- W empik go
Syn Łowcy Niedźwiedzi - ebook
Syn Łowcy Niedźwiedzi - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 398 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nieco na zachód od miejsca, w którym stykają się ze sobą trzy północnoamerykańskie stany: Dakota, Nebraska i Wyoming, podróżowało konno dwóch mężczyzn, których pojawienie się w innej okolicy wzbudziłoby uzasadnioną sensację.
Różnili się oni od siebie już samą posturą. Podczas gdy pierwszy z nich mierzył więcej niż dwa metry wzrostu i miał zatrważająco chudą figurę, drugi był zdecydowanie niższy, lecz przy tym tak gruby, że sylwetka jego miała niemal kulisty kształt.
Mimo to twarze obu myśliwych znajdowały się na tej samej wysokości, gdyż niższy jeździec dosiadał wysokiej, kościstej szkapy, natomiast wyższy siedział na niskim i pozornie słabym mule. Pasy służące grubemu za strzemiona nie sięgały nawet końskiego brzucha, podczas kiedy długi wcale nie potrzebował strzemion, gdyż jego duże stopy zwisały tak nisko, iż wystarczył lekki ruch w bok, aby jedną czy drugą stopą sięgnąć ziemi, nie zsuwając się przy tym wcale z siodła.
Oczywiście, że o prawdziwych siodłach nie było tu w ogóle mowy. Siodło małego było po prostu skórą z wytartą sierścią, zdjętą z grzbietu ubitego wilka, natomiast chudzielec podłożył sobie starą derkę, tak okropnie postrzępioną i porwaną, że siedział on właściwie na odsłoniętym grzbiecie muła.
Ubiory obydwu wyglądały również osobliwie. Długi miał na sobie skórzane portki skrojone i uszyte w każdym razie na znacznie potężniejszego mężczyznę. O wiele za obszerne. Pod wpływem ciepła to znów zimna, suszy i deszczu zbiegły się one tak znacznie, że dolny skraj nogawek sięgał mu powyżej kolan.
Portki te błyszczały przy tym od tłuszczu, co wynikało po prostu z tego, iż długi używał ich przy każdej okazji jako ręcznika albo ścierki, a brudne palce wycierał właśnie w spodnie.
Bose stopy tkwiły w trudnych do opisania butach. Wyglądały one, jak gdyby nosił je już Matuzalem i od tamtego czasu łatał je każdy kolejny posiadacz. Nie wiadomo, czy widziały one kiedykolwiek smarowidło albo pastę do obuwia, gdyż lśniły wszystkimi barwami tęczy.
Chudy tors jeźdźca tkwił w skórzanej myśliwskiej koszuli, pozbawionej zarówno guzików jak i haftek, odsłaniającej tym samym opaloną pierś.
Rękawy sięgały zaledwie łokci i wyzierały z nich żylaste i kościste przedramiona. Szyję spowijała bawełniana chusta, może biała, może czarna, zielona albo żółta, czerwona czy błękitna – sam jeździec nie pamiętał jej pierwotnego koloru.
Ukoronowaniem całego ubioru był wszakże sterczący na długiej, szpiczastej głowie kapelusz. Ongiś barwy szarej oraz o kształcie przedmiotu, który nazywano żartobliwie szapoklakiem. Przed niepamiętnymi czasy stanowił być może ukoronowanie głowy jakiegoś angielskiego lorda. Los sprawił, że schodził potem w dół po szczeblach społecznej drabiny, aż znalazł się wreszcie w rękach łowcy prerii, który jednak zupełnie nie miał gustu lorda. Uznał, że rondo przy kapeluszu jest mu zbyteczne, dlatego je po prostu oderwał. Zostawił jedynie z przodu jeden jego fragment po części dla osłony oczu, po części jako uchwyt, aby łatwiej zdejmować owo nakrycie głowy. Poza tym uważał prawdopodobnie, że głowa łowcy prerii potrzebuje także powietrza, i ponakłuwał nożem otwory w denku z wszystkich stron, tak że wiatry z zachodu i wschodu, północy i południa mogły sobie we wnętrzu kapelusza powiedzieć „dzień dobry”.
Jako pasek służył długiemu gruby postronek, którym opasał się kilka razy wokół bioder. Tkwiły za nim dwa rewolwery i nóż. Ponadto zwisał z niego woreczek na kule, róg z prochem, tabakiera, kocia skóra zszyta tak, by można w niej było trzymać mąkę, krzesiwo i jeszcze inne dla niewtajemniczonego zagadkowe przedmioty. Na piersi jego wisiała na rzemyku fajka – ale jaka to była fajka! Dzieło sztuki samego właściciela, a ponieważ już dawno obgryzł ją aż do cybucha, składała się ona obecnie wyłącznie z tego cybucha i wydrążonej łodygi czarnego bzu. Jako namiętny palacz długi miał mianowicie zwyczaj gryźć ową łodygę, gdy tylko skończył mu się tytoń.
Dla ratowania jego honoru należy wspomnieć, iż na jego ubiór składało się nie tylko obuwie, spodnie, koszula i kapelusz, O nie! Posiadał poza tym część garderoby, na którą nie każdego było stać, a mianowicie płaszcz gumowy, do tego autentycznie amerykański, z tego gatunku, który zaraz po pierwszym deszczu zbiega się do połowy swojej pierwotnej długości i szerokości. Ponieważ nie mógł go już na siebie wkładać, przewieszał go niby huzar kurtkę, na sznurku, malowniczo przez ramię. Z lewego ramienia ku prawemu biodru zwisało mu zwinięte jak należy lasso. Przed sobą w poprzek nóg położył strzelbę, jedną z owych długich strzelb, z której doświadczony myśliwy nigdy nie chybia.
Trudno byłoby ustalić, ile lat przypisać temu człowiekowi. Ogorzałą twarz poorały niezliczone bruzdy i zmarszczki, a mimo to miała ona niemal młodzieńczy wyraz. Z każdej zmarszczki wyzierał szelma, z każdej bruzdy cwaniak. Pomimo owych zmarszczek i niegościnnej okolicy, w jakiej się znajdował, był gładko ogolony: bardzo wielu westmanów, w takiej dbałości upatruje swój powód do dumy. Duże, błękitne, szeroko otwarte oczy cechowało ostre spojrzenie spotykane u wilków morskich oraz mieszkańców rozległych nizin, a mimo to chętnie by się je określiło mianem „dziecięco ufnego”.
Muł, jak się rzekło, był jedynie z pozoru słaby. Z łatwością dźwigał kościstego rycerza, a niekiedy nawet pozwalał sobie na krótki strajk wobec swego pana, w takim przypadku był jednak każdorazowo brany mocno między długachne łydki swojego władcy, tak że szybko rezygnował z oporu. Zwierzęta te lubiane są za swój pewny krok, równocześnie jednak znane ze skłonności do upartej przekory.
