- promocja
Syndrom Everetta. Tom 2. Cassandra - ebook
Syndrom Everetta. Tom 2. Cassandra - ebook
Międzygalaktyczna rozgrywka wchodzi w decydującą fazę. Wernic, ashtariański renegat na usługach obcej rasy, stara się zniszczyć ludzkość w świecie Alfa. Pomaga mu w tym inteligentna maszyna o nazwie Ulysses. Wydaje się, że już nic nie jest w stanie zapobiec wodorowej zagładzie. A jednak… Ziemię uratować może jeden niepozorny człowiek, mieszkaniec Nowosybirska, Hektor Werrow. Pracuje on nad napędem sferycznym, który pozwoliłby mieszkańcom planety ewakuować się w kosmos.
W alternatywnej rzeczywistości, gdzie doszło do katastrofy, działa zespół „Pięciu Merytorycznych”. Grupa Cassandra ma na celu zapewnienie bezpieczeństwa mieszkańcowi świata Alfa Hektorowi Werrowowi, by mógł on dokonać swego przełomowego odkrycia. Pomóc ma w tym zwerbowany przez Cassandrę bezdomny z Nowosybirska, były żołnierz specnazu, a także wilczyca Furia, symbiont z dalekiego kosmosu.
Tymczasem miliony lat świetlnych od Ziemi planeta Nemez chce odłączyć się od Federacji, co grozi międzyplanetarnym konfliktem.
Te z pozoru odległe światy mają ze sobą wiele wspólnego. Klucz do wszystkiego znajduje się na Ziemi. Akcja przenosi się od odległych przestrzeni, gdzie rozgrywają się kosmiczne bitwy, do podejrzanych lokali w Nowosybirsku. Alternatywne rzeczywistości mieszają się z sobą, wciąż się zmieniają za sprawą ingerencji Ulyssesa i Cassandry, nikt już nie wie, kto jest człowiekiem, kto przybyszem z kosmosu.
Wiadome jest jedno: stawką w tej pasjonującej grze jest przyszłość ludzkości.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65661-52-4 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Operacyjny świat równoległy Alfa, Ziemia
T minus 2 godziny
24 grudnia 2002, godzina 14.35 czasu lokalnego
Północny Kaukaz, rosyjska przestrzeń powietrzna
Samolot dozoru radiolokacyjnego dalekiego zasięgu Berijew A-50 obrał kurs na północ, w kierunku Nazran i dalej na Siewiernyj.
– Front burzowy jest za szeroki – powiedział pierwszy pilot, kapitan Jewgienij Aurow. – Nie ominiemy go.
– Sprawdzę, co w operacyjnym – odparł siedzący po prawej lejtnant Siergiej Anikin.
Podniósł się z fotela i odpiął przewód interkomu. Potem minął siedzącego z boku nawigatora Aloszę Jakuszyna i ruszył do tyłu, ku wąskim schodom prowadzącym na górny pokład.
Patrolowali granicę z Czeczenią, odkąd w 1991 roku Gruzja uzyskała niepodległość. To właśnie tędy prowadziły szlaki bojowników przemycających broń.
Gdy Siergiej znalazł się na górze, Władimir Jasimow, jeden z czterech inżynierów siedzących za pulpitem z ekranami, odwrócił się w jego stronę.
– Co jest?
Anikin pochylił się nad pulsującym w półmroku okrągłym monitorem i dotknięciem palca skierował antenę testowanego radaru na północ.
– Idzie na nas śnieżna burza – rzucił krótko, po czym wskazał nierówną linię frontu.
Tamten zmarszczył czoło.
– Dość szeroka. A dołem?
– Nie da rady. Czołga się po samym dnie jak ośmiornica. Nie zaryzykuję przejścia między górami.
– Więc?
Porucznik odwrócił się i klepnął w ramię siedzącego z boku Kiryłowa, wpatrzonego w ekrany, a następnie spojrzał wymownie na pasy przy fotelach.
– Zapnijcie się wszyscy. – Ruchem głowy wskazał na pozostałą dwójkę. – Wracam do kabiny.
Kiedy był na schodach, poczuł szarpnięcie. Maszyna gwałtownie przechyliła się na lewe skrzydło. Wiązania kadłuba jęknęły przeraźliwie i dziób samolotu ostro zanurkował.
Anikin, przytrzymując się rękami uchwytów bezpieczeństwa, pospiesznie ruszył w stronę kokpitu. Gdy wreszcie zajął miejsce w prawym fotelu, Aurow rzucił mu krótkie spojrzenie i poinformował:
– Zaczęło się. Przechodzę na ręczne sterowanie.
Za oknami zrobiło się ciemno jak w nocy, śnieg z impetem uderzył o szyby. Szare chmury kłębiły się dookoła niczym w kotle czarownic, a przez wszystkie pokłady samolotu niosło się głuche dudnienie wiatru nacierającego coraz gwałtowniej na kadłub maszyny.
Obaj mocniej zacisnęli dłonie na wolantach. W chwilę potem berijew bez ostrzeżenia przechylił się w lewo, jakby pod skrzydłem zabrakło powietrza, i runęli w dół. Byli wprawdzie na siedmiu tysiącach metrów, ale szczyty gór pod nimi sięgały pięciu, więc nie mieli zbyt dużo zapasu.
– Pełna moc – nakazał Aurow.
Jednocześnie pchnęli dźwignie czterech przepustnic do przodu, ani na moment nie puszczając skręconych do oporu w prawo wolantów. Przez kilkanaście długich sekund spadali bezwładnie, obracając się coraz bardziej na skrzydło, aż wreszcie znowu poczuli opór na lotkach i maszyna powoli zaczęła podnosić się z przechyłu. Wysokościomierz pokazywał niecałe sześć tysięcy metrów nad poziomem morza i musieli natychmiast nabrać wysokości. Gdzieś pod nimi sterczały ostre górskie szczyty. Słyszeli narastający ryk silników i samolot z wysiłkiem zaczął się wznosić. Niestety, u góry wcale nie było lepiej. Dopiero gdy znaleźli się na ponad ośmiu tysiącach, zapanował względny spokój i gwałtowne wstrząsy na moment ustały. W minutę potem w słuchawkach usłyszeli głos operatora z górnego pokładu:
– Ten przechył…
Jasimow urwał, jakby się zastanawiał nad tym, co chciał powiedzieć.
– Wystąpiła przypadkowa zmiana sektora przeszukiwania – dokończył.
