Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Syn Łowcy Niedźwiedzi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Syn Łowcy Niedźwiedzi - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 398 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. NA TRO­PIE

Nie­co na za­chód od miej­sca, w któ­rym sty­ka­ją się ze sobą trzy pół­noc­no­ame­ry­kań­skie sta­ny: Da­ko­ta, Ne­bra­ska i Wy­oming, po­dró­żo­wa­ło kon­no dwóch męż­czyzn, któ­rych po­ja­wie­nie się w in­nej oko­li­cy wzbu­dzi­ło­by uza­sad­nio­ną sen­sa­cję.

Róż­ni­li się oni od sie­bie już samą po­stu­rą. Pod­czas gdy pierw­szy z nich mie­rzył wię­cej niż dwa me­try wzro­stu i miał za­trwa­ża­ją­co chu­dą fi­gu­rę, dru­gi był zde­cy­do­wa­nie niż­szy, lecz przy tym tak gru­by, że syl­wet­ka jego mia­ła nie­mal ku­li­sty kształt.

Mimo to twa­rze obu my­śli­wych znaj­do­wa­ły się na tej sa­mej wy­so­ko­ści, gdyż niż­szy jeź­dziec do­sia­dał wy­so­kiej, ko­ści­stej szka­py, na­to­miast wyż­szy sie­dział na ni­skim i po­zor­nie sła­bym mule. Pasy słu­żą­ce gru­be­mu za strze­mio­na nie się­ga­ły na­wet koń­skie­go brzu­cha, pod­czas kie­dy dłu­gi wca­le nie po­trze­bo­wał strze­mion, gdyż jego duże sto­py zwi­sa­ły tak ni­sko, iż wy­star­czył lek­ki ruch w bok, aby jed­ną czy dru­gą sto­pą się­gnąć zie­mi, nie zsu­wa­jąc się przy tym wca­le z sio­dła.

Oczy­wi­ście, że o praw­dzi­wych sio­dłach nie było tu w ogó­le mowy. Sio­dło ma­łe­go było po pro­stu skó­rą z wy­tar­tą sier­ścią, zdję­tą z grzbie­tu ubi­te­go wil­ka, na­to­miast chu­dzie­lec pod­ło­żył so­bie sta­rą der­kę, tak okrop­nie po­strzę­pio­ną i po­rwa­ną, że sie­dział on wła­ści­wie na od­sło­nię­tym grzbie­cie muła.

Ubio­ry oby­dwu wy­glą­da­ły rów­nież oso­bli­wie. Dłu­gi miał na so­bie skó­rza­ne por­t­ki skro­jo­ne i uszy­te w każ­dym ra­zie na znacz­nie po­tęż­niej­sze­go męż­czy­znę. O wie­le za ob­szer­ne. Pod wpły­wem cie­pła to znów zim­na, su­szy i desz­czu zbie­gły się one tak znacz­nie, że dol­ny skraj no­ga­wek się­gał mu po­wy­żej ko­lan.

Por­t­ki te błysz­cza­ły przy tym od tłusz­czu, co wy­ni­ka­ło po pro­stu z tego, iż dłu­gi uży­wał ich przy każ­dej oka­zji jako ręcz­ni­ka albo ścier­ki, a brud­ne pal­ce wy­cie­rał wła­śnie w spodnie.

Bose sto­py tkwi­ły w trud­nych do opi­sa­nia bu­tach. Wy­glą­da­ły one, jak gdy­by no­sił je już Ma­tu­za­lem i od tam­te­go cza­su ła­tał je każ­dy ko­lej­ny po­sia­dacz. Nie wia­do­mo, czy wi­dzia­ły one kie­dy­kol­wiek sma­ro­wi­dło albo pa­stę do obu­wia, gdyż lśni­ły wszyst­ki­mi bar­wa­mi tę­czy.

Chu­dy tors jeźdź­ca tkwił w skó­rza­nej my­śliw­skiej ko­szu­li, po­zba­wio­nej za­rów­no gu­zi­ków jak i ha­ftek, od­sła­nia­ją­cej tym sa­mym opa­lo­ną pierś.

Rę­ka­wy się­ga­ły za­le­d­wie łok­ci i wy­zie­ra­ły z nich ży­la­ste i ko­ści­ste przed­ra­mio­na. Szy­ję spo­wi­ja­ła ba­weł­nia­na chu­s­ta, może bia­ła, może czar­na, zie­lo­na albo żół­ta, czer­wo­na czy błę­kit­na – sam jeź­dziec nie pa­mię­tał jej pier­wot­ne­go ko­lo­ru.

Uko­ro­no­wa­niem ca­łe­go ubio­ru był wszak­że ster­czą­cy na dłu­giej, szpi­cza­stej gło­wie ka­pe­lusz. On­giś bar­wy sza­rej oraz o kształ­cie przed­mio­tu, któ­ry na­zy­wa­no żar­to­bli­wie sza­po­kla­kiem. Przed nie­pa­mięt­ny­mi cza­sy sta­no­wił być może uko­ro­no­wa­nie gło­wy ja­kie­goś an­giel­skie­go lor­da. Los spra­wił, że scho­dził po­tem w dół po szcze­blach spo­łecz­nej dra­bi­ny, aż zna­lazł się wresz­cie w rę­kach łow­cy pre­rii, któ­ry jed­nak zu­peł­nie nie miał gu­stu lor­da. Uznał, że ron­do przy ka­pe­lu­szu jest mu zby­tecz­ne, dla­te­go je po pro­stu ode­rwał. Zo­sta­wił je­dy­nie z przo­du je­den jego frag­ment po czę­ści dla osło­ny oczu, po czę­ści jako uchwyt, aby ła­twiej zdej­mo­wać owo na­kry­cie gło­wy. Poza tym uwa­żał praw­do­po­dob­nie, że gło­wa łow­cy pre­rii po­trze­bu­je tak­że po­wie­trza, i po­na­kłu­wał no­żem otwo­ry w den­ku z wszyst­kich stron, tak że wia­try z za­cho­du i wscho­du, pół­no­cy i po­łu­dnia mo­gły so­bie we wnę­trzu ka­pe­lu­sza po­wie­dzieć „dzień do­bry”.

Jako pa­sek słu­żył dłu­gie­mu gru­by po­stro­nek, któ­rym opa­sał się kil­ka razy wo­kół bio­der. Tkwi­ły za nim dwa re­wol­we­ry i nóż. Po­nad­to zwi­sał z nie­go wo­re­czek na kule, róg z pro­chem, ta­ba­kie­ra, ko­cia skó­ra zszy­ta tak, by moż­na w niej było trzy­mać mąkę, krze­si­wo i jesz­cze inne dla nie­wta­jem­ni­czo­ne­go za­gad­ko­we przed­mio­ty. Na pier­si jego wi­sia­ła na rze­my­ku faj­ka – ale jaka to była faj­ka! Dzie­ło sztu­ki sa­me­go wła­ści­cie­la, a po­nie­waż już daw­no ob­gryzł ją aż do cy­bu­cha, skła­da­ła się ona obec­nie wy­łącz­nie z tego cy­bu­cha i wy­drą­żo­nej ło­dy­gi czar­ne­go bzu. Jako na­mięt­ny pa­lacz dłu­gi miał mia­no­wi­cie zwy­czaj gryźć ową ło­dy­gę, gdy tyl­ko skoń­czył mu się ty­toń.

Dla ra­to­wa­nia jego ho­no­ru na­le­ży wspo­mnieć, iż na jego ubiór skła­da­ło się nie tyl­ko obu­wie, spodnie, ko­szu­la i ka­pe­lusz, O nie! Po­sia­dał poza tym część gar­de­ro­by, na któ­rą nie każ­de­go było stać, a mia­no­wi­cie płaszcz gu­mo­wy, do tego au­ten­tycz­nie ame­ry­kań­ski, z tego ga­tun­ku, któ­ry za­raz po pierw­szym desz­czu zbie­ga się do po­ło­wy swo­jej pier­wot­nej dłu­go­ści i sze­ro­ko­ści. Po­nie­waż nie mógł go już na sie­bie wkła­dać, prze­wie­szał go niby hu­zar kurt­kę, na sznur­ku, ma­low­ni­czo przez ra­mię. Z le­we­go ra­mie­nia ku pra­we­mu bio­dru zwi­sa­ło mu zwi­nię­te jak na­le­ży las­so. Przed sobą w po­przek nóg po­ło­żył strzel­bę, jed­ną z owych dłu­gich strzelb, z któ­rej do­świad­czo­ny my­śli­wy nig­dy nie chy­bia.

Trud­no by­ło­by usta­lić, ile lat przy­pi­sać temu czło­wie­ko­wi. Ogo­rza­łą twarz po­ora­ły nie­zli­czo­ne bruz­dy i zmarszcz­ki, a mimo to mia­ła ona nie­mal mło­dzień­czy wy­raz. Z każ­dej zmarszcz­ki wy­zie­rał szel­ma, z każ­dej bruz­dy cwa­niak. Po­mi­mo owych zmarsz­czek i nie­go­ścin­nej oko­li­cy, w ja­kiej się znaj­do­wał, był gład­ko ogo­lo­ny: bar­dzo wie­lu west­ma­nów, w ta­kiej dba­ło­ści upa­tru­je swój po­wód do dumy. Duże, błę­kit­ne, sze­ro­ko otwar­te oczy ce­cho­wa­ło ostre spoj­rze­nie spo­ty­ka­ne u wil­ków mor­skich oraz miesz­kań­ców roz­le­głych ni­zin, a mimo to chęt­nie by się je okre­śli­ło mia­nem „dzie­cię­co uf­ne­go”.