Co się tyczy drugiego jeźdźca, wobec żaru, jakim zionęło słońce, musiało podpadać, że miał on na sobie kożuch. Każdy jednak ruch grubego odsłaniał niedostatki owego okrycia, niedostatki w postaci łysych, pozbawionych włosów plam. Jedynie tu i ówdzie widniała mała, rzadka kępka, podobnie jak na bezbrzeżnej pustyni tylko tu i ówdzie można spotkać mizerną oazę. Już choćby sam kołnierz i wyłogi były wytarte do tego stopnia, że gołe miejsca osiągały wymiar talerza. Spod owego kożucha na prawo i lewo wyzierały potężne buty z wywiniętymi cholewami. Głowę okrywał mu kapelusz panamski z szerokim rondem, o wiele za duży, i dlatego aby zapewnić oczom widok właściciel musiał go przesuwać na kark. Rękawy miał ów kożuch tak długie, że nie było widać spod nich dłoni. Z całego jeźdźca widoczna pozostawała jedynie twarz. Ale twarz ta zasługiwała również na to, by jej się dokładnie przyjrzeć.
Tak samo gładko wygolona, bez śladu brody. Z rumianymi policzkami tak pełnymi, iż ledwo można było zauważyć wyzierający spomiędzy nich nosek. To samo dotyczyło małych, ciemnych oczek, ukrytych głęboko pomiędzy brwiami i policzkami. Spoglądały one z dobroduszną chytrością. A w ogóle, to na całej twarzy miał wypisane: „Przyjrzyj mi się! Jestem małym, wspaniałym chłopem, i dobrze temu, co żyje ze mną w zgodzie. Jeśli chodzi jednak o odwagę i roztropność – licz na siebie, na mnie bowiem możesz się zawieść.”
Właśnie teraz podmuch wiatru rozchylił kożuch małego i ukazał pod nim spodnie i bluzę z niebieskiej wełny. Mocne biodra opasywał mu skórzany pas, za którym oprócz przedmiotów, jakie posiadał także długi, zatknięty był indiański tomahawk. Lasso przytroczył z przodu przy siodle, a przy nim krótką, dwulufową strzelbę, po której widać było, że w niejednej walce służyła do ataku lub obrony.
Wypada zatem powiedzieć, kim byli ci dwaj mężczyźni. Otóż mały nazywał się Jemmy Pfefferkorn, a duży – Davy Kroners. Gdyby spytać któregokolwiek z westmanów, osadników albo traperów o któreś z tych nazwisk, pokiwaliby oni przecząco głowami utrzymując, że nie słyszeli o dwóch myśliwych nawet słowa. A jednak minęliby się z prawdą, gdyż jeźdźcy owi byli wcale słynnymi traperami i przy niejednym ognisku opowiadano od lat o ich czynach. Nie było niemalże miejscowości od Nowego Jorku do San Francisco i od północnych jezior po Zatokę Meksykańską, gdzie nie rozbrzmiewałaby chwała owych dwóch stepowych wilków. Oczywiście, że nazwiska Pfefferkorn i Kroners były znane jedynie im samym. Na prerii, w puszczy, a już szczególnie u czerwonoskórych nikt nie pyta o metrykę urodzenia czy chrztu. Tutaj każdy otrzymuje rozprzestrzeniający się szybko przydomek odpowiadający czynom, wyglądowi lub cechom charakteru.
Kroners był jankesem czystej krwi i nazywano go nie inaczej jak Długi Davy. Pfefferkorn pochodził z Niemiec i z racji imienia Jemmy oraz postury określano go przydomkiem Gruby Jemmy.
Znano ich zatem wszędzie po imieniu, i z trudem można by na Dalekim Zachodzie spotkać człowieka, który by nie umiał nic powiedzieć o ich bohaterskich przygodach. Uważano ich za nierozłącznych. Przynajmniej nie było nikogo, kto mógłby sobie przypomnieć, iż kiedykolwiek widział wyłącznie jednego z nich. Jeśli do obcego ogniska zbliżał się Gruby, wtedy odruchowo szukano oczyma Długiego, o ile do sklepiku wchodził Davy, aby nabyć dla siebie proch i tabakę, zadawano mu pytanie o sprawunki dla Jemmiego.
Tak samo nierozłączne były zwierzęta owych westmanów. Mimo pragnienia wysoka szkapa nie piła z żadnego strumyka ani rzeki, jeśli równocześnie mały muł nie pochylił łba ku wodzie. Natomiast muł dopóty stał z uniesionym łbem pośród najbardziej dorodnej i soczystej trawy, dopóki nie wyparskała się na nią szkapa, jakby chciała wyszeptać: „Posłuchaj, oni zsiedli i smażą swoją pieczeń z bawołu. Zatem zjedzmy i my swoje śniadanie, gdyż do późnego wieczora z pewnością już nie będzie takiej okazji”. Obu zwierzętom zupełnie nie przychodziło do głowy, że w biedzie którekolwiek z nich mogłoby zostać opuszczone. Ich panowie wiele razy ratowali jeden drugiemu życie. Jeden za drugiego rzucał się bez zastanowienia w największe niebezpieczeństwo. Zatem i zwierzęta często sobie pomagały, gdy trzeba było przyjaciela wydostać z opresji zębami albo obronić go przed wrogiem silnymi, twardymi kopytami. Cała czwórka, zarówno ludzie jak i zwierzęta, stanowiła jedną całość i żadne z nich nie wyobrażało sobie, że mogłoby być inaczej.
Posuwali się teraz beztrosko kłusem w kierunku północnym. Na rannym popasie koń i muł skorzystali z wody i soczystej zieleni, zaś obaj myśliwi posilili się jelenim udźcem zapijając wodą. Szkapa dźwigała teraz zapas mięsa, tak że nie było mowy o głodzie.
Słońce zdołało już osiągnąć zenit i powoli skłaniało się ku schyłkowi. Panował wprawdzie upał, lecz na prerii wiał orzeźwiający wiatr i kobierzec traw utkany niezliczonymi kwiatami, któremu daleko było do brunatnych, spalonych barw jesieni, radował oko świeżą zielenią. Ukośnie padające promienie słońca oświetlały rozproszone na rozległej równinie pojedyncze, potężne, przypominające kręgle skały, pyszniące się od zachodu żywą gamą barw przechodzących ku wschodowi w coraz to mroczniejszą i ciemną tonację.