Aurow dotknął dłonią kostek laryngofonu przy szyi i rzucił głośno:
– Powiesz, co jest grane?
– Przy obrocie główna antena zarejestrowała obraz przestrzeni nad nami. Mieliśmy przez kilkanaście sekund na dwóch ekranach jedynie widok księżyca.
– No? – ponaglił go kapitan.
W głośnikach słychać było, jak inżynier nabiera powietrza.
– I czegoś jeszcze.
Dowódca zacisnął mocniej dłonie na wolancie.
– Mów jaśniej – warknął.
– Był błysk i coś jak spadająca gwiazda. Później to zniknęło za tarczą księżyca i już się nie pojawiło.
Chwilę później dodał:
– Fiodor widział to samo.
– Na żarty wam się w Wigilię zebrało? – spytał groźnie Anikin.
Tym razem cisza trwała nieco dłużej.
– To coś hamowało tuż przed – usłyszeli wreszcie. – Mamy to zarejestrowane.
Siergiej zerknął w stronę dowódcy i poczuł na plecach dziwne mrowienie. Chwilę potem samolotem znowu szarpnęło i w kabinie rozległ się sygnał ostrzegający przed przeciągnięciem. Półmrok w kabinie rozjaśniły pulsujące, pomarańczowe światła. Jednocześnie pchnęli wolanty. Prędkość stopniowo zaczęła wzrastać, przy pięciuset trzydziestu kilometrach na godzinę zdołali wyrównać. Ponownie zaczęli się wznosić i kilka minut później w słuchawkach usłyszeli zaniepokojony głos operatora:
– Mam zakłócenia w systemie szyfrowania. Ktoś włamuje się do naszych baz danych.
Aurow odwrócił się za siebie i spojrzał w ciemność dolnego pokładu, gdzie głośno pracowały serwery komputerów.
– Na pokładzie? – zapytał.
U góry zapadła na chwilę cisza.
– Nie wiem – odparł Jasimow nerwowo. – Dane przechodzą przez satelity. Może to stamtąd.
– Czy burza może mieć coś…
– Wątpię. Teraz wyświetlają się jakieś kody. To…
Zawahał się.
– Cholera, rozpracowują nasze systemy identyfikacji.
Anikin dostrzegł nerwowe spojrzenie pierwszego pilota, a po chwili usłyszał jego słowa:
– Co z platformą przeciwzakłóceniową?
W głośnikach rozległ się szczęk przełączników, a potem przenikliwy pisk automatów.
– Szmelc – jęknął operator.
Przez twarz kapitana przemknął nerwowy grymas.
– Połącz się z dowództwem – warknął. – Zamelduj o próbie infiltracji.
Wszyscy zdali sobie sprawę, że dzieje się coś niedobrego.
– Zrozumiałem – rzucił krótko Jasimow, ale zaraz znowu usłyszeli w słuchawkach jego głos: – Nie da rady. Chyba zupełnie straciliśmy łączność.
– A co działa? – spytał Aurow, nie kryjąc irytacji.
W słuchawkach przez chwilę słyszał stukanie przełączników i szum aparatury, a potem Jasimow odpowiedział:
– Stacja radarowa, system obróbki danych, system rejestracji i telemetrii.
– Co straciliśmy?
– Padła transmisja sygnałów, identyfikacja IFF, szyfrowanie, łącza danych z myśliwcami i wielopasmowa radiostacja. Moment… mam na radarze przesunięcie sektora A-11.
Chwila zawahania i ponownie usłyszeli jego głos:
– Chyba wrócił… nie, coś skopiowało obraz samolotu. Naszego samolotu.
Kilka sekund przerwy.
– Cholera, teraz widoczni jesteśmy trzydzieści jeden kilometrów od naszej prawdziwej pozycji, kurs sto dwadzieścia, wysokość dziewięć trzysta. To nasze wirtualne odbicie.
– Jesteś pewny?
– Sto procent. Przesunął się i tak został. Gdybym tego nie widział, uznałbym, że pojawił się znikąd. Czekajcie, mam sygnał ze stacji naziemnej we Władykaukazie. Namierzyli intruza w naszej przestrzeni powietrznej. To duża maszyna i jest gdzieś nad nami.
Aurow odruchowo pochylił się nad sterami, rozglądając się dookoła.
– To stamtąd mamy te zakłócenia? – zapytał.
Jasimow przez chwilę milczał, jakby nasłuchiwał.
– Nie wiem. Na razie ustalają współrzędne. Z trzysta dziewięćdziesiątej trzeciej bazy lotniczej w Korienowsku poderwali dyżurną parę migów 29.
– Co z łącznością? – spytał Aurow.
Odpowiedź z górnego pokładu przyszła od razu:
– Nadal nic. Słyszę tylko rozmowę pilotów myśliwców. Mają już namiar, ale tamten nie odpowiada na wezwania.
Dowódca tylko pokiwał głową i mruknął:
– To skurwysyn.
Na kilka sekund zapadła cisza, a potem usłyszeli niewyraźne słowa:
– To niemożliwe… To jakaś pomyłka…
Anikin odwrócił się i ryknął na cały głos:
– Co się dzieje, do cholery?
Najpierw usłyszeli coś, co przypominało stuknięcie o podłogę, a później ciche słowa:
– Podają nasze współrzędne.
Sekunda ciszy.
– Oni biorą nas za tamtych.
Kapitan spojrzał w stronę nawigatora, ale ten tylko wzruszył bezsilnie ramionami i przyciskając laryngofon mocniej do szyi, zapytał:
– Kto wysyła te namiary?
Usłyszeli przyśpieszony oddech Jasimowa.
– My.
Aurow pochylił się nad sterami.
– Co ty, kurwa, pierdolisz? Sami siebie wystawiamy na odstrzał?
Przestawił łączność na częstotliwość alarmową, wcisnął przycisk nadawania i krzyknął:
– Wstrzymać atak! Powtarzam, wstrzymać atak! Namierzacie swoich!
Ale odpowiedziała mu cisza.
Piloci spojrzeli tylko na siebie, po czym gwałtownie odepchnęli wolanty i maszyna runęła w dół. Wysokościomierz zaczął wirować coraz szybciej. Zbliżali się do poziomu górskich szczytów, a autonomiczny wielofunkcyjny radar N-010 pokazywał coraz wyraźniej ukształtowanie terenu pod nimi. Za oknami ciemne chmury umykały do tyłu, a wokół było czarno, jakby zapadła noc.
