- W empik go
Syn - ebook
Syn - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 303 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZĘŚĆ PIERWSZA
W roku 1872 Jan Kulwieć, jak to z papierów pozostałych po nim wynika, miał 8 lat. Gdyby wówczas jaka cyganka, przepowiadająca przyszłość, patrząc w jego oczy chabrowe, i czarna ręka gładząc jego, jak len, płowe włosy, opowiadała mu kim będzie, napewno dowiedziałby się mały Jaś, że będzie dziedzicem, że zwiększy swoje posiadłości i pojmie za żonę uroczą hrabiankę z sąsiedztwa. Ale na Litwie podówczas Polacy nie mogli kupować majątków i w sąsiedztwie nie było hrabianek, a siwy, jak gołąb, dziadek Jasia, żołnierz napoleoński i stary dziwak, który żul tytoń, jak marynarz, i nosił za pazuchą duże kraciaste chustki do nosa, nie pozwalał cyganom wałęsać się po dworze, a tembardziej nie pozwoliłby wróżyć Jasiowi z ręki.
Ojca nie znał, bowiem na świat przyszedł w parę miesięcy po jego śmierci. Z pojęciem ojca łączyło się u niego poczucie tajemniczości i przestrachu… ktoś oglądał się trwożnie dokoła, ktoś szeptał, że i ściany mają uszy. Była stara czeczotkowa szkatułka, pełna małych szufladek i skrytek, ktorą w jakieś specjalnie uroczyste dni otwierała jego matka, pani Marta Kulwieciowa. W tej szkatułce, w skrytce najgłębszej, dla oczu najciekawszych niewidocznej, była fotografja mężczyzny bardzo młodego w czarnej czainarze i z rogatywką w ręku.
_ To twój tatuś – mówiła pani Marta – Mój tatuś – powtarza! Jaś. – A gdzież jest mój tatuś?
Niema dziecko, – odpowiadała pani Marta.
_ Niema – smutnie powtarza! Jaś – i nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego i przed kim chowała pani Marta fotografie tatusia.
Majątek, w którym mieszkał, nazywał się Za-błudowo. Siary dwór, kilkakrotnie dobudowywany, był dziwnej konstrukcji. Miał okna" różnych wymiarów i kształtu, i dach połamany fantastycznie i najeżony wieżyczkami. Male okienka kancelarii dziadunia nie harmonizowały z łukami gotyckich okien sali i z dużem weneckiem oknem pokoju jadalnego. Znać było, że budowało ten dom kilka pokoleń i że ludzie ci mieli więcej fantazji, niż smaku.
Majątkiem zarządzał dziadunio, domem pani Marta. I tu i tam był ład i porządek wzorowy. Każdy robił, co do niego należało.
Gorzej o wiele rzecz się miała z naukami Jasia. Niewiele czasu mógł na nic poświęcić dziadunio, ieszcze mniej pani Marta i, gdyby los, który zrazu opiekował się Jasiem, nie zesłał w ich progi pana Teofila Jakubowskiego, kryjącego się przed ludźmi uciekiniera z Syberji, który zajął się całkowicie edukacją Jasia, niewiadomo jak wyglądałyby jego pierwsze-kroki w szkole.
Ten pan Jakubowski przybłąkał się do Zabłudowa właśnie w roku 1872.
Był wielki tydzień i przedświąteczne porządki i zalatujące z kuchni smakowite zapachy pieczyw, sprawiły, że niesporo szła dnia tego Jasiowi nauka czytania. Przeszkadzały mu one łączyć litery w niezrozumiale dla niego wyrazy, od których roiło się w „Kalendarzu Wileńskim”, zastępującym mu elementarz. Byty tam przepisy jak przechowywać kartofle przez zimę, jak szczepić drzewka owocowe i robić sery – słowem rzeczy, które zupełnie nic obchodziły Jasia. To też zwykle daleko myślą odbiega! od tych recept nudnych, z trudem wielkim z pojedyńczych liter przez siebie posklejanych, co zauważywszy dziadunio, strofował ko i nawet nieraz ręką sięgał do ucha. Dziś jednak musiał być dziadunio czemś osobliwie zajęty, bo wcale nie zwracał uwagi na jego wyjątkowo niezdarne jąkania i powtarzanie w kółko jednego i tego samego wyrazu.
– Kon… kon… stela… cja… – sylabizował Jaś, spoglądając ukradkiem na dziadunia, który siedział w głębokim fotelu nawprost okna i bębnił palcami po stole, a widząc, że dziadunio nic słucha, biegł myślą nad staw za ogrodem, na którym miał zaraz po lekcji z małym Jurkiem, synem starego Szymona ekonoma, wiązać z bali leżących na brzegu wielką tratwę i płynąć na zalaną wczbianemi wodami łąkę, aż pod las. Jurek czekał już na niego przed domem i Jaś słyszał, jak pod jego nogami skrzypiała podłoga werandy i jak echem rozlega! się jego cienki głosik w pustej sieni.
– A wio, ty tam, siwy! A wio!
Nie chcąc milczeniem zwrócić na siebie uwagi dziadunia, Jaś znowu zaczął powtarzać na wszystkie możliwe sposoby „konstelację” i nie mógł zrozumieć dlaczego właściwie dziadunio dotąd nie nazwał go cymbałem i nie powiedział, że będzie pasł gęsi, lub nawóz w pole woził.
Za oknem na dworze state wiosna. Śniegi w tym roku stopniały szybko i wezbrane strumyki i rzeczki małe pozrywały wszystkie mostki prowizoryczne, łączące Zabłudowo ze światem. Nie można było się dostać do najbliższego miasteczka, ani na stację kolejową, co sprawiło, że na głowę pana Adama Kulwiecia spadły rozmaite troski przedświąteczne, które przeszkadzały mu śledzić uważnie za sylabizowaniem Jasia, gdy jednak po raz czwarty wpadła mu w uszy nieszczęsna „konstelacja”, której Jaś oczywiście nie rozumiał, nasrożył się i głowę w jego stronę obrócił.
– Hę! – chrząknął i Jaś zdrętwiał. Oczy jego momentalnie zaczęły szukać następnego wyrazu. Na szczęście był łatwy.
– B, y… by… k, a… ka… byka.
– Hę – chrząknął dziadunio ponownie. – Byka powiadasz, byka… Hę… taki, parti dobrodzieju, byk, a czytać nie umie.
– Tu jest – byka" – bronił się Jaś – b, y… by… Ale dziadunio miał już tego dość.
– Cymbał iesteś – zawołał – złóż książkę i marsz! Na to tylko czekał Jaś. Zerwał się błyskawicznie książka sama gdzieś się schowała i drzwi się otworzyły same.
