- W empik go
Syn kmiecy - ebook
Syn kmiecy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 189 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pochmurny był to dzień, jeden z tych dni słotnych, dżdżystych, w których serce ze smutku obumiera. Nad ziemią rozciągało się szare, jednostajne niebo, a na jego tle ponurem snuły się chmury ciemniejsze, – lekkie, pierzchliwe, kształtem do ludzi podobne, niby dusze pokutne, w szare, mgliste szaty odziane… Na czarnej, wilgotnej ziemi widniały tu i owdzie ślady zimy, gdyż śniegi nie wszędzie jeszcze stopniały, tu i owdzie stały wielkie kałuże wody mętnej, błotnej. Drogą, ciągnącą się między temi polami żałobnemi, toczyła się zwolna kolasa, w cztery konie zaprzężona; konie były widocznie zmęczone długą podróżą, a woźnica drzemał na koźle.
Czasami w oknie karety ukazywała się blada twarz młodej kobiety, a obok niej głowa wieśniaczki w czepcu białym, szeroką falbaną oszytym. Obie patrzały smutnie na pola zaorane. Cicho było dokoła. Jedynemi głosy, jakie dochodziły był szum wichru, co gnał chmury po niebie, lub głuche stąpanie koni i turkot kół… Naraz krzyk przeraźliwy wydobył się z karety i jednocześnie młoda kobieta cofnęła się wgłąb powozu.
– Co pani? – spytała wieśniaczka.
– Trup, – odparła zapytana – trup na polu. Wieśniaczka wyjrzała przez okno w stronę, w którą jej pani wskazała. I snać spostrzegła to samo, bo i z jej piersi wyrwał się okrzyk przerażenia, głośniejszy jeszcze, niż krzyk poprzedni.
– Wszelki duch Pana Boga chwali! – zawołała, cofając się z wyrazem wstrętu, i siadła blada na swojem miejscu. Krzyk jej zbudził trzecią będącą, w kolasie istotę; dało się słyszeć kwilenie dziecka, ze stosu poduszek, na których leżało. Zpośród puchu i jedwabi wyglądała główka dziecięcia, a dwie rączki wyciągały się do pochylonej nad niem matki.
– Jacuś! – szepnęła kobieta; – podjęła dziecię i przytuliwszy je do piersi, osłoniła starannie zieloną szatą, gronostajami podbitą, jaką miała na sobie. Gdy znów usnęło, matka podniosła wzrok na siedzącą, naprzeciw piastunkę.
– Widziałaś, Giertrudo? – spytała.
– Widziałam – odparła zapytana.
– Straszne to było!
– Straszne! – zabrzmiała odpowiedź.
– Czemu go nie pochowali?
– Może nie było komu, zaraza pewno całą wieś zabrała.
W istocie, zaraza nawiedziła niedawno wieś, którą mijali podróżni, zabrała część ludności, część druga ze wsi wystraszyła, tylko garstka odważnych została w chatach ojców. Na polu leżały trupy zmarłych.
Wojny szwedzkie, które za króla Jana Kazimierza ciągnęły się bez przerwy prawie, sprowadziły straszną chorobę w kraju; zaraza, od wsi do wsi przechodząc, setki ludzi do mogił zagnała…
Pani, która w kolasie jechała, była żoną wojewody Rytwiańskiego. Wracała ona od rodziców do męża, wioząc mu syna, którego nieznał wcale. Rok temu wyruszywszy przeciw Tatarom, odwiózł pan Rytwiański żonę do rodziców, za Wisłę i tam miał zamiar pospieszyć prosto z wyprawy, lecz w boju raniony, nie mógł myśleć o powrocie. Żonę powiadomili o tem, co się stało; wojewodzina, pożegnawszy rodziców, z piastunką i małem dzieckiem puściła się w drogę. Dziesięć dni podróży dzieliło ją od męża; mówili jej ludzie, że zaraza grasuje po wioskach, przez które ma przejeżdżać, ale ona niczyich przestróg nie słuchała; przy mężu być chciała i pojechała. Mil 20 minęli szczęśliwie, trzeci dzień podróży dobiegał, spoczywali tylko tyle, ile konie czuły tego potrzebę, dotąd jeszcze śladów zarazy nie widzieli nigdzie: dziś po raz pierwszy z nią się spotkali. Wojewodzina wystraszona, siedziała blada, milcząca, drżała o dziecko, o siebie, o służbę, w duchu modliła się za wszystkich.
– Czy nie widać jakiego domostwa? – odezwała się nagle.
– Czemu? – spytała piastunka.
– Bo mi jakoś niedobrze.
– Dajcie mi dziecię, pani, otulcie się i starajcie usnąć, może przejdzie – odparła wieśniaczka.
Wojewodzina spełniła radę, lecz sen nie ogarniał jej, zimne dreszcze ją przechodziły i nieznane jej dotąd mdłości…
– Spójrz, czy gdzie chaty nie widać – rzekła po chwili. – Mnie coraz gorzej.
Piastunka spojrzała na panią i przelękła się: twarz jej była bardzo zmienioną, usta miała prawie białe; sine plamy ukazały się na policzkach… Kobietę strach ogarnął, złożyła dziecko na poduszki, osłoniła je, otuliła, poczem wyjrzała przez okno: z jednej strony widać było czarne, jednostajne pole, z drugiej ciemny gęsty bór, – nigdzie chaty, nigdzie mieszkania ludzkiego. Lecz naraz spostrzegła, że zpomiędzy świerków, co przy wysokich jodłach pod lasem rosły, wydobywał się szary obłok dymu. Ucieszona obróciła się żywo do wojewodziny.