Kapitan sięgnął do pulpitu i włączył reflektory do lądowania. Jasne smugi światła przecięły mrok, ale niewiele to pomogło.
W tym momencie usłyszeli głos jednego z operatorów:
– Dwa migi weszły w zasięg naszej stacji radiolokacyjnej. Namierzają nas.
Anikin, kręcąc głową, warknął:
– Rakiety nie odpalą. Identyfikacja swój – obcy nie pozwoli.
Urwał, bo dotarło do niego, że wśród systemów, które padły, był także i ten.
– A co z systemem samoobrony? – spytał, chwytając się tej ostatniej nadziei. – Jest elektromagnetycznie odporny.
Jednak po krótkiej chwili w słuchawkach zabrzmiała odpowiedź:
– Nie działa.
Zaciskając zęby, Anikin spojrzał w bok i przez moment miał wrażenie, że wśród czarnych chmur dostrzega ośnieżone szczyty gór. Nie zdążył nic powiedzieć, bo w kabinie zawył przeciągły sygnał, a maszyna gwałtownie przechyliła się na lewo. W sekundę później zapiszczał alarm ostrzegający o zbliżaniu się wystrzelonej przez myśliwiec rakiety. Automat odpalił z prawej burty race. Zaraz potem ciemność rozjaśniła pomarańczowożółta kula ognia eksplodującego obok pocisku. Poczuli szarpnięcie, a przez kadłub przetoczył się jękliwy dźwięk skręcanych blach. Obaj piloci przechylili wolanty w prawo, ale program bezpieczeństwa nadal wykonywał zwrot w lewo, starając się oddalić maszynę od miejsca wybuchu. Gdy wreszcie stery zareagowały, zaczęli wychodzić z zakrętu, a na wysokości lewego skrzydła zobaczyli ośnieżony górski szczyt. Siergiej odruchowo zerknął na mapę i w punkcie ich lokalizacji przeczytał dwa słowa:
– Góra Kazbek.
W tym momencie rozległ się przeraźliwy huk, a zaraz potem głośne przekleństwa dochodzące z górnego pokładu. Następnie usłyszeli daleki odgłos dartego metalu, podczas gdy nad ich głowami zaświeciły kontrolki sygnalizujące awarię dwóch lewych silników. Uderzenie było tak silne, że przez głowę kapitana przemknęła myśl, iż właśnie stracili oba. Jednocześnie dziób samolotu pochylił się ku ziemi, a prędkość zaczęła gwałtownie wzrastać.
– Do góry! – ryknął Aurow.
Pociągnęli na siebie stery, starając się zmniejszyć rosnący na lewo przechył. Anikin odruchowo sięgnął nad głowę, odcinając obie uszkodzone jednostki napędowe. Mieli teraz zaledwie połowę mocy i mimo ich wysiłków samolot opadał coraz niżej.
– Pełny ciąg!
Nie dokończył, bo chmury pod nimi rozstąpiły się i zobaczyli po lewej i przed sobą skalne urwiska. Maszyną szarpało niemiłosiernie i przez chwilę mieli wrażenie, jakby kadłub zaraz miał się rozpaść na kawałki. Blisko nich pionowa ściana przechodziła w skaliste zbocze z wystającymi ostrymi iglicami, z których każda mogła rozpruć samolot niczym puszkę konserw.
Kapitan wyciągnął dłoń w stronę wysokościomierza i krzyknął:
– Za szybko spadamy.
Byli teraz na niewiele ponad czterech tysiącach metrów nad poziomem morza, ale na szczęście widoczność się poprawiła i mogli zobaczyć coś przed sobą. Na kilka sekund w kokpicie zapadła cisza, a potem Siergiej usłyszał szept Aurowa:
– To koniec.
Zabrzmiało to niczym wyrok. Lecieli teraz głębokim wąwozem, mając po obu stronach skaliste zbocza. Cały czas spadali. Z dwoma ocalałymi silnikami mogli w miarę bezpiecznie wylądować, ale nie mogli pokonać góry. Niestety, pod nimi były tylko skały.
Nagle rzadkie na tej wysokości chmury rozwiały się i Anikin wyciągnął przed siebie rękę, mówiąc:
– Tam!
W dole przed sobą mieli kawałek w miarę równego terenu, przechodzącego w coś, co przypominało kamienisty żleb. To była ich jedyna szansa.
– Pełne klapy. Siadamy bez podwozia – powiedział kapitan.
Zaraz potem dotknął dłonią laryngofonu na szyi i krzyknął do załogi:
– Trzymać się! Lądujemy awaryjnie!
Siergiej położył dłoń na dźwigniach ciągu i wyczekująco spojrzał na dowódcę. Ten tylko skinął głową i obaj zmniejszyli moc silników do minimum. Lekko odepchnęli od siebie wolanty, by po kilku sekundach wyrównać tuż nad ziemią.
Anikin sięgnął nad głowę i pociągnął czerwoną dźwignię, zrywając plomby.
– Zapłon i paliwo odcięte!
Ciągnęli stery na siebie, chcąc jak najdłużej utrzymać maszynę w powietrzu, by dotknąć podłoża z jak najmniejszą prędkością. Mimo to pierwsze uderzenie szarpnęło nimi potężnie, a za sobą usłyszeli zgrzyt dartego metalu. Odbili się, a potem z jeszcze większą siłą uderzyli o ziemię. Szorowali teraz brzuchem po kamienistym podłożu, usiłując sterem kierunku utrzymać samolot w osi. Wytracali prędkość, ale żleb zwężał się przed nimi nieubłaganie i w końcu lewe skrzydło uderzyło o skały. Pośród huku pękających dźwigarów obróciło ich gwałtownie w lewo, a chrzęst metalu zmieszał się z przenikliwym wyciem syren w kokpicie.
Aurow sięgnął za siebie i pociągnął w dół klamrę systemu gaśniczego. Nie widzieli tego, ale mieli nadzieję, że silniki i skrzydła zaczęły pokrywać się tłumiącą ogień pianą. Wreszcie pośród zgrzytu metalu samolot zatrzymał się i znieruchomiał, a oni… nadal żyli.
– Wszyscy na zewnątrz – ryknął na cały głos dowódca.