Jurek już nie jeździł konno na kiju, natomiast z lepkiego błota wyciska! cegiełki i układał je rzędem ua stopniach werandy,
– Chodź na staw! – zawołał Jaś, depcząc jego cegiełki nogami.
– Nie psuj! poczekaj! – krzyczał zaperzony Jurek, cała bowiem jego robota była odrazu zniszczona.
–. Chodź zaraz, albo nie pójdziemy – dyrygował Jaś.
Po chwili szli w stronę stawu. Wąska, rozdeptana ścieżka tonęła koło stajni w lepkiem błocie, skakali więc po wystarczających z błota kamieniach, co im się nie za każdym razern udawało, to tez, gdy stanęli nad stawem, byli obaj do pasa okryci grubą warstwą błota.
Staw wyglądał imponująco. Nie była to już mała sadzawka, ajerami i trzciną zarosła i rzęsą zieloną pokryta. Wszystkie suche ajery zeszłoroczne i trzciny zginęły gdzieś pod wodą, która, zburzywszy mały mostek na drodze za sadem, wylała się na niską łąkę i zatopiła nawet kawał lasu.
Jaś z zachwytem na twarzy mierzył oczami tę wielką topiel, połyskującą niebem, tu i ówdzie srebrem białych obłoków haftowaną.
– To jest Ocean Wielki – wołał, wskazując na łąkę. Jurek wgramolił się na kłodę i patrzał ciekawie.
– Ocean – powtórzył za nim.
– Tak, to ocean a to morze – objaśniał Jaś – ten staw to morze.
– Morze! – z zachwytem powtórzył Jurek. – Tak, to jest morze Czerwone.
– A dlaczego Czerwone? – zapytał Jurek zdziwiony.
Widocznie nie słyszał dotąd nic o Mojżeszu i o żydach, a Jaś nie przyszedł tu na wykład, więc odpowiedział wymijająco:
– Bo już tak się nazywa.
Z radosnym zachwytem spoglądał Jurek na to morze.
Ocean nie imponował mu. Nie rozumiał co to jest ocean morze zaś widział na rysunkach… słyszał z opowiadania o okrętach zatopionych w tajemniczych głębiach wód, które nazywano morzami.
Przez chwilę stali tak bezczynnie w kontemplacji, aż wreszcie przypomnieli sobie o tratwie. Dwa krótkie, lecz dość grube bale, do połowy w wodzie zanurzone i związane ze sobą sznurami, leżały już na brzegu tuż nad wodą. Była to ich robota wczorajsza. Do tego należało przymocować jeszcze te dwie duże kłody, leżące pod stajnią, i wówczas tratwa będzie mogła utrzymać ich na wodzie.
Więc też, nie zwlekając, zabrali się obaj do pracy. Nogi ich ugrzęzły w miękkiej ziemi, buciki i spodnie pokryły się jeszcze grubszą warstwą błota. A w trakcie pracy, Jaś jął rozsnuwać przed Jurkiem szczegółowy plan zamierzonej wyprawy na Ocean Wielki.
– To będzie bardzo mocna tratwa – mówił. – Takie cztery grube kłody udźwigną nawet prawdziwego mężczyznę, a cóż dopiero nas dwóch. Ty masz lat 9, a ja 8, to razem mamy 17, a prawdziwy mężczyzna zaczyna się od dwudziestu. Ja to wiem. Ty wiesz mniej ode mnie, ty nie wiesz nawet, co to jest konstelacja.
Jurek wytrzeszczył oczy – skądże mógł wiedzieć? A Jaś mówił dalej:
– Jak tylko tę tratwę skończymy, popłyniemy na ocean, aż tam hen! Tylko ty pamiętaj, że to jest Morze Czerwone, a tam Ocean Wielki. Morze Czerwone jest
Czy i my musimy dla Polski zdobyć Ocean Wielki. Czy rozumiesz?
Oczywiście Jurek rozumiał. To nazywa się wyprawa wojenna. Śmiały mu się do niej oczy. Trzymał obiema rękami zepchniętą z pod stajni kłodę, którą Jaś sznurem przymocowywał do dwóch uprzednio już związanych.
– A od kogo będziemy zdobywali ocean! – zapyta! nieśmiało.
– Ma się rozumieć, że od Moskali! – zawołał Jaś. I wówczas stała się rzecz straszna, bo ktoś przy nich powiedział:.
– To dobrze, dzieci! Ja wam pomogę… Niech będzie pochwalony!
Podnieśli głowy i patrzali z przerażeniem. Tuż przy nich… stał jakiś obcy mężczyzna. Miał na sobie wyświchtany kaftan rosyjski i na nogach buty podarte i był zgarbiony i cały siwiejącemi włosami obrosły. Wygląda! jak chłop Moskiewski, a mówił po polsku.
Nie śmieli obaj oderwać od niego oczu. Przeraziła ich myśl, że słyszał o ich zamiarach walczenia z Moskalami.
– Co teraz będzie? co będzie? – pytał siebie w duchu Jaś, gdy tymczasem, mniej od niego odważny Jurek, gotował się do ucieczki, co widząc nieznajomy odezwał się łagodnie:
– Nie bójcie się mnie, dzieci. Pomogę zbudować wam tratwę, tylko mi powiedzcie, do kogo ten dwór należy i jak się nazywa. Rok cały chodziłem po obcych ziemiach, szukając Polski, a tu naraz dowiaduję się, że już jestem w Polsce.
– Ale to tak na niby… dla zabawy… – tłómaczył się Jaś.
– Bo też Polska może być teraz tylko na niby-odparł nieznajomy. – Ja to wiem. Ale dobrze, że jest chociaż taka – na niby. Cały rok do niej szedłem.
przed ludźmi uciekałem i wciąż szedłem.
Urwał, iakby myślał o czemś dalekiem a bolesnem, i dopiero po chwili zapytał:
– Czyjże to dwór?
– Dziadunia – zawołał Jaś.
– A jak się dziadunio nazywa? – Adam Kulwieć.
– A z których to Kulwieciów, mój chłopcze? – zapytał znów nieznajomy, widząc jednak, że Jaś jego nie rozumię, pytał w dalszym ciągu:
– A tatuś?
– Tatusia niema! – stanowczo zaprzeczył Jaś, momentalnie sobie bowiem przypomniał i szkatułkę czeczotkową i jej tajemnicze skrytki, a chcąc rozmowę na inne tory skierować, jął opowiadać wszystko, co wiedział o Zabłudowie i mamusi. Właściwie gospodynią jest mamusia, ale dziadunio jest taki, że we wszystko się wtrąca i nieraz gniewa się nu mamusię, a na Jasia zawsze. Dokoła Zabłudowa, aż do Dźwiny ciągną się duże lasy, a zaczynają się za temi zalanemi łąkami. Za temi lasami są wsie i dwory, ale Jaś tam nigdy nie był, wiec nic o nich powiedzieć nie może. Wie, że jest Biały Dwór, że jest Zadoroże… z tamtej zaś strony pola las jest mniejszy i sa dwa ieziora i nad iednem z nich jest majątek wuja Eiisia, rodzonego brata mamusi. Mamusia jest teraz zaięta przygotowywaniem święconego, a dziadunio jest u siebie w kancelarii.
