń powrotu? — mówił Entragues. — Zadręczają i są rozkoszne. Przybywamy nocą: gdybyż ona tam była! Wchodzimy rozdygotani, całkiem wytrąceni z równowagi i w gmatwaninie przelotnych myśli powiadamy sobie: „Gdybyż ona tam była!" Ale nie, jej tam nie ma: lęk przed nagłym bólem wyprzedził rozczarowanie: czy podobne radości zdarzają się poza snami? Nie ma jej tam: niebezpieczeństwo nie istnieje. Jak to?. Drzwi nie zamknięte na dwa spusty? Lampka nocna! A więc ona tam jest? — Była tam, leżała w różowym szlafroku;... wstała, kiedy zgrzytnął klucz, i boso, z rozpuszczonymi włosami, blednąc z emocji, okrywała pocałunkami całą jego twarz, na chybił trafił: oczy, wargi, czoło, nos, brodę, miękko oplótłszy ramionami jego szyję, i on dygotał nie wiedząc, co ma czynić najpierw, ona zaś w przerwach wołała niczym zahalucynowana: „Nareszcie! Nareszcie!" Potem odsuwała się, by spojrzeć na niego, zdawała się wątpić, mówiła: „I to naprawdę ty...", i tuliła się pieszczotliwie opadając na jego ramię, i znów się tuliła: „Jestem twoja, na zawsze, jak dawniej!" Był bardziej niż wniebowzięty: na odjezdnym pozostawić łzy, po powrocie zastać uśmiech, istotę, której twoja obecność przywraca życie, o, to przyjemność prawdziwa z przymieszeczką niezbędnej próżności: czuć się dla kogoś koniecznym.. Próżność specjalna, wśród której mężczyzna doświadcza despotycznej rozkoszy.
— Tak więc pana oczekiwano? — zagadnęła Sykstyna,
— Kogo? Mnie? Skądże znowu, ale tak być mogło i, wie pani, doznałem tych odczuć opowiadając to pani. Najbłahsza indukcja odrywa mnie od teraźniejszości, słowo rozwija się w aktywność wewnętrzną i wszelkie perspektywy życia otwierają się przede mną.
— W udawaniu musi pan być cudowny...
— Ech, proszę pani — podjął Entragues — wyobraźnia nie niweczy szczerości: odziewa ją w brokatele i rubiny, nakłada jej diadem, ale pod płaszczem królewskim jak i pod łachmanami znajdziemy zawsze to samo ciało kobiece. Zdobić prawdę to ją szanować. Przypomina mi to stare mszały, tak przeładowane ilu-. minacjami, że świeckie oko daremnie szukałoby tam tekstów religijnych.
— Istnieją — podjęła Sykstyna — pisma nieczytelne. — Skoro ktoś nie umie ich rozszyfrowywać, winien umieć je odgadywać. Czy kobiety, będące analfabetkami w miłości, nie odznaczają się również arcybogatą i różnoraką intuicją właściwą niewiedzy? No, na przykład, jeśli powiem pani: „Serce bije w takt drugiego serca?" Bierzemy się wciąż jeszcze na te lub owe stare aforyzmy.
— Nie ma nic lepszego niż brać się na coś!
I sama najpierw zdziwiona śmiałością tych słów, których sens Entragues próbował odgadnąć z jej oczu, wybuchnęła śmiechem.
Ów śmiech przekorny jedynie stropił go przecież, aczkolwiek wnikał już w jego substancję. Prozator sumienny i zawsze poszukujący słów adekwatnych, nowych czy starych, rzadkich czy pospolitych, lecz o znaczeniu akuratnym, - wyobrażał sobie, że wszyscy mówią tak, jak on pisze, jeśli pisał dobrze. Uczciwie zapędzał się w refleksję, gdy raptem paraliżował go niepokój wobec tych lub innych słów konwencjonalnych, maskujących bagatelność kompletną. Świadomość tej wady nie była mu lekarstwem i nie skutkowała też kara, jaką wyznaczył sobie powtarzając po każdym błędzie owo mea culpa, które za Goethem przystosował na własny użytek: „Słysząc dane słowo, Entragues mniema zawsze, że kryje ono jakąś myśl".
Komplikowało to ogromnie jego żywot i jego dialogi, a w czynach i replikach powodowało znaczne opóźnienia, ale cóż miał począć z anatomią literacką — i lubił napotykać umysłowości skomplikowane, problemy, których przelotną hermeneutykę wyświetliłby później z pomocą dedukcji.
Orzech mógł być pusty, rzucił kamieniem w drzewo, żeby spadło kilka innych:
— Lepiej dawać niż pozwalać się okradać.
— Och! — podjęła Sykstyna — wrażenie jest całkowicie odmienne. Przede wszystkim nie jest okradany ten, kto chce: nie wystarczy nawet pozostawić drzwi uchylonych, mój panie.
