- W empik go
Syn Jazdona - ebook
Syn Jazdona - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 560 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szaro było na ziemi i niebo oblokło się szarą oponą. Nad źródliskami ciepłymi ledwie gdzie majaczyła wątła blada zieloność, niby wiosenna, ponad którą sterczały zeschłe, trupie badyle i wymokłe trawy przeszłego lata.
U strumieni stojące wierzby już się okrywały puchem, jakby nim przyszłe liście od chłodu otulić chciały – lecz liści jeszcze nie było i pączki stały szczelnie otulone i zamknięte. Wcześnie przybyłe bociany smętne włóczyły się po dolinach, stały u moczarów strzepując skrzydłami zmęczonymi długą podróżą. Ponad rolami ulatywał skowronek, patrzał w niebo, a piosnkę chłód mu w dziobku tłumił i oczy próżno szukały w górze niebios lazurowych.
Smutno było na świecie, tylko stada kruków unosiły się w powietrzu gwarliwe, krzykliwe, wesołe jakimś straszliwym naigrawaniem się tej żałobie. Co przysiadły na suchych gałęziach drzew, to zrywały się kołować w powietrzu. I wirowały niby pijane, to podnosząc się do góry, to spadając, szukając jakiejś pastwy obiecanej. Aby dojrzeć, kędy ona była, zrywały się tak czasem w obłoki, a nie dojrzawszy jej spadały na drzewa i ziemię. Ze wszech stron nadciągały one chmurami jak na zawołanie wiecowe, jak po wiciach do wojny. Gdy się spuściły na łąkę, czerniała od nich, ruszyły się – jakby potwora legła na niej, gdy się zerwały w obłoki, wiły się w nich jak smok czarny – a gdy krakały, nie słychać było ani szumu drzew, ani poświstu wiatru, ani szczebiotania innego ptactwa, ani mruczenia strumieni, które wezbrały od deszczów i śnieżysk.
Na pustej dolinie u skraju lasu chata stała, zamiast płotu obrzucona gałęźmi na kupę nagromadzonymi wysoko, tak wysoko, że ledwie spoza nich widać było dach słomiany, okopcony, z odartym dymnikiem. Sama sobie na ustroniu, wśród puszczy stała ta chiżyna, niby straż wysunięta, niby kół zabity na znak, że tu poczynać się miało życie ludzkie, gdzie niedawno zwierz i pustynia panowały same.
Ponad dachem dymiło; jak opar szły wszystkimi szczelinami kłęby sine i wisiały nad nim leniwe, a snuły się senne dokoła i kładły aż na dolinie. W górę się im chciało, aby wiatr nie poszarpał ich na sztuki. Wrota stały otworem, jakby już trzoda wyszła na paszę w las, na młode gałęzie i pączki. Kiedy niekiedy mimo wrót przemknęła biała spódnica niewiasty i znikła.
Naprzeciw wrót siedział duży pies kudłaty i patrzał w dal to ziewając, to burcząc. Na stada krucze to spojrzał, to drgnął, zrywał się, , jakby na nie chciał się rzucić, ale rozum jego psi powiadał mu, że przeciw nim niemocen był. Ciągnął powietrze nosem; wiatr mu przynosił różne wieści, psisko się od nich zżymało rozumiejąc tę mowę woni, która doń przylatywała z daleka. Dla niego były w niej wiadomości i od zwierza w lesie, i wieści od ludzi, i obcych włóczęgów swędy, z góry od niebios przestrogi i z dołu ziemskie języki. Dlatego pies nosa nastawiał, a głową rzucał. Dużo mu przychodziło, nie wszystko rozumiał, zżymał się coraz więcej, aż wstał, zerwał się jak do chodu, siadł znowu, rzucił się ze szczekaniem naprzód i cofnął, głowę opuszczając zadumany.
Z chaty wyśliznęło się dziewczę, przyszło go pogłaskać. Odwrócił łeb, polizał rękę, ale na straży pozostał; miał poczucie obowiązku… Uszy mu się jeżyły i sierść na grzbiecie pręgiem długim rosła do góry.
Wiatr znużony przypadł gdzieś w lesie, zrobiło się cicho. Kruków stado pociągnęło nad lasy, puszcza szumiała teraz sama głucho i posępnie. Wśród milczenia rozeznać było można tętent jakby pędzonej trzody, krzyk jakby ludzki, urywany, to szyderski, to przelękły – poza nim śmiech i hukanie.
Pies stał i trząsł się cały, zerwał się, odbiegł naprzód kroków kilkanaście, a czując się bezsilnym przysiadł, pysk do góry podniósł – zawył. Wył urywano, bo słuchał razem, oczy mu się iskrzyły, sierść już cała jeżyła.
Z drugiej strony doliny, przesmykiem z lasu, biegła ku chacie pędem rozbita, rozproszona trzoda owiec burych, czarnych i białych, przodem bydło z ogonami poddartymi do góry. Po dolinie rozsypało się to na wszystkie strony w popłochu, jak szalone dróg szukając ku chacie.
Tuż za trzodą, za bydłem, za krzyczącymi pastuszkami przemknął się konny człek, z nim dwu innych i zgraja psów. Psy się niosły za owcami dusząc je, chwytając, kalecząc, a co który zgniótł i do ziemi przybił barana, z koni odzywały się krzyki wesołe.