– Mam do twego dziadunia interes, więc zaprowadź mię do kancelarii – powiedział przybysz, wysłuchawszy opowiadania Jasia. Wyblakłe jego oczy śmiały się do dzieci i Jaś zaczyna! nabierać do niego zaufania, więc zgodzi! się odrazu na uczynioną propozycję i, już bez żalu porzuciwszy zaczętą robotę, ruszył w stronę domu. Za nim szedł nieznajomy, Jurek zaś zamykał pochód.
Gdy się zbliżyli do werandy, Jaś zostawił nieznaiomego z Jurkiem, a sam wpadł do pokoju dziadunia, wiedział bowiem, że nie wszystkim pozwala pan Kulwieć wchodzić do siebie.
Dziadunio siedział jeszcze w fotelu.
– Jeden pan przyszedł do dziadunia – wyrecytował jednym tchem.
– Kto taki? – zapytał dziadunio.
– Jeden pan – powtórzył Jaś, a widząc, że się dziadunio za chwile będzie gniewał, dodał:
– Pan ten szedł do dziadunia przez Rosję i Moskale na niego się gniewali, że idzie, a jak sobie poszedł to jego szukali.
– Jezus Marja! – zawołał zniecierpliwiony dziadunio. – Plecie, jak Piekarski na mękach. Przyszedł z Rosji, Moskale go szukali… cóż to za osioł, panie dobrodzieju!
– Tak mówił…
– Co mówił? Hę? – niecierpliwił się dziadunio. – Ty jesteś osioł.
Jaś był rad, że skończyło się wszystko na ośle i że dziadunio nie zauważył jego zabłoconych bucików i spodni.
– Ja poproszę tego pana – zaproponował nieśmiało.
– Niech wejdzie! – rzucił dziadunio gniewnie i po chwili nieznajomy znalazł się w pokoju dziadunia, a Jaś ustawił się na straży pod drzwiami, skąd przez szparkę mógł wszystko widzieć i słyszeć.
Bardzo nieśmiały był ten stary człowiek – wszedł i stanął pod piecem. Nawet Jaś mniej się bał dziadunia.
Dziadunio podniósł się z fotela i stał w pozie wyczekującej.
– Proszę… proszę… – mruczał pod nosem.
– Jestem Teofil Jakubowski, uciekłem z Syberji – wyszeptał nieznajomy.
Ale więcej Jaś nic nie widział i nic słyszał, bo ledwie powiedział to nieznaiomy, dziadunio skoczył do drzwi i zatrzasnął je pod nosem Jasia. Długo potem rozmawiał dziadunio z tym nieśmiałym, nieznajomym człowiekiem, a gdy się zmierzchać zaczęło, wezwał do siebie mamusię. I znowu Jaś nie mógł nic widzieć i słyszeć i komunikował potem, Jurkowi wyssane z palca historie.
Dopiero wieczorem dowiedział się od mamusi, że pan Jakubowski będzie jego nauczycielem, i że zamieszka w Zabłudowie na stale. Więc przez cały wieczór znosił różne rzeczy, które mogły się na coś przydać panu Jakubowskiemu, do małego pokoiku za biblioteką. Przyniósł mu dwa krzesełka wyścielane z sali, i okrągły stoliczek z pokoju mamusi, i lichtarz srebrny, niski.
A pan Jakóbowski patrzał na te jego zabiegi i płakał – dwie duże łzy ściekały mu po policzkach na siwa brodę.
– Po co mi to, dziecko? – powtarzał.
Jaś pierwszy raz widział, żeby stary człowiek płakał więc patrzał na niego ostrożnie i dziwnie mu było.
Dziadunio tego wieczoru był jakiś nieswój. Sam własnoręcznie przyniósł do pokoju pana Jakubowskiego swoie koszule, powyjmował z szafy ubrania i ofiarował je przyszłemu nauczycielowi Jasia.
– To już nie jest mi potrzebne – mówił głosem wzruszonym i omal co sam nie płakał, jak pan Jakubowski.
Jak Zabłudowo Zabłudowem, nic podobnego dziadunio nie wyprawiał.
Ale bo i ten pan Jakubowski był niezwyczajnym człowiekiem. Zaraz nazajutrz przekonał się Jaś o tem. „Kalendarz Wileński” wcale nie był już tak strasznie nudny i czytanie nie było taką trudną rzeczą. A po obiedzie cóż to była za uciecha, gdy wraz z panem Jakubowskim i Jurkiem znalazł się nad stawem! Jakie przedziwne plany układali we trzech! Jak prędko postępowała budowa tratwy! Dobre oczy pana Jakubowskiego śmiały się do chłopców i biegły w dal po wodzie, aż do lasu. Tratwa oczywiście musi być mocna, bo wróg jest podstępny i zły. Trzeba mieć dużo broni i amunicji i wielką wiarę w zwycięstwo. Zwykle mieliśmy dużo wiary, ale nie mieliśmy broni i amunicji. Tym razem będzie inaczej.
– O tak, będzie inaczej! – wołali chłopcy wpatrzeni, jak w tęczę, w pana Jakubowskiego. – Tym razem będzie zupełnie inaczej.
Tą tratwą, która nie wypłynęła nigdy na wielkie morze, zdobył nauczyciel przygodny, tułacz bezdomny, na własność niepodzielną serce swego ucznia, zapoczątkował nowy zupełnie okres w jego zaczynającem się życiu. A potem nauczył go odróżniać rzeczy wielkie od małych, dobre od złych, nauczył myśleć i czuć. 1 kto wie, jakby się życie Jasia ułożyło, gdyby już w drugim roku pobytu pana Jakubowskiego w Zabłudowie, nie zwaliła go z nóg, nabyta w Syberii gruźlica. Umarł z tym samym bladym uśmiechem na ustach, z którym, budując tratwę, opowiadał, jak się trzeba w broń i amunicję zaopatrzyć, żeby wroga zwyciężyć.
Boleśnie odczul tę stratę Jaś, tem boleśniej, ie zaraz potem sprowadził dziadunio z Wilna jakiegoś żyda rosyjskiego, który miał go do szkoły rosyjskiej przygotować. Żyd rosyjski był studentem Moskiewskim i udawał, że jest rosjaninem. Nienawidził żydów otwarcie, a Polaków skrycie. Przyjechał do Zabłudowa w maju, a już w sierpniu miał Jaś zdawać egzamin do klasy drugiej w Wilnie.