Muł, jak się rze­kło, był je­dy­nie z po­zo­ru sła­by. Z ła­two­ścią dźwi­gał ko­ści­ste­go ry­ce­rza, a nie­kie­dy na­wet po­zwa­lał so­bie na krót­ki strajk wo­bec swe­go pana, w ta­kim przy­pad­ku był jed­nak każ­do­ra­zo­wo bra­ny moc­no mię­dzy dłu­gach­ne łyd­ki swo­je­go wład­cy, tak że szyb­ko re­zy­gno­wał z opo­ru. Zwie­rzę­ta te lu­bia­ne są za swój pew­ny krok, rów­no­cze­śnie jed­nak zna­ne ze skłon­no­ści do upar­tej prze­ko­ry.

Co się ty­czy dru­gie­go jeźdź­ca, wo­bec żaru, ja­kim zio­nę­ło słoń­ce, mu­sia­ło pod­pa­dać, że miał on na so­bie ko­żuch. Każ­dy jed­nak ruch gru­be­go od­sła­niał nie­do­stat­ki owe­go okry­cia, nie­do­stat­ki w po­sta­ci ły­sych, po­zba­wio­nych wło­sów plam. Je­dy­nie tu i ów­dzie wid­nia­ła mała, rzad­ka kęp­ka, po­dob­nie jak na bez­brzeż­nej pu­sty­ni tyl­ko tu i ów­dzie moż­na spo­tkać mi­zer­ną oazę. Już choć­by sam koł­nierz i wy­ło­gi były wy­tar­te do tego stop­nia, że gołe miej­sca osią­ga­ły wy­miar ta­le­rza. Spod owe­go ko­żu­cha na pra­wo i lewo wy­zie­ra­ły po­tęż­ne buty z wy­wi­nię­ty­mi cho­le­wa­mi. Gło­wę okry­wał mu ka­pe­lusz pa­nam­ski z sze­ro­kim ron­dem, o wie­le za duży, i dla­te­go aby za­pew­nić oczom wi­dok wła­ści­ciel mu­siał go prze­su­wać na kark. Rę­ka­wy miał ów ko­żuch tak dłu­gie, że nie było wi­dać spod nich dło­ni. Z ca­łe­go jeźdź­ca wi­docz­na po­zo­sta­wa­ła je­dy­nie twarz. Ale twarz ta za­słu­gi­wa­ła rów­nież na to, by jej się do­kład­nie przyj­rzeć.

Tak samo gład­ko wy­go­lo­na, bez śla­du bro­dy. Z ru­mia­ny­mi po­licz­ka­mi tak peł­ny­mi, iż le­d­wo moż­na było za­uwa­żyć wy­zie­ra­ją­cy spo­mię­dzy nich no­sek. To samo do­ty­czy­ło ma­łych, ciem­nych oczek, ukry­tych głę­bo­ko po­mię­dzy brwia­mi i po­licz­ka­mi. Spo­glą­da­ły one z do­bro­dusz­ną chy­tro­ścią. A w ogó­le, to na ca­łej twa­rzy miał wy­pi­sa­ne: „Przyj­rzyj mi się! Je­stem ma­łym, wspa­nia­łym chło­pem, i do­brze temu, co żyje ze mną w zgo­dzie. Je­śli cho­dzi jed­nak o od­wa­gę i roz­trop­ność – licz na sie­bie, na mnie bo­wiem mo­żesz się za­wieść.”

Wła­śnie te­raz po­dmuch wia­tru roz­chy­lił ko­żuch ma­łe­go i uka­zał pod nim spodnie i blu­zę z nie­bie­skiej weł­ny. Moc­ne bio­dra opa­sy­wał mu skó­rza­ny pas, za któ­rym oprócz przed­mio­tów, ja­kie po­sia­dał tak­że dłu­gi, za­tknię­ty był in­diań­ski to­ma­hawk. Las­so przy­tro­czył z przo­du przy sio­dle, a przy nim krót­ką, dwu­lu­fo­wą strzel­bę, po któ­rej wi­dać było, że w nie­jed­nej wal­ce słu­ży­ła do ata­ku lub obro­ny.

Wy­pa­da za­tem po­wie­dzieć, kim byli ci dwaj męż­czyź­ni. Otóż mały na­zy­wał się Jem­my Pfef­fer­korn, a duży – Davy Kro­ners. Gdy­by spy­tać któ­re­go­kol­wiek z west­ma­nów, osad­ni­ków albo tra­pe­rów o któ­reś z tych na­zwisk, po­ki­wa­li­by oni prze­czą­co gło­wa­mi utrzy­mu­jąc, że nie sły­sze­li o dwóch my­śli­wych na­wet sło­wa. A jed­nak mi­nę­li­by się z praw­dą, gdyż jeźdź­cy owi byli wca­le słyn­ny­mi tra­pe­ra­mi i przy nie­jed­nym ogni­sku opo­wia­da­no od lat o ich czy­nach. Nie było nie­mal­że miej­sco­wo­ści od No­we­go Jor­ku do San Fran­ci­sco i od pół­noc­nych je­zior po Za­to­kę Mek­sy­kań­ską, gdzie nie roz­brzmie­wa­ła­by chwa­ła owych dwóch ste­po­wych wil­ków. Oczy­wi­ście, że na­zwi­ska Pfef­fer­korn i Kro­ners były zna­ne je­dy­nie im sa­mym. Na pre­rii, w pusz­czy, a już szcze­gól­nie u czer­wo­no­skó­rych nikt nie pyta o me­try­kę uro­dze­nia czy chrztu. Tu­taj każ­dy otrzy­mu­je roz­prze­strze­nia­ją­cy się szyb­ko przy­do­mek od­po­wia­da­ją­cy czy­nom, wy­glą­do­wi lub ce­chom cha­rak­te­ru.

Kro­ners był jan­ke­sem czy­stej krwi i na­zy­wa­no go nie in­a­czej jak Dłu­gi Davy. Pfef­fer­korn po­cho­dził z Nie­miec i z ra­cji imie­nia Jem­my oraz po­stu­ry okre­śla­no go przy­dom­kiem Gru­by Jem­my.

Zna­no ich za­tem wszę­dzie po imie­niu, i z tru­dem moż­na by na Da­le­kim Za­cho­dzie spo­tkać czło­wie­ka, któ­ry by nie umiał nic po­wie­dzieć o ich bo­ha­ter­skich przy­go­dach. Uwa­ża­no ich za nie­roz­łącz­nych. Przy­najm­niej nie było ni­ko­go, kto mógł­by so­bie przy­po­mnieć, iż kie­dy­kol­wiek wi­dział wy­łącz­nie jed­ne­go z nich. Je­śli do ob­ce­go ogni­ska zbli­żał się Gru­by, wte­dy od­ru­cho­wo szu­ka­no oczy­ma Dłu­gie­go, o ile do skle­pi­ku wcho­dził Davy, aby na­być dla sie­bie proch i ta­ba­kę, za­da­wa­no mu py­ta­nie o spra­wun­ki dla Jem­mie­go.

Tak samo nie­roz­łącz­ne były zwie­rzę­ta owych west­ma­nów. Mimo pra­gnie­nia wy­so­ka szka­pa nie piła z żad­ne­go stru­my­ka ani rze­ki, je­śli rów­no­cze­śnie mały muł nie po­chy­lił łba ku wo­dzie. Na­to­miast muł do­pó­ty stał z unie­sio­nym łbem po­śród naj­bar­dziej do­rod­nej i so­czy­stej tra­wy, do­pó­ki nie wy­par­ska­ła się na nią szka­pa, jak­by chcia­ła wy­szep­tać: „Po­słu­chaj, oni zsie­dli i sma­żą swo­ją pie­czeń z ba­wo­łu. Za­tem zjedz­my i my swo­je śnia­da­nie, gdyż do póź­ne­go wie­czo­ra z pew­no­ścią już nie bę­dzie ta­kiej oka­zji”. Obu zwie­rzę­tom zu­peł­nie nie przy­cho­dzi­ło do gło­wy, że w bie­dzie któ­re­kol­wiek z nich mo­gło­by zo­stać opusz­czo­ne. Ich pa­no­wie wie­le razy ra­to­wa­li je­den dru­gie­mu ży­cie. Je­den za dru­gie­go rzu­cał się bez za­sta­no­wie­nia w naj­więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo. Za­tem i zwie­rzę­ta czę­sto so­bie po­ma­ga­ły, gdy trze­ba było przy­ja­cie­la wy­do­stać z opre­sji zę­ba­mi albo obro­nić go przed wro­giem sil­ny­mi, twar­dy­mi ko­py­ta­mi. Cała czwór­ka, za­rów­no lu­dzie jak i zwie­rzę­ta, sta­no­wi­ła jed­ną ca­łość i żad­ne z nich nie wy­obra­ża­ło so­bie, że mo­gło­by być in­a­czej.

Po­su­wa­li się te­raz bez­tro­sko kłu­sem w kie­run­ku pół­noc­nym. Na ran­nym po­pa­sie koń i muł sko­rzy­sta­li z wody i so­czy­stej zie­le­ni, zaś obaj my­śli­wi po­si­li­li się je­le­nim udźcem za­pi­ja­jąc wodą. Szka­pa dźwi­ga­ła te­raz za­pas mię­sa, tak że nie było mowy o gło­dzie.