Po kilkunastu sekundach usłyszeli, jak strzelają włazy awaryjne. Odpięli pasy. W chwilę potem opuścili pokład maszyny, zjeżdżając po dmuchanych rynnach. Potykając się, pobiegli co sił w nogach, byle dalej od samolotu. Wreszcie Anikin zatrzymał się i łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami, poszukał wzrokiem pozostałych. Jakimś cudem wszyscy przeżyli i stali teraz nieruchomo wokół przekrzywionego na lewą stronę wraku berijewa ze sterczącą na grzbiecie talerzową anteną. Nigdzie nie widzieli śladu ognia, ale czuć było wyciekające z uszkodzonego zbiornika paliwo. Przeszywający wiatr uświadomił im, w jakiej znaleźli się sytuacji. Pogoda o tej porze roku w górach Kaukazu była zabójcza.
Pilot miga 29, starszy lejtnant Oleg Kuzniecow przechylił samolot w ostry zakręt w lewo i obniżając gwałtownie wysokość, przełączył radar w tryb omijania przeszkód terenowych. Potem zanurzył się w ciemnoszare chmury, wiedząc, że ma pod sobą górskie szczyty. To było jak jazda na nartach i bez dokładnych namiarów nie powinno się tego nawet próbować. Wnętrze kabiny tonęło teraz w ciemności rozpraszanej jedynie poświatą przyrządów pokładowych, od których pilot ani na moment nie odrywał wzroku. Po chwili jeszcze bardziej zmniejszył ciąg i ruchem kciuka odbezpieczył drugą rakietę klasy powietrze–powietrze. Nie miał pewności, czy pierwsza trafiła bezpośrednio w cel, ale wiedział, że musiała go uszkodzić, bo na ekranie zobaczył coś, co przypominało duże fragmenty poszycia odrywające się od kadłuba. Komputer zidentyfikował samolot jako turecki ciężki transportowiec C-17 Globemaster, którego ich berijew cały czas namierzał, sygnalizując, że nadal przemieszcza się w rosyjskiej przestrzeni powietrznej.
Porucznik w skupieniu obserwował monitor radiolokatora, mimo że rozkaz „zniszczyć cel” nie został powtórzony. Był teraz poniżej pięciu tysięcy metrów i przechylając maszynę w łagodny skręt, usłyszał najpierw trzaski w słuchawkach, a zaraz potem głos swojego skrzydłowego:
– Jest pod tobą na trzy dziewięćset. Nie przemieszcza się. Współrzędne: czterdzieści dwa, czterdzieści dwa, jedenaście północ i czterdzieści cztery, trzydzieści jeden koma siedem wschód.
Kuzniecow na sekundę uniósł głowę i spojrzał w górę, jakby chciał zobaczyć drugiego miga, który pozostał wyżej, by go ubezpieczać. Zaraz jednak ponownie wbił wzrok w ekran radiolokacyjny, wiedział bowiem, że niebezpiecznie blisko po lewej miał stromą ścianę najwyższego szczytu Kaukazu – Kazbeku. Sekundę później chmury pod nim się przerzedziły, co pozwoliło jeszcze bardziej zmniejszyć ciąg. Grzbiety gór wokół odbijały fale radaru, uniemożliwiając szybkie zlokalizowanie przeciwnika. Gdy wreszcie na ekranie dostrzegł nieruchomy sygnał C-17, szybkim ruchem wypuścił przednie klapy na dwadzieścia, a tylne na dwadzieścia pięć, zadzierając jednocześnie nos maszyny niczym łeb kobry. Wytracając w ten sposób gwałtownie wysokość, płynnym ruchem drążka pochylił miga najpierw w lewo, a później w prawo, obserwując ziemię pod sobą. Leciał teraz nisko nad dnem skalistego wąwozu z prędkością trochę ponad trzysta pięćdziesiąt kilometrów na godzinę i starał się niczego nie przeoczyć. Podświadomie był przygotowany na widok wraku rozbitego samolotu, ale to, co zobaczył, sprawiło, że zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Błyskawicznie pchnął dźwignie ciągu, aż siła przeciążenia wcisnęła go mocno w fotel, a później poderwał dziób maszyny niemal pionowo w niebo i wypruł w górę. Dopiero po kilkunastu sekundach schował klapy, wyrównał nieco lot i dotknął przycisku radia:
– Pierwszy do drugiego…
Po chwili wśród trzasków i zakłóceń usłyszał głos Dmitrija Sawczenki:
– Dwójka, zgłaszam się.
Kuzniecow poprawił na twarzy maskę tlenową i oznajmił:
– To berijew. Zestrzeliłem berijewa.
– Powtórz. Nie zrozumiałem.
– Trafiłem naszego szmiela. Nie wiem, jakim cudem, ale to jego rozwaliłem.
– Nonsens. Nie możesz być pewien… w tych warunkach…
Kuzniecow zacisnął mocniej dłoń na drążku sterowym.
– Widziałem talerz radaru i oznaczenia bazy w Siewiernyj.
Znajdował się już ponad szczytami gór i łączność była dużo lepsza. Sawczenko jednak milczał i dopiero po dłuższej chwili niepewnym głosem powiedział:
– Ten drugi, którego brałem za berijewa, też przepadł. Jak on to zrobił?
Kuzniecow po raz kolejny szybko zerknął na ekran radaru.
– Nie wiem. Minutę temu też jeszcze go miałem, ale zniknął.
Po chwili dodał:
– Zawiadom bazę. Chyba widziałem przy wraku ludzi.
Dostrzegł nad sobą błękit nieba. Wynurzając się z chmur na siedmiu tysiącach, opuścił na oczy osłonę. W oddali zobaczył lśniącego w zachodzącym słońcu drugiego miga. Dmitrij musiał go również zauważyć, bo pomachał skrzydłami i powiedział:
– Zrozumiałem. Wzywam śmigłowce ratunkowe.3
Operacyjny świat równoległy Alfa, Ziemia
24 grudnia 2002, godzina 16.51 czasu lokalnego
Półwysep Hayesa, Grenlandia
Pomocnicza stacja radarowa Polaris 3
12 kilometrów na północ od Thule
Eric Broussard zatrzasnął boczną pokrywę osłony dwunastocylindrowego silnika i zeskoczył z gąsienicy ciągnika. Wyciągnął zza pazuchy piersiówkę i wypił solidny łyk na rozgrzewkę. Potem założył kominiarkę, ocieplane rękawice i naciągnął futrzany kaptur. Potrzebował jakiejś odskoczni od komputerów i papierkowej roboty, ale był środek nocy polarnej i przy minus czterdziestu stopniach nie mógł dłużej utrzymać kluczy w zgrabiałych dłoniach. Stary, blaszany hangar nie był zupełnie szczelny, rzadko go również ogrzewano. Mężczyźnie z zimna skostniały palce, tak więc ostatni przewód zostawił sobie na później.