Wyrzekła te ostatnie sylaby głosem usidlającym, jak mu się wydało, ale dlaczego? Czekając, aż pojmie, odparł:
— Byłby to nawet, system nader dziecinny: zazwyczaj przed kasami Skarbca ustawia się wartowników, a kufry pancerne opatruje się zamkami. Włamać się, rozbić lub rozmontować to korzenne przyprawy upikantniające złodziejską rozkosz; prawdziwi artyści zniechęcają się, jeśli wystarczy tylko pomajsterkować. Przecież to etyka nader elementarna: nie ma rozkoszy bez wysiłku.
— Pan mówi o złodziejach, a ja o okradanych: a więc jest pan zdecydowanie z tej strony, a ja z tamtej. To znaczy, zaliczam się do osób narażonych na ewentualny rabunek. Chciałbym uwydatnić to, że oprócz drzwi uchylonych, czyli w końcu łatwych do otwarcia, gdyż jeśli nazbyt udoskonalimy zamek, ryzykujemy zapewnieniem sobie bezpieczeństwa doprawdy niesmacznego, otóż! pomijając to, że przedmiotem kradzieży muszą być rzeczy widzialne albo takie, których domyślamy się istnienia, złodzieja winny kusić pozory, obietnice zewnętrzne i powabne.
— Wyprzedziła mnie pani wypowiadając pod swoim adresem ten komplement, który miałem już na ustach. Ale pani zna lepiej niż ja swoje lenna i to wszystko, co musi przyciągać do wymarzonej szkatułki rękę łapczywą i kraść gotową.
— Przesadna szczerość i przesadna ironia, mój panie. Nie urodził się pan złodziejem.
— Niestety! Nie ma u mnie skrytki zbyt bezpiecznej na podobne łupy. Moja prawa ręka nie wiedziała- by, co począć z owocem kradzieży, której dopuściłaby się ręka lewa.
Nie wydała się urażona szczerością obcesową nieco tego bezstronnego sądu. Przeciwnie, pomyślała: „Nie jest głupcem, inny zaatakowałby moją nierozwagę, nakłoniłby mnie natychmiast, żebym dala się wziąć!"
Ze swej strony Hubert widząc, że orzechy są z pewnością pełne i wcale nie mdłe, zdecydował: „Zabawię się obtrząchując jeszcze kamieniami te gałęzie, jak mówią tutejsi chłopi".
Sykstyna wyprzedziła go:
— Do jakiego celu pan zmierza? Miłość jest nazbyt umkliwa jak na pańską stałość, przypuśćmy. A w takim razie dokąd zdąża pańskie życie? Do sukcesu, czy tak, poeto?
— Nie jestem poetą, nie umiem należycie siekać swoich myśli na kawałeczki równe lub nierówne, w zależności od przypadkowych uderzeń tasaka: moją prozę skanduje tylko mój oddech; jedynie ukłucia wrażeń zaznaczają rozkład akcentów, a królewski infantylizm bogatych rymów nie mieści się w granicach moich uzdolnień...
Wluman skrzydeł kruka zmącił powietrze nad drzewami. Hubert nasłuchując umilkł, a po chwili:
— Wluman, otóż to właśnie, wluman skrzydeł, z wieloma w w w. A może fluman z f f f? Szmer przędziwa, szum skrzydeł? Nie, wluman, tak lepiej. Zawlumań jeszcze, kruku!
Sykstyna, spłoszona nieco, wpatrywała się w Huberta rozchyliwszy usta.
— Ten diabelny łopot skrzydeł, wyrazić go nie sposób!... Ech, sukces! Czy jabłoń żebrze o poklask naj- pierw za obfite kwiaty, a potem za dorodne owoce? Można by na ten temat układać przypowieści quasiewangeliczne. Jeśli nie jestem swoim własnym sędzią, kto mnie osądzi, a jeśli nie podobam się samemu sobie, cóż mnie obchodzi, czy podobam się innym? Czy istnieje świat życia poza mną, zewnętrznym? To możliwe, ale ja go nie znam. Świat to ja, zawdzięcza mi egzystencję, stworzyłem go swoimi zmysłami, jest moim niewolnikiem i nikt nie ma nad nim władzy. Gdybyśmy się upewnili całkowicie, że nic nie ma poza nami, jak szybko wyleczylibyśmy się z naszych próżnostek, jak szybkiemu oczyszczeniu uległyby nasze- rozkosze. Próżność to więź fikcyjna, która anektuje nas dla zewnętrzności wyobrażamej tylko: drobny wysiłek kruszy tę więź i jesteśmy wolni! Wolni, lecz i samotni, samotni wśród przerażającego osamotnienia, w którym się rodzimy, w którym żyjemy, w którym umrzemy.
— Jakaż smutna filozofia, ale co za pycha!