Tętnienie i wrzawa obudziły ludzi w chacie, wszystko biegło ku wrotom: stary z włosy siwymi, niewiasta w zawiciu białym, dzieweczka w wianku z kosami długimi, chłopię małe na pół nagie.
Pies jak wściekły ujadał, ale bezsilny cofał się też ku wrotom i wył. Tuż bydło spłoszone, co przodem biegło, poczęło, nie bacząc na ludzi, jak szalone cisnąć się we wrota. Owce, które uszły psich zębów, jak pijane na podwórko wpadły. Tuż za nimi gnały ogromne molossy z pokrwawionymi paszczękami, za nimi na koniach trzech jeźdźców.
Gonili weseląc się, śmiejąc, hukając.
Pierwszy, co przodem jechał, panem był albo synem pańskim, bo i koń pod nim ubrany a piękny z nozdrzami rozwartymi, z oczyma pałającymi czuł, że dźwiga na sobie takiego, co wszystko rozbijać ma prawo.
Paniątko, co na nim siedziało, ledwie z lat dziecięcych do młodzieńczych dochodziło. Wyrostek był smukły, giętki, silny, twarz cała ze zmęczenia aż krwawa, oczy czarne a ogniste, włos na ramionach długi, nad czołem kołpaczek z piórami; na nim suknia cała bramowana, cała szyta, obwieszona w sznury, róg przez ramiona pozłocisty, łuk kowany, pas nabijany, nóż u boku świecący.
Cała ta ozdoba nie stała za nic przy obliczu chłopaka tak zuchwałym, tak rozpalonym radością dziką, szałem jakimś, iż zdawało się świat do boju wyzywać. W ręce żylastej podnosił do góry oszczepek i machał nim psy swe zagrzewając.
– A huź!
Z otwartych ust jego zęby białe, choć się śmiały, zdały się kąsać, wargi krwawe trzęsły się, na młodych policzkach drgała krew rozszalała – pijany był sobą i młodością.
Dwaj towarzysze jego lecieli za nim też bez głów, krzykiem jego jak psy zagrzewani, ale wśród tego szału, gdy spojrzeli po sobie, przebiegał ich jakiś strach, nagle im coś usta zamykało – obawa czy litość.
Psy, jeźdźcy, trzoda, wszystko razem niemal ścisnęło się we wrotach, które starzec na próżno chciał zamknąć.
Rzucił je w końcu. I on, i niewiasty zbiegać poczęli przerażeni do chaty. Dziewczę tylko wyrostek, któremu żal było owiec, a strach nogi podciął, zawięzło w progu.
Z konia piorunem skoczył panicz i pochwycił ją już wpółmdlejącą i krzyczącą. Spojrzawszy w załzawione oczy niebieskie porwał na konia, który zbywszy pana otrząsał się właśnie. Dwaj towarzysze stali osłupieni, gdy chłopak ze swą zdobyczą mdlejącą a wzywającą ratunku począł znów dosiadać siwego.
– Hej! to łup! to łup, na którym ja czyhał dawno! – krzyknął zanosząc się dziko – do lasu z nią!
Dziewczyna ręce podnosząc wołała ratunku… lecz drzwi chaty stały zaparte, nikt nie śmiał wybiec na obronę, tylko pies jeden za nogę chwycił panicza, ale wnet dwa ogary z krwawymi paszczęki padły nań i zdusiły.
W podwórku już one dużo nagospodarowały. Młody byczek leżał rozciągnięty na ziemi z oczyma zeszklonymi, a psy chciwie chłeptały z gardła ciekącą krew. Kilka owiec dyszało i broczyło.
Chłopak śmiał się wielkim głosem.
– Do lasu! –- wołał. – Uszłaś ty mi nieraz, gdym cię gnał na jagodach… przyszedł na ciebie czas.
Drzwi chaty otwarły się nagle, wypadł siwowłosy z rękami załamanymi.
– Zlitujcie się! Zlitujcie! – jęczał.
Na krzyk jego przybiegły psy pańskie i poczęły na nim szarpać odzienie, kąsać ciało. Nie czuł tego i wołał:
– Zlituj się!
Młody szaleniec nie słuchał. Dwaj pachołkowie pobledli, z twarzy ich zeszedł szał, strach i zgroza je ściągnęły. Patrzali na pana, to na siebie. Wahali się. On nie zważał na nic, w silne ręce ująwszy dziewczynę sadzał ją już na konia i sam się na nim sadowił.
Stary, którego psy szarpały, wlokąc je za sobą przybiegł jęcząc i pochwycił go za nogi. Z chaty ukazała się zawodząca płaczliwie niewiasta, ręce łamiąc nad głową i wyjąc jękiem nieludzkim.
Wszystkiego tego chłopak nie słyszał koniowi ściągając wodze i już do wrót się mając z dziewczyną.
Wtem we wrotach ukazał się nagle jeździec.