– Jak długo dziś jeszcze pojedziemy? – zapytał Gruby, przerywając kilkugodzinne milczenie.
– Jak zawsze – odparł mu Długi.
– Well! – zaśmiał się Gruby.
– Ay!
Mister Daviego cechowała ta właściwość, iż zamiast „yes” potakiwał staroświeckim „ay”. Tak, tak, zawsze był oryginalny ów Długi
Davy! Znów upłynęła dłuższa chwila. Jemmy wystrzegał się, abv dalszym pytaniem nie sprowokować powtórnie podobnej odpowiedzi. Obserwował niekiedy przyjaciela chytrymi oczkami i czekał na okazję, by się odgryźć. Wreszcie Długiemu dokuczyło już owo milczenie. Prawicą wskazał kierunek, w którym podążali, i zapytał:
– Znasz tę okolicę?
– Bardzo dobrze!
– A zatem co to jest?
– Co?… Ameryka!
Długi podciągnął gniewnie nogi do góry i uderzył muła piętami.
– Zły z ciebie człowiek!
– Kto?
– Ty!
– Ach ja, dlaczego?
– Bo mściwy!
– Wcale nie. Głupio mi odpowiadasz, dlatego nie widzę powodu, dla którego miałbym się wykazać inteligencją, kiedy mnie pytasz.
– Inteligencją? Rany boskie! Ty i inteligencja! Zawierasz w sobie tyle mięsa, że duch już by się wcale w tobie nie zmieścił.
– Ho, ho! Zapomniałeś pewnie, co ukończyłem jeszcze tam, w starym świecie?
– Ay! Jedną klasę gimnazjum! Owszem, pamiętam. Zresztą nigdy nie mogę o tym zapomnieć, gdyż w ciągu każdego dnia przypominasz mi to przynajmniej ze trzydzieści razy.
Gruby uderzył się w pierś:
– Jest to oczywiście konieczne. Właściwie powinienem wspominać o tym czterdzieści do pięćdziesięciu razy dziennie, ponieważ masz dla mnie o wiele za mało szacunku. Zresztą nie skończyłem jednej klasy, lecz trzy!
– Na dalsze nie starczyło ci rozumu…
–– Zamilcz! Zabrakło pieniędzy. Rozumu miałem aż nadto. Wiem bardzo dobrze, co miałeś na myśli. Tutejszej okolicy nigdy nie zapomnę. Pamiętasz, że poznaliśmy się za tamtymi wzgórzami?
– Ay! Zły to był dzień. Wystrzelałem cały zapas prochu i Siuksowie deptali mi po piętach. Wreszcie dopadli mnie powalając na ziemię. A wieczorem ty się pojawiłeś.
– Owszem, te głuptasy rozpaliły ognisko, które można było dojrzeć nawet z Kanady. Spostrzegłem je i skradałem się ku niemu.
Zauważyłem pięciu Siuksów, którzy spętali białego człowieka. Nie chybiłem podobnie jak ty. Dwóch z nich trafiły moje kule, a trzech zbiegło, ponieważ nie przypuszczali, że mają do czynienia tylko z jednym człowiekiem. Zostałeś uwolniony.
– W istocie byłem wolny, ale również i gniewałem się na ciebie!
– Bo nie zastrzeliłem tych dwóch Indian, tylko ich raniłem. Ale Indianin to także człowiek, ja zaś nigdy nie zabijam człowieka, gdy nie jest to konieczne. Jestem Niemcem, a nie ludożercą!
– A może ja nim jestem?
– Hm – mruknął Gruby. – Teraz jesteś oczywiście inny niż dawniej. Uważałeś wtedy jak i wielu innych, że nie można dostatecznie szybko wytępić czerwonoskórych. Musiałem cię przekonać do moich poglądów.
– Tak, tak, wy Niemcy jesteście osobliwymi typami. Niby łagodni, a jeżeli trzeba, stajecie się twardzi jak rzadko kto. Chcielibyście dotykać świata w zamszowych rękawiczkach, walicie jednak od razu kolbą, kiedy dochodzicie do wniosku, że musicie się bronić. Tacy jesteście wszyscy, i taki jesteś także ty!
– Cieszę się, że tak to właśnie jest. Ale, popatrz, zdaje mi się, że widzę pasmo wydeptanej trawy!
Jemmy zatrzymał konia i pokazywał w kierunku skały, u której stóp pośród trawy biegła długa, ciemna linia.
Również Davy ściągnął zwierzęciu cugle, przysłonił dłonią oczy i lustrował wskazane miejsce:
– Pozwolę ci zmusić mnie do zjedzenia na surowo cetnara mięsa z bawołu, jeżeli nie jest to ślad końskich kopyt.
– Również i ja tak uważam. Jak myślisz, Davy, może byśmy się tej sprawie dokładniej przyjrzeli?
– Co znaczy „może”? Nie ma wyboru, gdzie istnieje konieczność! Na tej starej prerii nie wolno człowiekowi lekkomyślnie przejść obok żadnego śladu. Należy zawsze wiedzieć, kogo ma się przed lub też za sobą, w przeciwnym razie łatwo się może zdarzyć, że rankiem wstaniesz martwy, choćbyś wieczorem położył się na trawie żywy!
Podjechali ku samej skale i lustrowali trop oczami znawców. Jemmy zeskoczył z konia i przyklęknął w trawie. Jego stara szkapa, jak gdyby miała ludzki rozum, schyliła łeb ku zdeptanej zieleni i z cicha parskała. Zbliżył się także muł, pokręcił ogonem i długimi uszami i zdawał się także przyglądać śladom.
– No i…? – zapytał Davy, dla którego badanie trwało zbyt długo. – Naprawdę jest to takie ważne?
– Owszem, bo przejeżdżał tędy Indianin!
– Tak przypuszczasz? Byłoby to dziwne, bo nie znajdujemy się ani na łownych, ani na pastewnych terenach żadnego szczepu. Dlaczego przypuszczasz, że był to Indianin?
– Widzę to po śladach kopyt, które wskazują na to, że konia wyćwiczyli Indianie.
– Pomimo to mógł się nim posługiwać biały człowiek.
– Także o tym myślę, ale… ale…
Jemmy z rozmysłem potrząsnął głową, poszedł kawałek wzdłuż śladów i odwracając się zawołał:
– Chodź za mną! Koń nie był podkuty. Poza tym był zmęczony, a mimo to musiał galopować. Jeźdźcowi musiało się chyba bardzo śpieszyć.
Davy zsiadł teraz także. To, co słyszał, było wystarczająco ważne, aby się szczegółowo tym zająć. Szedł teraz za Grubym, zaś zwierzęta podążały za nimi bez wezwania. Zrównał się z Jemmim i szli w dalszym ciągu wzdłuż wykrytego tropu.