Podszedł do bramy, wyłączył agregat i natychmiast ustał szum dmuchaw elektrycznych grzejników stojących w rogach pomieszczenia, a po chwili zaczęło przygasać światło lamp zamocowanych pod sufitem. Zapiął maskę chroniącą twarz przed mrozem, poprawił gogle, a z kieszeni obszernej, puchowej kurtki wyciągnął akumulatorową latarkę. Gdy pchnął boczne drzwi, uderzył w niego podmuch lodowatego wiatru, który od wczoraj przybierał na sile. Broussard wcisnął guzik i ciemności przecięła smuga jasnego światła, wydobywając z mroku stalowe słupki, wzdłuż których prowadziła naprężona lina. Wiedział, jak łatwo w czasie zamieci stracić poczucie kierunku i zabłądzić, więc na wszelki wypadek zacisnął na niej dłoń. Potem ruszył w stronę odległej o sto pięćdziesiąt metrów kopuły budynku stacji nasłuchowej T-5. Ponad nią sterczała piętnastometrowa wieża z obracającą się anteną radaru zamkniętą w metalowej, białej kuli.
Parł przed siebie, oświetlając drogę latarką. Gdy wreszcie dotarł do punktu, skąd poręcze bezpieczeństwa rozchodziły się w dwie różne strony, dostrzegł na południu białą łunę odległej o dwanaście kilometrów bazy Thule. Przed sobą zaś miał kopułę szarego budynku z małymi, szczelnie zasłoniętymi oknami.
Dotarł do betonowych schodków i rozpoczął ostrożną wspinaczkę. W końcu znalazł się na małym tarasie, odnalazł w mroku drzwi, otworzył je, a po wejściu do środka zaparł się o nie mocno plecami i z wysiłkiem zatrzasnął za sobą.
Ściągnął rękawiczki, otrzepał buty ze śniegu i zdejmując kaptur wraz z maską, skierował się ku prowadzącym w dół stromym schodom.
Stacja T-5 była najdalej wysuniętą częścią Thule, co pozwalało na zbieranie sygnałów wysokiej częstotliwości najmniej zanieczyszczonych naziemnymi zakłóceniami elektromagnetycznymi.
Eric, zdziwiony nieco panującym wewnątrz półmrokiem, zszedł po schodach i od razu zobaczył pośród komputerów oraz aparatów pomiarowych rozwalonego na krześle Rona Arnetta. Jego współpracownik siedział tyłem do wejścia, ze słuchawkami na uszach, trzymając nogi na stole.
– Sprawdza się ta twoja prognoza – mruknął Eric. – Idzie zamieć. Już wieje jak cholera.
Nie widząc żadnej reakcji, podszedł do mężczyzny i odciągnął mu jedną z przylegających do uszu słuchawek. Zanim usłyszał niski i chrapliwy głos Louisa Armstronga, poczuł odór bimbru i skrzywił się z obrzydzenia. Tamten otworzył oczy.
– Co tam? – zapytał.
– Zazdroszczę ci tego spokoju i poczucia bezpieczeństwa – powiedział Eric.
Ron tylko wzruszył ramionami.
– Meteorologów nie mordują. Przynajmniej nie na takim zadupiu. Nie znam żadnych tajemnic wojskowych. Jak już, to Perlman. O, pan major tak. Pan major bez przerwy coś szyfruje, składa raporty i takie tam. A tak w ogóle to czułem, jak wchodzisz.
Broussard tylko spojrzał na tonący w półmroku korytarz prowadzący do wyjścia i prychnął:
– Taa… Nawet dało się zauważyć. O tych swoich zdolnościach i przeczuciach trzeba było powiedzieć w dowództwie. Może potrzebują jasnowidzów.
Arnett zsunął słuchawki na szyję.
– Czułem, jak wchodzisz, ale w sensie, że zawiało po nogach.
Eric już otwierał usta, żeby mu odpowiedzieć, ale tamten nagle uniósł dłoń i rozejrzał się niespokojnie.
– Może masz rację – szepnął niepewnym głosem. – Niby wokół nie ma żywej duszy…
Urwał, przez chwilę milczał, a potem cicho zapytał:
– Nie masz czasami wrażenia, że ktoś na ciebie patrzy?
Inżynier usiadł ciężko w fotelu stojącym obok małej, kolorowo oświetlonej choinki.
– Jakoś nie. Przynajmniej na razie.
Sięgnął po stojącą na szafce butelkę johnnie walkera. Została marna resztka. Nalał sobie do szklanki, upił mały łyk i łagodne ciepło rozeszło się po całym ciele.
– Wszystkim nam powoli zaczyna odbijać – dodał. – A to przecież jeszcze trzy miesiące siedzenia tutaj.
Tamten spojrzał na niego tak jakoś dziwnie, ale nic nie odpowiedział. Ericowi też nie chciało się gadać. Marzył o prysznicu, no i o ciepłym posiłku.
Wstał i spojrzał na ekran radaru monitorującego satelity.
– Perlman jeszcze śpi? – zapytał.
Arnett spojrzał na zegarek i wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Powinien już wstać.
Eric podszedł do komputera i sięgnąwszy palcami po kawałek ryby leżącej na talerzu obok, spojrzał na monitor.
– Ktoś sprawdzał szczegółowe dane z ostatnich dwunastu godzin? – zapytał obojętnym tonem.
Ron gwałtownie zakasłał i przysunął się bliżej blatu.
– Cholera, pół godziny temu miałem przejrzeć zapis z połowy dyżuru.
Szybko wprowadził kartę do czytnika i założywszy ponownie słuchawki, wpisał hasło do terminalu. Czekając na zalogowanie, przestawił częstotliwość na nasłuch z anten i powiedział:
– Przez tę przeklętą polarną noc tracę poczucie czasu.
Rozejrzał się po pomieszczeniu, jakby spodziewał się dostrzec coś w jego najciemniejszych zakamarkach. Następnie podkręcił głośność. Obaj wiedzieli, że system bezpieczeństwa wymaga bieżącego monitoringu sektora obserwacyjnego i sprawdzania zarejestrowanego przez aparaturę materiału, uznanego przez algorytm stopniujący za ważny.
Nagle meteorolog poruszył się nerwowo na krześle.