Człek był stary, na silnym koniu, w prostej opończy, z głową nieokrytą. Przez plecy miał sznur z trąbą myśliwską z prostego rogu. Siwe włosy wiatr mu porozrzucał i na ramiona i czoło rozsypał. Twarz bladą miał jak trup, oczy zagasłe a straszne, czoło pomarszczone w grube wały – pierś szeroką, dyszącą. Siłę w nim czuć było i moc jakąś taką, że gdy jego oczy się z wejrzeniem chłopca spotkały – czerwony, oszalały panicz zbladł, zęby lnu się ścięły, jakby zgrzytał.
– Szatan cię tu przyniósł, Wojusz! – zakrzyczał nagle, wściekając się ze złości i próżno usiłując się wymknąć wrotami z dziewczyną.
Wojusz w poprzek ich stał jak mur, mówić jeszcze nie mogąc dyszał, a choć nie mówił, oddechem tym był groźny – wrzało w nim.
– Pawlik! Puść mi wnet dziewczynę! – zakrzyczał wreszcie głosem ogromnym.
Coś było w tym głosie rozkazującym takiego, że ręce, co trzymały łup pochwycony, siłę traciły i dziewczę skorzystawszy z chwili tej wyśliznęło się jak wąż, zsunęło na ziemię, padło ku starcowi, który je pochwycił, a z nim do chaty. Drzwi jej zawarły się z łoskotem ogromnym.
Psy, które za uchodzącymi goniły, mordami biły o drzewo, wewnątrz zapadła zapora.
Pawlik, gdy mu się zdobycz wymknęła, już nie gonił za nią, ale na Wojusza wściekły jął się miotać i oczyma błyskać groźno. Ten się nie uląkł. Patrzyli tak na siebie wojując wejrzeniami piorunującymi, aż chłopię głowę spuściło.
Stary Wojusz dyszał zgrozą, rozpaczliwą boleść jakąś widać w nim było.
– O! ty niegodny synu Jazdona – począł głosem grubym i warczącym. – Kto by w tobie poznał ojca? Na to my cię wypiastowali, na tom ja na ręku nosił, abyś na zbója wyszedł i zbytnika? Jeszcze ci się wąs nie wysypał!
Podniósł pięść do góry.
– Za mną na zamek! – dodał – za mną! Tym razem nie utaję przed starym, nie! Dosyć tych psot. My cię nie utrzymamy, ja stary, na ciebie potrzeba ręki żelaznej.
Popatrzył na krwawe ofiary psów.
– To twoja zabawa, to twoje łowy! Mało ci zwierza w lesie, byś biednemu zagrodnikowi trzodę dusił psy twoimi, wściekłymi jak ty i dziecko mu chciał porwać!
Pawlik jak skamieniały słuchał, ale gniew w nim drgał. Wojusz skinął.
– Na zamek! Psy na sznury! Służbo, ty pana warta!
Odwrócił się do dwu pachołków, którzy wnet skoczyli z koni.
Pawlik jeszcze był niemy, gdy Wojusz powtórzył głośniej:
– Na zamek!
Młody odwrócił głowę i zamruczał:
– Długo ty mi myślisz rozkazywać? ty?
– Póki mnie ojciec twój od tego ciężaru nie zwolni – odparł Wojusz – dopóki ja za ciebie odpowiadać muszę Bogu, Jazdonowi i pamięci twej matki.
– Na zamek! – powtórzył raz jeszcze.
Ale chłopię zuchwałe, uparte, nie ruszało się.
– Związać każę i powiozę jak barana! – krzyknął stary. – Potem ojcu do nóg padnę, niech z wami robi, co chce. Mnie już was dosyć! Wolę śmierć niż dozór nad tobą! Na zamek!
Psy już były na sznurach i zmęczone posiadały dysząc a krwawe liżąc pyski. Pachołkowie posłuszni dosiedli koni, tylko Pawlik się nie ruszał. Wojusz przybliżył się doń, konia mu za uzdę targnął. Młodemu drgnęła ręka, w której oszczep trzymał, jakby się bronić chciał – i opadła. Zamruczał coś, spuścił głowę i koniowi dał ostrogę.
Milczeli wyjeżdżając z podwórka, tylko Wojusz dyszał jeszcze gniewem. Pawlik ze złością spoglądając na starego dał koniowi za nim ciągnąć, pachołkowie wlekli psy ze sobą.
Wyjechali tak z podwórza, a drzwi chaty jeszcze się odemknąć nie śmiały i byli już o stai kilkoro, gdy naprzód otwarło się okno i wysunęła głowa siwa, potem chwiejąc się na pokrwawionych nogach wybiegł siwowłosy ręce łamiąc – stanął posoką oblane pobojowisko oglądać. U progu leżał stary druh domowy pies, z wywieszonym językiem i wysadzonymi spod czaszki oczyma.
Przodem Pawlika puściwszy w ślad za nim jechał Wojusz, opodal ciągnęli szepcąc z sobą pachołkowie, których odeszła ochota i wesele. Chmurno spoglądali to na siebie, to na panicza, to na starego, który w pole wyjechawszy, gdy powietrza w piersi szerokie wciągnął, splunął raz i drugi i groźno spozierając na milczące chłopię począł wywoływać wpół do niego, pół do siebie.