— Mniej tam pychy aniżeli smutku i dodałbym sporą dozę arogancji, żeby nie odczuwać goryczy.
— Kto pana przywiódł do tego? — spytała zaciekawiona tymi sprawami, które jej umysłowi wydały się raczej nowe.
— Ależ to naturalne; jak pojmować inaczej życie odmienne od tego, które pojawia się jasno każdemu oku umiejącemu patrzeć? Tak, chyba pewna iluzja jest możliwa... Wielka to szkoda, zapewne, wielka szkoda dla mnie, że nie poznałem pani wcześniej, o wiele lat wcześniej... Zakochałbym się w pani, a wtedy...
— I co by się stało wtedy z pańskim przeznaczeniem?
— Zwiodłaby mnie pani co do walorów życia— ciągnął dalej Hubert z liryzmem, który graniczył z drwiną — spijałbym, niby absynt wieczysty, płynną iluzją pani modrych oczu i przykułbym się do życia złocistym łańcuchem pani jasnych włosów.
Osłoniła się woalem obojętności haftowanej delikatnie ironią i poczytując się za bezpieczną od spojrzeń nazbyt inkwizytorskich, odrzekła naiwnie:
— Wiele lat, w istocie tylko trzy, miałam wtedy dwadzieścia siedem lat; a dziś trzydziestka albo prawie.
Bez natarczywości oszacował ją spojrzeniem od stóp do głów:
— Ta prawdomówność! Ależ pani nie umie kłamać. Podniósł wzrok ku talii poszerzającej się już nieco jak osądził.
— Tak, estetyka, nieprawdaż?— zaryzykowała Sykstyna unosząc niedbale ramię, aby poprawić szpilkę w koafiurze.
Gest był śliczny i korzystny dla wyszczuplenia biustu. Odpowiedział ważąc słowa:
— Estetyka? Och, nie! Wydaje się zacna i obca fortelom.
Uśmiech, szybko wygasły, potwierdził zadowolenie kobiety, a był w nim rozkwit najbardziej kobiecej spośród pradawnych sztuczek miłosnych. Rzekła głosem powolnym i zawiedzionym:
— Chcieć mnie kochać to strata czasu.
— Droga pani — podjął Hubert — dmucha pani na bańki mydlane i oto rozwiewa się moja jedyna i ostatnia szansa złudzeń, bo przenosząc moje pożądania w przeszłość, budowałem w tajemnicy most wzlatujący ku. teraźniejszości. Ach, pani, i tak pojawia się okrucieństwo transcendentne!
Umyślnie zboczyła w zaniedbaną ścieżkę i tam ugrzęzła.
Nie rozmawiali już.
Mrok rozprzestrzeniał się lekkimi falami. Zdenerwowana nieco, Sykstyna podążyła ku światłu pobliskiej polany, w dół alei.
Tutaj dęby i buki, o listowiu już przerzedzonym, grupowały się w gęsty, wysoki las.
Przemknął wiatr poruszając zeschłymi liśćmi.
Konar ciężki i nisko rosnący ugiął się z bogatym chrzęstem miętych tkanin.
Liść, niby kropla deszczu, liść za liściem spadał szeleszcząc leniwie.
— Gonią mnie! Ścigają mnie!—krzyczała uwięziona przez wir, uciekając odeń daremnie.
I porwana, niczym liść, w okrężny lot liści, zawróciła półprzytomna i zdyszana do d'Entragues'a, wciąż krzycząc:
— One mnie ścigają, liście, zeschłe liście!
— Co się dzieje? — spytał Hubert zaskoczony denerwacją aż tak dziwaczną.
I gdy ona drżąc jeszcze chwytała jego ramię i opierała się na nim, dorzucił chłodno:
— Chyba jednak nie ma pani na sumieniu jakiejś zbrodni?
Ta ironiczna interpelacja zmieniła naturę gorączki, niby rozpalony kamień:
— Kto wie! — odparła pobladłszy nagle.
— A więc robi się pani całkiem interesująca. Odparować ten żart było ponad jej siły. Drżał każdy drobny jej muskuł, kiedy nie wiedząc dlaczego próbowała ściągnąć rękawiczki. Uwolniwszy jedną rękę, potrząsnęła nią, pokręciła, zatrzeszczało w stawach.
— Pozwoli pani — ciągnął dalej d'Entragues, ciesząc się złośliwie wywoływaniem wibracji w tym rozstrojonym instrumencie — nie ma aby plamki na małym palcu?
—- Nie, to była trucizna.
Wycedziła te słowa ze spokojem, jak gdyby wyznanie obmyślone zawczasu. Oczyma naprawdę zamglonymi Hubert spoglądał, jak monstrum wyłoniło się i uciekło rzucając pożegnanie nad wyraz lakoniczne:
— Jutro wyjeżdżam, niech mnie pan odwiedzi!