– Słuchaj, stary, ten koń był naprawdę zmordowany. Bardzo często się potykał. Kto tyle sił wyciska ze zwierzęcia, musi mieć ważny ku temu powód. Człowiek ów uciekał przed kimś albo też miał powód, by jak najprędzej osiągnąć swój cel.
– Raczej to drugie.
– Dlaczego?
– Kiedy ten ślad mógł powstać?
– Mniej więcej dwie godziny temu.
– No właśnie. Nie widać śladu prześladowców, kto zaś uzyskałby nad nimi dwie godziny przewagi nie zajeżdżałby swojego konia na śmierć. Zresztą istnieje tutaj tak wiele rozproszonych skał, że z łatwością mógłby on zwieść każdego prześladowcę. Wystarczyłoby, aby zatoczył łuk albo by jeździł w kółko. Nie uważasz?
– Owszem. Nam obu wystarczyłaby dwuminutowa przewaga, aby wykołować prześladowców. Zgadzam się z tobą. Człowiek ów bardzo się śpieszył. Ale gdzie on się może znajdować?
– W każdym razie niedaleko stąd. Długi spojrzał z podziwem na Grubego.
– Tyś chyba wszechwiedzący.
– By to odgadnąć, wcale nie musisz być prorokiem, wystarczy pomyśleć.
– Właśnie! Myślę, ale niestety daremnie.
– U ciebie to nic dziwnego.
– Jak to?
– Jesteś po prostu zbyt długi. Zanim twoje rozważanie o tym śladzie dostanie się z dołu na górę, do rozumu, mogą upłynąć lata. Powiadam ci, że celu, ku któremu zmierzał jeździec, nie należy szukać wcale daleko stąd, inaczej oszczędzałby konia.
– Słucham cię, słucham, ale nie mogę pojąć.
– Otóż oceniam to następująco: Gdyby ów człowiek miał jeszcze cały dzień jazdy przed sobą, wtedy niewątpliwie pozwoliłby koniowi najpierw kilka godzin wypocząć, aby następnie nadrobić opóźnienie. Ponieważ jednak miejsce, które zamierzał osiągnąć, jest blisko, wierzył, że mimo zmęczenia konia, dotrze tam jeszcze dzisiaj.
– Brzmi to niezbyt przekonywająco, mój drogi. Ale przyznaję ci rację.
– Zbyteczna pochwała. Kto prawie trzydzieści lat tłukł się po prerii, może równie dobrze wpaść chociaż raz na jakąś mądrą myśl. W każdym razie człowiek ten jest posłańcem. Spieszył się, mając do przekazania sprawę dużej wagi. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Indianin jest jedynie łącznikiem pomiędzy Indianami i dlatego przypuszczam, że w pobliżu znajdują się czerwonoskórzy.
Długi Davy gwizdnął przeciągle przez zęby i rzucił roztropnie dookoła okiem.
– Nie brzmi to przyjemnie – mruknął. – Ten typ przybywa od Indian i ku Indianom zmierza. Znajdujemy się zatem pomiędzy nimi, nie wiedząc, gdzie się oni znajdują. A więc z łatwością możemy się natknąć na jedną z gromad i zanieść nasze skalpy na targ.
– Tego można się istotnie obawiać. Musimy iść tym tropem.
– Słusznie! Wiemy, że jedna gromada czerwonoskórych znajduje się przed nami i nic o nas nie wie. W tym mamy nad nimi przewagę. Ale ciekawym, do jakiego szczepu może należeć ów posłaniec.
– Ja także. Odgadnąć trudno. W północnej Montanie żyją Czarne Stopy i Pieganowie, i Kainakowie. Ci nie przybywają tutaj. Nad zakolem Missouri koczują Arikara, którzy podobnie nie mają tu wiele do szukania. Może Siuksowie? Hm! Słyszałeś może, aby oni wykopali w ostatnim czasie swój wojenny topór?
– Nie, nie słyszałem.
– Nie będziemy z tego powodu łamali sobie teraz głowy, ale musimy zachować ostrożność. Znamy dobrze okolicę i jeżeli nie popełnimy jakiegoś głupstwa, nic się nam nie stanie. Jazda!
Wskoczyli na siodła i ruszyli tropem nie spuszczając go z oka, rozglądali się jednak badawczo na wszystkie strony, aby odkryć natychmiast każde niebezpieczeństwo.
Upłynęła chyba godzina i słońce skłaniało się coraz niżej. Wiatr się wzmagał i upał szybko przechodził. Spostrzegli wkrótce, że Indianin jechał teraz stępa. Natrafiwszy na nierówności, koń z przemęczenia musiał się potknąć i paść na przednie kolana. Jemmy zsiadł bezzwłocznie i dokładnie badał owo miejsce.
– Jest to z całą pewnością Indianin – wyjaśnił – który zsiadł z konia. Jego mokasyny zdobi szczecina jeżozwierza. Leży tutaj złamany jej kolec. A tu… ha, ten facet musi być jeszcze bardzo młody!
– Dlaczego? – spytał Długi, który w dalszym ciągu siedział na swoim zwierzęciu,
– Trafiłem na piaszczyste miejsce, gdzie jego stopa dokładnie się odcisnęła. Jeżeli nie powiem, że była to jakaś skwaw, to… – Nonsens! Kobieta nie pojawi się tutaj samotnie.
– …to mamy do czynienia z młodym człowiekiem, przypuszczalnie najwyżej z osiemnastolatkiem.
– Tak, tak! Brzmi to wcale groźnie. Niektóre szczepy takich młodych wojowników używają jako zwiadowców. Miejmy się zatem na baczności!
Pojechali dalej. Dotychczas przemierzali prerię usłaną kwiatami, teraz wyłaniał się tu i tam jakiś krzew, najpierw pojedynczy, potem w skupiskach. W dali widniały drzewa.
Wreszcie dotarli do miejsca, w którym jeździec zsiadł z konia, przypuszczalnie dla wytchnienia, i dalej poszedł pieszo, prowadząc konia za uzdę.
Zarośla utrudniały teraz widok i ostrożność była w dwójnasób konieczna. Davy jechał przodem, a Jemmy za nim. Nagle Gruby odezwał się:
– Popatrz no, Długasie, na tym krzaku wisi włos z ogona zmęczonej chabety.
– Ay! Nie mów tak głośno! Każdej chwili możemy się natknąć na ludzi, których zauważymy dopiero wtedy, kiedy nas zastrzelą!
– Tego się nie obawiam. Mogę zdać się na mojego konia. Parsknie, gdy tylko zwietrzy wroga. Prędzej naprzód!