– A to mi piękny syn mężnego Jazdona, comesa na Przemankowie, co go książęta we czci mieli i do rady przyzywali, którego Leszek błogosławionej pamięci, choć chorego na każdy sąd wzywał, a gdy on słowo rzekł, ważyło ono za dziesięć innych! A! piękny mi syn rodzica sławnego, dobry wychowanek starego Wojusza, co go od kolebki uczył rozumu i cnoty! Na co się to wszystko zdało? Na co? Groch o ścianę! Jakim źdźbło było, gdy kiełkowało, takim i wyrosło – badylem. W kolebce niańkom włosy obrywał i twarze drapał, psy i koty męczył – teraz bydłu i ludziom pokoju nie daje! A! piękny to syn Jazdona! Dobra rodzicowi pociecha! Spuść go z oczów na godzinę, nie wycierpi, żeby krwi nie pokosztował, psoty komu nie wyrządził, biednym ludziom nie zalazł za skórę.
– Syn Jazdona! – powtarzał stary to śmiejąc się szydersko, to buchając nie mogąc utamować się gniewem.
Burczał tak, a młody jak pod chłostą jechał z głową zwieszoną nie odwracając się, jakby nie słuchał. Czasem konia spiął, aby od tych słów uciec, ale stary go doganiał.
Choć Pawlik się nie odwracał i nie chciał dać poznać po sobie, że czuł gorące słowa, którymi go smagano, wydawał się z tym mimo woli, iż cierpiał. Drgały mu ramiona, ściągał ręce, pięści ściskał, głową rzucał nie zwracając jej, nogami konia dusił. Trzymał tak w sobie młody gniew, aż wreszcie buchnął:
– E! ty stary wywłoko! Milczałbyś. Grzybie zgniły! W tobie już krwi nie ma i kropli – to siedź u ognia… grzej się, a młodym tobie nie rozkazywać. Myślisz, że mnie ty czy kto słowem lub pięścią strzyma, kiedy we mnie krew zagra i zakipi? Albo że ją klecha zażegna, albo ją strach ostudzi?
Rozśmiał się dziko i szydersko.
– A po co by mnie życie, gdybym je miał związany w kącie pędzić! Mnichem nie jestem, mnie trzeba swobody… ja muszę wszystkiego pokosztować i nacieszyć się życiem… Na pokutę i na gnicie dość będzie czasu.
– A któż ciebie będzie trzymał w jamie i kuł w dyby? – zakrzyczał stary sierdzisto. – Puszczą cię przecie! puszczą w świat! Masz ledwie dziewiętnasty rok. Pójdziesz, pójdziesz! abyś tylko powrócił… Ano, dziś ty jeszcze chłystkiem!
– Nie! – zaprzeczył Pawlik. – Nie! Krzywoust młodszy był, gdy wojował, drugim żony dawali w tym wieku! A ja co? W podwórku mi każą biegać, jak koniowi na postronku, za wrota ni rusz! Ksiądz pół dnia więzi nad księgą, trzyma i w łeb kładzie, co mi na nic! Pisarzem ja nie będę, ani kanclerstwa chcę! Ty, ciemięgo, włóczysz się za mną jak cień, abym sam sobie nosa nie utarł. Co za dziw, że gdy się wyrwę, to szaleję? E! ty stary! Niby ty nie wiesz, że jak hacią wodę zaprzesz, to ci ona i hać, i młyn, i dom wyniesie!
Stary zżymał się, zły był jeszcze, ale widać było, że wymowa chłopca nań działała, niemal się nią cieszył. Rozbrajała go. Uśmiech po ustach mu się prześliznął. Wszelako chciał być nieprzebłaganym i gniewnym.
Jechali dalej sporząc ciągle.
– O! kaznodzieja z ciebie dobry! – mówił stary. – Więcej u ciebie języka niż statku! Żeby cię jako teraz na gorącym uczynku złapać, potrafisz się wyłgać! Chłystek, mleko pod nosem, a już mu cudzej dziewczyny się zachciało! Coś ty powinien wiedzieć o dziewkach, ty, coś niedawno na pasku chodził.
Pawlik parsknął i nic nie odpowiedział, a gdy stary zmilkł, mruknął:
– Toć bym jej nie był zjadł! A co wielkiego zagrodnika dziewka, żeby jej panu tknąć broniono? Jak grzyb wyrosła na mojej ziemi!
– Milczałbyś, gołowąsie jakiś! – przerwał stary. – Dość mi tego! Myślisz, że Jędrek nie przyjdzie do miłościwego naszego na skargę. A toć mu pół trzody twe psy niepoczciwe wydusiły, jego pokąsały, a dziewka odchoruje ze strachu.
Pawlik się znów rozśmiał.
– Dziewka ma chorować ze strachu! – krzyknął. – Porzućże stary. Widziała, żem nie wilk ni wilkołak i krwi jej pić nie będę. Jutro by się była śmiała.
Lekceważył coraz bardziej gniew starego przychodząc do siebie i już poświstywać zaczął. W tej wesołości udanej było nieco trwogi.
– Staremu Jędrkowi – dodał – za trzodę i za strach da się co.
– Kto da? Co da? – wrzasnął Wojusz. – Ty, chłystku, nie masz nic, na łasce ojcowskiej jesteś. Z panem ojcem, ty wiesz, nie żarty!