Słoń­ce zdo­ła­ło już osią­gnąć ze­nit i po­wo­li skła­nia­ło się ku schył­ko­wi. Pa­no­wał wpraw­dzie upał, lecz na pre­rii wiał orzeź­wia­ją­cy wiatr i ko­bie­rzec traw utka­ny nie­zli­czo­ny­mi kwia­ta­mi, któ­re­mu da­le­ko było do bru­nat­nych, spa­lo­nych barw je­sie­ni, ra­do­wał oko świe­żą zie­le­nią. Uko­śnie pa­da­ją­ce pro­mie­nie słoń­ca oświe­tla­ły roz­pro­szo­ne na roz­le­głej rów­ni­nie po­je­dyn­cze, po­tęż­ne, przy­po­mi­na­ją­ce krę­gle ska­ły, pysz­nią­ce się od za­cho­du żywą gamą barw prze­cho­dzą­cych ku wscho­do­wi w co­raz to mrocz­niej­szą i ciem­ną to­na­cję.

– Jak dłu­go dziś jesz­cze po­je­dzie­my? – za­py­tał Gru­by, prze­ry­wa­jąc kil­ku­go­dzin­ne mil­cze­nie.

– Jak za­wsze – od­parł mu Dłu­gi.

– Well! – za­śmiał się Gru­by.

– Ay!

Mi­ster Da­vie­go ce­cho­wa­ła ta wła­ści­wość, iż za­miast „yes” po­ta­ki­wał sta­ro­świec­kim „ay”. Tak, tak, za­wsze był ory­gi­nal­ny ów Dłu­gi

Davy! Znów upły­nę­ła dłuż­sza chwi­la. Jem­my wy­strze­gał się, abv dal­szym py­ta­niem nie spro­wo­ko­wać po­wtór­nie po­dob­nej od­po­wie­dzi. Ob­ser­wo­wał nie­kie­dy przy­ja­cie­la chy­try­mi oczka­mi i cze­kał na oka­zję, by się od­gryźć. Wresz­cie Dłu­gie­mu do­ku­czy­ło już owo mil­cze­nie. Pra­wi­cą wska­zał kie­ru­nek, w któ­rym po­dą­ża­li, i za­py­tał:

– Znasz tę oko­li­cę?

– Bar­dzo do­brze!

– A za­tem co to jest?

– Co?… Ame­ry­ka!

Dłu­gi pod­cią­gnął gniew­nie nogi do góry i ude­rzył muła pię­ta­mi.

– Zły z cie­bie czło­wiek!

– Kto?

– Ty!

– Ach ja, dla­cze­go?

– Bo mści­wy!

– Wca­le nie. Głu­pio mi od­po­wia­dasz, dla­te­go nie wi­dzę po­wo­du, dla któ­re­go miał­bym się wy­ka­zać in­te­li­gen­cją, kie­dy mnie py­tasz.

– In­te­li­gen­cją? Rany bo­skie! Ty i in­te­li­gen­cja! Za­wie­rasz w so­bie tyle mię­sa, że duch już by się wca­le w to­bie nie zmie­ścił.

– Ho, ho! Za­po­mnia­łeś pew­nie, co ukoń­czy­łem jesz­cze tam, w sta­rym świe­cie?

– Ay! Jed­ną kla­sę gim­na­zjum! Owszem, pa­mię­tam. Zresz­tą nig­dy nie mogę o tym za­po­mnieć, gdyż w cią­gu każ­de­go dnia przy­po­mi­nasz mi to przy­najm­niej ze trzy­dzie­ści razy.

Gru­by ude­rzył się w pierś:

– Jest to oczy­wi­ście ko­niecz­ne. Wła­ści­wie po­wi­nie­nem wspo­mi­nać o tym czter­dzie­ści do pięć­dzie­się­ciu razy dzien­nie, po­nie­waż masz dla mnie o wie­le za mało sza­cun­ku. Zresz­tą nie skoń­czy­łem jed­nej kla­sy, lecz trzy!

– Na dal­sze nie star­czy­ło ci ro­zu­mu…

–– Za­milcz! Za­bra­kło pie­nię­dzy. Ro­zu­mu mia­łem aż nad­to. Wiem bar­dzo do­brze, co mia­łeś na my­śli. Tu­tej­szej oko­li­cy nig­dy nie za­po­mnę. Pa­mię­tasz, że po­zna­li­śmy się za tam­ty­mi wzgó­rza­mi?

– Ay! Zły to był dzień. Wy­strze­la­łem cały za­pas pro­chu i Siuk­so­wie dep­ta­li mi po pię­tach. Wresz­cie do­pa­dli mnie po­wa­la­jąc na zie­mię. A wie­czo­rem ty się po­ja­wi­łeś.

– Owszem, te głup­ta­sy roz­pa­li­ły ogni­sko, któ­re moż­na było doj­rzeć na­wet z Ka­na­dy. Spo­strze­głem je i skra­da­łem się ku nie­mu.

Za­uwa­ży­łem pię­ciu Siuk­sów, któ­rzy spę­ta­li bia­łe­go czło­wie­ka. Nie chy­bi­łem po­dob­nie jak ty. Dwóch z nich tra­fi­ły moje kule, a trzech zbie­gło, po­nie­waż nie przy­pusz­cza­li, że mają do czy­nie­nia tyl­ko z jed­nym czło­wie­kiem. Zo­sta­łeś uwol­nio­ny.

– W isto­cie by­łem wol­ny, ale rów­nież i gnie­wa­łem się na cie­bie!

– Bo nie za­strze­li­łem tych dwóch In­dian, tyl­ko ich ra­ni­łem. Ale In­dia­nin to tak­że czło­wiek, ja zaś nig­dy nie za­bi­jam czło­wie­ka, gdy nie jest to ko­niecz­ne. Je­stem Niem­cem, a nie lu­do­żer­cą!

– A może ja nim je­stem?

– Hm – mruk­nął Gru­by. – Te­raz je­steś oczy­wi­ście inny niż daw­niej. Uwa­ża­łeś wte­dy jak i wie­lu in­nych, że nie moż­na do­sta­tecz­nie szyb­ko wy­tę­pić czer­wo­no­skó­rych. Mu­sia­łem cię prze­ko­nać do mo­ich po­glą­dów.

– Tak, tak, wy Niem­cy je­ste­ście oso­bli­wy­mi ty­pa­mi. Niby ła­god­ni, a je­że­li trze­ba, sta­je­cie się twar­dzi jak rzad­ko kto. Chcie­li­by­ście do­ty­kać świa­ta w za­mszo­wych rę­ka­wicz­kach, wa­li­cie jed­nak od razu kol­bą, kie­dy do­cho­dzi­cie do wnio­sku, że mu­si­cie się bro­nić. Tacy je­ste­ście wszy­scy, i taki je­steś tak­że ty!

– Cie­szę się, że tak to wła­śnie jest. Ale, po­patrz, zda­je mi się, że wi­dzę pa­smo wy­dep­ta­nej tra­wy!

Jem­my za­trzy­mał ko­nia i po­ka­zy­wał w kie­run­ku ska­ły, u któ­rej stóp po­śród tra­wy bie­gła dłu­ga, ciem­na li­nia.

Rów­nież Davy ścią­gnął zwie­rzę­ciu cu­gle, przy­sło­nił dło­nią oczy i lu­stro­wał wska­za­ne miej­sce:

– Po­zwo­lę ci zmu­sić mnie do zje­dze­nia na su­ro­wo cet­na­ra mię­sa z ba­wo­łu, je­że­li nie jest to ślad koń­skich ko­pyt.

– Rów­nież i ja tak uwa­żam. Jak my­ślisz, Davy, może by­śmy się tej spra­wie do­kład­niej przyj­rze­li?

– Co zna­czy „może”? Nie ma wy­bo­ru, gdzie ist­nie­je ko­niecz­ność! Na tej sta­rej pre­rii nie wol­no czło­wie­ko­wi lek­ko­myśl­nie przejść obok żad­ne­go śla­du. Na­le­ży za­wsze wie­dzieć, kogo ma się przed lub też za sobą, w prze­ciw­nym ra­zie ła­two się może zda­rzyć, że ran­kiem wsta­niesz mar­twy, choć­byś wie­czo­rem po­ło­żył się na tra­wie żywy!

Pod­je­cha­li ku sa­mej ska­le i lu­stro­wa­li trop ocza­mi znaw­ców. Jem­my ze­sko­czył z ko­nia i przy­klęk­nął w tra­wie. Jego sta­ra szka­pa, jak gdy­by mia­ła ludz­ki ro­zum, schy­li­ła łeb ku zdep­ta­nej zie­le­ni i z ci­cha par­ska­ła. Zbli­żył się tak­że muł, po­krę­cił ogo­nem i dłu­gi­mi usza­mi i zda­wał się tak­że przy­glą­dać śla­dom.

– No i…? – za­py­tał Davy, dla któ­re­go ba­da­nie trwa­ło zbyt dłu­go. – Na­praw­dę jest to ta­kie waż­ne?

– Owszem, bo prze­jeż­dżał tędy In­dia­nin!

– Tak przy­pusz­czasz? By­ło­by to dziw­ne, bo nie znaj­du­je­my się ani na łow­nych, ani na pa­stew­nych te­re­nach żad­ne­go szcze­pu. Dla­cze­go przy­pusz­czasz, że był to In­dia­nin?

– Wi­dzę to po śla­dach ko­pyt, któ­re wska­zu­ją na to, że ko­nia wy­ćwi­czy­li In­dia­nie.

– Po­mi­mo to mógł się nim po­słu­gi­wać bia­ły czło­wiek.