Było to dla niego strasznie smutne lato. Z trudem wielkim przyswajał sobie język rosyjski, jakkolwiek był bardzo podobny do białoruskiego, którym władał nieźle. Język ten otwierał przed nim iakiś zupełnie obcy świat, do którego wzdraga! się wejść. Przecież to od tego świata uciekł do Zabłudowa pan Jakubowski.
I lato w tym roku było jakieś niezwykłe. Deszcze padały przez cały maj i czerwiec, noce były chłodne i jakieś robactwo doszczętnie ogołociło z liści długą aleję topolową, wiodącą z domu na gościniec. Smutnie wyglądały w lipcu te drzewa duże i krzywe bez liści.
– Jakiś dopust boski… – mówiła pani Marta i żegnała się nabożnie.
Jeden tylko dzień z tego lata pozostał Jasiowi w pamięci, właściwie zaś iedna noc sierpniowa. Obudził go w tę noc dziadunio i kazał za sobą iść do lasu. Noc była ciemna i ciepła, pełna głosów jakichś i gwiazd spadających. Szli zrazu polem, potem zapadli się na niskie Iaki pełne rosy i mgły. Temi łąkami doszli do lasu. Zastąpiły im drogę czarne drzewa i nie chciały puścić dalej, ale dziadunio był stary i umiał chodzić po lesie nawet w nocy, więc ominął czarne drzewa i szedł koło niskich krzaków leszczyny, które biły ich po twarzach rózgami poplątanych gałęzi. Jaś był przerażony i szedł tuż za dziaduniem. Nigdy dotąd nie byt nocą w lesie i nie wiedział, po co i dokąd prowadzi go teraz dziadunio. W miejscach najciemniejszych, gdzie trzeba było przesuwać się przez ściany krzaków, pod miękkiemi wachlarzami wysokich paproci, chciał iuź zapytać dziadunia dokąd idą, lecz się nie ośmielił.
Tajemniczość tej dziwnej wyprawy przypominała mu szkatułkę czeczotkową, w której mamusia przechowywała fotografię ojca. Było w tem coś niezrozumiałego i dziwnego.
Tak idąc, wyszli wreszcie na małą polankę, otoczoną i zewsząd lasem. Na polance dziadunio się zatrzymał i zaczął uważnie rozglądać się dokoła.
– Tak, to tu – mruknął wreszcie pod nosem i skierował się w stronę wysokiej sosny, rosnącej w głębi polanki.
Pod sosną zatrzymali się i stali, milcząc.
– Tak, tak… – zaczął wreszcie mruczeć dziadunio – tu na korze muszą być litery… tak… dwie litery…
Jaś słuchał i nie mógł wyjść z podziwu, co to wszystko znaczy… sosna… litery… Gubiła się w domysłach jego mala głowina, – gdy naraz odezwał się dziadunio:
– Widzę, że jesteś mężczyzną, masz nawet charakter. Szedłeś za mną i nie zapytałeś nawet, dokąd i po
A
co ciebie prowadzę… He – to dobrze… Mężczyzna musi mieć charakter. Za tydzień wyjedziesz z Zabłudowa i między obcymi ludźmi przyda ci się charakter. Ale nie, tylko, żeby ciebie doświadczyć, przyprowadziłem cię tutaj… He…
Jaś cały obrócił się w słuch. Teraz już był pewny, że to, co za chwilę usłyszy, będzie miało jakąś łączność ze szkatułką czeczotkową mamusi.
Pan Kulwieć zaś usadowił się na pniu i tak mówił:
– Masz wiedzieć, że pod tą sosną pochowany jest twój ojciec.
Szeroko otworzyły się Jasiowe oczy i jęły, wylękłe, szukać twarzy dziadunia. Tysiąc pytań ciekawych zerwało się w nim, jak tysiąc ptaków do lotu… Ojciec? Dlaczego tu pochowany? Na ziemi nieświęconej, w lesię?
A dziadunio mówił:
– Ani ja, ani matka nigdy nie mówiliśmy ci nic o ojcu. Były do tego różne powody. Hę… Ojciec twój brał udział w powstaniu i w pierwszej potyczce padł pod tą sosną od kuli kozackiej. Tu też, jak żołnierz został przez towarzyszów pogrzchiony. Nikt z sąsiedztwa nie wiedział o tem i policja nic wiedziała nic. Myśleli, że uciekł zagranicę. Tem się tłómaczy, że nic skonfiskowano nam majątku Dlatego też śmierć ojca twego była otoczona w naszym domu największą tajemnicą. Dziś jednak, gdy wyruszasz w świat, muszę przed tobą tę taiemnicę otworzyć. Tu, gdzie stoimy, jest grób twojego ojca.
Nieprzyjemnie suchym głosem, jakby urzędowym, mówił to pan Kulwieć. Ze słów jego nic mógł Jaś wy wnioskować, czy smierć jego ojca była rzeczą chlubną, czy tez odwrotnie, czy idea, za którą zginą! była coś warta, czy tez nie. Czekał więc, że mu dziadunio coś jeszcze powie, ale dziadunio, odchodząc, powiedział tylko:
– Więc pod tą sosną, pamiętaj.
W glosie dziadunia jednak wyczuł Jaś wzruszenie i to mu dało dużo do myślenia.
Do świtu bez snu przeleżał w łóżku z szeroko otwar-temi oczami i z głową płonącą. Tak leżąc, rozmawia! z panem Jakubowskim i ojcem. Zrozumiał, że walczyli za jedną sprawę, ł nocy tej gorąco i na długo pokochał pamięć ojca.
Nazajutrz zaraz po lekcji powędrował do lasu. Z trudem odnalazł polankę, na której był z dziaduniem w nocy. Sosna była stara, mchem od dołu porosła. Jaś długo i starannie szukał liter, o których mówił mu dziadunio – i nie znalazł. Widocznie zginęły gdzieś pod mchem, albo zarosły korą. Więc wydobył scyzoryk i do późna wycinał imię i nazwisko ojca.
„Jan Kulwieć” – głosił napis.
Wieczorem dnia tego, oddając dziaduniowi dobranoc, szepnął, że na sośnie niema liter.
– Toś tam chodził? He… – zawołał dziadunio i palcami zabębnił po stole. – Nie mówiłem ci, żebyś tam chodził…
Jaś nie uważał za stosowne tłómaczyć się przed dziaduniem, dlaczego chodził na grób ojca, więc milczał.
I dziadunio się udobruchał, bo po chwili już zupełnie innym tonem powiedział:
– Nie znalazłeś, bo to przecię dziesięć lat minęło.
20
Ale to napewno ta sama sosna. Jeszcze przed pięciu laty były na niej litery…..