Pawlik za całą odpowiedź ramionami ruszył.
– Na pół on martwy – ciągnął Wojusz dalej – ale tej połowy, co żywa została, dosyć będzie, aby ci dobrą dał pamiątkę.
–. Gdy ty mnie zaskarżysz! – wtrącił Pawlik.
– A ja mam zataić? duszę gubić? tobie dać szaleć, abyś się do reszty rozwydrzył – zawołał stary. – A! niedoczekanie twe! Miałem ja litość nad tobą, dosyć nadto… Czas cię w żelazne kleszcze wziąć!
– Czas mi wolę dać! – przerwał młody.
– Ufasz w to, żem ja cię wyniańczył, twoje psoty pokrywał – ale już tego dość! dość!
Wyjeżdżali z doliny i zarośli; na polu, na wzgórzu, widać było zagrodę dużą, wały i wodę dokoła, spośrodka drzew dachy sterczące, półwieżyce i strażnice. Był to gródek Przemankowski.
Do niego jadąc, tak jak oni jechali, już i pół godziny drogi nie było
Młody musiał wszakci rachować na ten przeciąg czasu, iż on starczy, aby się stary Wojusz wyburzył. Zwalniał kroku dla większej pewności, tak że jadący równo z nim stary stanął obok z koniem – i pierwszy raz sobie znowu w oczy spojrzeli. Młody, w którym już ostygło, uśmiechał się, stary burczał ochłonąwszy też znacznie. Pot tylko z czoła ocierał.
Jechali dobry czas nic nie mówiąc do siebie.
Chłopak teraz, gdy w nim namiętności się ukołysały, krew wzburzona uspokoiła, wyglądał ślicznie, rozkwitły bujną młodością. Samo szaleństwo jego miało pewien wdzięk, któremu mógł się dać ująć stary dozorca. Łatwo to pojąć było.
– Żebym był do stajen nie poszedł chorego konia pańskiego opatrywać – odezwał się Wojusz – konia, na którym on już nigdy siedzieć nie będzie, a co dzień go sobie przyprowadzać każe… żeby nie ten koń, nie byłbym ci ja dał się wyrwać ze psy i z tymi psubraty, co za tobą poszli na rozpustę!… Co tobie ojciec sprawi, łaźnię czy kaźnię, to jego rzecz, ale że ja – dodał zwracając się z pięścią do jadących z tyłu – że ja tym łozami do krwi skórę wygarbują, to tak pewna, jak żem dziś żyw, że się zowię Wojusz Sowa, żem zawołania Półkoza i żem ciebie na trutnia wychował.
– A wiesz, czemuś mnie na trutnia i nicponia wychował? – dosyć chłodno odparł Pawlik.
– Wiem, bom za dobry był – huknął stary. – Trzeba cię było siec a siec, a tłuc i ducha słuchać, nic nie darować… Jam głupi był i często śmiał się, gdy płakać było trzeba.
– A nie! nie! – przerwał Pawlik. – Gdybyś ty mnie tak nie niańczył, na pasku nie wodził, dał mi się zawczasu wybrykać, jak chłopskim dzieciom, a zakosztować swobody i guzów sobie nabić, to bym ja teraz na swobodę i guzy tak łakomym nie był.
Stary Wojusz usłyszawszy te słowa z pewnym podziwieniem głową potrząsł. Może w duszy prawdę im przyznawał, a potwierdzić jej nie mógł i nie chciał. Zbliżał się już ku dworowi Przemankowickiemu.
Wojusz, który niedawno z niego wyskoczył goniąc za straconym wychowańcem, bo wiedział, że gdy się wyrwie, szalonego coś pocznie, patrząc z dala na gródek, głową trząsł, bo się około niego działo coś niezwyczajnego.
Pusty to był kąt, zaszyty w lasy, gościńce wielkie tędy nie wiodły, rzadko kto obcy zawitał. Około dworu cudzych ludzi ledwie parę razy do roku spotkać było można i to albo należących do zawołania Półkożów, albo zabłąkanych na puszczy. Teraz zaś pod wałami roiło się ludem. Z kilku stron widać było ciągnące kupki zbrojne, podążające ku dworowi. Niektóre się już były na podgrodziu porozkładały obozami, jakby dla nich w środku miejsca zabrakło. Widok to był tak niezwykły, że i Pawlik mu się zdumiał.
– Patrz no! co to jest? – zawołał. – Co to tam za ludzie naszli?
– Widzęć, ale Bóg skarz, nie wiem jacy – odparł Wojusz, cały już tym zjawiskiem zajęty i niespokojny. – Przecieżem niedawno z gródka wyjechał, nie spodziewano się tam nikogo, o nikim słuchu nie było. To są jakieś zbrojne kupy.
W Pawliku krew zagrała, oczy mu się zaiskrzyły, nie mówił nic. Stary odgadł, że mu się do tych orężnych zachciało. Na rękę też było chłopcu, iż na gródku coś zaszło, co porządek pomieszało i mogło dać o nim zapomnieć.
Wojusz tak był zdziwiony i zmieszany tym, że chłopcu przestał czynić wymówki i zapomniał go karcić. Jechał ze zmarszczonymi brwiami myśląc a zgadując, co się stać mogło, iż na starego Jazdona tak najechano.