– Tak­że o tym my­ślę, ale… ale…

Jem­my z roz­my­słem po­trzą­snął gło­wą, po­szedł ka­wa­łek wzdłuż śla­dów i od­wra­ca­jąc się za­wo­łał:

– Chodź za mną! Koń nie był pod­ku­ty. Poza tym był zmę­czo­ny, a mimo to mu­siał ga­lo­po­wać. Jeźdź­co­wi mu­sia­ło się chy­ba bar­dzo śpie­szyć.

Davy zsiadł te­raz tak­że. To, co sły­szał, było wy­star­cza­ją­co waż­ne, aby się szcze­gó­ło­wo tym za­jąć. Szedł te­raz za Gru­bym, zaś zwie­rzę­ta po­dą­ża­ły za nimi bez we­zwa­nia. Zrów­nał się z Jem­mim i szli w dal­szym cią­gu wzdłuż wy­kry­te­go tro­pu.

– Słu­chaj, sta­ry, ten koń był na­praw­dę zmor­do­wa­ny. Bar­dzo czę­sto się po­ty­kał. Kto tyle sił wy­ci­ska ze zwie­rzę­cia, musi mieć waż­ny ku temu po­wód. Czło­wiek ów ucie­kał przed kimś albo też miał po­wód, by jak naj­prę­dzej osią­gnąć swój cel.

– Ra­czej to dru­gie.

– Dla­cze­go?

– Kie­dy ten ślad mógł po­wstać?

– Mniej wię­cej dwie go­dzi­ny temu.

– No wła­śnie. Nie wi­dać śla­du prze­śla­dow­ców, kto zaś uzy­skał­by nad nimi dwie go­dzi­ny prze­wa­gi nie za­jeż­dżał­by swo­je­go ko­nia na śmierć. Zresz­tą ist­nie­je tu­taj tak wie­le roz­pro­szo­nych skał, że z ła­two­ścią mógł­by on zwieść każ­de­go prze­śla­dow­cę. Wy­star­czy­ło­by, aby za­to­czył łuk albo by jeź­dził w kół­ko. Nie uwa­żasz?

– Owszem. Nam obu wy­star­czy­ła­by dwu­mi­nu­to­wa prze­wa­ga, aby wy­ko­ło­wać prze­śla­dow­ców. Zga­dzam się z tobą. Czło­wiek ów bar­dzo się śpie­szył. Ale gdzie on się może znaj­do­wać?

– W każ­dym ra­zie nie­da­le­ko stąd. Dłu­gi spoj­rzał z po­dzi­wem na Gru­be­go.

– Tyś chy­ba wszech­wie­dzą­cy.

– By to od­gad­nąć, wca­le nie mu­sisz być pro­ro­kiem, wy­star­czy po­my­śleć.

– Wła­śnie! My­ślę, ale nie­ste­ty da­rem­nie.

– U cie­bie to nic dziw­ne­go.

– Jak to?

– Je­steś po pro­stu zbyt dłu­gi. Za­nim two­je roz­wa­ża­nie o tym śla­dzie do­sta­nie się z dołu na górę, do ro­zu­mu, mogą upły­nąć lata. Po­wia­dam ci, że celu, ku któ­re­mu zmie­rzał jeź­dziec, nie na­le­ży szu­kać wca­le da­le­ko stąd, in­a­czej oszczę­dzał­by ko­nia.

– Słu­cham cię, słu­cham, ale nie mogę po­jąć.

– Otóż oce­niam to na­stę­pu­ją­co: Gdy­by ów czło­wiek miał jesz­cze cały dzień jaz­dy przed sobą, wte­dy nie­wąt­pli­wie po­zwo­lił­by ko­nio­wi naj­pierw kil­ka go­dzin wy­po­cząć, aby na­stęp­nie nad­ro­bić opóź­nie­nie. Po­nie­waż jed­nak miej­sce, któ­re za­mie­rzał osią­gnąć, jest bli­sko, wie­rzył, że mimo zmę­cze­nia ko­nia, do­trze tam jesz­cze dzi­siaj.

– Brzmi to nie­zbyt prze­ko­ny­wa­ją­co, mój dro­gi. Ale przy­zna­ję ci ra­cję.

– Zby­tecz­na po­chwa­ła. Kto pra­wie trzy­dzie­ści lat tłukł się po pre­rii, może rów­nie do­brze wpaść cho­ciaż raz na ja­kąś mą­drą myśl. W każ­dym ra­zie czło­wiek ten jest po­słań­cem. Spie­szył się, ma­jąc do prze­ka­za­nia spra­wę du­żej wagi. We­dług wszel­kie­go praw­do­po­do­bień­stwa In­dia­nin jest je­dy­nie łącz­ni­kiem po­mię­dzy In­dia­na­mi i dla­te­go przy­pusz­czam, że w po­bli­żu znaj­du­ją się czer­wo­no­skó­rzy.

Dłu­gi Davy gwizd­nął prze­cią­gle przez zęby i rzu­cił roz­trop­nie do­oko­ła okiem.

– Nie brzmi to przy­jem­nie – mruk­nął. – Ten typ przy­by­wa od In­dian i ku In­dia­nom zmie­rza. Znaj­du­je­my się za­tem po­mię­dzy nimi, nie wie­dząc, gdzie się oni znaj­du­ją. A więc z ła­two­ścią mo­że­my się na­tknąć na jed­ną z gro­mad i za­nieść na­sze skal­py na targ.

– Tego moż­na się istot­nie oba­wiać. Mu­si­my iść tym tro­pem.

– Słusz­nie! Wie­my, że jed­na gro­ma­da czer­wo­no­skó­rych znaj­du­je się przed nami i nic o nas nie wie. W tym mamy nad nimi prze­wa­gę. Ale cie­ka­wym, do ja­kie­go szcze­pu może na­le­żeć ów po­sła­niec.

– Ja tak­że. Od­gad­nąć trud­no. W pół­noc­nej Mon­ta­nie żyją Czar­ne Sto­py i Pie­ga­no­wie, i Ka­ina­ko­wie. Ci nie przy­by­wa­ją tu­taj. Nad za­ko­lem Mis­so­uri ko­czu­ją Ari­ka­ra, któ­rzy po­dob­nie nie mają tu wie­le do szu­ka­nia. Może Siuk­so­wie? Hm! Sły­sza­łeś może, aby oni wy­ko­pa­li w ostat­nim cza­sie swój wo­jen­ny to­pór?

– Nie, nie sły­sza­łem.

– Nie bę­dzie­my z tego po­wo­du ła­ma­li so­bie te­raz gło­wy, ale mu­si­my za­cho­wać ostroż­ność. Zna­my do­brze oko­li­cę i je­że­li nie po­peł­ni­my ja­kie­goś głup­stwa, nic się nam nie sta­nie. Jaz­da!

Wsko­czy­li na sio­dła i ru­szy­li tro­pem nie spusz­cza­jąc go z oka, roz­glą­da­li się jed­nak ba­daw­czo na wszyst­kie stro­ny, aby od­kryć na­tych­miast każ­de nie­bez­pie­czeń­stwo.

Upły­nę­ła chy­ba go­dzi­na i słoń­ce skła­nia­ło się co­raz ni­żej. Wiatr się wzma­gał i upał szyb­ko prze­cho­dził. Spo­strze­gli wkrót­ce, że In­dia­nin je­chał te­raz stę­pa. Na­tra­fiw­szy na nie­rów­no­ści, koń z prze­mę­cze­nia mu­siał się po­tknąć i paść na przed­nie ko­la­na. Jem­my zsiadł bez­zwłocz­nie i do­kład­nie ba­dał owo miej­sce.

– Jest to z całą pew­no­ścią In­dia­nin – wy­ja­śnił – któ­ry zsiadł z ko­nia. Jego mo­ka­sy­ny zdo­bi szcze­ci­na je­żo­zwie­rza. Leży tu­taj zła­ma­ny jej ko­lec. A tu… ha, ten fa­cet musi być jesz­cze bar­dzo mło­dy!

– Dla­cze­go? – spy­tał Dłu­gi, któ­ry w dal­szym cią­gu sie­dział na swo­im zwie­rzę­ciu,

– Tra­fi­łem na piasz­czy­ste miej­sce, gdzie jego sto­pa do­kład­nie się od­ci­snę­ła. Je­że­li nie po­wiem, że była to ja­kaś skwaw, to… – Non­sens! Ko­bie­ta nie po­ja­wi się tu­taj sa­mot­nie.

– …to mamy do czy­nie­nia z mło­dym czło­wie­kiem, przy­pusz­czal­nie naj­wy­żej z osiem­na­sto­lat­kiem.

– Tak, tak! Brzmi to wca­le groź­nie. Nie­któ­re szcze­py ta­kich mło­dych wo­jow­ni­ków uży­wa­ją jako zwia­dow­ców. Miej­my się za­tem na bacz­no­ści!

Po­je­cha­li da­lej. Do­tych­czas prze­mie­rza­li pre­rię usła­ną kwia­ta­mi, te­raz wy­ła­niał się tu i tam ja­kiś krzew, naj­pierw po­je­dyn­czy, po­tem w sku­pi­skach. W dali wid­nia­ły drze­wa.

Wresz­cie do­tar­li do miej­sca, w któ­rym jeź­dziec zsiadł z ko­nia, przy­pusz­czal­nie dla wy­tchnie­nia, i da­lej po­szedł pie­szo, pro­wa­dząc ko­nia za uzdę.