– Co, do cholery? – spytał.
Inżynier zerknął na wyświetlany z boku ekranu symulowany obraz sprzed ośmiu i pół godziny. 9.02 – według strefy czasowej obejmującej zachodnią Grenlandię. To było dziwne, ale na mapie czarnego nieba komputer oznaczył trzy sunące powoli punkty. Poniżej każdego z nich widniał ten sam kod nagłej ciszy, co oznaczało, że o tej właśnie godzinie zamilkły nagle trzy rosyjskie satelity. I że nie odezwały się aż do tej pory.
Eric przysunął sobie fotel i dając znak Ronniemu, by zdjął słuchawki, przełączył na głośniki. Potem wstukał polecenie identyfikacji obiektów. Po chwili na monitorze pojawiła się dostępna charakterystyka. Pochylił się i przeczytał:
– Satelita rozpoznania sygnałów elektromagnetycznych, przeznaczenie wojskowe, do celów wywiadowczych, dostępnych oznaczeń fabrycznych brak. Klasyfikacja według nomenklatury własnej: Collar Dwanaście.
Zerknął na Arnetta i powiedział:
– Budź Perlmana.
Naprowadził kursor na sąsiedni punkt i przeczytał opis kolejnego niemowy:
– Satelita sygnaturowy, funkcja docelowa: identyfikacja źródeł nadajników. Przeznaczenie wojskowe, do celów wywiadowczych. Klasyfikacja według nomenklatury własnej: Gypsy.
Pamiętał z raportów, że do złudzenia przypominał satelitę meteorologicznego i przy takiej klasyfikacji upierali się Rosjanie. Jednak jego trajektoria i rodzaj zewnętrznego osprzętu sugerowały przynajmniej kilka możliwych zastosowań. Z pewnością korzystano z nich wszystkich.
Kliknął ostatni punkt i słysząc hałas z dołu, czytał dalej:
„…element wojskowego systemu wczesnego ostrzegania OKO 2. Oznaczenie fabryczne Kosmos 2393, wyniesiony na orbitę przez rakietę nośną Mołnia-M”.
Spojrzał niżej i szybko przebiegł wzrokiem krótki tekst: „Data wystrzelenia na orbitę: 24.12.2002, godzina 6.10 według czasu zachodniej Grenlandii”.
Słysząc kroki za plecami, obejrzał się i w słabym świetle padającym z korytarza prowadzącego do magazynu żywności zobaczył Rona i zaspanego majora wspinających się po schodach.
– Co jest? – ziewnął Perlman na powitanie.
Był niski, krępy, miał ostrzyżone na jeża ciemne włosy. Potrafił dużo wypić, chociaż lubił potem dłużej pospać.
Eric wstał, robiąc mu miejsce.
– Coś uciszyło trzech Ruskich. Ostatniego satelitę wysłali z Piesiecka niecałe trzy godziny wcześniej i mogło im to trochę nie wyjść. Ale jeśli coś szykują, to nie mam pojęcia co.
Sięgnął do przełącznika światła, ale major powstrzymał go:
– Nie świeć, bo mi zaraz, kurwa, łeb pęknie.
Broussard patrzył na zmęczonego Perlmana, który, drapiąc się po zarośniętym policzku, czytał krótkie opisy. Kiedy major wreszcie się z tym uporał, cofnął nagranie, a następnie wprowadził do terminalu swoją kartę. Nie odrywając wzroku od ekranu, mruknął do Arnetta:
– Spóźniłeś się z weryfikacją.
Ron tylko skinął głową. Nigdy nie był w wojsku, ale ktoś w sztabie uznał, że z takim wykształceniem tymczasowo się nada, a przy okazji może prowadzić swoje badania.
Uznając temat za wyczerpany, major obejrzał nagranie od początku i zapytał:
– Co tam mieliśmy z naszych ptaszków najbliżej?
Broussard pochylił się nad drugim ekranem, wprowadził godzinę dziewiątą według swojego czasu i wstukał nazwy rosyjskich satelitów. Po chwili program pokazał symulacyjny obraz ich trajektorii sprzed ponad ośmiu godzin. Przez moment Eric przyglądał się oznaczeniom punktów w przestrzeni, po czym wskazał srebrną kropkę sunącą powoli na granicy strefy.
– Pokazał się Ferret Siedem – poinformował. – Powinien być przez pewien czas w zasięgu.
Major przeciągnął dłonią po krótko ostrzyżonych włosach i mruknął w zamyśleniu:
– Wywiad elektroniczny. Może będziemy mieli trochę szczęścia.
Eric wyświetlił skrót danych informacyjnych i przeczytał:
– Rejestracja rosyjskich sygnałów obrony przeciwlotniczej, telemetria rakiet i satelitów, podsłuch komunikacji głosowej…
Perlman uniósł dłoń, dając mu do zrozumienia, by mówił ciszej. Ponownie cofnął do momentu, gdy ucichły sygnały wysyłane przez trzy rosyjskie satelity. Potem zatrzymał symulację i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w obraz rozgwieżdżonego nieba, na które komputer nakładał aktualizowane bieżącymi sygnałami trajektorie wszystkich punktów poruszających się po orbitach. Dodatkowo ich położenie i odbierane sygnały uzupełniane były przez ich własne satelity, dając w efekcie pełny obraz tej części nieba.
– Potrzebuję dokładnej lokalizacji całej trójki względem Ziemi z godziny dziewiątej zero dwie – powiedział major.
Broussard usiadł na obrotowym krześle i polecił komputerowi proste odwzorowania na powierzchni. Kilka sekund później na ekranie pojawiła się mapa Kaukazu w południowej Rosji. Co dziwne, tylko ona jedna. Eric dostrzegł na tle gór wszystkie trzy punkty z odniesieniami do wysokości orbit, kierunków i prędkości, a obok wyświetliła się godzina 15.02 miejscowego czasu. Cofnął symulację o trzydzieści minut, a zaraz potem przesunął o tyle samo do przodu.
– Są zbieżne tylko w tym rejonie – powiedział wreszcie. – Ich parametry nie mają cech wspólnych, a konwergencja trajektorii wydaje się zupełnie przypadkowa. To wygląda, jakby Rosjanie celowo je wyłączyli. Coś planują albo…
Zawiesił głos, a potem dokończył:
– Albo przypadkowo znalazły się w zasięgu czegoś, co je skasowało.
Arnett pochylił się nad monitorem i wskazał jeden z oznaczonych punktów.
– A ten Kosmos 2393? Ledwie go wysłali, a już się namieszało. Może i coś w tym jest. Tak czy owak, Ruscy powinni o tym gadać.
Odwrócił się do Erica.
– Możesz sprawdzić, czy Ferret Siódemka czegoś nie wyłapał?
Broussard skinął głową.
– Ale to trochę potrwa.
– Muszę napić się kawy – powiedział major. – Już się pewnie zaparzyła.
Pospiesznie zszedł po schodach i po chwili dał się słyszeć brzęk garów.
– Kurwa, ktoś mógłby tu w końcu posprzątać!
Eric usiadł na miejscu Marka i korzystając z jego karty identyfikacyjnej z dostępem do informacji tajnych drugiego stopnia, wszedł w program sterujący systemu Ferret. On sam miał uprawnienia cywilnego operatora anten radiowych, ale teraz to nie wystarczało. Wprowadził powtórnie kod, wpisał numer siedem i czekał na akceptację. Wreszcie system potwierdził zgodność i usłyszeli odgłosy jak podczas wyszukiwania stacji radiowych. Przeróżnego rodzaju pikania mieszały się z przeciągłym wyciem i gwizdem, wśród których słychać było urywane słowa.
Szybko przerzucił kilka filtrów, a potem, słysząc język rosyjski, dostroił częstotliwość. Nagle mimo trzasków rozległ się przeszywający na wskroś krzyk:
– Wstrzymać atak! Wstrzymać atak! Namierzacie swoich!
Zapadła cisza i Broussard spojrzał na Ronniego.
– Co to było? – zapytał cicho.
– Mnie pytasz?
W tej samej chwili Perlman wrócił z dzbankiem kawy, ale zanim zdążył o cokolwiek zapytać, w głośnikach zabrzmiał kolejny głos:
– Jest pod tobą na trzy dziewięćset. Nie przemieszcza się. Współrzędne: czterdzieści dwa, czterdzieści dwa, jedenaście północ i czterdzieści cztery, trzydzieści jeden koma siedem wschód.
Wszyscy trzej znali rosyjski w wystarczającym stopniu, by zrozumieć sens wypowiedzi, ale nie mieli bladego pojęcia, co się tam naprawdę wydarzyło.
Po chwili usłyszeli:
– To berijew. Zestrzeliłem berijewa.
Szum zakłóceń.
– Powtórz. Nie zrozumiałem.
– Trafiłem naszego szmiela. Nie wiem, jakim cudem, ale to jego rozwaliłem.
Potem nastąpiły kolejne trzaski i ostatnie zdanie dotarło do nich tylko we fragmentach:
– Ten drugi… też przepadł…
Na ekranie Ferret 7 wyszedł z zasięgu i słyszeli już tylko szumy oraz piski.
Major nalał sobie kawy i usiadł na swoim miejscu. Wrócił do początkowej sekwencji i dotknął palcem monitora w miejscu, gdzie wyświetliły się dodatkowe parametry.
– To sygnał stacji naziemnej we Władykaukazie – mruknął. – Stamtąd namierzali… No właśnie: co namierzali? Przecież berijew to ich maszyna.
Przesunął palec w dół i dodał:
– Tu odezwała się trzysta dziewięćdziesiąta trzecia baza lotnicza w Korienowsku. To, co słyszeliśmy, to prawdopodobnie była poderwana w trybie alarmowym para dyżurna… – Sięgnął do skoroszytu leżącego na skrzyni radiostacji i po przekartkowaniu kilku stron dokończył: – Para dyżurna migów 29.
Ron pokręcił z niedowierzaniem głową.
– Do kogo strzelali? O jakim drugim on mówił?
Broussard przesunął stożek nasłuchu, pozycjonując źródło sygnałów. Miał przed sobą radarowy obraz z Ferreta. Ponownie puścił nagranie. Przez chwilę słuchali od początku, obserwując lokalizację przemieszczającego się punktu. W pewnym momencie Eric wskazał:
– To tutaj. Widzieliście? Moment. Jeszcze raz. To było na samym początku.
Wcisnął Enter i po chwili znowu zobaczyli rzeczywisty obraz zarejestrowany przez ich satelitę. Na tle naturalnej mapy Kaukazu, z oznaczeniami miejscowości i wysokości szczytów, powoli przesuwała się na północ srebrna kropka berijewa. Obok wyświetlały się jego współrzędne, kurs i pułap oznaczony na dziewięć tysięcy trzysta metrów nad poziomem morza. W pewnym momencie ekran zamrugał i obiekt nagle przeskoczył, pojawiając się tuż obok, ale jednak w innym miejscu.
– Zauważyliście? – Eric zatrzymał i sprawdził skalę. – Przeskoczył o jakieś trzydzieści kilometrów od pierwotnej pozycji.
Perlman upił łyk gorącej kawy.
– To, kurwa, jakieś echo? I jak w ogóle możemy odbierać jego sygnał z nowej pozycji? Przecież to niemożliwe. Nie może go tam być.
Dotknięciem kulki manipulatora powiększył obraz i wskazał wcześniejsze położenie samolotu.
– Tam coś jest.
Puścił nagranie, po chwili zatrzymał i wtedy zobaczyli to także Eric i Ron. Na mapie, w miejscu, gdzie powinien być berijew, wyświetlił się niewyraźny sygnał obcej maszyny opisany jako turecki transportowiec Globemaster C-17. Cała zamiana trwała razem nie dłużej niż półtorej sekundy i jeśli operator naziemnej stacji radarowej we Władykaukazie się tego nie spodziewał, to zapewne to przeoczył.
Arnett podrapał się po brodzie.
– To kto nadaje sygnał Turka?
– Berijew – odparł major, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Sam berijew wysyła sygnał namierzany przez migi jako obcy. Ten sam, który zarejestrował nasz Ferret.
Potem zwrócił się do Erica:
– Przygotuj moduł kodujący i połącz się na częstotliwości awaryjnej z Alaską. Niech sprawdzą poprawność zarejestrowanych przez nas danych.
Broussard skinął głową i wstukał do komputera procedurę kompensacyjną nagranego materiału, a potem zaktualizował program szyfrujący. Wreszcie pochylił się nad stołem, przysunął mikrofon i pokrętłem potężnej radiostacji nastawił częstotliwość bazy na Alasce. Jeszcze raz sprawdził program szyfrujący, po czym wcisnął przycisk.
– Centrum Badawcze HAARP Gakona dla bazy Polaris 3, zgłoś się.
Przez chwilę czekał na odpowiedź, a potem powtórzył:
– Centrum Badawcze HAARP…
Znowu odczekał. Zero odpowiedzi.
– Ta śnieżyca – zwrócił się do meteorologa. – Za ile ma do nas dotrzeć?
Zanim jednak Ron zdążył odpowiedzieć, z głośnika dobiegł wyraźny głos:
– HAARP Gakona, zgłaszam się dla Polaris 3.
Broussard przysunął sobie jeszcze bardziej mikrofon.
– Witam, Gakona. Proszę o potwierdzenie danych z piętnastej zero dwie czasu lokalnego dla rejonu środkowy Kaukaz. Przesyłam kodowany materiał porównawczy według szyfru zmiennego D-12.
Zawahał się na moment, a potem dodał:
– Dublowane sekwencje dla NORAD i systemu Echelon w Fort Meade.
Przez kilka sekund czekał na odpowiedź, aż w końcu usłyszał:
– Gakona gotów dla Polaris 3. Nadawaj.
Eric wsunął mikrofon w gniazdo nadawcze, zwolnił blokadę i wcisnął przycisk przesyłu danych.
– Poszło.
Wiedział, że wysłana wiadomość natychmiast została zmieniona w serię przypadkowo brzmiących zakłóceń i odkodowanie jej nastąpi dopiero w odbiorniku Centrum Badawczego w Gakona.
Poczekał na sygnał kończący i wstał od stołu. Nalał sobie z dzbanka kawy i upił mały łyk. Był coraz bardziej głodny. Pomyślał o reszcie pieczonego mięsa, które zostało jeszcze z wczoraj. Nie ruszył się jednak z miejsca, czekając w milczeniu na potwierdzenie wysłanych danych, wsłuchany w narastający szum wiatru.
Wreszcie po kilku minutach usłyszeli wywołanie:
– Polaris 3 dla HAARP Gakona! Zgłoś się!
Broussard sięgnął po mikrofon.
– Polaris, zgłaszam się.
– Dane w całości potwierdzone. Koniec połączenia.
Nagle to słabo oświetlone pomieszczenie stało się jakby jeszcze bardziej ponure. Zastanawiając się nad tajemniczymi wydarzeniami na Kaukazie, Eric czuł narastający niepokój. Odizolowany od świata, otoczony bezmiarem lodowej pustyni, był bardziej podatny na takie nastroje niż w normalnym świecie i perspektywa długiej nocy polarnej przygnębiała go oraz napawała nieokreślonym lękiem. Już po kilku tygodniach w takich warunkach wyobraźnia nie radziła sobie z bezkresną przestrzenią rozciągającą się tuż za ścianami stacji, bezustanne wycie wichru potrafiło doprowadzić niemal do szaleństwa. Dlatego wcale nie dziwiło go, że Arnett od jakiegoś czasu słyszał i widział różne rzeczy. Nikt, kto tego nie przeżył, nie był w stanie zrozumieć, co się wtedy naprawdę czuje.
Powoli wstał i ruszył na dół, do kuchni. Kiedy schodził po schodach, przemknęła mu przez głowę myśl, że każdy z nich radził sobie z tymi nieprzyjemnymi odczuciami po swojemu. On sam miał na swoje lęki wypróbowany i sprawdzony sposób.
Znalazłszy się na dole, skręcił w lewo i znalazł się na wprost wąskiego, ciemnego korytarza, prowadzącego do ambulatorium, magazynów żywności i pomieszczeń mieszkalnych. Po prawej miał szerokie wejście do aneksu kuchennego, skąd zza uchylonych w głębi drzwi dobiegał stłumiony odgłos pracującego na wolnych obrotach agregatu.
Broussard wszedł do kuchni. Wyjął z lodówki sok pomarańczowy oraz kawałek zimnego mięsa, a z puszki na blacie dwie kromki konserwowego chleba. Potem sięgnął za szafkę, gdzie stała butelka whisky. Postawił ją obok soku, rozejrzał się za szklanką. W końcu zapalił słabe światło nad zlewem i wśród brudnych naczyń znalazł jedną, po czym opłukał ją w wodzie ogrzanej przez bojler. Odwracając się już do wyjścia, trącił łokciem butelkę. Złapał ją w ostatniej chwili, ale przy okazji zrzucił ze stołu otwarty karton soku. Na wyłożonej kaflami podłodze rozlała się spora kałuża i nagle Broussard zobaczył w niej znikający ślad ludzkiej stopy. Gwałtownie się cofnął i oparty plecami o ścianę patrzył z przerażeniem, jak coś przejrzystego przechodzi przez kuchnię, a następnie znika za uchylonymi drzwiami prowadzącymi do siłowni.
Przez moment oddychał głęboko, stojąc nieruchomo, wciśnięty między blat a fragment ściany. Potem, omijając rozlany sok, podszedł do zlewu i wyjął z niego długi nóż. Tak uzbrojony, skierował się ku uchylonym drzwiom. Ostrożnie zapalił światło w siłowni i wszedł do środka. Rozejrzał się po małym pomieszczeniu. Było zupełnie puste, ale już wiedział, że to nic nie znaczy. Dotarł do następnych drzwi, prowadzących do wieży z metalową drabinką wewnątrz, po której wchodziło się do kopuły z anteną radaru na szczycie. Nacisnął klamkę, a gdy drzwi nie ustąpiły, pomyślał, że chyba traci zmysły. Opuścił nóż i stojąc przez kilka sekund nieruchomo, powiedział do siebie:
– To jest, kurwa, jakiś absurd.
Jeszcze raz się rozejrzał.
– Nie wierzę – szepnął. – Musiało mi się…
Odetchnął kilka razy suchym powietrzem, w którym dawało się wyczuć zapach oleju napędowego, i na wszelki wypadek trzymając ostrze przed sobą, wrócił do kuchni. Znalazł szmatę i rzucił ją na podłogę. Zerknął na pełną butelkę johnnie walkera. Po chwili wahania sięgnął po nią i ostrożnie odstawił z powrotem do schowka. Wyjrzał na korytarz, sprawdzając, czy nikt niczego nie zauważył. Nagle przypomniał sobie dziwne zachowanie Rona i znieruchomiał. Dokładnie pamiętał jego słowa, że w duchy wierzyć nie należy, ale bać się ich można. Wtedy odebrał to jako żart, ale teraz nie było mu już do śmiechu.