Długi Davy posłuchał wezwania, ale po chwili znów się zatrzymał:
– Do kroćset diabłów! Tutaj musiało coś zajść!
Gruby ponaglił konia i po kilku krokach wyjechał z krzewów na polanę. Przed nimi wznosiła się jedna z owych przypominających kręgle skał, których tak wiele znajduje się na otwartej prerii. Trop prowadził zdecydowanie obok niej, by nagle pod ostrym kątem odbić w prawo. Obaj widzieli dokładnie, ale spostrzegli jeszcze coś. Z tamtej strony skały pojawiły się mianowicie inne ślady zmierzające ku naszemu tropowi, aby się z nim połączyć.
– Co o tym sądzisz? – zapytał Długi.
– To, że za tą skałą obozowali ludzie, którzy przepuścili Indianina, a potem zaczęli go ścigać.
– Więc może odjechali?
– Ale kilku mogło zostać. Poczekaj tu za krzewami. Wychylę tylko nosa.
– Byłeś go nie wścibił w załadowaną lufę, która w tym momencie wypali!
– Nie obawiaj się, twój nos lepiej by się do tego nadawał.
Jemmy zeskoczył na ziemię, podał Długiemu cugle swojej kobyły i ruszył biegiem w kierunku skały.
– Chytry z niego lis – mruknął z zadowoleniem Długi. – Gdyby się skradał, straciłby zbyt wiele czasu. Nie do wiary, że Gruby tak potrafi skakać!
Znalazłszy się po przeciwnej stronie skały, Mały skradał się wolno i ostrożnie do przodu i zniknął za występem. Jednakże wkrótce znów się pojawił, dając Długiemu znak ręką, aby uczynił większy łuk. Davy zrozumiał, że nie ma jechać wprost ku skale, dlatego zatoczył półkole pomiędzy krzewami, znalazł się na świeżym tropie i po nim jadąc zatrzymał się przy Davym.
– Co na to powiesz? – zapytał Gruby, wskazując na miejsce, które mieli przed sobą.
Tutaj znajdowało się obozowisko. Na ziemi leżało jeszcze kilka naczyń, motyki i szufle, młynek do kawy, moździerz oraz różne małe i większe pakunki – i ani śladu obozowego ogniska.
– Hm – odparł zapytany potrząsając głową – ci, którzy tutaj biwakowali, albo są bardzo nieostrożni, albo jeszcze niedoświadczeni w obcowaniu z Zachodem. Ślady wskazują na to, że mieli przynajmniej piętnaście koni, ale żaden z nich nie był przywiązany do palika albo choćby tylko spętany. Jak się zdaje, mieli oni także więcej jucznych koni, ale również i one odjechały. Dokąd? Wskazuje to na rozrzutność! Ludziom tym należą się dobre baty! Zasłużyli na to zdecydowanie. Bez doświadczenia wybierać się na daleki Zachód! Oczywiście, że nie każdy mógł uczęszczać do gimnazjum…
– Tak jak ty – wtrącił szybko Długi.
– Owszem, jak ja. Ale trochę wrodzonego dowcipu i rozwagi powinien mieć każdy człowiek. Indianin wyłonił się zza tej skały nic nie przeczuwając i jak ich tylko zobaczył, wolał stąd odjechać zamiast nawrócić. I wówczas cała zgraja ruszyła za nim z kopyta.
– Czyżby byli do niego wrogo usposobieni?
– Oczywiście, inaczej by go przecież nie gonili. Dla nas może się to okazać zgubne. Czerwonoskórym jest wszystko jedno, czy ich zemsta dosięgnie winowajcę, czy też kogoś innego, dlatego musimy się pośpieszyć, aby zapobiec nieszczęściu.
– Tak, nie będziemy musieli już długo jechać, gdyż Indianin nie mógł się zbyt oddalić na wycieńczonym koniu.
Wskoczyli znów na siodła i podążyli galopem po śladach, od których konie juczne tworzyły z lewa i prawa odgałęzienia śladów. Po chwili Jemmy nagle zatrzymał zwierzę, dobiegły bowiem do jego uszu głośne rozmowy. Czym prędzej zboczył w zarośla, dokąd podążył za nim Davy. Obaj nadsłuchiwali. Gromada ludzi bezładnie o czymś rozprawiała.
– To są w każdym razie oni – powiedział Gruby. – Głosy nie nasilają się, stoją więc w miejscu. Może byśmy coś niecoś podsłuchali, Davy?
– Oczywiście. Zwierzęta na razie spętamy.
– O nie, to mogłoby nas zdradzić. Musimy je związać, aby się nie oddaliły.
Koniom można spętać przednie nogi, by mogły stawiać jedynie małe kroki. Postępuje się tak tylko w sytuacji bezpiecznej, w przeciwnym wypadku uwiązuje się je do drzew albo do krótkich palików wbijanych w ziemię. Na ubogiej w drzewa prerii myśliwi wyruszając w drogę zabierają w tym celu specjalnie zaostrzone paliki.
Dwaj przyjaciele uwiązali więc swoje zwierzęta do krzewów i skradali się w kierunku, skąd słychać było głosy. Wkrótce znaleźli się nad rzeczułką albo raczej nad strumykiem, który teraz miał mało wody, lecz jego wysokie brzegi wskazywały, że na wiosnę niósł on ze sobą wcale pokaźne jej ilości. Zataczał on tutaj łuk, a na brzegu stało lub siedziało dziewięciu dziko wyglądających białych mężczyzn. Pośrodku nich leżał młody Indianin z tak mocno skrępowanymi rękami i stopami, że nie mógł nawet drgnąć. Po tamtej stronie wody u podnóża wysokiego brzegu leżał, nie zdoławszy się już po nim wspiąć, koń czerwonoskórego robiąc bokami i głośno parskając. Pozostałe zwierzęta stały przy swoich panach.
Mężczyźni ci nie sprawiali dobrego wrażenia. Prawdziwy westman na ich widok powiedziałby, że ma przed sobą zgraję hołoty.
Jemmy i Davy przykucnęli za krzakiem i obserwowali hałastrę. Ludzie szeptali gorączkowo między sobą. Zdawało się, że radzą o losie jeńca.
– Jak oni ci się podobają? – spytał po cichu Gruby.
– Zupełnie tak jak tobie, nie podobają mi się wcale.
– Gęby do bicia! Współczuję temu czerwonoskóremu chłopcu. Do jakiego plemienia należy?
– Nie mogę poznać. Nie jest pomalowany i nie ma na sobie żadnych znaków. Z tego wynika, że nie był na wojennej ścieżce. Pomożemy mu?