Odtąd Jaś codzień, aż do wyjazdu, odwiedza! polankę w lesie, spędzał tam całe popołudnia… nawet wie… czory. Nieraz wczesny zmierzch lipcowy zastawał go
* 'a wilią wyjazdu prawie cały dzień przesiedział na mogile ojca. Nad wyciętym napisem przybił do pnia zdjęty z nad swego łóżka, blaszany obrazek z Matką Boską Ostrobramską, umai! go girlandą z liści dębowych i u spodu, u wbitego w pień gwoździa, umocował wią… zankę kwiecia polnego. I siedział, tak diligo, ie gwiazdy zaczęły się z nieba sypać i księżyc srebrno-złoty wytaczał się z poza ściany lasu, kiedy wrócił do domu.
A po kolacji zawołała go do siebie pani Marta, otworzyła szkatułkę czeczotkową i długo opowiadała mi o tem, jak i za co zginął ojciec. Łzy sypały się iei z oczu gdy to mówiła, i ręce jej się trzęsły, gdy mu dawała zawiniętą starannie w papier fotografię ojca. A gdy zdejmowała z siebie medalik z Matką Boską Ostrobramską, by go ra jego szyi zawiesić, rozpłakała się na dobre.
– Pamiętaj – mówiła, gdy się nieco uspokoiła – żeby cię dziadzio do Niej zaprowadził. Przypomnij to dziadziowi, bo kiedy byłeś małem dzieckiem i życie twoje razu pewnego wisiało podczas szkarlatyny na włosku, przywołałam Ją na ratunek… I przyszła i cud sprawiła.
I nazajutrz, kiedy Jaś z dziaduniem siedział na bryczce, zwróciła się pani Marta z tem samem do dziadunia.
Ojcze, Ostrobrama – powiedziała błagalnie… a błagalnie.
– Pamiętani, moia droga, więc nie molestuj. A ty… rusza;! – zwróci! się do woźnicy i bryczka ruszyła.
Dużo wrażeń nieoczekiwanych i nowych zupełnie spadło po wyjeździe z domu na małego Jasia. Byty – martwienia, były i radości. Więc przedewszystkiem nie udał mu się egzamin, zdawał bowiem do klasy drugiej, a zdał do pierwszej. Język rosyjski stanął na przeszkodzie. Nie powiedział mu nic za to dziadunio, ale żydowi rubli dwudziestu za naukę nie dopłacił. Sumitował się żyd nauczyciel i błagalne lamenty przed dziaduniem wywodził, ale dziadunio wziął kij do ręki i krzyknął:
– A pójdziesz! – i żyd wyniósł się, jak niepyszny.
Samo miasto podobało się Jaśiowi niezmiernie. Głównie bawiły go ostre kontrasty świateł i dźwięków, czego na wsi nie było. Z hałaśliwej, słońcem płonącej ulicy wchodził nieśmiały w półmroczną ciszę kościołów, wówczas, gdy dziadunio załatwiał jakieś tranzakcje z Żydami.
Kiedy ukończył egzaminy i został przyjęty do szkoły, umieścił go dziadunio na stancji pani Kuźmińskiej, rosjanki, dla wprawy, jak mówił, w języku rosyjskim i dlatego, że w szkole lepiej byli widziani uczniowie, mieszkający u rosjan. O tem wszystkiem, jak i o adresie stancji, dowiedział się dziadunio od faktora hotelowego Mejcra, który staranną opieką informacyjną otacza! wszystkich, zatrzymujących się w hotelu Hana.
Temu też faktorowi polecił dziadunio pewnego dnia przed swoim wyjazdem z Wilna zaprowadzić, stosownie do zlecenia pani Marty, Jasia do Ostrejbramy. Poprowadził go więc Majer i tak zabawiał po drodze:
– Paniczyk nigdy nie był w Ostrobramie? Nu dla czego? Duchowne osoby mówią, co tam są cudy – ręce usychają, włosy odrastają. Jak przyjdziemy, niech paniczyk dobrze patrzy, a modli się… mejer ma swojo cudowności, ale i to jest cudowność i dla mejcra… bo, jak prrjd;.ie odpust, pieniądze same do mejera przychodzą.
Właśnie, gdy te stówa movił, weszli w wąski zaułek i Stanęli przed obrazem.
Obraz był odsłonięty i Jaś przejęty ważnością chwili, zdjąwszy czapkę z głowy, ukląkł na chodniku i zaczął „Zdrowaś maria” odmawiać. Kiedy skończył, zaczynał odmowa i tak się Zamodlił, że musiał go mejer przynaglić do powrotu.
We dwa dni potem zaszedł do hotelu pożegnać się z dziaduniem, który dnia tego wieczorem odjeżdżał. Oddał mu długi list do pani Marty, w którym pisał, że zdał egzamin, że się modlił przed ołtarzem Panienki Ostrobramskiej, ie mieszka u pani Kuźmińskiej na Zarzeczu i że jest zdrów. Przy pożegnaniu dostał od dziadunia rubla srebrnego na wydatki.
Smutne były dla Jasia pierwsze dni po wyjeździe dziadunia. Został sam między obcymi ludźmi, których się bał i do których – nie miał zaufania. Tęsknił do Zabłudowa, do pani Marty i do tej polanki w lesie, na której tyle chwil dziwnych spędził. Do szkoły przyzwyczajał się z trudem. Chowany od dziecka w samotności, nie umiał zrazu dać sobie rady z takim licznym zespołem rówieśników, z którymi, bez względu na to, czy byli Polakami, czy Rosjanami, musiał i w szkole i w domu porozumiewać się w języku rosyjskim.
Ody jednak pierwsze śniegi spadły i wąskie, drewniane chodniki pokryły się cienką warstwą lodu, Jaś był już zupełnie przyzwyczajony do nowego życia. Oswoił się z językiem obcym i z obcymi ludźmi. Uczył się dobrze i na święta Bożego Narodzenia zawiózł do domu wcałe niezłą cenzurę.
Święta zeszły mu toardzo prędko na rozmowach z Jurkiem i na spacerach do lasu, dokąd chodził sam.
Zeschła girlandę liści dęhowych przyprószył szron, a mróz i słońce ubrały ją soplami lodu. Wyglądała, jakby biały kwitnący bez.
Zaopatrzony w dwa ruble srebrne, które dostał od dziadunia i mamy, pojechał Jaś po świętach do Wilna, obliczając w drodze, ile dni dzieli go od wakacji. Dni było bardzo dużo, zeszły mu jednak o wiele prędzej, niż te z pierwszej polowy roku szkolnego, tak, że nie obejrzał się nawet, jak z promocją do klasy drugiej wracał w początkach czerwca do Zabłudowa.