Za­ro­śla utrud­nia­ły te­raz wi­dok i ostroż­ność była w dwój­na­sób ko­niecz­na. Davy je­chał przo­dem, a Jem­my za nim. Na­gle Gru­by ode­zwał się:

– Po­patrz no, Dłu­ga­sie, na tym krza­ku wisi włos z ogo­na zmę­czo­nej cha­be­ty.

– Ay! Nie mów tak gło­śno! Każ­dej chwi­li mo­że­my się na­tknąć na lu­dzi, któ­rych za­uwa­ży­my do­pie­ro wte­dy, kie­dy nas za­strze­lą!

– Tego się nie oba­wiam. Mogę zdać się na mo­je­go ko­nia. Par­sk­nie, gdy tyl­ko zwie­trzy wro­ga. Prę­dzej na­przód!

Dłu­gi Davy po­słu­chał we­zwa­nia, ale po chwi­li znów się za­trzy­mał:

– Do kroć­set dia­błów! Tu­taj mu­sia­ło coś zajść!

Gru­by po­na­glił ko­nia i po kil­ku kro­kach wy­je­chał z krze­wów na po­la­nę. Przed nimi wzno­si­ła się jed­na z owych przy­po­mi­na­ją­cych krę­gle skał, któ­rych tak wie­le znaj­du­je się na otwar­tej pre­rii. Trop pro­wa­dził zde­cy­do­wa­nie obok niej, by na­gle pod ostrym ką­tem od­bić w pra­wo. Obaj wi­dzie­li do­kład­nie, ale spo­strze­gli jesz­cze coś. Z tam­tej stro­ny ska­ły po­ja­wi­ły się mia­no­wi­cie inne śla­dy zmie­rza­ją­ce ku na­sze­mu tro­po­wi, aby się z nim po­łą­czyć.

– Co o tym są­dzisz? – za­py­tał Dłu­gi.

– To, że za tą ska­łą obo­zo­wa­li lu­dzie, któ­rzy prze­pu­ści­li In­dia­ni­na, a po­tem za­czę­li go ści­gać.

– Więc może od­je­cha­li?

– Ale kil­ku mo­gło zo­stać. Po­cze­kaj tu za krze­wa­mi. Wy­chy­lę tyl­ko nosa.

– By­łeś go nie wści­bił w za­ła­do­wa­ną lufę, któ­ra w tym mo­men­cie wy­pa­li!

– Nie oba­wiaj się, twój nos le­piej by się do tego nada­wał.

Jem­my ze­sko­czył na zie­mię, po­dał Dłu­gie­mu cu­gle swo­jej ko­by­ły i ru­szył bie­giem w kie­run­ku ska­ły.

– Chy­try z nie­go lis – mruk­nął z za­do­wo­le­niem Dłu­gi. – Gdy­by się skra­dał, stra­cił­by zbyt wie­le cza­su. Nie do wia­ry, że Gru­by tak po­tra­fi ska­kać!

Zna­la­zł­szy się po prze­ciw­nej stro­nie ska­ły, Mały skra­dał się wol­no i ostroż­nie do przo­du i znik­nął za wy­stę­pem. Jed­nak­że wkrót­ce znów się po­ja­wił, da­jąc Dłu­gie­mu znak ręką, aby uczy­nił więk­szy łuk. Davy zro­zu­miał, że nie ma je­chać wprost ku ska­le, dla­te­go za­to­czył pół­ko­le po­mię­dzy krze­wa­mi, zna­lazł się na świe­żym tro­pie i po nim ja­dąc za­trzy­mał się przy Da­vym.

– Co na to po­wiesz? – za­py­tał Gru­by, wska­zu­jąc na miej­sce, któ­re mie­li przed sobą.

Tu­taj znaj­do­wa­ło się obo­zo­wi­sko. Na zie­mi le­ża­ło jesz­cze kil­ka na­czyń, mo­ty­ki i szu­fle, mły­nek do kawy, moź­dzierz oraz róż­ne małe i więk­sze pa­kun­ki – i ani śla­du obo­zo­we­go ogni­ska.

– Hm – od­parł za­py­ta­ny po­trzą­sa­jąc gło­wą – ci, któ­rzy tu­taj bi­wa­ko­wa­li, albo są bar­dzo nie­ostroż­ni, albo jesz­cze nie­do­świad­cze­ni w ob­co­wa­niu z Za­cho­dem. Śla­dy wska­zu­ją na to, że mie­li przy­najm­niej pięt­na­ście koni, ale ża­den z nich nie był przy­wią­za­ny do pa­li­ka albo choć­by tyl­ko spę­ta­ny. Jak się zda­je, mie­li oni tak­że wię­cej jucz­nych koni, ale rów­nież i one od­je­cha­ły. Do­kąd? Wska­zu­je to na roz­rzut­ność! Lu­dziom tym na­le­żą się do­bre baty! Za­słu­ży­li na to zde­cy­do­wa­nie. Bez do­świad­cze­nia wy­bie­rać się na da­le­ki Za­chód! Oczy­wi­ście, że nie każ­dy mógł uczęsz­czać do gim­na­zjum…

– Tak jak ty – wtrą­cił szyb­ko Dłu­gi.

– Owszem, jak ja. Ale tro­chę wro­dzo­ne­go dow­ci­pu i roz­wa­gi po­wi­nien mieć każ­dy czło­wiek. In­dia­nin wy­ło­nił się zza tej ska­ły nic nie prze­czu­wa­jąc i jak ich tyl­ko zo­ba­czył, wo­lał stąd od­je­chać za­miast na­wró­cić. I wów­czas cała zgra­ja ru­szy­ła za nim z ko­py­ta.

– Czyż­by byli do nie­go wro­go uspo­so­bie­ni?

– Oczy­wi­ście, in­a­czej by go prze­cież nie go­ni­li. Dla nas może się to oka­zać zgub­ne. Czer­wo­no­skó­rym jest wszyst­ko jed­no, czy ich ze­msta do­się­gnie wi­no­waj­cę, czy też ko­goś in­ne­go, dla­te­go mu­si­my się po­śpie­szyć, aby za­po­biec nie­szczę­ściu.

– Tak, nie bę­dzie­my mu­sie­li już dłu­go je­chać, gdyż In­dia­nin nie mógł się zbyt od­da­lić na wy­cień­czo­nym ko­niu.

Wsko­czy­li znów na sio­dła i po­dą­ży­li ga­lo­pem po śla­dach, od któ­rych ko­nie jucz­ne two­rzy­ły z lewa i pra­wa od­ga­łę­zie­nia śla­dów. Po chwi­li Jem­my na­gle za­trzy­mał zwie­rzę, do­bie­gły bo­wiem do jego uszu gło­śne roz­mo­wy. Czym prę­dzej zbo­czył w za­ro­śla, do­kąd po­dą­żył za nim Davy. Obaj nad­słu­chi­wa­li. Gro­ma­da lu­dzi bez­ład­nie o czymś roz­pra­wia­ła.

– To są w każ­dym ra­zie oni – po­wie­dział Gru­by. – Gło­sy nie na­si­la­ją się, sto­ją więc w miej­scu. Może by­śmy coś nie­coś pod­słu­cha­li, Davy?

– Oczy­wi­ście. Zwie­rzę­ta na ra­zie spę­ta­my.

– O nie, to mo­gło­by nas zdra­dzić. Mu­si­my je zwią­zać, aby się nie od­da­li­ły.

Ko­niom moż­na spę­tać przed­nie nogi, by mo­gły sta­wiać je­dy­nie małe kro­ki. Po­stę­pu­je się tak tyl­ko w sy­tu­acji bez­piecz­nej, w prze­ciw­nym wy­pad­ku uwią­zu­je się je do drzew albo do krót­kich pa­li­ków wbi­ja­nych w zie­mię. Na ubo­giej w drze­wa pre­rii my­śli­wi wy­ru­sza­jąc w dro­gę za­bie­ra­ją w tym celu spe­cjal­nie za­ostrzo­ne pa­li­ki.

Dwaj przy­ja­cie­le uwią­za­li więc swo­je zwie­rzę­ta do krze­wów i skra­da­li się w kie­run­ku, skąd sły­chać było gło­sy. Wkrót­ce zna­leź­li się nad rze­czuł­ką albo ra­czej nad stru­my­kiem, któ­ry te­raz miał mało wody, lecz jego wy­so­kie brze­gi wska­zy­wa­ły, że na wio­snę niósł on ze sobą wca­le po­kaź­ne jej ilo­ści. Za­ta­czał on tu­taj łuk, a na brze­gu sta­ło lub sie­dzia­ło dzie­wię­ciu dzi­ko wy­glą­da­ją­cych bia­łych męż­czyzn. Po­środ­ku nich le­żał mło­dy In­dia­nin z tak moc­no skrę­po­wa­ny­mi rę­ka­mi i sto­pa­mi, że nie mógł na­wet drgnąć. Po tam­tej stro­nie wody u pod­nó­ża wy­so­kie­go brze­gu le­żał, nie zdo­ław­szy się już po nim wspiąć, koń czer­wo­no­skó­re­go ro­biąc bo­ka­mi i gło­śno par­ska­jąc. Po­zo­sta­łe zwie­rzę­ta sta­ły przy swo­ich pa­nach.

Męż­czyź­ni ci nie spra­wia­li do­bre­go wra­że­nia. Praw­dzi­wy west­man na ich wi­dok po­wie­dział­by, że ma przed sobą zgra­ję ho­ło­ty.

Jem­my i Davy przy­kuc­nę­li za krza­kiem i ob­ser­wo­wa­li ha­ła­strę. Lu­dzie szep­ta­li go­rącz­ko­wo mię­dzy sobą. Zda­wa­ło się, że ra­dzą o lo­sie jeń­ca.