– Rozumie się samo przez się, bo nie wierzę, by dał on tym stepowym sępom powód do wrogiego zachowania. Chodź, zamienimy z nimi kilka słów!
– A jeżeli nas nie posłuchają?
– Wtedy użyjemy siły lub fortelu. Nie obawiam się tych łobuzów. Ale kula trafia także wtedy, kiedy wystrzeli ją jakiś tchórzliwy drań. Lepiej, by nie poznali, że jesteśmy konno, i by nie domyślili się, że widzieliśmy ich obozowisko, dlatego zajdziemy ich z tamtej strony wody.2. HOBBLE FRANK
Obaj myśliwi ujęli strzelby i drogą okrężną skradali się ku strumykowi. Zeszli następnie w dół ku wodzie, przeskoczyli jej wąski strumień i znów się wdrapali na górę. Czyniąc niewielki łuk, dotarli do strumyka dokładnie w miejscu, w którym na tamtym brzegu znajdowało się dziewięciu mężczyzn wraz z jeńcem. Zjawiając się przed nimi, zachowywali się tak, jak gdyby obecność tych ludzi wyraźnie ich zaskoczyła.
– Hallo! – wołał Gruby Jemmy. – Co to ma znaczyć? Myślałem, że jesteśmy zupełnie sami na tej błogosławionej prerii, a tymczasem napotykamy tutaj całe zgromadzenie. Mam nadzieję, że będzie nam wolno dołączyć?
Siedzący w trawie zerwali się na równe nogi, wszyscy zaś zwrócili oczy na przybyszów. Pojawienie się ich wywołało w pierwszej chwili nie bardzo przyjemne odruchy. Głośny śmiech ogarnął wszystkich, kiedy zobaczyli obie postacie i ich dziwne stroje.
– Bounce! – zawołał jeden z nich, który dźwigał na sobie cały arsenał broni. – O co chodzi? Czy o tej porze roku obchodzi się tutaj zapusty i urządza maskarady?
– Ay! – potwierdził Długi. – Brakuje nam do kompanii jedynie kilku błaznów, dlatego przychodzimy do was.
– Trafiliście zatem pod niewłaściwy adres.
– Nie sądzę.
Przy tych słowach Davy swoimi długimi nogami dał jeden krok przez wodę, a za drugim był już na wysokim brzegu i stanął naprzeciw mówiącego. Gruby uczynił to samo dwoma skokami, stanął przy Davym i rzekł:
– Oto i my. Dzień dobry, panowie. Nie macie łyka jakiegoś dobrego trunku?
– Tam jest woda! – brzmiała odpowiedź, mówiący wskazał na strumyk.
– Co to, to nie! Myślicie, że pragnę się zmoczyć wewnątrz wodą? Taka myśl nie przychodzi wcale do głowy wnukowi mojego dziadka! Jeżeli nie macie nic bardziej odpowiedniego, to możecie spokojnie udać się do domu, gdyż w takim razie ta piękna łąka nie jest dla was odpowiednim miejscem!
– Zdaje się, że uważacie prerię za śniadalnię?
– Rozumie się! Pieczeń biega na naszych oczach. Trzeba ją jedynie przynieść do ogniska.
– Przypuszczam, że wam by to odpowiadało!
– Chciałbyś może mieć mój brzuch! – zaśmiał się Jemmy, głaszcząc się po nim pieszczotliwie.
– A czego wy macie za dużo, brakuje waszemu druhowi.
– Bo on dostaje jedynie połowę swojej porcji. Podtrzymuję w ten sposób jego urodę, bo zabrałem go z sobą w charakterze straszydła, aby nie zbliżył się do mnie żaden niedźwiedź ani Indianin. Ale, za waszym pozwoleniem, sir, kto właściwie przywiódł was tutaj nad tę piękną wodę?
– Jak to kto? Nikt. Znaleźliśmy tę drogę sami.
Kompani uznali tę odpowiedź za dowcipną i roześmiali się. Gruby Jemmy mówił jednak zupełnie poważnie:
– Tak? W samej rzeczy? Tego bym się po was nie spodziewał, gdyż taka twarz każe przypuszczać, że nie potraficie znaleźć drogi bez czyjejś pomocy.
– Natomiast po was można się spodziewać, że nie dojrzycie przed sobą drogi, chociażby was przycisnąć do niej nosem. A właściwie to kiedy skończyliście szkołę?
– Ba, nawet jej nie zacząłem, gdyż jeszcze do niej nie dorosłem, lecz mam nadzieję, że nauczę się od was tyle, iż jako tako opanuję elementarz Zachodu. Może wy chcecie być moim nauczycielem?
– Nie mam na to czasu. Mam w ogóle pilniejsze sprawy do załatwienia niż to, by innym wybijać z głowy głupstwa.
– Ciekawe! A co to są te pilniejsze sprawy? – Jemmy obejrzał się udając, że dopiero teraz spostrzegł Indianina, i ciągnął dalej: – Popatrz! Jeniec, i do tego czerwonoskóry!
Wzdrygnął się przy tym, jakby go przeraził widok czerwonoskórego. Mężczyźni znów się roześmiali, zaś ten, który się dotąd odzywał i wyglądał na ich przywódcę, powiedział:
– Nie padnijcie z wrażenia, sir! Ten, kto jeszcze nie widział takiego drania, może się łatwo przerazić. Założę się, że nigdy jeszcze nie spotkaliście Indianina.
– Kilku oswojonych chyba już widziałem, ale ten tu wygląda mi na dzikusa.
– Z całą pewnością, dlatego nie zbliżajcie się do niego zbytnio!
– Aż tak? Przecież jest związany!
Gruby chciał się zbliżyć do jeńca, ale przywódca zastąpił mu drogę:
– Trzymajcie się od niego z daleka. On was zresztą nic nie obchodzi. A w ogóle muszę wreszcie spytać, kim jesteście i czego tutaj od nas chcecie?
– Nie widzę przeszkód. Otóż, mój przyjaciel nazywa się Kroners, ja zaś nazywam się Pfefferkorn. Mamy zamiar.
– Pfefferkorn? – wtrącił się przerywając przywódca. – Czy nie jest to czasem niemieckie nazwisko?
– Za waszym pozwoleniem tak w istocie jest.
– A więc niech was biorą diabli! Nie znoszę nawet woni tej hołoty.
– Zależy to jedynie od waszego nosa, który nie przywykł do przyjemniejszych zapachów, a jeśli mówicie o hołocie, oceniacie mnie chyba na własną miarę.
Jemmy nie mówił już tego żartobliwym tonem. Tamten gniewnie ściągnął brwi i ostro zapytał:
– Co przez to chcecie powiedzieć?