Był bardzo dumny z tej promocji, pokazał ją zaraz po przyjeździe dziaduniowi, pobiegł z nią do pani Marty i wieczorem dnia tego na ganku opowiedział o niej Jurkowi. Popisywał się przed nim znajomością języka rosyjskiego, deklamował wiersze Puszkina i bajki Krylowa. Jurek, który od śmierci pana Jakubowskiego niczego się nie uczył, wytrzeszczał oczy i z zachwytem wysłuchiwał popisu Jasia.
– To jakby po pańsku i po chłopsku razem – powiedział.
– Chcesz, to cię nauczęł – zawołał Jaś.
– Ojejł Czemuźbym nie chciał.
– Więc jutro rozpoczniemy lekcje.
Jakoż nazajutrz rano pod lipą w ogrodzie rozpoczął Jaś – wykłady gramatyki rosyjskiej, których Jurek stu chał, jak: niemieckiego kazania, nie rozumiejąc literalnie ani słowa.
Pomimo to Jaś byt zachwycony rola nauczyciela i, gdy po paru lekcjach Jurek umiał już powtórzyć na pamięć jakiś czterowiersz, pochwalił się z tem przed dziaduniem i mamą.
– Już go nauczyłem – wołał. – A dlaczego nie uczysz go po polsku? Hę? – zapytał dziadunio. – Po co jemu ten język rosyjski, nauczy się go w wojsku.
Wówczas Jaś zaczął go uczyć po polsku. Lekcje te zbliżyły do siebie obu chłopców do tego stopnia, że Jaś odkrył przed Jurkiem tajemnicę śmierci ojca i zaprowadził go na polankę w lesie, gdzie Jurek musiał zaprzysiąc dyskrecję. Odtąd chodzili tam zawsze razem.
Tak zeszedł Jasiowi czerwiec, a w lipcu spadło na niego i na panią Martę wielkie nieszczęście. Oto po krótkiej, lecz ciężkiej chorobie umarł pan Kulwieć. Smierć ta była prawdziwie owym piorunem z jasnego nieba, którego nikt nie oczekiwał. Zabrakło Jasiowi ze śmiercią dziadunia dziwnego człowieka, którego nie rozumiał, ale którego kocha! gorąco.
Smierć ta zacieśniła więzy między nim, a matką. Był teraz jej jedynym opiekunem.
Zrazu chciał pochować dziadunia na polance pod sosną. Dopiero wytłómaczyć mu pani Marta, że na polance ziemia nie jest święcona, że co innego żołnierska mogiła, a co innego grób zwyczajny.
W tym roku do Wilna odwiozła go pani Marta sama i ulokowała na stancji u francuza Maubege'a… który mie – sikał gdzieś na końcu miasta za Ostrabrama. Stancja była o wicie droższa i lepsza od zeszłorocznej.
Po rozstaniu się z matką Jaś z zapałem i zdwojoną energją zabrał się do nauki i nie obejrzał się nawet, jak mu minął długi rok, uwieńczony w końcu promocją do klasy trzeciej.
Odtąd lata szły nieprzerwanym szeregiem i były wszystkie do siebie podobne.
Był zdolny, uczył się dobrze. Nie lubił matematyki, za to w językach celował.
W czwartej klasie zaczął mu się sypać wąs i głos jego nabrał męskich tonów. W miarę, jak rósł i mężniał, coraz rzadziej zaglądał podczas wakacji na mogiłę ojca, a, gdy z promocją do klasy ósmej przyjechał w czerwcu do Zabłudowa, już wcałe tam przez całe łato nie zasiadał.
O wielu rzeczach różnych myślał, ale nigdy o ojcu. Tak dziwnie daleką i obcą stała się dla niego w szkole rosyjskiej ofiara złożona przez ojca na ołtarzu ojczyzny. Bo też w tej szkole powoli i systematycznie pozbawiano go śladów polskości. Należał do uczni prawomyślnych i szczycił się tem. Tym, którzy go namawiali do wstąpienia dc stowarzyszenia nielegalnego, do polskiego kota samokształcenia, odpowiadał z niechęcią, że droższą mu jest pamięć dziadka, niż te niedozwolone roboty.
Nic chwalił się z tem przed panią Martą, przypuszczał bowiem, że go za to potępi. Była przecież kobietą, a kobiety nigdy nie mogą wyzbyć się swoich romantyzmów. Takie lekceważące pojęcie o kobietach wpoiła w niego szkolą, kobiety bowiem na Litwie były jedynemi kapłan – kami świętego kultu miłości ojczyzny który zawsze i wszędzie starała się podminować szkoła.
I pierwsza zawarta z kobietą znaiomość utwierdziła go w tem mniemaniu.
Była córką pułkownika i nazywaią się Wiera Pietrowna. Poznał ią na spacerze za miastem. Był nieśmiały i rozmawiał z nią o rzeczach wzniosłych… mówił o poezji greckiej, sławił jej piękno, deklamował całe ustępy po grecku. Był bardzo ładny po męsku w tym ferworze deklamatorskim i Wierze Pietrownie podobała się – poezja grecka. Więc z tej racji spotkali się nazaiutrz znowu.
IA zaczęła się pierwsza miłość Jasia, chociaż oboie bardzo prędko pozbawili ją, na modłę rosyjską, wszelkiego podłoża idealnego.
Wiera Pietrowna była narzeczoną młodego, przystojnego huzara z lejbgwardji, mieszkającego stale w Petersburgu. To też w bardzo krótkim czasie doświadczeniem swego narzeczeństwa obdarzyła Jasia – i miłość zamieniła się w miłostkę.
Zdarzyło się, że w polowie września ojciec jej, pułkownik Iwanow, został zawezwany na manewry pod Dyneburg… wówczas, gdy pani pułkownikowa gościła w jednem z miast nadwolżańskich u siostry gubernatorowej. Wiera Pietrowna znalazła się zupełnie sama w pustem mieszkaniu, bo i ordynans, który byt jednocześnie i ku – I charka i pokojówką, był na urlopie.
Jaś o tem nie wiedział i był zmieszany, gdy mu Wiera Pietrowna na spacerze w tydzień po poznaniu się zaproponowała gościnę u siebie. – Jakże tak? – zapytał.
Szelmowski „śmiech zbiegł z ust Wiery Pietrowny.
A no, wstąpi pan, posiedzi, porozmawia grzecznie, ale bardzo grzecznie i pójdzie sobie tak samo, jak przyszedł.
… A rodzice? – zapytał Jaś.
– może nie będą w domu? A chociażby nawet byli… więc co?
– Przecie ja nie znam rodziców pani…
– Więc co?
I Jaś znalazł się w obcem mieszkaniu, obszernem i bo-gnio umeblowanem. Ciężkie firanki zasłaniały okna, miękkie dywany tłumiły echa kroków. Było zacisznie i odludnie w tych pustych pokojach, w których przez firanki widać było błękitne lasy antokolskie i srebrny pas Wilji.