Jazdon ów, Półkoza, możny pan, za Kazimierza i Leszka w radzie książęcej i na wojnach sławny, do baronów i comesów się liczył, póki stało siły, około dworu i wojska się zaprzątając. Po onej Gąsawie nieszczęsnej i po zawieruchach a wojnach książęcych, które potem niemało się lat ciągnęły, ręce mu do wszystkiego opadły… Nie było widoku, aby z nich… co dobrego wyjść mogło.
Jazdon miał jedno na sercu i myśli: znowu ową monarchię sławną Mieszków i Bolków przywrócić i władzę w jedną dłoń skupić, a tu się one ziemie i powiaty coraz bardziej rozpadały. Dzielili się książęta, mnożyli, ziemi i grodów ledwie dla nich stało. Każdy sobie brał jakiś płacheć i krwawił się oń bodaj z rodzonym bratem, bodaj z ojcem, aby co najwięcej ziemi urwać, a potem mieć co między dzieci dzielić.
Już było wtedy owych dzielnic nie policzyć, a wojen nie powstrzymać. Nad karkiem wisiała Ruś i Połowcy, Prusacy, poganie i Litwa, co się w siłę wzbijała. Królestwa dokoła rosły silne, zewsząd wstawały zastępy wrogów, a w krainie Mieszkowej kotłowało i wrzało, a jadło się, co żyło.
Jazdon, choć z Leszkiem trzymał wprzódy, gdy go nie stało, a książęta śląscy, co niemczeli strasznie i także się ziemią dzielili, niewiele obiecywali, przystał był duszą i ciałem do Konrada Mazowieckiego.
Krwawy to był pan, straszny człek, ale mąż taki, co mógł wszystkich zwojować i pod jeden płaszcz całą ziemię zagarnąć. Nie było mu co wierzyć, bo słowa łamał, nie można go było kochać, bo on nie miłował nikogo, ale dłoń miał żelazistą, potężną i głowę, w której jedna myśl tkwiła – panować szeroko.
Więc Jazdon mu służył i wspomagał, a cały był z nim, nie zsiadając z konia prawie, bo jeśli się nie bił, to mu szpiegował, posłował, chwytał jeńców, gotów będąc posługi pełnić najlichsze, aby się raz to ciało na sztuki rozpadnięte znowu zrastać poczęło.
Lecz żaden znój nie pomagał, bo nie nadeszła była jeszcze godzina, którą Pan naznaczyć miał, aby się stał cud ten, o jakim u grobu męczennika Stanisława powiadano, że ciało jego poćwiartowane orłowie znieśli znowu kawałami i zrosło się, jako za żywota było. Jazdon na duchu padł, patrzeć nie chcąc na kalectwo ziemi swej i jak raz powrócił mało co cięty w ramię z wojny, legł już doma i więcej ruszać się nie chciał.
– Oczy moje już nie zobaczą, czego dusza pragnie! – mawiał.
Puścił potem brodę stary, aby rosła i w Przemankowie swym siadł, a zaraz mu, czy od owego cięcia, czy od tego smutku pół ciało odjęło, tak że jedną połową żył, a drugą był jak umarły. Jedno oko zamknęło mu się na wieki, połowica ust nie ruszyła, ręka jedna i noga nie miały władzy.
Przecież leżeć tak jak kłoda nie chciał. Całe życie spędziwszy na koniu i na nogach i teraz nie mógł w izbie usiedzieć. Miał więc dwu ludzi barczystych, niewolników Rusinów czy Połowców, z postrzyżonymi głowy, silnych jak niedźwiedzie, co by wołu na barkach unieśli. Tym się nosić kazał czasem po całych dniach. Brali go oni na ręce, a lewicę jego, która martwą była, jeden sobie wiązał do szyi, i tak ze starym po grodzie, po szopach, po wałach włóczyć się dźwigając go musieli. Mieniali się tylko to na prawo, to na lewo z kolei przechodząc, boby żaden dnia całego nie wytrzymał po jednej stronie. Stary bowiem zły był, porywczy okrutnie, a gdy się rozsierdził, ręką, która władzę miała, tłukł i bił lub za włosy niosących go targał, sińce nabijał, ba i do krwi raził nieraz.
Niucha i Mucha, dwaj niewolni, znosili to w milczeniu, ledwie że który się śmiał otrzeć, gdy mu krew popłynęła. Nawykli byli do tego. Karmił ich też i poił, jak bydło na rzeź – co w nich wlazło. Mało co przy nim mieli spoczynku, bo i w nocy u progu legiwać musieli na zawołanie, a stary gdy mu co przyszło do głowy, budził ich po nocach czasem, kazał pochodnie zapalać i po ogrodzie się naszać.
Człek był srogi, popędliwy, ale też sprawiedliwy. W życiu domowym mówiono o nim cicho, że za dawnych czasów więcej sobie pozwalał, niż przystało – szalał okrutnie i żył obyczajem pogańskim. Gdy żonę stracił, która syna mu dawszy zmarła, dwór był jak u dzikich pełen niewiast różnych, które kupowano dlań w dalekich stronach. Pijano też nad miarę i dokazywano okrutnie. Niejednego ubitego Jazdon miał na sumieniu, ale za krew płacił sowicie i kajał się, choć – byle kto go zadrasnął, nazajutrz znów łby gotów był ścinać.