– Jak oni ci się po­do­ba­ją? – spy­tał po ci­chu Gru­by.

– Zu­peł­nie tak jak to­bie, nie po­do­ba­ją mi się wca­le.

– Gęby do bi­cia! Współ­czu­ję temu czer­wo­no­skó­re­mu chłop­cu. Do ja­kie­go ple­mie­nia na­le­ży?

– Nie mogę po­znać. Nie jest po­ma­lo­wa­ny i nie ma na so­bie żad­nych zna­ków. Z tego wy­ni­ka, że nie był na wo­jen­nej ścież­ce. Po­mo­że­my mu?

– Ro­zu­mie się samo przez się, bo nie wie­rzę, by dał on tym ste­po­wym sę­pom po­wód do wro­gie­go za­cho­wa­nia. Chodź, za­mie­ni­my z nimi kil­ka słów!

– A je­że­li nas nie po­słu­cha­ją?

– Wte­dy uży­je­my siły lub for­te­lu. Nie oba­wiam się tych ło­bu­zów. Ale kula tra­fia tak­że wte­dy, kie­dy wy­strze­li ją ja­kiś tchórz­li­wy drań. Le­piej, by nie po­zna­li, że je­ste­śmy kon­no, i by nie do­my­śli­li się, że wi­dzie­li­śmy ich obo­zo­wi­sko, dla­te­go zaj­dzie­my ich z tam­tej stro­ny wody.2. HOB­BLE FRANK

Obaj my­śli­wi uję­li strzel­by i dro­gą okręż­ną skra­da­li się ku stru­my­ko­wi. Ze­szli na­stęp­nie w dół ku wo­dzie, prze­sko­czy­li jej wą­ski stru­mień i znów się wdra­pa­li na górę. Czy­niąc nie­wiel­ki łuk, do­tar­li do stru­my­ka do­kład­nie w miej­scu, w któ­rym na tam­tym brze­gu znaj­do­wa­ło się dzie­wię­ciu męż­czyzn wraz z jeń­cem. Zja­wia­jąc się przed nimi, za­cho­wy­wa­li się tak, jak gdy­by obec­ność tych lu­dzi wy­raź­nie ich za­sko­czy­ła.

– Hal­lo! – wo­łał Gru­by Jem­my. – Co to ma zna­czyć? My­śla­łem, że je­ste­śmy zu­peł­nie sami na tej bło­go­sła­wio­nej pre­rii, a tym­cza­sem na­po­ty­ka­my tu­taj całe zgro­ma­dze­nie. Mam na­dzie­ję, że bę­dzie nam wol­no do­łą­czyć?

Sie­dzą­cy w tra­wie ze­rwa­li się na rów­ne nogi, wszy­scy zaś zwró­ci­li oczy na przy­by­szów. Po­ja­wie­nie się ich wy­wo­ła­ło w pierw­szej chwi­li nie bar­dzo przy­jem­ne od­ru­chy. Gło­śny śmiech ogar­nął wszyst­kich, kie­dy zo­ba­czy­li obie po­sta­cie i ich dziw­ne stro­je.

– Bo­un­ce! – za­wo­łał je­den z nich, któ­ry dźwi­gał na so­bie cały ar­se­nał bro­ni. – O co cho­dzi? Czy o tej po­rze roku ob­cho­dzi się tu­taj za­pu­sty i urzą­dza ma­ska­ra­dy?

– Ay! – po­twier­dził Dłu­gi. – Bra­ku­je nam do kom­pa­nii je­dy­nie kil­ku bła­znów, dla­te­go przy­cho­dzi­my do was.

– Tra­fi­li­ście za­tem pod nie­wła­ści­wy ad­res.

– Nie są­dzę.

Przy tych sło­wach Davy swo­imi dłu­gi­mi no­ga­mi dał je­den krok przez wodę, a za dru­gim był już na wy­so­kim brze­gu i sta­nął na­prze­ciw mó­wią­ce­go. Gru­by uczy­nił to samo dwo­ma sko­ka­mi, sta­nął przy Da­vym i rzekł:

– Oto i my. Dzień do­bry, pa­no­wie. Nie ma­cie łyka ja­kie­goś do­bre­go trun­ku?

– Tam jest woda! – brzmia­ła od­po­wiedź, mó­wią­cy wska­zał na stru­myk.

– Co to, to nie! My­śli­cie, że pra­gnę się zmo­czyć we­wnątrz wodą? Taka myśl nie przy­cho­dzi wca­le do gło­wy wnu­ko­wi mo­je­go dziad­ka! Je­że­li nie ma­cie nic bar­dziej od­po­wied­nie­go, to mo­że­cie spo­koj­nie udać się do domu, gdyż w ta­kim ra­zie ta pięk­na łąka nie jest dla was od­po­wied­nim miej­scem!

– Zda­je się, że uwa­ża­cie pre­rię za śnia­dal­nię?

– Ro­zu­mie się! Pie­czeń bie­ga na na­szych oczach. Trze­ba ją je­dy­nie przy­nieść do ogni­ska.

– Przy­pusz­czam, że wam by to od­po­wia­da­ło!

– Chciał­byś może mieć mój brzuch! – za­śmiał się Jem­my, głasz­cząc się po nim piesz­czo­tli­wie.

– A cze­go wy ma­cie za dużo, bra­ku­je wa­sze­mu dru­ho­wi.

– Bo on do­sta­je je­dy­nie po­ło­wę swo­jej por­cji. Pod­trzy­mu­ję w ten spo­sób jego uro­dę, bo za­bra­łem go z sobą w cha­rak­te­rze stra­szy­dła, aby nie zbli­żył się do mnie ża­den niedź­wiedź ani In­dia­nin. Ale, za wa­szym po­zwo­le­niem, sir, kto wła­ści­wie przy­wiódł was tu­taj nad tę pięk­ną wodę?

– Jak to kto? Nikt. Zna­leź­li­śmy tę dro­gę sami.

Kom­pa­ni uzna­li tę od­po­wiedź za dow­cip­ną i ro­ze­śmia­li się. Gru­by Jem­my mó­wił jed­nak zu­peł­nie po­waż­nie:

– Tak? W sa­mej rze­czy? Tego bym się po was nie spo­dzie­wał, gdyż taka twarz każe przy­pusz­czać, że nie po­tra­fi­cie zna­leźć dro­gi bez czy­jejś po­mo­cy.

– Na­to­miast po was moż­na się spo­dzie­wać, że nie doj­rzy­cie przed sobą dro­gi, cho­ciaż­by was przy­ci­snąć do niej no­sem. A wła­ści­wie to kie­dy skoń­czy­li­ście szko­łę?

– Ba, na­wet jej nie za­czą­łem, gdyż jesz­cze do niej nie do­ro­słem, lecz mam na­dzie­ję, że na­uczę się od was tyle, iż jako tako opa­nu­ję ele­men­tarz Za­cho­du. Może wy chce­cie być moim na­uczy­cie­lem?

– Nie mam na to cza­su. Mam w ogó­le pil­niej­sze spra­wy do za­ła­twie­nia niż to, by in­nym wy­bi­jać z gło­wy głup­stwa.

– Cie­ka­we! A co to są te pil­niej­sze spra­wy? – Jem­my obej­rzał się uda­jąc, że do­pie­ro te­raz spo­strzegł In­dia­ni­na, i cią­gnął da­lej: – Po­patrz! Je­niec, i do tego czer­wo­no­skó­ry!

Wzdry­gnął się przy tym, jak­by go prze­ra­ził wi­dok czer­wo­no­skó­re­go. Męż­czyź­ni znów się ro­ze­śmia­li, zaś ten, któ­ry się do­tąd od­zy­wał i wy­glą­dał na ich przy­wód­cę, po­wie­dział:

– Nie pad­nij­cie z wra­że­nia, sir! Ten, kto jesz­cze nie wi­dział ta­kie­go dra­nia, może się ła­two prze­ra­zić. Za­ło­żę się, że nig­dy jesz­cze nie spo­tka­li­ście In­dia­ni­na.

– Kil­ku oswo­jo­nych chy­ba już wi­dzia­łem, ale ten tu wy­glą­da mi na dzi­ku­sa.

– Z całą pew­no­ścią, dla­te­go nie zbli­żaj­cie się do nie­go zbyt­nio!

– Aż tak? Prze­cież jest zwią­za­ny!

Gru­by chciał się zbli­żyć do jeń­ca, ale przy­wód­ca za­stą­pił mu dro­gę:

– Trzy­maj­cie się od nie­go z da­le­ka. On was zresz­tą nic nie ob­cho­dzi. A w ogó­le mu­szę wresz­cie spy­tać, kim je­ste­ście i cze­go tu­taj od nas chce­cie?

– Nie wi­dzę prze­szkód. Otóż, mój przy­ja­ciel na­zy­wa się Kro­ners, ja zaś na­zy­wam się Pfef­fer­korn. Mamy za­miar.

– Pfef­fer­korn? – wtrą­cił się prze­ry­wa­jąc przy­wód­ca. – Czy nie jest to cza­sem nie­miec­kie na­zwi­sko?

– Za wa­szym po­zwo­le­niem tak w isto­cie jest.

– A więc niech was bio­rą dia­bli! Nie zno­szę na­wet woni tej ho­ło­ty.

– Za­le­ży to je­dy­nie od wa­sze­go nosa, któ­ry nie przy­wykł do przy­jem­niej­szych za­pa­chów, a je­śli mó­wi­cie o ho­ło­cie, oce­nia­cie mnie chy­ba na wła­sną mia­rę.