– Cóż: bardzo przeszkadzają panu rodzice? – zapytała Wiera Pietrowna, siadając na miękkiem krzesełku w kącie obok Jasia.
– Nie, nikt mi nie przeszkadza – odpowiedział Jaś, nadrabiając minąt czul bowiem w sobie coraz większą nieśmiałość.
– Wiec niech pan siedzi… Niech pan zamknie oczy…
I Jaś zamknął i wnet uczuł strasznie gorący jej oddech na swojej twarzy i odurzający zapach jej złotych włosów. I nagle usta jej wpiły się w jego usta, jakieś drażniące i aż do bólu rozkoszne.
– Czy tak można? Czy tak można? – powtarzał, drżąc dreszczami, których jeszcze nie znał.
– Nic… to nic… – szeptała Wiera i białe jej ręce odpinały gorączkowo guziki jego mundurka i rozkosznym ogniem paliły jego pierś.
– Wiera Pietrowna… Wiera Pietrowna… – powta – rzałt bezradny, poddając się iei doświadczonym pieszczotom. W uszach szumiała mu krew, ręce się trzęsły, i palce plątały, gdy za iei przykładem, odpinał je, bluzkę i rozdzierał spódniczkę.
Odtąd aż do powrotu pułkownika z manewrów, przez cały tydzień był codziennym gościem Wiery Pietrowny… miał u siebie klucz od jej mieszkania, przychodził nieraz nawet podczas jej nieobecności i czekał na jej powrót. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co go tu przyprowadzało, nie analizował stanu swojej duszy, nie zastanawiał się nad tem. Z dniem każdym pozbywał się swoich onieśmieleń i stawał coraz bardziej zaborczym.
Kochał, myślał, że kocha. Wiedział, że Wiera Pietrowna ma narzeczonego, nie wątpił, że go obdarza tem samem, co i jego… i myślał, że ją kocha. Nieraz, czekając na przyjście jej, myslał, że przyjedzie wreszcie z Petersburga jej narzeczony i że on będzie musiał z nim się zmierzyć. Oczywiście zostanie zabity – zginie. Puszkin zginął w pojedynku. Lermontow. Biedna Wiera Pietrowna będzie musiała po jego krwi iść do ołtarza.
– Niewierna… niewiernał – ryczał wówczas i tar-| gai sobie włosy, olbrzymiemi krokami przemierzając raz po raz salonik pułkownika, którego fotografie w różnych, pozach i mundurach spoglądały na niego groźnie miał bowiem pułkownik marsową twarz i wyglądał jak sam generał-gubernator.
Codziennie mógł Jaś tę twarz militarną oglądać, czekając na Wierę Pietrowna. Pracowała bowiem w jakimś urzędzie wojskowym i podczas nieobecności rodziców"
wracała do domu już po obiedzie, Jaś zaś nieraz przywodził wprost ze szkoły i czekał.
Namiętność jego rozpalała się z dniem każdym. Zrobił już jej nawet scenę zazdrości, gdy razu pewnego zaczęła mu opowiadać o narzeczonym… mówiła, ie jest ładny i bogaty, Ie pięknie śpiewa i jeździ konno. Więc cóż z tego, że jeździ konno? I on jeździ konno. Ale Wiera Pietrowna roześmiała się z takiego gadania. Czy może zwykły gimnazjalista tak jeździć, jak huzar? I Jaś uczuł wówczas przewagę rywala nad sobą. Ale jeśli tak jest, to Wiera Pietrowna oczywiście kochać Jasia nie może – nie ma za co… Wszakże nie potrafi tak jeździć konno, jak huzar.
Ironiczny uśmiech wykrzywił mu usta zbielałe.
Ale Wiera Pietrowna była wówczas dla niego dobra, bardzo dobra i Jaś wkrótce zapomniał o konnej jeździe.
Ale o pięknym huzarze nic zapomniał i zaraz nazajutrz po tej rozmowie kupił sobie rewolwer. Od śmierci dziadunia rozporządzał zawsze większemi sumami pieniędzy, w które zaopatrywała go pani Marta. Tych pieniędzy nigdy dotąd nie wydawał na rzeczy niepotrzebne, dopiero rewolwer był pierwszym takim sprawunkiem. Prócz tego była to rzecz nielegalna, którą zmuszony byt starannie ukrywać – on, co nigdy rzeczy nielegalnych nic posiadał, bo nie miał ani książek polskich, ani papierosów.
Ten rewolwer nosił zawsze przy sobie, a że nie umiał z nim się obchodzić, zawsze z pewnym lękiem sięgał do kieszeni, w której taiło się przed władzami i kolegami to mordercze narzędzie.
Zanim jednak mogła zajść potrzeba użycia broni,
30
schadzki ich urwały się z racji powrotu pułkownika z manewrów. Teraz mogli * już tylko spotykać na spacerze Odprowadzał i, z biura do domu… zamęczał prośbami, aby wstąpiła do niego… mieszkał wciąż a protao „ francuza, tylko teraz zajmował oddzielny pokoi. Wiera Pietrowna nie chciała jednak na to przysiąc.
– Zwariowałeś! – mówiła. – Czego ci się raptem zachciewa… mieszkasz na stancji u profesora, jakże ia do ciebie przyjdę.
– Powiem, ie jesteś moją kuzynką.
– Dobry sobie jesteś… kuzynkał
– Ty innie nie kochasz, Wierał
– Kocham, nie kocham… to moja rzecz… mógłbyś co innego wymyśleć.
Ale Jaś nic chciał dać za wygraną… Kobieta, która kocha, musi… Wiera Pietrowna była jednak zdania, ie kobieta nic nie musi…
– Tak… tak, ty mnie nie kochasz… – powtarzał Jaś. Rozstali się pokłóceni, nie umówili się, gdzie mają się spotkać nazaiutrz. Jasia drażnił niezrozumiały upór Wiery Pietrowny, liczenie się z formami, z opinja.
– I to kto się tem zasłania – myślał – kto? Córka oficera rosyjskiego, wprowadzająca do domu rodziców kochanka, narzeczona oficera rosyjskiego, oddająca się komu innemu. Ona przyzwyczajona do wszystkiego, ona pierwsza lepsza.
Wezbrało w nim rozgoryczenie wielkie i złość – poniżał ją świadomie z całą brutalnością.
– Nie, to nieł – zawołał, wróciwszy do domu i nazaiutrz me poszedł na zwykłą jej drogę z biura do domu i potem jeszcze jeden dzień się nie pokazał. Nie mógł się jednak przez te dwa dni uczyć i miał przeraźliwa pustkę w głowie… a tu dnia następnego wypadała niedziela, w niedziele zaś nie było biura i Jaś nie wiedział, gdzie ma na Wierę Pietrownę czekać. Ogarnęła go więc rozpacz. Nie spał do późna w nocy i skoro świt wybiegł z domu na miasto. Do jedenastej stał pod drzwiami mieszkania Wiery Pietrowny, wydeptał sumiennie długi chodnik drewniany pod jej oknami – i jakież było jego zdumienie, gdy ujrzał ią wychodzącą z sieni z wysokim, pięknym huzarem. Krew uderzyła mu do głowy i cala ulica wraz z Wierą Pietrowna i pięknym huzarem zakolysała się w jego oczach.