Syna jedynego dał chować Wojuszowi, który mu był powinowatym jakimś.
Sowa ojcowiznę pozastawiał i posprzedawał, potem do Jazdona przyszedł raz odarty i u ognia siadł mówiąc:
– Już stąd nie pójdę. Ostatni spłacheć ziemi dałem za dwa sokoły, dwa psy i opończę. Sokoły mi przepadły, psy się powściekały, opończa podarła… teraz wy mnie żywić musicie, bom swoja krew, zwalać się jej nie możecie dać. – Półkozać jestem.
Na to mu Jazdon odrzekł:
– Siedźże, ale mi syna weź w ręce dobrze i trzymaj ostro, bo w nim tak jak ongi we mnie kipi krew szalona. Odsłużysz za chleb, bo ci ta bestia oczy wydrze. Nie strzyma go nikt, chyba drugi Półkoza jako my.
A był dzieciak Jazdonów istny borsuk młody, którego się nie tkniesz, żeby cię nie pokąsał. Miał z nim Wojusz nieustanną wojnę, czasem zmuszony i siec, i karcić strasznie, chociaż to nie pomogło, bo chłopak zbity gorszym się jeszcze stawał. Dodali mu potem z Krakowa od św. Jędrzeja klechę, półksiędza, co go miał w religii ćwiczyć i do nauki jakiej sposobić. Zwano go mistrzem Zulą; ten gorzkimi łzy opłakiwał swą dolę, tak ów Pawlik nieunoszony był.
Poskarżyli się czasem ojcu; kazał siec, więzić, głodzić. Pawlik dawał się chłostać ściąwszy zęby, ani pisnął, albo tych, co go trzymali, za ręce kąsał. Dawał się zamykać, jadł chleb, wodę pił, z jamy się nie wypraszał. Gdy go puszczono, wnet znów broił tak samo.
Było z nim trudu strasznego niemało… do tych dziewiętnastu lat, których teraz doszedł. Stary Jazdon przecież, dziwna rzecz, choć go sam, bywało, zdrową ręką za włosy wytargał i obił, nie brał do serca tej krnąbrnej natury. Czasem był przysiągł Wojusz, że się z chłopca śmiał i cieszył, tak mu wąsy i broda z jednej strony drgała. Niekiedy mruknął:
– Będzie z niego człek, z gnoju nie ma nic.
Na to Wojusz głową trząsł nie dowierzając, choć i ten go kochał… Klecha zaś, Zula, którego chłystek żywcem zamęczał, miał doń przywiązanie jak do własnego dziecka.IV
Klasztor w Krośnie ledwie mógł pomieścić gości, którzy" doń szukając schronienia zbiegli z Trzebnicy.
Księżna Jadwiga, wdowa po Henryku Brodatym, pobożna pani, której życie upływało w najsroższej katowni własnego ciała a posługach najpokorniejszych siostrom zakonnym i ubogim, pani, która już duchem na pół była w niebiosach, a po ziemi szła zdając się jej nie czuć i nie tykać, przybyła do warowniejszego Krosna ciągnąc za sobą kilkadziesiąt sióstr cystersek, swój dwór cały i tych trzynastu ubogich, na których nędzy i chorobach uczyła się miłosierdzia bezmiernego.
Uchodziła ze swej Trzebnicy, z pięknego klasztoru, od swego drogiego kościoła i szpitala, z tych miejsc, które na jej skinienie wśród trzęsawisk i moczarów jakby cudem murami się okryły – nie dla własnego bezpieczeństwa, bo męczeństwo dla niej upragnionym było, ale dla tych sióstr swych, co z trwogi marły w Trzebnicy, modlić się nawet i Boga chwalić nie mogąc.
Na próżno tę ich lękliwość karcąc surowo księżna Jadwiga przypominała im, że bez woli Bożej włos nie spada z głowy człowieka, a przed wyrokiem Bożym żadna warownia nie obroni; lękliwego ducha siostry błagały ją tak, że w końcu, litując się im, księżna wszystkim, co Trzebnicę zaludniali, ruszyć kazała do Krośna.
Tu świeżo wzniesiony klasztor dla klarysek przyjąć ich musiał i dać schronienie mężnej pani z jej trwożliwymi towarzyszkami.
Jej jednej w najstraszniejszych życia próbach nigdy nie opuścił spokój, na który patrząc truchleli ludzie, tak do nieczułości i odrętwienia był podobnym.
Nigdy łza nie postała na jej licu, chyba gdy rozgorzała na modlitwie samotnej, nigdy jęk się z jej piersi nie dobył.
Tego czasu księżna Jadwiga była już chodzącym posągiem świętej. Wychudła, wybladła, woskowożółta niewiasta, w jednej zawsze sukni wełnianej na włosiennicę narzuconej, bosonoga zimą i w lecie, z poranionymi stopy – jak dzień i noc snująca się po korytarzach, po kościele, po barłogach najwstrętliwszego ubóstwa, którego plugawe rany całowała z rozkoszą – żyła już tylko jakimś cudownym nadziemskim żywotem.