Jem­my nie mó­wił już tego żar­to­bli­wym to­nem. Tam­ten gniew­nie ścią­gnął brwi i ostro za­py­tał:

– Co przez to chce­cie po­wie­dzieć?

– Tyl­ko praw­dę i nic wię­cej.

– Za kogo nas uwa­ża­cie? Słu­cham!

Zła­pał za nóż za­tknię­ty za pa­sem. Jem­my uczy­nił po­gar­dli­wy ruch ręką:

– Zo­staw­cie wasz nóż w spo­ko­ju, sir! Tym nas nie prze­ra­zi­cie. Od­nie­śli­ście się do mnie po gru­biań­sku, dla­te­go nie mo­że­cie ocze­ki­wać, że skro­pię was za to wodą ko­loń­ską. Nie je­stem temu wi­nien, że wam się nie po­do­bam, i nie przy­szło mi wca­le na myśl, aby ku wa­sze­mu za­do­wo­le­niu tu na Da­le­kim Za­cho­dzie wdzie­wać frak i rę­ka­wicz­ki. Tu­taj nie li­czy się ubiór, lecz czło­wiek! Od­po­wie­dzia­łem na wa­sze py­ta­nie i chcę się te­raz do­wie­dzieć, kim wy je­ste­ście.

Ton, ja­kim te­raz mó­wił Gru­by, wzbu­dzał re­spekt. Wpraw­dzie nie­któ­re ręce się­ga­ły jesz­cze za pas, ale ener­gicz­ne wy­stą­pie­nie gru­ba­ska wy­war­ło ten sku­tek, że przy­wód­ca wy­ja­śnił:

– Na­zy­wam się Bra­ke, to wam wy­star­czy. Na­zwisk ośmiu po­zo­sta­łych i tak nie spa­mię­ta­cie.

– Za­pa­mię­tać je, po co? Je­śli jed­nak ma­cie na my­śli, że nie mu­szę ich znać, to się z tym zga­dzam. Wa­sze wy­star­czy mi w zu­peł­no­ści, gdyż kto­kol­wiek wam się przyj­rzy, do­my­śli się od razu, kim może być cała resz­ta.

– Czło­wie­ku! To jest znie­wa­ga! – rzu­cił się Bra­ke. – Chce­cie, by­śmy się­gnę­li po broń?

– Tego wam nie ra­dzę. Dys­po­nu­je­my dwu­dzie­sto­ma czte­re­ma po­ci­ska­mi i przy­najm­niej po­ło­wa z nich do­sta­nie się wam, za­nim zdo­ła­cie wy­ce­lo­wać w nas swo­je pu­kaw­ki. Wca­le nie je­ste­śmy no­wi­cju­sza­mi, za ja­kich nas uwa­ża­cie. Je­śli chce­cie to spraw­dzić, nie mamy nic prze­ciw­ko temu.

Jem­my wy­cią­gnął bły­ska­wicz­nie oba re­wol­we­ry. Tak­że Dłu­gi Davy trzy­mał już broń w po­go­to­wiu; kie­dy Bra­ke chciał pod­nieść z zie­mi strzel­bę. Jem­my ostrzegł go:

– Zo­staw­cie tę strzel­bę w spo­ko­ju. Je­śli jej tyl­ko do­tknie­cie, nie omi­nie was moja kula. Ta­kie jest pra­wo pre­rii. Kto szyb­szy, ten dyk­tu­je pra­wo i zwy­cię­ża!

Lu­dzie ci przy po­ja­wie­niu się Jem­mie­go i Da­vie­go byli tak nie­ostroż­ni, że swo­je strzel­by po­zo­sta­wi­li w tra­wie. Te­raz już nie wol­no im było po nie się­gnąć.

– 's de­ath! – za­klął Bra­ke. – Za­cho­wu­je­cie się, jak­by­ście chcie­li nas wszyst­kich po­żreć!

– Nie przy­szło nam to wca­le do gło­wy, nie je­ste­ście ape­tycz­ni. Chce­my się tyl­ko do­wie­dzieć, co wam uczy­nił ten In­dia­nin.

– Co was to ob­cho­dzi?

– Ob­cho­dzi, bo je­że­li bez po­wo­du tar­gnę­li­ście się na nie­go, wte­dy każ­dy nie­win­ny bia­ły na­ra­żo­ny bę­dzie na ze­mstę jego ple­mie­nia. A więc mów­cie, dla­cze­go uwię­zi­li­ście go!

– Bo tak nam się po­do­ba­ło. To czer­wo­no­skó­ry drań i to nam wy­star­cza.

– Ta od­po­wiedź mówi sama za sie­bie. Wie­my te­raz, że czło­wiek ten nie dał wam żad­ne­go po­wo­du, by go trak­to­wać jako wro­ga, ale ja sam go o to jesz­cze za­py­tam.

– Jego py­tać? – ro­ze­śmiał się Bra­ke z iro­nią, a jego kom­pa­ni za­wtó­ro­wa­li mu. – On nie ro­zu­mie po an­giel­sku ani sło­wa. Mimo cię­gów, ja­kie obe­rwał, na­wet nie bek­nął.

– Bi­li­ście go? – za­wo­łał Jem­my. – Chy­ba po­stra­da­li­ście zmy­sły! Bić In­dia­ni­na! Nie wie­cie, że jest to znie­wa­ga, któ­ra może zo­stać zmy­ta je­dy­nie krwią?!

– Niech jej nam uto­czy. Tyl­ko cie­kaw je­stem, jak so­bie z tym po­ra­dzi.

– Gdy tyl­ko bę­dzie wol­ny, to wam po­ka­że.

– Wol­ny to on już nig­dy nie bę­dzie.

– Chce­cie go za­tem za­bić?

– Co z nim zro­bi­my, to was nie ob­cho­dzi, zro­zu­mia­no? Czer­wo­no­skó­rych trze­ba nisz­czyć, gdzie­kol­wiek się ich na­po­tka. Te­raz zna­cie na­sze po­sta­no­wie­nie. Je­śli chce­cie roz­ma­wiać z tym ło­bu­zem, za­nim się stąd od­da­li­cie, nie mam nic prze­ciw­ko temu. On was nie zro­zu­mie, wy zaś oby­dwaj nie wy­glą­da­cie mi na pro­fe­so­rów in­diań­skich na­rze­czy. Z cie­ka­wo­ścią przy­słu­cham się tej roz­mo­wie.

Jem­my wzru­szył po­gar­dli­wie ra­mio­na­mi i pod­szedł do In­dia­ni­na.

Czer­wo­no­skó­ry le­żał z na wpół przy­mknię­ty­mi oczy­ma i nie zdra­dzał ani wzro­kiem, ani miną, że przy­słu­chi­wał się roz­mo­wie. Był to mło­dy chło­pak, tak jak to prze­wi­dy­wał Gru­by, nie li­czył wię­cej niż osiem­na­ście lat. Miał ciem­ne, pro­ste i dłu­gie wło­sy. Nic nie wska­zy­wa­ło, do ja­kie­go na­le­ży ple­mie­nia. Nie miał po­ma­lo­wa­nej twa­rzy, prze­dział na gło­wie nie był po­far­bo­wa­ny na żół­to ani na czer­wo­no. Miał leg­gi­ny i my­śliw­ską ko­szu­lę uszy­te ze skó­ry, jed­no i dru­gie z frędz­la­mi. Nie było wśród nich wi­dać żad­ne­go ludz­kie­go wło­sa – ozna­ka, że mło­dy czło­wiek nie za­bił do­tąd żad­ne­go wro­ga. De­li­kat­ne mo­ka­sy­ny zdo­bi­ła szcze­ci­na z je­żo­zwie­rza, tak jak to przed­tem przy­pusz­czał Jem­my. Na prze­ciw­le­głym brze­gu, gdzie jego koń zdą­żył się pod­nieść i z za­do­wo­le­niem chłep­tał wodę w stru­my­ku, le­żał dłu­gi nóż my­śliw­ski. Obok sio­dła zwi­sał koł­czan ob­cią­gnię­ty skó­rą grze­chot­ni­ka oraz łuk wy­ko­na­ny z ro­gów gór­skiej owcy, któ­ry miał war­tość dwóch albo trzech mu­stan­gów. Owo skrom­ne uzbro­je­nie sta­no­wi­ło na­ma­cal­ny do­wód, że In­dia­nin nie przy­by­wał z wro­gi­mi za­mia­ra­mi.

Twarz miał w tym mo­men­cie zu­peł­nie nie­ru­cho­mą. In­diań­ska duma nie po­zwa­la zdra­dzać uczuć ob­cym, a tym bar­dziej wro­gom. De­li­kat­ne rysy twa­rzy świad­czy­ły o mło­dym wie­ku. Wpraw­dzie ko­ści po­licz­ko­we miał nie­co wy­su­nię­te, lecz nie na­ru­sza­ło to w naj­mniej­szym stop­niu pięk­nych pro­por­cji jego ry­sów. Kie­dy Jem­my pod­szedł do nie­go, chło­piec po raz pierw­szy otwo­rzył sze­ro­ko oczy. Czar­ne były jak dwa lśnią­ce wę­gle i Jem­my wy­czy­tał w nich przy­chyl­ność.

– Czy mój mło­dy czer­wo­ny brat ro­zu­mie mowę bla­dych twa­rzy? – za­py­tał Jem­my po an­giel­sku.

– Tak – od­parł za­py­ta­ny. – A skąd mój star­szy bia­ły brat to wie?