– Tylko prawdę i nic więcej.
– Za kogo nas uważacie? Słucham!
Złapał za nóż zatknięty za pasem. Jemmy uczynił pogardliwy ruch ręką:
– Zostawcie wasz nóż w spokoju, sir! Tym nas nie przerazicie. Odnieśliście się do mnie po grubiańsku, dlatego nie możecie oczekiwać, że skropię was za to wodą kolońską. Nie jestem temu winien, że wam się nie podobam, i nie przyszło mi wcale na myśl, aby ku waszemu zadowoleniu tu na Dalekim Zachodzie wdziewać frak i rękawiczki. Tutaj nie liczy się ubiór, lecz człowiek! Odpowiedziałem na wasze pytanie i chcę się teraz dowiedzieć, kim wy jesteście.
Ton, jakim teraz mówił Gruby, wzbudzał respekt. Wprawdzie niektóre ręce sięgały jeszcze za pas, ale energiczne wystąpienie grubaska wywarło ten skutek, że przywódca wyjaśnił:
– Nazywam się Brake, to wam wystarczy. Nazwisk ośmiu pozostałych i tak nie spamiętacie.
– Zapamiętać je, po co? Jeśli jednak macie na myśli, że nie muszę ich znać, to się z tym zgadzam. Wasze wystarczy mi w zupełności, gdyż ktokolwiek wam się przyjrzy, domyśli się od razu, kim może być cała reszta.
– Człowieku! To jest zniewaga! – rzucił się Brake. – Chcecie, byśmy sięgnęli po broń?
– Tego wam nie radzę. Dysponujemy dwudziestoma czterema pociskami i przynajmniej połowa z nich dostanie się wam, zanim zdołacie wycelować w nas swoje pukawki. Wcale nie jesteśmy nowicjuszami, za jakich nas uważacie. Jeśli chcecie to sprawdzić, nie mamy nic przeciwko temu.
Jemmy wyciągnął błyskawicznie oba rewolwery. Także Długi Davy trzymał już broń w pogotowiu; kiedy Brake chciał podnieść z ziemi strzelbę. Jemmy ostrzegł go:
– Zostawcie tę strzelbę w spokoju. Jeśli jej tylko dotkniecie, nie ominie was moja kula. Takie jest prawo prerii. Kto szybszy, ten dyktuje prawo i zwycięża!
Ludzie ci przy pojawieniu się Jemmiego i Daviego byli tak nieostrożni, że swoje strzelby pozostawili w trawie. Teraz już nie wolno im było po nie sięgnąć.
– 's death! – zaklął Brake. – Zachowujecie się, jakbyście chcieli nas wszystkich pożreć!
– Nie przyszło nam to wcale do głowy, nie jesteście apetyczni. Chcemy się tylko dowiedzieć, co wam uczynił ten Indianin.
– Co was to obchodzi?
– Obchodzi, bo jeżeli bez powodu targnęliście się na niego, wtedy każdy niewinny biały narażony będzie na zemstę jego plemienia. A więc mówcie, dlaczego uwięziliście go!
– Bo tak nam się podobało. To czerwonoskóry drań i to nam wystarcza.
– Ta odpowiedź mówi sama za siebie. Wiemy teraz, że człowiek ten nie dał wam żadnego powodu, by go traktować jako wroga, ale ja sam go o to jeszcze zapytam.
– Jego pytać? – roześmiał się Brake z ironią, a jego kompani zawtórowali mu. – On nie rozumie po angielsku ani słowa. Mimo cięgów, jakie oberwał, nawet nie beknął.
– Biliście go? – zawołał Jemmy. – Chyba postradaliście zmysły! Bić Indianina! Nie wiecie, że jest to zniewaga, która może zostać zmyta jedynie krwią?!
– Niech jej nam utoczy. Tylko ciekaw jestem, jak sobie z tym poradzi.
– Gdy tylko będzie wolny, to wam pokaże.
– Wolny to on już nigdy nie będzie.
– Chcecie go zatem zabić?
– Co z nim zrobimy, to was nie obchodzi, zrozumiano? Czerwonoskórych trzeba niszczyć, gdziekolwiek się ich napotka. Teraz znacie nasze postanowienie. Jeśli chcecie rozmawiać z tym łobuzem, zanim się stąd oddalicie, nie mam nic przeciwko temu. On was nie zrozumie, wy zaś obydwaj nie wyglądacie mi na profesorów indiańskich narzeczy. Z ciekawością przysłucham się tej rozmowie.
Jemmy wzruszył pogardliwie ramionami i podszedł do Indianina.
Czerwonoskóry leżał z na wpół przymkniętymi oczyma i nie zdradzał ani wzrokiem, ani miną, że przysłuchiwał się rozmowie. Był to młody chłopak, tak jak to przewidywał Gruby, nie liczył więcej niż osiemnaście lat. Miał ciemne, proste i długie włosy. Nic nie wskazywało, do jakiego należy plemienia. Nie miał pomalowanej twarzy, przedział na głowie nie był pofarbowany na żółto ani na czerwono. Miał legginy i myśliwską koszulę uszyte ze skóry, jedno i drugie z frędzlami. Nie było wśród nich widać żadnego ludzkiego włosa – oznaka, że młody człowiek nie zabił dotąd żadnego wroga. Delikatne mokasyny zdobiła szczecina z jeżozwierza, tak jak to przedtem przypuszczał Jemmy. Na przeciwległym brzegu, gdzie jego koń zdążył się podnieść i z zadowoleniem chłeptał wodę w strumyku, leżał długi nóż myśliwski. Obok siodła zwisał kołczan obciągnięty skórą grzechotnika oraz łuk wykonany z rogów górskiej owcy, który miał wartość dwóch albo trzech mustangów. Owo skromne uzbrojenie stanowiło namacalny dowód, że Indianin nie przybywał z wrogimi zamiarami.
Twarz miał w tym momencie zupełnie nieruchomą. Indiańska duma nie pozwala zdradzać uczuć obcym, a tym bardziej wrogom. Delikatne rysy twarzy świadczyły o młodym wieku. Wprawdzie kości policzkowe miał nieco wysunięte, lecz nie naruszało to w najmniejszym stopniu pięknych proporcji jego rysów. Kiedy Jemmy podszedł do niego, chłopiec po raz pierwszy otworzył szeroko oczy. Czarne były jak dwa lśniące węgle i Jemmy wyczytał w nich przychylność.
– Czy mój młody czerwony brat rozumie mowę bladych twarzy? – zapytał Jemmy po angielsku.
– Tak – odparł zapytany. – A skąd mój starszy biały brat to wie?