Nie miała nigdy spoczynku, nie znała łoża, nie siadała do stołu, żyć się zdawała niczym, krwią własną, siłą woli. Nocą znajdowano ją w kościele na ekstatycznej modlitwie, dniem albo wymiatającą śmiecie klasztorne, lub całującą ślady sióstr i pijącą wodę, w której się myły. Pokora jakaś okrutna nadawała jej majestat dziwny.
W twarzy tej zastygłej, martwej, nie poruszającej się niczym, oczy zaiskrzone, śmiałe, patrzyły tak, jakby człowieka aż do wnętrza duszy jego na wskroś przejrzeć mogły. I miała tę moc, że go widziała w istocie. Nie jeden raz, gdy przychodzącą zakonnicę oczyma zmierzyła, dobyła z niej, o czym Bóg jeden mógł wiedzieć.
– Idź stąd – mówiła do strwożonej – idź i spowiadaj się z tego ciężkiego grzechu, którym obrzemieniona tu przychodzisz.
Zawstydzona grzesznica uciekała zasłaniając oczy, rażona tym jasnowidzeniem cudownym.
Gdy Henryk Brodaty, mąż jej, z którym już od dawna nie żyła, nawiedził ją w Trzebnicy, a zapytywał o śmierć swoją, westchnąwszy radziła mu, ażeby nie wyjeżdżał z Lignicy. Pomimo przestrogi udał się książę Henryk do Krosna i tam nań śmierć przypadła.
Nim jej o zgonie jego wiedzieć dano, wiedziała już o nim, ale gdy klasztor rozległ się płaczem i żalem po dobroczyńcy swym, poczęła karcić siostry surowo. Sama nie wylała łzy jednej.
– Należy się zgodzić z wolą Bożą, a nie szemrać przeciw niej i wyrzekać – mówiła spokojnie.
Widok zwłok męża nie zmienił tej żelaznej bezlitości pobożnej a strasznej, bo ona w nie] ludzkie wyssała serce.
Patrzano z trwogą na tę istotę błogosławioną, której śmierć sama zatrwożyć ani poruszyć nie mogła.
Z tego wyrzeczenia się wszelkiego uczucia ludzkiego nic ją wyrwać nie zdołało; nie była już żywą niewiastą, ale cieniem z drugiego świata, wygnanym na ziemię. Miała litość w sercu, ale tylko nad tymi maluczkimi a nędznymi, którzy swą nędzą spadli już na ostatni szczebel dzielący zwierzę od człowieka.
Trzynastu takich nędzarzy pokrytych rany obrzydliwymi, krostawych, brudnych, ropiejących, połamanych, miała przy sobie zawsze na wypróbowanie chrześcijańskiego miłosierdzia. Tych ona sama wybierała sobie najpoczwarniejszych, najwstrętniejszych, najdzikszych, wpółoszalałych, aby od nich i przez nich jak najwięcej cierpieć mogła. Tych trzynastu kaleków obchodziło się z nią bezlitośnie, wiedząc, że im wszystko wolno było. Ludzie ci, albo raczej potwory, znęcali się nad świętą niewiastą, która od nich z rozkoszą znosiła wszystko. Im więcej ją dręczyli, tym szczęśliwszą była. Wszystka ta gawiedź potworna, na wozach, jak najdroższy skarb księżnej, do Krosna za. nią… przewiezioną została.
Tuż u drzwi klasztornych musiała mieć tę wrzawliwą gromadę bab i dziadów dobrocią jej rozzuchwalonych. Dla nich szło najlepsze jadło, okrycie najdroższe, napój najczystszy, gdy na sama żywiła się tym tylko, co wstręt obudzać mogło.
Oprócz tego osobliwego dworu wiodła z sobą księżna Jadwiga synowę, nieszczęśliwą a zbolałą niewiastę, żonę Henryka Pobożnego, matkę kilkorga dzieci, której mąż właśnie się przygotowywał w Lignicy na odparcie dziczy tatarskiej. A gdy Anna zalewała się łzami o mężu myśląc, kamienna święta matka zawczasu już wiedziała, że syn jej polegnie śmiercią męczeńską i synowej nie czyniąc żadnej nadziei – powiadała jej:
– Zabiją go! zabiją! Ty stracisz męża, ja syna, ale umrze święcie za wiarę chrześcijańską w walce z pogany i odkupi krwią grzechy swoje!
Bezlitośnie, okrutnie, nie szczędząc synowej ni siebie, powtarzała te słowa mieczowe wprost je miotając do jej serca.
– Tak jest, Anno, padnie mąż twój, padnie syn mój, a nam się go opłakiwać nie będzie godziło. Łza grzechem by była.
Taką była Jadwiga, wyschła od postów, z poranionymi od mrozów i chodzenia po kamieniach nogami, z ciałem od chłost codziennych popadanym – ubłogosławiona za życia, lecz nic już ludzkiego nie mająca w sobie.
Czczono ją też jak świętą, lecz na widok jej nie miłością „a trwogą napełniały się dusze. Dorównać jej nikt nie mógł, wstydzić się musiał każdy – spojrzenie napełniało strachem.