Nie widziała go… nie widziała…
Więc zabiegł im drogę i stanął na środku chodnika… Teraz będzie musiała go zobaczyć.
Ale Wiera Pietrowna patrzyła huzarowi w oczy, i zobaczyła dopiero wówczas Jasia, gdy krzyknął:
– Zostaw pan damę.
Wówczas Wiera Pietrowna odskoczyła, a Jaś wymierzył policzek huzarowi. Huzar miał pejcz w ręku, nie zdążył jednak uderzyć Jasia, bo rozdzielili ich jacyś ludzie. Wówczas przyskoczyła do niego Wiera Pietrowna.
– Chodź, Wasia, chodź! – mówiła, bojąc się, że się wszystko wyda. Ale kiedy półprzytomny Wasia poszedł za jej głosem, poczuła do niego odrazę.
– Taki bohater – myślała – i taki tchórz.
A gdy się ściemniło pobiegła do Jasia. Z trudem na dalekiem przedmieściu gdzieś za ulicą Ostrobramską odnalazła domek, w którym mieszkał profesor, z trudem dopytała się o swego kuzyna Kulwiecia.
– Tak jest, pani brat tu mieszkał – śmiesznym akcentem wyśpiewał pan profesor i zapukał do drzwi
Podziękowała profesorowi i wpadła do pokoju.
Stat długo bez słowa, zaskoczony jej wizyta. Nie rozumiał po co przyszła… myslał, Ie już teraz wszystko między nimi zerwane i że już więcej jej nie ujrzy. A oto przyszła do niego i rzuciła mu się na szyję i zaczęła go namiętnie całować.
– Nie przypuszczałam, że jesteś taki śmiały, nie przypuszczałam. Doprawdy, oficera rosyjskiego uderzyć po pysku, huzara z lejbgwardji, po pysku!
Gorące, jak ogień, płynęły jej słowa po twarzy Jasia i niemialy w jego ustach długimi pocałunkami. Długie, białe jej palce zanurzyły się w jego gęstej czuprynie i zbiegały po szyi na kark pod koszulę.
– A narzeczony? – wyszeptał Jaś.
– Narzeczonył Ten tchórzł – nieswoim głosem zawołała Wiera Pietrowna. – Ja już nie mam narzeczonego.
Przesiedzieli do późna i Jaś musiał ją potem odprowadzić na drugi koniec miasta. Była czarna, jak smoła, ciepła noc jesienna. Szli źle oświetlonemi ulicami, omijając ludne arterje, zatrzymując się w ciemnych wnętrzach bram, gdzie w mroku usta szukały ust i serca biły, i krew szumiała w uszach.
A kiedy znaleźli się przed domem Wiery Pietrowny, Jaś poczuł, że mu rękę kładzie na ustach, a drugą ciągnie w głąb podwórka. Poddał się jej bez słowa i wkrótce znalazł się w małym ogródku, w ciemnej altance, oto-: czonej krzakami bzu i zarośniętej winem.
„- Tu już możesz mówić, tu nikt nie słyszy – szepnęła mu Wiera Pietrowna.
mówili jednak ze sobą bardzo mato i opuścili altankę bardzo późno.
– możesz tu przyjść jutro, gdy się ściemni – powiedziała mu, gdy się znaleźli w bramie.
I Jaś przyszedł i byłby tak chodził aż do pierwszych mrozów, które w tym roku przyszły dopiero w końcu listopada, gdyby nie pewien wypadek, który go radykalnie i raz na zawsze z Wiery Pietrowny wyleczył. Oto gdy wracał ze szkoły, po drugiej schadzce w altance, spotkał ją idącą z narzeczonym, z tym tchórzem.
Nie widziała go, lecz tym razem Jaś był zadowolony, że go nie widzi. Szedł do domu wzburzony, potrącał przechodniów. Pójdzie wieczorem na schadzkę i powie jej wszystko, całą prawdę rzuci jej w oczy i zerwie…
Obiadu dnia-tego nie jadł, a gdy się ściemniło opatrzył uważnie rewolwer i już chciał wyjść z domu, gdy jakiś chłopczyna z listem wsunął się do kuchni.
Nijaki pan Kuleć, czy tu? – zapytał od progu.
Jaś stał w pasażu i słyszał malca, więc wpadł do kuchni i porwał list.
– Tuł – zawołał i po chwili był już u siebie w pokoju.
– Podłał Podtał – krzyczał, czytając list, tak że profesor parokrotnie zaglądał do pokoju.
Wiera Pietrowna pisała, żeby już nie przychodził, że nie chce go już więcej zwodzić, bo wychodzi za rnąż i wyjeżdża do Petersburga.
– Cóż? można powinszować takiej żony panu oficerowi – myślał, drąc list na kawałki.
Całą noc nie spał, nie rozbierał się nawet, cala noc rozmawia) sam z soba i z nia, a nazajutrz me poszedł do szkoły, bo miał gorączkę. Ta gorączka, ktorą trawiła go przez dziesięć dni z rzędu, powstrzymała go od wielu głupstw, które miał popełnić i sprawiła, że wreszcie się opamiętał.
I nic nie zostało mu z tego stosunku, prócz odrobiny pogardy dla kobiet, jako istot o wiele niżej stojących od mężczyzn.
A musiała Wiera Pietrowna w tym liście swoim pisać prawdę, że opuszcza Wilno, bo już jej Jaś ani razu więcej nie spotkał, chociaż ot tak, przez ciekawość, nieraz chodził na jej drogę z biura do domu.
Gdyby nie to, że naogół był uczniem dobrze widzianym w szkole, miłość jego do Wiery Pietrowny zaciążyłaby na egzaminach ostatecznych, od września bowiem do grudnia nie brał książki do ręki.
Ale Jaś uzyskał maturę.
Było to w roku 1884. miał wówczas 20 lat, był przystojny. Oczy miał duże i szerokie brwi nad oczami i głos głęboki, trafiający do przekonania, męski.
Przyjechał do Zabłudowa w połowie czerwca.
Wyściskała go i wycałowała pani Marta.
– Jakiś ty duży – mówiła – a do ojca podobny. Ale Jaś nie poznał prawie pani Marty, tak ją ten rok dziwnie postarzył i do ziemi przycisnął.
– Czyś ty chorowała, Mamo? – zapytał niebacznie.
– Ja, nie, A czemu? – zapytała zatrwożona.