– W twoim wzroku wyczytałem, że nas rozumiałeś.
– Słyszałem, że jesteś przyjacielem czerwonoskórych. Jestem twoim bratem.
– Mój młody brat może mi powiedzieć, czy ma przydomek? Podobne pytanie zadane starszemu Indianinowi byłoby dla niego ciężką obrazą, gdyż ten, kto nie posiada przydomka, nie udowodnił jeszcze swojej odwagi żadnym czynem i nie jest zaliczany do wojowników. Z uwagi na młody wiek jeńca Jemmy mógł sobie pozwolić na zadanie tego pytania. Mimo to młodzieniec odpowiedział:
– Czy mój dobry brat uważa, że jestem tchórzem?
– Nie, lecz widzę, że jesteś bardzo młody.
– To blade twarze nauczyły czerwonoskórych umierania za młodu. Niech mój brat rozchyli mi na piersi koszulę, aby się przekonać, że posiadam przydomek.
Jemmy pochylił się i sięgnął we wskazane miejsce. Wyjął stamtąd trzy zabarwione na czerwono orle pióra.
– Czy to możliwe? – zawołał. – Nie jesteś chyba wodzem!
– Nie – uśmiechnął się chłopak. – Wolno mi nosić pióra mahsisza, gdyż nazywam się Wohkadeh.
Obydwa te słowa należały do narzecza Mandanów. Pierwsze oznaczało wojennego orła, a drugie – skórę białego bawołu. Ponieważ białe bawoły należą do szczególnej rzadkości, dlatego ubicie tego zwierzęcia w niektórych plemionach znaczy więcej niż zwycięstwo nad kilkoma wrogami i uprawnia do noszenia piór orła wojennego. Ów młody Indianin zabił takiego właśnie bawołu i dlatego nadano mu przydomek Wohkadeh.
Nie było w tym nic szczególnego, lecz Davy i Jemmy dziwili się, bo przydomek wywodził się z narzecza Mandanów. Plemię Mandanów uważane było za wymarłe, dlatego Mały zapytał:
– Do jakiego plemienia należy mój czerwony brat?
– Jestem Numangkaka i zarazem Dakota.
Mandanowie nazywali siebie Numangkakami, natomiast Dakota stanowi określenie zbiorowe dla wszystkich plemion Siuksów.
– Zostałeś zatem adoptowany przez Dakotów?
– Jest właśnie tak, jak mówi mój biały brat. Bratem mojej matki był wielki wódz Mah-to-toh-pah. Zdobył ten przydomek, zabijając cztery niedźwiedzie na raz. Biali ludzie przynieśli z sobą ospę. Zmarniało całe moje plemię poza nielicznymi, a i ci podążyli za przodkami do Krainy Wiecznych Łowów, gdy wojowali z Siuksami i zostali przez nich pobici. Mój ojciec, dzielny Wah-kih, został wtedy raniony i zmuszono go, by został synem Siuksów. Jestem zatem Dakotą, lecz serce moje pamięta o przodkach, których Wielki Wódz powołał do siebie.
– Siuksowie znajdują się z tamtej strony gór. Po co więc tu przybywasz?
– Wohkadeh nie przybywa z gór, które ma na myśli mój brat, lecz z wysokich gór na zachodzie, pewnemu młodemu białemu bratu miał przekazać ważną wiadomość.
– Ów biały brat mieszka tutaj w pobliżu.
– Tak. Ale skąd mój starszy biały brat wie o tym?
– Podążałem twoim śladem i widziałem, że poganiasz konia jak ktoś, kto znajduje się blisko celu.
– A więc dobrze myślałeś. Wohkadeh byłby już u celu, ale napadły go te blade twarze. Koń był tak zmordowany, że nie mógł przeskoczyć przez tę wodę. I upadł. Wohkadeh znalazł się pod koniem i stracił przytomność. Gdy się zbudził, był związany rzemieniami… – i w narzeczu Siuksów dorzucił zgrzytając zębami: – To tchórze! Dziwięciu na jednego, z którego wymknęła się dusza! Gdybym mógł z nimi walczyć, ich skalpy należałyby teraz do mnie.
– Oni cię bili? – spytał Gruby w tym samym języku.
– Nie mów o tym, gdyż słowo to pachnie krwią! Niech tylko mój biały brat uwolni mnie z więzów, wtedy Wohkadeh postąpi z nimi jak mężczyzna.
Powiedział to z takim przeświadczeniem, że Gruby Jemmy śmiejąc się zapytał:
– Czyżbyś nie słyszał, że nie mogę im rozkazywać?
– O, mój biały brat nie obawia się nawet stu takich ludzi. Każdy z nich ma bowiem duszę wing-kan, starej kobiety.
– Tak uważasz? A skąd możesz wiedzieć, że ja się ich nie obawiam? – Wohkadeh ma otwarte oczy i uszy. Często słyszał, jak mówiono o dwóch sławnych białych wojownikach, których zwą Davy-honskeh i Jemmy-petahczeh, i poznał ich po postawie i wypowiadanych słowach.
Mały myśliwy chciał mu odpowiedzieć, ale Brake przerwał:
– Dosyć! Takiej umowy między nami nie było! Pozwoliłem wam rozmawiać z tym łobuzem, lecz wyłącznie po angielsku. Waszej paplaniny nie mogę ścierpieć, muszę wiedzieć, czy nie knujecie czego przeciwko nam. Zresztą wystarczy, dowiedzieliśmy się, że Indianin mówi po angielsku. Nie jesteście nam już potrzebni i możecie sobie odejść tam, skąd przyszliście. A jeśli się to rychło nie stanie, to popędzimy wam kota!
Jemmy zerknął porozumiewawczo w stronę Daviego, ten zaś mrugnął ukradkiem, tak że nikt nie spostrzegł mrugnięcia. Gruby w lot zrozumiał owo błyskawiczne drgnienie powieki. Przyjaciel zwracał jego uwagę na zarośla, które znajdowały się w pobliżu. Jemmy rzucił w tamtą stronę krótkie, badawcze spojrzenie i spostrzegł, że spomiędzy gałęzi wyłaniają się tuż przy ziemi lufy dwóch dwururek. Leżało tam zatem dwóch mężczyzn z bronią gotową do strzału. Kim oni byli? Stronnikami czy też wrogami? Uspokoiła go niefrasobliwość, jaką okazywał Davy. Odpowiedział więc:
– Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób chcecie nam popędzić kota.
Nie mamy powodu, jak wy, aby stąd zmykać.
– Jak my? Przed kim to mamy zmykać?
– Przed tymi, do których jeszcze wczoraj należały te dwa konie. Zrozumiano?