- W empik go
Syndykat - ebook
Syndykat - ebook
Brawurowa powieść sensacyjna.
Przed Kinskym wreszcie otwierają się więzienne bramy. Jest zimno, leje deszcz, a strażnik z pogardą żegna dawnego podopiecznego. Gdzie nie spojrzeć, pustka. Niespodziewanie przed zdumionym mężczyzną zatrzymuje się czarna lśniąca limuzyna. Kinsky już wie, że wraca do gry.
Adam Ubertowski – pisarz, psycholog biznesu, mieszkaniec Sopotu. Wydał między innymi powieści Podróż do ostatniej strony, Szczególny przypadek Pani Pullmanowej, Inspektor van Graaf, Sopocki rajd oraz Kolekcja Ringelmanna.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66613-46-1 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LIMUZYNA
Przed bramą oczywiście nikt na niego nie czekał.
Wyobrażał sobie ten moment przez wszystkie pięćset czterdzieści siedem dni tuż przed zaśnięciem. Silne porywy jesiennego wiatru, smagającego twarz wodnym biczem. Pustynna pustka dookoła i przerażająca cisza, na krótko przerwana zgrzytem zamykającej się za plecami bramy. Trzy kierunki świata prowadzające dokładnie donikąd. Scena, jaką widział w setkach filmów – tyle tylko, że tym razem rozgrywała się z jego udziałem.
Stał przez chwilę niezdecydowany, jakby faktycznie nie wiedział, w którą stronę ma ruszyć. A nawet obejrzał się za siebie – jak gdyby zatęsknił nagle za przewidywalnym i nadzwyczaj uporządkowanym światem, który opuszczał. Postawił pomiędzy nogami z trudem dopiętą walizkę i mocno ścisnął kolanami cały swój życiowy dobytek. Nie licząc drobnej sumy na koncie, uzbieranej dzięki okazjonalnej pracy w pralni, tych kilka koszul i spodni stanowiło naprawdę cały jego dorobek z minionych lat. Jeśli nie brać pod uwagę kilku złamań, ran kłutych i postrzałowych oraz doświadczeń, których większość wolałby utopić w mrokach niepamięci.
– Jakiś problem, wolny człowieku? – usłyszał za sobą znajomy głos. Odwrócił się i w uchylonym wizjerze dostrzegł fragment twarzy strażnika, który najwyraźniej przyglądał mu się od jakiegoś czasu. – Tak się wyrywałeś na świeże powietrze, cwaniaku. A teraz nie masz gdzie się podziać?
– Mam – skłamał i schylił się po walizkę. – Martw się o siebie.
Prostokątna dziura w bramie odsłaniała tylko jedno oko, fragment nosa i usta wykrzywione w szyderczym uśmiechu.
– Wyglądasz jak bezdomny! – zarechotał. – Skacowany turysta obudzony na plaży bez spodni. He, he. Tutaj przynajmniej byłeś kimś, a za murami w najlepszym razie skończysz na podcieraniu tyłka stuletnim dziadkom. O ile ktokolwiek da ci robotę z tak zasranymi papierami. Widziałem już setki takich jak ty. Wrócisz tu szybciej niż myślisz. Może nawet specjalnie coś zmajstrujesz, by odzyskać ciepłą więzienną posadkę. I wtedy nie będziesz już takim kozakiem.
Mundurowy rechotał przy każdym słowie i kilka razy splunął nawet pod jego nogi, czując się bezpiecznie jak nigdy, oddzielony od niego solidną, metalową bramą. Lecz nagle uśmiech na jego twarzy zaczął przygasać – czy to pod wpływem siły wzroku byłego więźnia, czy raczej tego, co dostrzegł za jego plecami.
Mężczyzna z walizką podążył za jego spojrzeniem i dostrzegł ogromną, czarną limuzynę, sunącą bezszelestnie w ich stronę. Ciemne szyby uniemożliwiały dostrzeżenie twarzy kierowcy i innych osób, które mogły siedzieć w środku. Ulewny deszcz sprawiał zaś, że perłowo-czarny lakier lśnił silnym blaskiem, dodającym pojazdowi niezwykłego dostojeństwa.
Auto zakreśliło lekki łuk i zatrzymało się gwałtownie tuż przed przemokniętym mężczyzną. Tylne drzwi otworzyły się natychmiast, ukazując gigantyczną postać w garniturze skrytym pod ciemnym płaszczem.
Gigant – wbrew prawom fizyki – wyskoczył z lekkością ze środka samochodu i rozpostarł ogromny parasol, jakby wyrwany wprost ze stolika w ogródku piwnym.
– Pan pozwoli… – odezwał się z niezwykłą wprost uprzejmością i wskazał wnętrze samochodu mężczyźnie z walizką, a potem wyciągnął rękę, by odebrać od niego bagaż.
W każdej innej sytuacji odmówiłby. Nie miał pojęcia, kim jest zapraszający, a tym bardziej, co może go spotkać, jeśli skorzysta z zaproszenia. Kto jeszcze siedzi w środku i czy aby na pewno chciał zabrać ze sobą właśnie jego? W każdym innym przypadku odmówiłby więc, tłumacząc się napiętymi osobistymi planami, chęcią pospacerowania w ciepłym deszczu albo respektowaniem starej babcinej zasady wpajanej pannom na wydaniu: nie poznawaj mężczyzn na ulicy. W każdym innym przypadku – ale nie tym konkretnie: gdy patrzył na niego czyhający na każde potknięcie strażnik, który zaraz rozpuści plotkę wśród innych klawiszy. Opowie, że nie tylko nie trząsł się z przerażenia przed normalnym życiem, nie człapał bezradnie w koło, szukając jakiejkolwiek wskazówki życiowej, a nawet nie rozpłynął się jak mydło w strugach deszczu, przeciwnie – podjechała po niego pod samą bramę taka bryka, jakiej w życiu nie widział, wysiadł z niej wyjątkowo elegancki potężny ochroniarz, osłonił go parasolem i odebrał od niego usłużnie walizkę.
– To na razie – mężczyzna rzucił strażnikowi w twarz na odchodne i zniknął w przestronnym wnętrzu limuzyny. Po chwili jego śladem podążył olbrzym, składając w locie swój gigantyczny parasol. Drzwiczki zatrzasnęły się, szarpnięte potężnym ruchem. Auto ruszyło z piskiem opon i po kilku sekundach zniknęło z szeroko rozchylonych oczu strażnika, okryte powstałą nagle wodnistą chmurą.ROZDZIAŁ 2
ORGANIZACJA
Zaległo nieco uciążliwe milczenie – dość typowe w sytuacji, gdy w niewielkiej przestrzeni ściśnięci zostali zupełnie obcy sobie ludzie, nieznający jeszcze swoich werbalnych upodobań. O czym właściwe mieliby rozmawiać? O paskudnej pogodzie za oknem? Kierunku jazdy? Niecodzienności całej tej sytuacji?
W limuzynie – oprócz „parasolnika” i profesjonalnie milczącego kierowcy – zasiadał jeszcze jeden mężczyzna. Ponieważ siedział z przodu, nie widać było dokładnie jego twarzy – mimo że co jakiś czas obracał się bokiem do swojego gościa. W panującym półmroku wyglądał jak pierwszy z brzegu przechodzień na ruchliwej ulicy. W nieokreślonym wieku, z nieco przytłumionym głosem, pozbawiony jakichkolwiek cech charakterystycznych, pozwalających wyłowić go z tłumu.
– Najmocniej przepraszam za to spóźnienie, panie Kinsky, ale GPS pogubił drogę i mieliśmy jeszcze kilka innych drobnych przygód. Ale to nas nie tłumaczy. Nic nas nie tłumaczy. To spóźnienie nie miało prawa się wydarzyć – oznajmił wreszcie nienaganną angielszczyzną, jakby było to zupełnie oczywiste, że musi się z czegoś tłumaczyć i że jego rozmówca posługuje się równie biegle obcymi językami.
Kinsky zdumiał się – nie po raz pierwszy tego dnia. Jakie spóźnienie? O czym on mówi? Przecież nie zamawiał tej limuzyny z wypożyczalni i w związku z tym nie oczekiwał żadnej punktualności. I kim – wreszcie – jest ten człowiek z oksfordzkim akcentem?
– Nazywam się Yost – odparł tamten, jakby czytał w myślach Kinsky’ego. – Wysłano mnie, abym zadbał o pana.
Co takiego? Kinsky zrozumiał, że to dopiero początek tej ciuciubabki.
– Wysłano? Zadbał? O co tu chodzi? – zerknął na siedzącego obok niego osiłka z parasolem, ale nie odczuł jego przytłaczającej obecności jako zagrożenia dla siebie albo swoistego środka przymusu. Miał wciąż nieodparte wrażenie, że jeśli tylko zechce, wysiądzie w dowolnie wybranym miejscu i „parasolnik” nie będzie usiłował mu w tym przeszkadzać.
– Mam pana odwieźć do apartamentu i przedstawić OWW.
– OWW?
– Ogólne Warunki Współpracy.
O czym ten człowiek mówił? Kinsky potrząsnął głową, by sprawdzić, czy ta rozmowa nie odbywa się wyłącznie w jego rozgorączkowanej wyobraźni, a on sam nie stoi wciąż przed więzienną bramą, na oczach strażnika, rozbawionego jego cudacznym mamrotaniem. Limuzyna, parasol, Yost, wysłanie, zadbanie, apartament, współpraca, Oksford – to jednak stanowczo za dużo, jak na jeden dzień dla kogoś, komu w minionych osiemnastu miesiącach raczej oszczędzano wrażeń. Stracił nagle zainteresowanie rozwikłaniem tej zagadki.
– Wie pan co? Chciałbym tutaj wysiąść – powiedział stanowczo.
– Tutaj? – Yost wskazał dla pewności na szare otoczenie, pozbawione jakichkolwiek punktów zaczepienia. – Osobiście odradzałbym.
– Dziękuję za radę – mruknął Kinsky. – Jednak chciałbym tutaj panów opuścić.
Yost odgrywał nadal rolę nienachalnego doradcy.
– Tutaj nic nie ma. Szczere pola. I niemal dziewicze lasy. Proponuję poczekać do najbliższej stacji benzynowej. Dojedziemy do niej za sześć minut.
Kinsky spodziewał się albo całkowitej odmowy, albo wypuszczenia go tu i teraz. Nie był przygotowany na „trzecią drogę” i na moment stracił impet.
– Dobrze… stacja… OK.
Jechali przez kilka minut w całkowitym milczeniu. Przecinali gęsty las, którego splątane konary przysłaniały wciąż silne wczesnojesienne słońce, niespodziewanie wyłaniające się spoza gęstych chmur. Idealna gładkość asfaltu drogi, prowadzącej z małego miasteczka wyrosłego wokół aresztu, zdawała się jakąś horrendalną rozrzutnością wobec faktu, że od początku jazdy nikogo nie dogonili i nie minęli. Zupełnie tak, jakby cały ten odcinek powstał tylko i wyłącznie dla ich komfortowego przejazdu.
Nagle wstrzelili się wprost w oślepiające światło – wyjechali z lasu na płaską przestrzeń, pozbawioną wszelkiej roślinności. W oddali widać było wysoki słup z zatkniętym na czubku totemem globalnej paliwowej korporacji.
Kierowca zaparkował grzecznie na miejscach przeznaczonych do dłuższego postoju, zgasił silnik i zamarł w bezruchu. Potężny „parasolnik” wysiadł z samochodu i wyjął z bagażnika walizkę Kinsky’ego. Podał mu ją bez słowa i wsiadł z powrotem do auta. Yost stanął kilka kroków obok, zapalił papierosa i zaciągnął się dymem z ostentacyjną rozkoszą.
– Nie proponuję panu, bo wiem, że pan nie pali. No chyba że jako dodatek do piwa.
Kinsky skinął głową. To prawda. Generalnie nie palił. Ale zdarzało mu się zapalić jednego dla towarzystwa, kiedy czuł już szmerek w głowie po kilku drinkach. Skąd jednak on to wiedział?
– Naprawdę nie chce pan nawet wysłuchać naszej propozycji?
Prawdę powiedziawszy – niespecjalnie. Chwycił mocniej walizkę w dłoń i ruszył w stronę budynku stacji.
– Choćby przez wzgląd na wdzięczność za załatwienie przedterminowego zwolnienia?
Kinsky zamarł w miejscu. Załatwienie?
– O co panu chodzi? Jaka wdzięczność?
Yost spokojnie palił papierosa. Dopiero w tym świetle można było dostrzec, że ma już swoje lata. Staranne golenie głowy w jego przypadku nie było podyktowane modą. Ciemne plamy na dłoniach i w okolicach oczu mogły świadczyć o dawno przekroczonej sześćdziesiątce. Był w każdym razie w tym wieku, gdy większość ludzi nie odczuwa już potrzeby nadmiernego pośpiechu.
– Dostał pan osiem lat. I tak zadziwiająco mało, jak za zabójstwo pierwszego stopnia.
– Nikogo nie zabiłem! – warknął Kinsky z automatyzmem wypracowanym w minionych miesiącach. Powtarzał to jak mantrę, zawsze gdy ktoś rzucał mu w twarz oskarżenie.
– Wiemy o tym. Ale wiemy też obaj, że więzienia są pełne niewinnych ludzi. I tak dobrze, że w Polsce nie ma kary śmier…
– Do czego pan zmierza? – przerwał mu w połowie słowa.
Yost strzepnął starannie popiół, jakby celował do niewidzialnej popielniczki. Ten papieros był mu wyraźnie potrzebny do tego, by przeciągać rozmowę w ważnych dla niego momentach.
– Więzienia są pełne niewinnych ludzi. Ale tylko panu jednemu udało się wykaraskać z tego po roku.
– Dokładnie po pięciuset czterdziestu siedmiu dniach – sprostował. – To jednak różnica.
– Ach. Zapomniałem. Za murem czas płynie znacznie wolniej. Tutaj rok czy dwa – to wszystko jedno.
– O co panu chodzi? Co pan chce mi powiedzieć? – Kinsky stracił już resztki ochoty do kontynuowania tej dyskusji, prowadzącej nie wiadomo dokąd.
– Już powiedziałem. Wyszedł pan na wolność. Dzięki naszej pomocy. Nie oczekuję za to Bóg wie czego, ale mógłby pan chociaż wysłuchać, co mam panu do zaproponowania, i zastanowić się nad tym.
Młody mężczyzna wyprostował się jak rażony prądem.
– Zaraz, zaraz. Sugeruje pan, że komuś coś zawdzięczam? – zaśmiał się głośno. – Otóż posłuchaj mnie, człowieku. Przyjmij do wiadomości, że nikomu nic nie jestem winien. Tak sobie poprzysiągłem za murami. Nikomu. Nic.
– To jak to się stało, że dostał pan tylko osiem lat za zabójstwo, którego oczywiście pan nie popełnił, ale sędzia przecież był innego zdania? No i już po osiemnastu miesiącach został pan warunkowo zwolniony?
– Miałem wybitnego adwokata.
Yost zaśmiał się głośno. I długo nie mógł się uspokoić.
– Jest pan dużym chłopczykiem, więc doskonale pan wie, że nie ma adwokatów dobrych i słabych. Są tylko sprawni i partacze. A dokładniej: sprawy załatwione i sprawy zawalone. Innymi słowy: adwokat o najsłynniejszym w kraju nazwisku był nam potrzebny do tego, by uwiarygodnić nieprawdopodobną łagodność wymiaru sprawiedliwości – zawiesił na moment głos. – I kwestia druga, o której duży chłopczyk powinien już wiedzieć. Wybitny adwokat kosztuje wybitnie dużo. A pan jest bez grosza.
– Dla mnie zgodził się pracować niemal za darmo. Przejął się autentycznie tą sprawą.
Yost demonstracyjnie wycierał łzy z kącików oczu. Długo i starannie.
– Ale mnie pan ubawił. Naprawdę pan uwierzył w te szlachetne bajki? Jest pan faktycznie idealistą. Profil psychologiczny nie kłamie. Trzeba będzie nad tym solidnie popracować. Zacznijmy zresztą od razu. Niech pan przyjmie do wiadomości, że pański bezinteresowny adwokat przyjął od nas okrąglutkie pół miliona. Mało tego. Targował się o więcej. Chciał milion. Czy jakoś tak.
Kinsky starał się nie okazać zaskoczenia wielkością kwoty. Przyszło mu to zresztą bez trudu, ponieważ bardziej od liczby zer zdumiał go sam fakt, że ktoś gotów był wyłożyć w jego obronie w ciemno jakąkolwiek sumę pieniędzy.
– Wciąż pan powtarza „my”, „nas”. Kogo pan ma na myśli. Kim jesteście? Macie jakąś nazwę?
Tamten uniósł do góry palec.
– Za szybko! Chce pan natychmiast, tu i teraz, dowiedzieć się wszystkiego. To tak nie działa. Póki co poprzestańmy na tym, że reprezentuję wobec pana organizację, która jest szczerze zainteresowana pańską osobą. Jako dowód… swego rodzaju wkupne… przedstawiliśmy wyplątanie pana z prawnych kłopotów. A nazwa? To drugorzędna sprawa. Tylko sekciarscy językoznawcy udowadniają wszem i wobec, że nazwa jest początkiem wszystkiego. Nas może pan nazywać, jak pan chce. Firma. Korporacja. Organizacja. Kartel. Syndykat. Bo też wszystkie te nazwy są w użyciu.
– Nie idę dalej. – Kinsky potrząsnął głową. – Muszę wiedzieć więcej. Wy to kto? Agencja rządowa? Mafia? Nie mam już ochoty pracować dla rządu. A tym bardziej nie marzy mi się posada pospolitego przestępcy.
Yost przydeptał niedopałek czubkiem buta. Każdy jego ruch był wystudiowany do bólu.
Kinsky’emu przeleciała przez głowę myśl, że może tamten jest zawodowym mało znanym aktorem, wynajętym do odegrania drugorzędnej roli.
– Ani to, ani to. Nie jesteśmy agencją rządową, nie jesteśmy mafią. Tyle mogę panu na razie powiedzieć. Nie jesteśmy na usługach rządu. Ale też nie jesteśmy podziemiem gospodarczym. Powiem tak: w zarysowanym przez pana continuum lokujemy się dokładnie pośrodku. A ściślej: nie mieścimy się w ramach tak banalnych definicji.ROZDZIAŁ 3
KOLACJA ZE ŚNIADANIEM
I tak nie miał gdzie się dzisiaj zatrzymać. Cały ten teatr, który odstawiał, był przesycony fałszem o tyle, że jedyną alternatywą dla propozycji nieznajomego był nocleg w najtańszym hotelu. Z łóżkiem przenikniętym zapachem robotniczego potu. I odgłosami płatnej miłości za cienką jak papier ścianą.
Przystał więc w końcu, bez dalszego marudzenia, na sugestię, by odłożyć do jutra rozmowę o szczegółach propozycji Yosta. A ten wieczór poświęcić na powitanie wolności.
Walizka znalazła się z powrotem w bagażniku, a oni dwaj – na swoich miejscach w limuzynie. Kierowca włączył natychmiast sinik i ruszył z piskiem opon.
Poczuł teraz przyjemną ulgę. W końcu odebranie go spod więziennej bramy tak luksusowym autem i zaopiekowanie się – w jakiekolwiek formie – nie było specjalnie przykre. Przynajmniej na razie…
– Mam nadzieję, że trafiliśmy w pański gust – powiedział Yost, wpisując się zręcznie w kontekst jego myśli. – Zarezerwowaliśmy dla pana pokój w Grand Hotelu, od strony zatoki. W przyszłości, jeśli dojdziemy do porozumienia, zapewnimy panu oczywiście wygodny apartament. Z widokiem na morze, rzecz jasna. Tak jak pan lubi. Chyba że woli pan przenieść się do innego miasta? To dla nas żaden problem.
Widok na morze? Palenie po kilku drinkach? Ośmioletni wyrok? – wyliczał szybko w myślach. – Skąd oni… skąd oni tyle o nim wiedzieli? To niemal niemożliwe! Takie detale znają tylko najbliżsi.
– Jestem pod wrażeniem waszej troski o mnie. – Kinsky zastosował zgraną metodę: wyśmiał to, co w istocie zaczynało go mocno krępować. – Żadna moja kochanka nie dbała o mnie aż tak, jak wasza tajemnicza, nienazwana organizacja – zawahał się na moment. – Ale co będzie, jeśli jednak wam odmówię? Kto wam zwróci tak nieroztropnie zainwestowane pieniądze? Koszty adwokackie, hotele, ba: nawet paliwo na tę podróż?
Yost wykonał uspokajający gest.
– Proszę się o to nie martwić. Jak każda porządna korporacja mamy stosowny fundusz na koszty reprezentacji i reklamy. Zresztą niemożliwe jest uzyskanie wysokiej stopy zwrotu z każdej inwestycji.
Kinsky skinął głową. Chciał to usłyszeć – wypowiedziane wyraźnie i całkowicie wprost. Że nie podpisał dotąd nieopatrznie żadnego cyrografu i wciąż może dokonać dowolnego wyboru. To było dla niego szalenie ważne: chronicznie nie lubił, gdy ktoś na nim coś wymuszał. W tym wszystkim umknęło mu w pierwszej chwili określenie go jako „inwestycji”.
– Podwieziemy pana wprost do hotelu, panie Kinsky – ciągnął dalej Yost. – Niech pan wypocznie, nawdycha się świeżego powietrza. Należy to się panu po tym wszystkim, co pan przeszedł. Gdyby pan czegoś jeszcze potrzebował, proszę śmiało dzwonić, bez względu na porę – wręczył Kinsky’emu swoją wizytówkę. – A jeśli nie, spotkamy się jutro po śniadaniu i porozmawiamy o pana przyszłości.
Kinsky obracał w palcach otrzymaną przed chwilą wizytówkę. Była wykonana ze szlachetnego, zapewne niezwykle drogiego papieru. Jedna strona była zupełnie pusta, a na drugiej widniał numer brytyjskiego telefonu komórkowego oraz dane: V. Yost. Nic więcej.
– Dotąd słyszałem tylko o tego typu wizytówkach – zaśmiał się. – Nie wiem, czy to prawda, ale podobno szefowie wielkich japońskich korporacji posługują się właśnie takimi biletami wizytowymi. Tylko imię i nazwisko. To świadczy o tym, że masz do czynienia z szefem wszystkich szefów. No tak, ale oni podają przynajmniej nazwę firmy, którą kierują. No i imię. Pan ich przebił, panie Yost.
Tamten nie skomentował tego ani jednym gestem czy słowem. Patrzył przed siebie uważnie, jakby wypatrywał czegoś w przestrzeni. Kinsky rozejrzał się więc także, zaintrygowany jego zachowaniem. Ale niczego szczególnego nie dostrzegł. Dojeżdżali do miasta od strony południowo-wschodniej; widoczne były już w oddali przedmieścia, nieróżniące się niczym od nisko zabudowanych peryferii setek innych metropolii. Podróż tą droga była z pewnością bardziej kręta i czasochłonna od jazdy płatną autostradą. Co nimi kierowało, że wybrali tę trasę? Oszczędność? Ostrożność? Przypadek?
– Nie szybciej byłoby wskoczyć na obwodnicę? – sprowokował Yosta.
– Może i tak – odparł beznamiętnie pasażer z przedniego siedzenia. Kierowca zachowywał się od początku tak, jakby niczego nie słyszał. Podobnie jak „Parasolnik”, przypominający od godziny nieruchomego porcelanowego Buddę.
– Przejedziemy przez miasto, tak będzie ciekawiej – powiedział Yost. – Zobaczy pan, na ile się ono zmieniło podczas pana przymusowego urlopu.
Czyżby i to o nim wiedział? To chyba już naprawdę niemożliwe. Może trzy osoby na świecie wiedziały, że pasjami lubił obserwować zmiany zachodzące w tkance miejskiej. Nowe budynki, zmiany w układzie ulic. Sam uważał to za lekkie dziwactwo i dlatego starał się o tym nikomu nie mówić.
Potrząsnął mocno głową, by się przebudzić. Bzdura. Bierze przypadkowe słowa i wybory za celowe działania. Połowa ludzi na świecie byłaby zaciekawiona tym, co nowego pojawiło się w ich rodzinnym mieście po dwóch latach nieobecności. Nie ma w tym nic szczególnego.
Deszcz dawno już przestał padać i dzięki temu można było dostrzec cokolwiek przez szybę w zapadającym nieuchronnie zmroku. Na każdym skrzyżowaniu dostrzegał jakieś zmiany: nowe budynki, głównie wielopiętrowe biurowce, rozbudowane centra handlowe, odnowione stacje paliw. Jakby jeszcze więcej neonów, samochodów, nerwowo poruszających się ludzi. Zatrzymywali się i ruszali w rytmie wyznaczonym przez sznur wyprzedzających ich aut. Jeszcze trochę i poddałby się wszechogarniającej go senności.
– Jesteśmy na miejscu – orzeźwił go nagle głos Yosta. – To pański hotel.
Stali na samej górze znajomego podjazdu. Portier w liberii podbiegł natychmiast i uchylił drzwi samochodu. Potężny współpasażer wysunął się na zewnątrz, wyjął walizkę z bagażnika i podał ją bagażowemu, który wyrósł jak spod ziemi.
Yost pozostał w środku. Uchylił tylko szybę i uniósł do twarzy dłoń w geście oznaczającym: jakby co, proszę śmiało dzwonić. „Parasolnik” usiadł na swoim miejscu. Samochód ruszył natychmiast.
– Pan pozwoli, panie Kinsky – portier zwrócił się do niego w języku angielskim. Był więc uprzedzony o jego przyjeździe, ale chyba przekazano mu mylną informację na temat jego narodowości.
Wszedł do środka i udał się do recepcji. Uśmiechnięta, ładna dziewczyna w eleganckiej garsonce podała mu do podpisu wypełnioną już kartę pobytu. Zerknął z ciekawości – rubryka „narodowość” była pusta.
– Kolację podać panu do pokoju, mister Kinsky? Czy zechce pan zasiąść w sali restauracyjnej? Śniadanie od siódmej trzydzieści do dziesiątej. Windy są w głębi korytarza. Miłego pobytu.
Jego pokój znajdował się na trzecim piętrze. Gdy otworzył drzwi, zobaczył wpierw czekającą już na niego walizkę. Bagażowy nie chciał napiwku. To dość niezwykłe. A potem dostrzegł wspaniały widok na morze z odsłoniętego okna. Wyszedł na malutki, półokrągły balkon i stał tak przez kilka minut – wpatrzony w rozfalowaną przestrzeń. Zapragnął nagle zanurzyć się w morskiej wodzie – dopiero teraz poczuł, jak bardzo brakowało mu tych rytualnych letnich kąpieli podczas minionych miesięcy.
Wszedł do pokoju. I zamarł w tym samym momencie: na łóżku, obok telefonu komórkowego i kilku innych niezbędnych przedmiotów leżał duży ręcznik i kąpielówki w jego rozmiarze.
– Ktoś tutaj się z tobą bawi, mister Kinsky – mruknął do siebie. – Ktoś, kto zna cię jak twój rodzony brat. Którego zresztą nigdy nie miałeś…
Przebrał się do kąpieli, założył na górę wyjęty z walizki ciepły polar i udał się na plażę hotelowym przejściem. Nieliczni już spacerowicze spoglądali na niego zdziwieni, widząc, że zdejmuje z siebie ubrania i układa je na rozłożonym na piasku ręczniku. Wszedł szybko do rozkołysanej wody, przystanął po kilku krokach i ochlapał ramiona. Morze było już faktycznie mocno schłodzone, ale wciąż jeszcze można było odnaleźć w nim wspomnienie letniego słońca. Rzucił się naprzeciw potężnej, spienionej fali. Wynurzył się na powierzchnię i długo wrzeszczał z rozkoszy – dopiero teraz poczuł, że odzyskał upragnioną wolność.
Płynął szybko, wyrzucając przed siebie oba ramiona. Kiedy dotarł niemal do środka zatoki, zmienił styl na mniej wyczerpujący. Gdy odczuł pierwszy skurcz zmęczenia, zatrzymał się i odwrócił twarzą do brzegu.
Miał przed sobą rozświetlone, rozległe miasto – takie jakie pamiętał od lat. Znajome kształty budynków, drewniane molo, potężna bryła Grand Hotelu. Płynął wolno, stylem klasycznym, niemal bez wysiłku, rozkoszując się tym widokiem.
Na brzegu wytarł się energicznie grubym ręcznikiem. Założył spodnie i polar na gołe ciało. Szybkim krokiem przemierzył plażę, specjalną kartą otworzył furtkę i wszedł do hotelowego ogrodu.
W pokoju wziął gorący prysznic, założył bardziej stosowne ubranie i zszedł na kolację. Poprosił wpierw kelnera o gazetę – kiedy jadł sam, lubił zająć się lekturą. Zamówił swoje ulubione danie z karty, czekając na nie, wypił dwie podwójne szklaneczki whisky na lodzie. Wszystko zajęło mu najwyżej pół godziny – i znalazł się już w centrum miasta.
Był piątkowy wieczór. Godzina jednak na tyle wczesna, że puby i nocne lokale świeciły jeszcze pustkami. Zapytał głośno sam siebie, czy ma ochotę poczekać, aż się zapełnią. Odpowiedział sobie także na głos: nie!
Samotność najbardziej intensywnie odczuwa się w obcym tłumie. A on był sam, od tylu już dni, z każdą chwilą niemal to przebywanie tylko ze sobą sprawiało mu coraz większy ból.
Pospacerował więc jeszcze chwilę wokół, aż do momentu, gdy poczuł się dostatecznie tym nasycony. Wszedł do hotelu, wziął z recepcji kilka kolorowych czasopism i wjechał windą na swoje piętro. Otworzył drzwi, włożył kartę do czytnika, włączył telewizor i odnalazł jakiś sportowy program.
Rozległo się ciche, ale wyraźne pukanie. Odruchowo zacisnął dłonie i rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejś broni. Wziął do ręki metalowy automatyczny ołówek i kliknął kilkakrotnie, wysuwając grafit na centymetr. Zamarł w bezruchu.
Pukanie się powtórzyło. Było delikatne i nieśmiałe – jakby dziecięce.
– Kto tam? – zapytał i w tej samej chwili na palcach przemieścił się kilka kroków w bok.
– Serwis hotelowy – usłyszał dziewczęcy głos.
Niczego przecież nie zamawiał. Zjadł kolację w restauracji, miał w pokoju pełny barek. Nic więcej nie było mu potrzebne.
To mogła być pułapka.
To musiała być pułapka.
Obłęd. Westchnął i odłożył swoją zaimprowizowaną broń. Wariuję, zwyczajnie wariuję. Kto niby miałby na mnie polować?
Podszedł do drzwi, uchylił je, dostrzegł twarz prześlicznej dziewczyny, uśmiechającej się do niego zalotnie.
– Pan Kinski? – zapytała po polsku.
Skinął głową. Wreszcie ktoś, kto nie brał go za Amerykanina w Paryżu.
– Pan Yost nas do pana przysyła.
Nas? Uchylił szerzej drzwi i dopiero teraz dostrzegł drugą dziewczynę, ukrytą w półcieniu. Zawahał się na moment – tym razem nie z ostrożności, tylko zwykłego zaskoczenia.
– Wpuści nas pan do środka? – zapytała z rezolutnym uśmiechem.
– Oczywiście. Przepraszam – ustąpił na bok i odczekał, aż obie kobiety wejdą do pokoju. Zamknął drzwi na zamek, odwrócił się i dopiero teraz – w świetle kilku zapalonych lamp – przyjrzał się im uważniej.
Przypominały bliźniaczki – mimo że były tak bardzo różne. Jedna miała ciemne, krótkie włosy. Druga była klasyczną blondynką, z kręconymi włosami do ramion. Były ubrane w odmiennych stylach – ciemnowłosa bardziej na sportowo, w króciutkich dżinsowych spodenkach; blondynka wyglądała zaś tak, jakby wprost stąd wybierała się do topowego nocnego klubu: miała na sobie bluzkę, spod której prześwitywały wyraźnie twarde sutki, i kawałek materiału, nieudolnie zakrywający jej pośladki. Ale znacznie więcej je łączyło – młode, jędrne ciała, nienaganne figury, szczupłe, odsłonięte uda i charakterystyczny sposób poruszania się.
– Pańska ulubiona… – blondynka uniosła trzymaną w ręku butelkę piętnastoletniej whisky single malt.
Brunetka rozglądała się zaciekawiona po pokoju, żując energicznie gumę. Naglę zsunęła buty, ocierając stopą o stopę, i wskoczyła plecami na łóżko. Zaczęła się głośno śmiać, wyciągnęła rękę i w mocno erotycznym geście skinęła palcem na swoją koleżankę.
– Zaraz, poczekaj – tamta machnęła na nią ręką. – Mamy w lodówce sprite? Uwielbiam ją ze spritem! I z lodem!
Kinsky wyjął z barku schłodzony napój. Rozstawił trzy szklanki, odebrał od dziewczyny butelkę i nalał solidne porcje. Dostrzegł na szafce kubełek z metalowym chwytakiem. Wziął go do ręki, wyszedł na korytarz, bez trudu odnalazł maszynę do lodu. Wracając, zapukał do drzwi swojego pokoju.
Otworzyła mu blondynka z niepokojącym uśmiechem. Miała rozpiętą bluzkę i rozczochrane niedbale włosy. Bez słowa udała się w głąb pokoju, tanecznym krokiem, kilkakrotnie oglądając się na patrzącego na nią mężczyznę. Podeszła do łóżka i opierając się oburącz, pochyliła się nad ciałem swojej koleżanki, leżącej na wznak, z wyciągniętymi za głowę ramionami.
Brunetka miała na sobie już tylko półprzeźroczystą bieliznę. Druga dziewczyna zbliżyła usta do jej ciała, po czym przesunęła wolno wargi wzdłuż napiętego brzucha i dotarła do niemal odsłoniętych piersi. Zaczęła ssać je przez koronkową tkaninę, obejmując i pieszcząc dłonią.
Kinsky wrzucił lód do szklanek i dolał do pełna gazowanego napoju. Wziął dwie szklanki do ręki i podał je dziewczętom. Przerwały na moment swoją zabawę, wypiły łapczywie po kilka łyków i odstawiły na podłogę szkło, by znów zająć się sobą.
Mężczyzna usiadł wygodnie w fotelu. Sięgnął po swoją szklankę, pił wolno, przypatrując się kocim ruchom kobiet. Po chwili dolał sobie alkoholu i natychmiast poczuł jego mocniejszy smak. Przeszył go silny dreszcz rozkoszy. Z powodu whisky? Oglądanej sceny? Oczywistej zapowiedzi…
– Powiecie chociaż, jak macie na imię? – zapytał.
Blondynka zaśmiała się głośno. Spojrzała na niego spod długich, zagiętych rzęs.
– Kolacja i Śniadanie – odparła.
Kinsky wybuchnął śmiechem.
– Która jest która?
Teraz uśmiech pojawił się także na twarzy tej drugiej.
– A to zależy tylko od ciebie.ROZDZIAŁ 4
ANARCHOKAPITALIZM
Kiedy się przebudził, żaden szczegół nie zdradzał już obecności dziewcząt w jego pokoju: szklanki stały umyte na barku, ubrania rozrzucone na podłodze zostały uprzątnięte, a nawet zapasowe poduszki, wyciągnięte z szafy, wyglądały na nigdy nieużywane. Jedynie ledwie wyczuwalny zapach markowych kobiecych perfum dowodził, że tej nocy nie dokuczała mu w łóżku nadmiernie samotność.
Wziął szybki prysznic – bez golenia się – wyjął z walizki kosmetyczkę i posmarował się pod pachami resztką antyperspirantu. Potrząsnął opakowaniem dezodorantu i spróbował wycisnąć z niego cokolwiek, ale po chwili musiał się poddać całkowicie pokonany. Przejrzał swoje rzeczy i nie odnalazł w nich niczego, co chciałby teraz na siebie nałożyć. Coś mu zaświtało w głowie – podszedł do szafy i przesunął na bok lustrzane drzwi. W środku ujrzał złożone starannie pełne komplety ubrań – od bielizny i skarpetek po dekoracyjne dodatki. Przejrzał metki i niemal gwizdnął z podziwu: wyłącznie jego ulubione marki. Wywiad znów wykonał solidnie swoje zadanie.
Zszedł do restauracji na śniadanie. Swoim zwyczajem spróbował wszystkiego oprócz łososia – generalnie nie lubił jeść ryb tak wcześnie. Zaczytał się w przyniesionej przez kelnera gazecie – jak zwykle zaczął od umieszczonych na końcu kolumn sportowych, aby potem kartkować wszystko z korektorską dokładnością. Wstał po dokładkę wędlin i serów, przyniósł też ciasto pokrojone na małe kawałki i świeże owoce, poprosił przechodzącą obok jego stolika kelnerkę o podwójne espresso. Nawet się nie spostrzegł, jak minęła mu na celebrowaniu śniadania prawie cała godzina.
– Też lubię wolno rozkręcać się z rana – powiedział potem Yost, z uśmiechem, który był niedookreślonym komentarzem do jego słów. Czy wypominał mu tym sposobem delikatne spóźnienie, czy faktycznie próbował zbudować z nim dobre relacje, stosując sprawdzoną metodę akwizytorów: szukanie podobieństw?
Dochodziła dziesiąta. O tej godzinie był umówiony z Yostem przed hotelem. Zerwał się więc szybko z krzesła, podziękował obsłudze za pyszne śniadanie i wskoczył do windy. W pokoju sięgnął tylko po niezbędne rzeczy, przepłukał usta miętowym płynem i wychodząc na korytarz, przelotnie zerknął na siebie w sięgającym do ziemi lustrze.
Z trudem się poznawał. Miał wrażenie, że odbita postać należy do kogoś innego – postarzałego o półtora roku niepotrzebnych doświadczeń, ciążących mu jak piętnaście lat. Zwłaszcza oczy zdawały się kompletnie obce. W tym spojrzeniu, wysyłanym sobie, kryła się nieznana mu, zwierzęca nieufność. „Tam czas płynie trzy razy wolniej, ale gdy wychodzisz za kraty okazuje się, że było odwrotnie”, przypomniał sobie słowa wypowiedziane przez kogoś, kto przesiedział niewinnie za kratkami dwanaście lat.
Nic nie było już takie, jak przedtem. Nic i nikt. Nie wyłączając tych, za których kiedyś dałby się pokroić. Bo czy kiedyś sądziłby, że nikt – kompletnie nikt! – nie będzie na niego czekał? Żaden z jego podkomendnych, przyjaciel ze szkolnej ławy, nawet któryś z kumpli spod celi! Nikt – oprócz tego tajemniczego Anglosasa i jego dwóch milczących towarzyszy.
– Dowiem się dzisiaj wreszcie, kim naprawdę jesteście? – zapytał go, kiedy znaleźli się pośrodku pustej rozległej plaży przed Grand Hotelem.
Yost położył palec na ustach.
– Nie tutaj – oznajmił stanowczo.
Jak nie tu, to gdzie? Kinsky rozejrzał się dookoła i w promieniu kilkuset metrów nie dostrzegł nikogo. Kto i jak miałby ich tutaj podsłuchiwać?
– Tam! – mężczyzna wskazał na brzeg morza. – Tam będzie całkowicie bezpiecznie.
Szli w milczeniu do wskazanego punktu. Przystanęli w miejscu, w którym leniwie rozfalowana woda rozpoczynała powrotną wędrówkę w głąb morza.
– Pan jest dobry w tym, w czym pan jest dobry. Ale wciąż kiepski w tym, na czym pan się nie zna – starszy mężczyzna wygłosił poważnym tonem dość oczywistą w treści tezę pasującą w zasadzie do każdego. – na ten przykład jest pan mistrzem w zabijaniu na kilometr, ale nie ma pan żadnej wiedzy na temat organizowania podsłuchu. Na szczęście takie braki są naturalne i stosunkowo łatwe do wyeliminowania. Dosłownie w kilka tygodni. Zwłaszcza przy pańskim potencjale. Jak to mówią: łatwiej inżyniera nauczyć pisać poezję, niż poetę nauczyć budowy mostów…
– Czego na „ten przykład” nie wiem o podsłuchach? – odparł Kinsky lekko kpiącym głosem
– Na przykład tego, że odległość, zwłaszcza taka, nie jest żadnym technicznym problemem dla prawdziwego ciekawskiego. Z odległości jednego kilometra można nie tylko zabić, ale także dokładnie podsłuchać czyjąś rozmowę.
– A co jest problemem, skoro nie odległość?
– Na przykład szum morza, nawet tak stosunkowo spokojnego, jak dziś. A jeśli do tego dodamy odwrócenie się w stronę horyzontu…
Kinsky dostrzegł za jego plecami „Parasolnika”, biegnącego w ich stronę z wiklinowymi krzesłami w obu rękach. Yost zauważył jego spojrzenie i gwałtownie się odwrócił.
– Ach tak. Zapomniałem o tym. Musimy przecież na czymś usiąść. Pomoczymy nogi, co pan na to?
Moczenie nóg kojarzyło mu się z dziewiętnastowieczną zabawą podstarzałych letników. Mimo to, choć bez specjalnego entuzjazmu, zdjął buty i skarpetki w ślad za Yostem i podwinął wysoko nogawki spodni. A potem zasiadł obok niego na krześle, ustawionym pośrodku płytkiej morskiej kałuży.
– Jak się pan bawił wczorajszego wieczoru? – tamten zapytał go dość beznamiętnym, urzędniczym tonem. – Mam nadzieję, że trafiliśmy w pański gust, jeśli chodzi o alkohol i wszystko inne.
– Whisky jak najbardziej w porządku. „Wszystko inne” także – odparł z taką samą powagą, choć z trudem powstrzymywał się od wybuchnięcia śmiechem.
– To dobrze. Bo wie pan, z gustami to różnie bywa. To nie jest nieruchomość. Z wiekiem wielu ludziom kompletnie zmieniają się upodobania. Ot, na przykład, taka uroda kobieca. Czytałem gdzieś, że młodzi chłopcy zdecydowanie wolą szczupłe dziewczęta, ale w miarę upływu czasu coraz bardziej zaczynają się im podobać kobiety bardziej korpulentne.
– W takim razie ja wciąż jestem chłopcem – podsumował to Kinsky.
Yost skinął głową. Nagle znieruchomiał i mocno zmrużył oczy.
– Widzi pan ten kontenerowiec? – wskazał na potężny statek płynący na wschód. – Zdaje się, że to osiemnastotysięcznik! Wie pan, że to największe statki świata? Jest ich ponoć tylko kilkanaście. Osiemnaście tysięcy kontenerów, mój Boże! Ile ten towar musi być warty! Jakby toto zatonęło, to ubezpieczyciel poszedłby na dno razem z nim.
Nie wiedział tego. W ogóle niespecjalnie interesował go transport morski, a tym bardziej los jakiegoś globalnego ubezpieczyciela. Interesowało go natomiast coś zupełnie innego, co po raz kolejny właśnie sobie uświadomił.
– Skąd tyle o mnie wiecie? I… i po co wam ta wiedza?
Yost wciąż zdawał się pochłonięty widokiem transportowego krążownika. Przysłonił nawet dłonią czoło, by prześwitujące przez chmury słońce nie raziło go w oczy. A jednak usłyszał słowa Kinsky’ego.
– Pozwoli pan, że najpierw odpowiem na drugie pytanie. Sprawa jest prosta i właściwie, jak sądziłem, już panu to wstępnie wyjaśniłem: jesteśmy zainteresowani współpracą z panem. Wieloletnią i wszechstronną współpracą. A żeby mieć pewność, że jest pan właściwą osobą, musieliśmy zdobyć maksimum informacji na pana temat. Przyglądaliśmy się więc panu od dłuższego czasu, jeszcze podczas pana służby w Formozie1. I kiedy osiągnęliśmy względną świadomość, że pasuje pan do naszej układanki, niemal jak kawałek puzzla – niemal, bo ideałów oczywiście nie ma – wyciągnęliśmy pana z domu niewoli. I tym sposobem usiedliśmy sobie tutaj, by pomoczyć nogi.
– Dlaczego właśnie ja?
– Och! – zakreślił w powietrzu koło – doprawdy z wielu powodów. Nie wszystkie zresztą mają ściśle związek z panem. Ujmę to tak: sprawy uległy przyspieszeniu, ponieważ wypadły nam ważne ogniwa z naszego łańcucha. Innymi słowy: straciliśmy nagle aż trzech pracowników z sekcji środkowoeuropejskiej. I pan miałby nam zrekompensować tę stratę.
– „Straciliśmy”? Zginęli? Odeszli do konkurencji? Jak mam to rozumieć?
– Od nas się nie odchodzi, panie Kinsky. Nie było jeszcze takiego przypadku. I nie sądzę, by się przydarzył. To ważna informacja, którą musi pan wziąć pod uwagę przy ewentualnej decyzji.
– Powiedział pan, że nie jesteście organizacją przestępczą. A to zabrzmiało zgoła mafijnie.
– Bo nie jesteśmy. Mówiłem prawdę. Nie jesteśmy kryminalistami, bandytami, gangsterami. Zwał jak zwał. Tego może być pan pewien. Ale charakter naszej działalności uniemożliwia odłączenie się od nas. Byłoby to zbyt niebezpieczne i oznaczałoby nasz faktyczny koniec.
– Kim więc jesteście? Dowiem się wreszcie?
Yost uśmiechnął się pod nosem i pokręcił głową.
– Niecierpliwość, panie Kinsky, według naszego raportu należy do pana największych wad. Musi pan nad tym solidnie popracować. Bo inaczej kiedyś napyta pan sobie, a więc i nam, solidnej biedy.
– OK. – Kinsky wykonał gest oznaczający całkowitą bezradność. – oczekuje pan ode mnie podjęcia dozgonnego zobowiązania wobec organizacji, o której kompletnie nic nie wiem? Mam skoczyć na główkę z zawiązanymi oczami do akwenu, w którym może być równie dobrze woda, jak i kwas solny?
– Coś w tym stylu – mruknął Yost. – powiem panu dokładnie tyle, ile mogę powiedzieć bez specjalnego ryzyka. Potem wyjedzie pan na dwutygodniowe wakacje i wszystko sobie starannie przemyśli. Kiedy pan wróci, oznajmi pan nam swoją decyzję. Jeśli będzie ona negatywna, zapomnimy o panu. A pan o nas. I jedyne, co panu po tym wszystkim zostanie, to pocztówka z pięknych wakacji. Co pan na to?
– A te wszystkie koszta, które na mnie ponieśliście?
– Już mówiłem. Ryzyko inwestycyjne.
Kinsky chciałby wierzyć w te zapewnienia. Byłoby cudownie, gdyby ktoś pakował pół miliona w wyciągniecie go z kłopotów i nie żądał niczego w zamian. Każda instytucja charytatywna postąpiłaby z większą bezwzględnością.
– Pan przecież wie, że kompletnie panu nie wierzę.
Yost spojrzał na niego szczerze zdumiony.
– Dlaczegóż to?
– Bo z jednej strony prezentuje się pan jako przedstawiciel organizacji z niezłomnymi zasadami. A z drugiej – jako społecznik, pomagający tym, którzy pobłądzili.
– I gdzie pan tu widzi sprzeczność? Jesteśmy konsekwentni wobec osób, które są członkami naszej organizacji. Ale pan jeszcze nim nie jest. W dodatku nie pytaliśmy pana o zdanie, czy życzy pan sobie pomocy z naszej strony. Byłoby skończonym łajdactwem oczekiwać od pana rekompensaty w tej sytuacji. Bo ja wiem? Panu się przecież mogło całkiem podobać spokojne, więzienne życie.
– Dobrze. To spróbujmy inaczej. Czy kiedykolwiek ktoś panu odmówił przystąpienia do organizacji?
Mężczyzna pokręcił głową.
– Nie. Nigdy. Nikt.
Kinsky roześmiał się w głos.
– To o czym pan mówi? Skąd pan wie, jak zareaguje, gdy zdarzy się ten pierwszy raz? I co za zadziwiająca skuteczność! Gratuluję. Sto procent trafień.
– To nie tak – uniósł do góry palce jak kaznodzieja. – nikt nam nie odmówił zapewne dlatego, że starannie wybieramy kandydatów, eliminując ryzyko błędu niemal do zera. Bierzemy po uwagę setki osób, ale propozycję dostają tylko nieliczni.
– Czuję się zaszczycony faktem, że zostawiłem w polu setki tak kompetentnych konkurentów. Mogę się wreszcie dowiedzieć, co tak fascynującego dostrzegliście we mnie?
– Już to mówiłem: całość. Nie analizujemy jednej cechy, tylko całą psychofizyczną konstrukcję, jaką jest każdy z nas. Pomijam fakt, że aktualnie jest pan na życiowym zakręcie i właściwie nie ma pan innej alternatywy. Staramy się wyizolować ten czynnik, bo to sytuacja przejściowa. A jak wspomniałem, nas interesuje tylko stały związek. Wyłącznie małżeństwo. I to kościelne. Swoisty sakrament.
– Dużo słów – przerwał mu Kinsky – ale mało znaczeń. Jest mi już zimno w stopy, jeszcze parę minut i nabawię się kataru. A wciąż nie wiem więcej, niż wiedziałem, zanim tu zasiedliśmy.
– Dobrze. Więc niech pan pyta. Powiem tyle, ile mogę. Tak będzie prościej.
Kinsky skinął głową. Nie można było tak od razu?
– Trzy najważniejsze moje „przewagi konkurencyjne”?
Tamten zamyślił się na moment.
– Po pierwsze i najważniejsze: pana poglądy, nazwę to nawet szerzej, filozofia życiowa. Można to określić jako anarchokapitalizm2. To wizja zbliżona do naszej. Nie uznajemy struktur państwowych za wartość samą w sobie. A wręcz przeciwnie, uważamy je za zbędny balast. Ale cenimy wolność, własność i wszelkie inne wartości tak zwanego zachodniego świata. Na tyle, że jesteśmy gotowi walczyć za nie. Oczywiście – za drobną opłatą. Którą nierzadko uiszczają nam te pogardzane struktury państwowe. I tu się domyka nasze pokiereszowane kółko, pełne niespójności i swoistego cynizmu. Czyli znów odnajdujemy analogie z panem, panie Kinsky: anarchokapitalistą na państwowym żołdzie. Przynajmniej do niedawna…
Zaśmiał się – krótko i w taki sposób, jakby kierował ten śmiech do samego siebie. Wyjął obie nogi z wody i nie wiedzieć czemu przyjrzał im się z wielką uwagą.
– Z tym łączy się coś, co cechuje nasz sposób działania. I pana także. Mianowicie balans pomiędzy indywidualizmem a pracą zespołową. Pan jest tym, kogo szukamy: żołnierzem lojalnym, zdyscyplinowanym i konsekwentnym do bólu, a jednocześnie potrafiącym myśleć i podejmować samodzielne decyzje. Mało kto potrafi łączyć te sprzeczności, proszę mi wierzyć.
– A trzeci powód?
– To proste: pana umiejętności, zarówno wrodzone, jak i te, które nabył pan podczas służby wojskowej. Z naciskiem na to pierwsze. Nas najbardziej interesują zalety, które nie są wyuczone. Bo kompetencje nabyte mogą równie szybko wyparować. Dla nas niezwykle ciekawe było na przykład obserwowanie pana podczas pobytu w więzieniu, ze szczególnym nadzorem przecież. Człowiek niesłusznie skazany, który jednym głupim ruchem może pogorszyć do reszty swoje położenie, otoczony zorganizowaną bandą zwyrodnialców. Udowodnił pan tam, że posiada niezwykłą siłę. I nie mam na myśli bynajmniej wyłącznie siły fizycznej.
Kinsky przypomniał sobie swoją pierwszą wizytę na spacerniaku. Prowokacje ze wszystkich stron. Wytatuowane ciała aż po szyję. I tego ogromnego recydywistę, który na oczach strażników ruszył na niego ze śrubokrętem w dłoni. Wśród wrzasków i pohukiwań ze strony jego kumpli.
I ponownie usłyszał tę ciszę, dostrzegł te złamane spojrzenia, gdy sto czterdzieści kilo mięśni, kości i tłuszczu runęło bezwładnie na piach, porażone jednym, niedostrzegalnym ciosem.
– To wszystko?
Yost wziął znów głęboki oddech.
– Hm. Powodów pomniejszych jest bez liku. Więc wymienię jeden z nich, pierwszy z brzegu. Ot, na przykład to, że oprócz angielskiego, co dzisiaj jest przecież standardem, zna pan biegle język niemiecki i rosyjski. Na obszarze, na którym miałby pan działać, to niezwykle cenne zalety.
– Piękna laurka, pasuje jak ulał na marmurowy nagrobek. Zdaje się, że wiecie o mnie więcej niż ja sam… OK, a teraz pytanie numer zero: kim wy, do diabła, jesteście?
Yost zmrużył oczy. Widać było, że potrzebuje w tym momencie szczególnego skupienia, by nie powiedzieć jednego słowa za dużo.
– Jesteśmy nieformalną organizacją. Oficjalnie nie istniejemy. Przyjmujemy wysokopłatne zlecenia, których nie mogą wykonać nawet najbardziej zakamuflowane odłamy legalnych struktur – rządowych lub korporacyjnych.
– Jakie to są zlecenia? Proszę powiedzieć wprost. Jesteście klubem płatnych zabójców?
– Jak już wspomniałem, przyjmujemy wyłącznie zlecenia wysokopłatne, a więc także wysoce skomplikowane. Zabijanie ludzi jest stosunkowo proste. A więc to nie jest robota dla nas. Zabić może każdy. Za symboliczną zapłatę.
– Jak liczna jest wasza organizacja?
– Staramy się optymalizować naszą liczebność. Uważamy, że zarówno przerost zatrudnienia, jak i niedobór kadrowy wpływają negatywnie na efektywność działania. – Yost posługiwał się momentami prawdziwie korporacyjną nowomową.
– Jak długo istniejecie?
– Organizacje zbyt młode nie mają dostatecznego doświadczenia i przez to popełniają podstawowe błędy. Struktury zbyt stare przeżera korozja. My istniejemy dokładnie w sam raz.
– Kto jest głównym udziałowcem?
– Każdy z nas – zaśmiał się. – Słyszał pan o tym, że większość mężczyzn myśli o sobie, że są ponadprzeciętnymi kierowcami? Większość – ponadprzeciętnie. Oczywisty absurd. Nas to nie dotyczy. Każdy z nas jest głównym udziałowcem w tym sensie, że pojedynczy głos może zdecydować o wszystkim. Jesteśmy jak Mondragon3, tworzymy swoistą spółdzielnię, więc udziałowcem naprawdę jest każdy z nas. Oczywiście, istnieje coś na kształt zarządu. Ale to jest nieco bardziej skomplikowane.
– Na czym miałaby polegać moja rola? Na jakich warunkach?
– To proste. Pełniłby pan rolę kogoś na kształt partnera-konsultanta w kolejnych projektach, które my nazywamy epizodami. Czasami jest to praca indywidualna, czasem bardziej zespołowa. Zapewniamy panu utrzymanie, stałe wynagrodzenie na czas pomiędzy epizodami. A w przypadku akcji zakończonej sukcesem otrzymuje pan określony procent od wartości kontraktu. Zwykle w granicach jednego do dwóch procent.
Kinsky roześmiał się głośno i szczerze.
– Jeden procent? Nie brzmi to szczególnie zachęcająco, przyzna pan.
– To zależy od wielkości kwoty wyjściowej. Jeden procent od stu dolarów to faktycznie trochę mało. Ale jeden procent z miliarda? – Yost wstał z krzesła i ruszył w stronę pozostawionych na brzegu butów. – Niestety niewiele więcej mogę panu powiedzieć na tym etapie. Musi to panu wystarczyć. Czyli w praktyce musi pan raczej zaufać swojej intuicji.
Kinsky stał już na piasku, z butami w dłoni.
– Mam czternaście dni. Dobrze. Za dwa tygodnie powiem panu, co zdecydowałem.
Yost wykonał obszerny, nieokreślony gest.
– Nie pamiętam dokładnie, jakie ma pan opcje w kwestii wakacji. Zdaje się, że jest jakiś wybór, ale chyba niezbyt duży. – pacnął się dłonią w czoło. – Aha, zapomniałbym. Która z dziewcząt bardziej przypadła panu do gustu? Brunetka czy blondynka?
– Blondynka – odparł Kinsky bez namysłu. – A dlaczego pan pyta?
------------------------------------------------------------------------
1 Morska Jednostka Działań Specjalnych.
2 Doktryna społeczno-polityczna zakładająca konieczność zastąpienia większości funkcji państwowych przez dobrowolne umowy rynkowe. Punktem wyjścia jest założenie, że struktury państwowe są z definicji nieefektywne – czego widocznym dowodem jest samoistny rozwój biurokracji, w efekcie egzystującej samej dla siebie. Zdaniem anarchokapitalistów państwo we współczesnych czasach jest niepotrzebnym pośrednikiem, uwolniony rynek jest w stanie zaspokoić wszelkie niezbędne potrzeby społeczne, w tym bezpieczeństwa (policja, armia, sądy).
3 Baskijska korporacja spółdzielcza, której siedziba mieści się w miejscowości o tej nazwie; prowadzi działalność o zasięgu ogólnoświatowym, specjalizując się w czterech obszarach: finansach, produkcji przemysłowej, handlu detalicznym oraz edukacji.OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH
MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!
Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.
POLECAMY
Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl
e-mail: [email protected]
tel. 510 043 387