– W two­im wzro­ku wy­czy­ta­łem, że nas ro­zu­mia­łeś.

– Sły­sza­łem, że je­steś przy­ja­cie­lem czer­wo­no­skó­rych. Je­stem two­im bra­tem.

– Mój mło­dy brat może mi po­wie­dzieć, czy ma przy­do­mek? Po­dob­ne py­ta­nie za­da­ne star­sze­mu In­dia­ni­no­wi by­ło­by dla nie­go cięż­ką ob­ra­zą, gdyż ten, kto nie po­sia­da przy­dom­ka, nie udo­wod­nił jesz­cze swo­jej od­wa­gi żad­nym czy­nem i nie jest za­li­cza­ny do wo­jow­ni­ków. Z uwa­gi na mło­dy wiek jeń­ca Jem­my mógł so­bie po­zwo­lić na za­da­nie tego py­ta­nia. Mimo to mło­dzie­niec od­po­wie­dział:

– Czy mój do­bry brat uwa­ża, że je­stem tchó­rzem?

– Nie, lecz wi­dzę, że je­steś bar­dzo mło­dy.

– To bla­de twa­rze na­uczy­ły czer­wo­no­skó­rych umie­ra­nia za mło­du. Niech mój brat roz­chy­li mi na pier­si ko­szu­lę, aby się prze­ko­nać, że po­sia­dam przy­do­mek.

Jem­my po­chy­lił się i się­gnął we wska­za­ne miej­sce. Wy­jął stam­tąd trzy za­bar­wio­ne na czer­wo­no orle pió­ra.

– Czy to moż­li­we? – za­wo­łał. – Nie je­steś chy­ba wo­dzem!

– Nie – uśmiech­nął się chło­pak. – Wol­no mi no­sić pió­ra mah­si­sza, gdyż na­zy­wam się Woh­ka­deh.

Oby­dwa te sło­wa na­le­ża­ły do na­rze­cza Man­da­nów. Pierw­sze ozna­cza­ło wo­jen­ne­go orła, a dru­gie – skó­rę bia­łe­go ba­wo­łu. Po­nie­waż bia­łe ba­wo­ły na­le­żą do szcze­gól­nej rzad­ko­ści, dla­te­go ubi­cie tego zwie­rzę­cia w nie­któ­rych ple­mio­nach zna­czy wię­cej niż zwy­cię­stwo nad kil­ko­ma wro­ga­mi i upraw­nia do no­sze­nia piór orła wo­jen­ne­go. Ów mło­dy In­dia­nin za­bił ta­kie­go wła­śnie ba­wo­łu i dla­te­go nada­no mu przy­do­mek Woh­ka­deh.

Nie było w tym nic szcze­gól­ne­go, lecz Davy i Jem­my dzi­wi­li się, bo przy­do­mek wy­wo­dził się z na­rze­cza Man­da­nów. Ple­mię Man­da­nów uwa­ża­ne było za wy­mar­łe, dla­te­go Mały za­py­tał:

– Do ja­kie­go ple­mie­nia na­le­ży mój czer­wo­ny brat?

– Je­stem Nu­mang­ka­ka i za­ra­zem Da­ko­ta.

Man­da­no­wie na­zy­wa­li sie­bie Nu­mang­ka­ka­mi, na­to­miast Da­ko­ta sta­no­wi okre­śle­nie zbio­ro­we dla wszyst­kich ple­mion Siuk­sów.

– Zo­sta­łeś za­tem ad­op­to­wa­ny przez Da­ko­tów?

– Jest wła­śnie tak, jak mówi mój bia­ły brat. Bra­tem mo­jej mat­ki był wiel­ki wódz Mah-to-toh-pah. Zdo­był ten przy­do­mek, za­bi­ja­jąc czte­ry niedź­wie­dzie na raz. Bia­li lu­dzie przy­nie­śli z sobą ospę. Zmar­nia­ło całe moje ple­mię poza nie­licz­ny­mi, a i ci po­dą­ży­li za przod­ka­mi do Kra­iny Wiecz­nych Ło­wów, gdy wo­jo­wa­li z Siuk­sa­mi i zo­sta­li przez nich po­bi­ci. Mój oj­ciec, dziel­ny Wah-kih, zo­stał wte­dy ra­nio­ny i zmu­szo­no go, by zo­stał sy­nem Siuk­sów. Je­stem za­tem Da­ko­tą, lecz ser­ce moje pa­mię­ta o przod­kach, któ­rych Wiel­ki Wódz po­wo­łał do sie­bie.

– Siuk­so­wie znaj­du­ją się z tam­tej stro­ny gór. Po co więc tu przy­by­wasz?

– Woh­ka­deh nie przy­by­wa z gór, któ­re ma na my­śli mój brat, lecz z wy­so­kich gór na za­cho­dzie, pew­ne­mu mło­de­mu bia­łe­mu bra­tu miał prze­ka­zać waż­ną wia­do­mość.

– Ów bia­ły brat miesz­ka tu­taj w po­bli­żu.

– Tak. Ale skąd mój star­szy bia­ły brat wie o tym?

– Po­dą­ża­łem two­im śla­dem i wi­dzia­łem, że po­ga­niasz ko­nia jak ktoś, kto znaj­du­je się bli­sko celu.

– A więc do­brze my­śla­łeś. Woh­ka­deh był­by już u celu, ale na­pa­dły go te bla­de twa­rze. Koń był tak zmor­do­wa­ny, że nie mógł prze­sko­czyć przez tę wodę. I upadł. Woh­ka­deh zna­lazł się pod ko­niem i stra­cił przy­tom­ność. Gdy się zbu­dził, był zwią­za­ny rze­mie­nia­mi… – i w na­rze­czu Siuk­sów do­rzu­cił zgrzy­ta­jąc zę­ba­mi: – To tchó­rze! Dzi­wię­ciu na jed­ne­go, z któ­re­go wy­mknę­ła się du­sza! Gdy­bym mógł z nimi wal­czyć, ich skal­py na­le­ża­ły­by te­raz do mnie.

– Oni cię bili? – spy­tał Gru­by w tym sa­mym ję­zy­ku.

– Nie mów o tym, gdyż sło­wo to pach­nie krwią! Niech tyl­ko mój bia­ły brat uwol­ni mnie z wię­zów, wte­dy Woh­ka­deh po­stą­pi z nimi jak męż­czy­zna.

Po­wie­dział to z ta­kim prze­świad­cze­niem, że Gru­by Jem­my śmie­jąc się za­py­tał:

– Czyż­byś nie sły­szał, że nie mogę im roz­ka­zy­wać?

– O, mój bia­ły brat nie oba­wia się na­wet stu ta­kich lu­dzi. Każ­dy z nich ma bo­wiem du­szę wing-kan, sta­rej ko­bie­ty.

– Tak uwa­żasz? A skąd mo­żesz wie­dzieć, że ja się ich nie oba­wiam? – Woh­ka­deh ma otwar­te oczy i uszy. Czę­sto sły­szał, jak mó­wio­no o dwóch sław­nych bia­łych wo­jow­ni­kach, któ­rych zwą Davy-hon­skeh i Jem­my-pe­tah­czeh, i po­znał ich po po­sta­wie i wy­po­wia­da­nych sło­wach.

Mały my­śli­wy chciał mu od­po­wie­dzieć, ale Bra­ke prze­rwał:

– Do­syć! Ta­kiej umo­wy mię­dzy nami nie było! Po­zwo­li­łem wam roz­ma­wiać z tym ło­bu­zem, lecz wy­łącz­nie po an­giel­sku. Wa­szej pa­pla­ni­ny nie mogę ścier­pieć, mu­szę wie­dzieć, czy nie knu­je­cie cze­go prze­ciw­ko nam. Zresz­tą wy­star­czy, do­wie­dzie­li­śmy się, że In­dia­nin mówi po an­giel­sku. Nie je­ste­ście nam już po­trzeb­ni i mo­że­cie so­bie odejść tam, skąd przy­szli­ście. A je­śli się to ry­chło nie sta­nie, to po­pę­dzi­my wam kota!

Jem­my zer­k­nął po­ro­zu­mie­waw­czo w stro­nę Da­vie­go, ten zaś mru­gnął ukrad­kiem, tak że nikt nie spo­strzegł mru­gnię­cia. Gru­by w lot zro­zu­miał owo bły­ska­wicz­ne drgnie­nie po­wie­ki. Przy­ja­ciel zwra­cał jego uwa­gę na za­ro­śla, któ­re znaj­do­wa­ły się w po­bli­żu. Jem­my rzu­cił w tam­tą stro­nę krót­kie, ba­daw­cze spoj­rze­nie i spo­strzegł, że spo­mię­dzy ga­łę­zi wy­ła­nia­ją się tuż przy zie­mi lufy dwóch dwu­ru­rek. Le­ża­ło tam za­tem dwóch męż­czyzn z bro­nią go­to­wą do strza­łu. Kim oni byli? Stron­ni­ka­mi czy też wro­ga­mi? Uspo­ko­iła go nie­fra­so­bli­wość, jaką oka­zy­wał Davy. Od­po­wie­dział więc:

– Chciał­bym wie­dzieć, w jaki spo­sób chce­cie nam po­pę­dzić kota.

Nie mamy po­wo­du, jak wy, aby stąd zmy­kać.

– Jak my? Przed kim to mamy zmy­kać?

– Przed tymi, do któ­rych jesz­cze wczo­raj na­le­ża­ły te dwa ko­nie. Zro­zu­mia­no?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: