Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Synowie i kochankowie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Synowie i kochankowie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 699 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ III WIL­LIAM ZAJ­MU­JE PIERW­SZE MIEJ­SCE W SER­CU MAT­KI

Przez cały na­stęp­ny ty­dzień Mo­rel był w tak złym hu­mo­rze, że trud­no z nim było wy­trzy­mać. Jak wszy­scy gór­ni­cy, bar­dzo lu­bił wszel­kie­go ro­dza­ju le­kar­stwa, za któ­re, choć trud­no w to uwie­rzyć, nie­jed­no­krot­nie na­wet sam pła­cił.

– Mu­sisz mi ku­pić kap­kę tych kro­pel na żo­łą­dek – po­wie­dział kie­dyś. – To dziw­ne, że u nas w domu nig­dy nie ma nic ta­kie­go pod ręką.

Pani Mo­rel ku­pi­ła mu więc bu­te­lecz­kę kro­pel Ino­ziem­co­wa, któ­re były jego ulu­bio­nym le­kar­stwem, sam zaś przy­rzą­dził so­bie dzba­nek her­ba­ty z dzi­kie­go bzu. Miał na stry­chu całe pęki su­szo­nych ziół, wśród któ­rych były: ruta, mię­ta, se­nes, ko­rzeń pie­trusz­ki, ślaz, hy­zop, mlecz i ma­cie­rzan­ka. Na pły­cie ku­chen­nej pra­wie za­wsze stał dzba­nek ta­kie­go czy in­ne­go wy­wa­ru i Mo­rel ra­czył się nim ob­fi­cie.

– Wspa­nia­łe! – mó­wił cmo­ka­jąc po wy­pi­ciu na­pa­ru z dzi­kie­go bzu. – Wspa­nia­łe! – I za­chę­cał dzie­ci do spró­bo­wa­nia.

– To o wie­le lep­sze od tych wa­szych po­myj z her­ba­ty albo ka­kao – za­pew­niał. Ale żad­ne nie dało się sku­sić.

Tym ra­zem jed­nak ani pi­guł­ki, ani kro­ple, ani żad­ne zio­ła nie mo­gły uśmie­rzyć „prze­klę­te­go bólu w gło­wie”. Było to za­pa­le­nie mó­zgu. Mo­rel czuł się nie­do­brze od cza­su, gdy idąc z Jer­ry'm do Not­tin­gham, prze­spał się na go­łej zie­mi. Pił po­tem wię­cej niż za­zwy­czaj i awan­tu­ro­wał się bez­u­stan­nie. Te­raz był po­waż­nie cho­ry i pani Mo­rel mu­sia­ła go pie­lę­gno­wać. Był naj­trud­niej­szym pa­cjen­tem, ja­kie­go moż­na so­bie wy­obra­zić. Ale wbrew wszyst­kie­mu i nie­za­leż­nie od fak­tu, że był ży­wi­cie­lem ro­dzi­ny, pani Mo­rel nig­dy nie ży­czy­ła so­bie jego śmier­ci. Wciąż jesz­cze ja­kąś cząst­ką swej du­szy pra­gnę­ła za­cho­wać go dla sie­bie.

Są­siad­ki oka­zy­wa­ły jej dużo do­bro­ci. Co pe­wien czas za­bie­ra­ły do sie­bie dzie­ci na po­sił­ki, cza­sem po­sprzą­ta­ły kuch­nię albo wzię­ły na cały dzień

naj­młod­sze ma­leń­stwo. Było jej jed­nak mimo to bar­dzo cięż­ko. Są­siad­ki nie co dzień przy­cho­dzi­ły z po­mo­cą. Mu­sia­ła wte­dy pie­lę­gno­wać dziec­ko i męża, sprzą­tać, go­to­wać i z wszyst­ki­mi spra­wa­mi da­wać so­bie sama radę. Była do­szczęt­nie wy­czer­pa­na, ale speł­nia­ła su­mien­nie wszyst­ko, co do niej na­le­ża­ło.

Pie­nią­dze wy­star­cza­ły za­le­d­wie na naj­nie­zbęd­niej­sze po­trze­by. Otrzy­my­wa­ła sie­dem­na­ście szy­lin­gów ty­go­dnio­we­go za­sił­ku, a po­nad­to Bar­ker i dru­gi szty­gar co pią­tek od­cią­ga­li pe­wien pro­cent z za­rob­ków swo­ich za­łóg dla żony Mo­re­la. Są­siad­ki go­to­wa­ły ro­so­ły i przy­no­si­ły w pre­zen­cie świe­że jaja oraz róż­ne inne po­sil­ne przy­sma­ki dla cho­re­go. Gdy­by nie ich hoj­na po­moc w tych cięż­kich chwi­lach, pani Mo­rel nie mo­gła­by prze­trwać tego okre­su bez dłu­gów, któ­re do­pro­wa­dzi­ły­by ich w re­zul­ta­cie do osta­tecz­nej ru­iny.

Mi­ja­ły ty­go­dnie. Nie­mal wbrew wszel­kim na­dzie­jom, stan zdro­wia Mo­re­la za­czął się po­pra­wiać. Miał sil­ny or­ga­nizm, sko­ro więc raz zna­lazł się na do­brej dro­dze, szyb­ko od­zy­ski­wał siły i wra­cał do zdro­wia. Wkrót­ce za­czął się już krzą­tać i obi­jać po domu, na dole. W cza­sie cho­ro­by żona ze­psu­ła go tro­chę. Chciał te­raz, aby było tak nadal. Przy­kła­dał czę­sto rękę do czo­ła uda­jąc bóle, któ­rych nie od­czu­wał. Ale pani Mo­rel nie da­wa­ła się zwo­dzić. Z po­cząt­ku uśmie­cha­ła się tyl­ko sama do sie­bie. Z cza­sem za­czę­ła ostro z nie­go szy­dzić.

– Na mi­łość bo­ską, prze­stań­że raz się ma­zać.

Uwa­ga ta ubo­dła go tro­chę, ale nie prze­stał uda­wać cho­re­go.

– Na two­im miej­scu wsty­dzi­ła­bym się być ta­kim ma­zga­jem – rze­kła oschle.

Te­raz do­pie­ro po­czuł się do­tknię­ty i prze­kli­nał po ci­chu, jak mały chło­piec. Za­czął jed­nak za­cho­wy­wać się nor­mal­nie i prze­stał się ża­lić.

W każ­dym ra­zie na pe­wien czas za­pa­no­wał w domu spo­kój. Pani Mo­rel była dla męża wy­ro­zu­mial­sza, a on, bę­dąc od niej za­leż­ny nie­mal jak dziec­ko, czuł się z tym ra­czej szczę­śli­wy. Nie zda­wał so­bie spra­wy, że żona jest dla nie­go bar­dziej wy­ro­zu­mia­ła, bo go mniej ko­cha. Do­tych­czas, wbrew wszyst­kie­mu, po­zo­stał jej mę­żem i jej'męż­czy­zną. Czu­ła więc, mniej lub bar­dziej świa­do­mie, że wszyst­ko, co ten czło­wiek czy­ni dla sie­bie, czy­ni jed­no­cze­śnie i dla niej. Jej byt za­le­żał od nie­go. Było wie­le, bar­dzo wie­le róż­nych faz w za­mie­ra­niu jej mi­ło­ści do męża, do­ko­ny­wa­ło się to jed­nak sta­le i nie­odwo­łal­nie. Po uro­dze­niu trze­cie­go dziec­ka prze­sta­ła zwra­cać się ku nie­mu bez­rad­nie, lecz od­da­la­ła się od nie­go co­raz bar­dziej, jak gdy­by uno­szo­na po­tęż­ną, rów­no­mier­ną falą od­pły­wu. Nie bu­dził już w niej te­raz pra­wie zu­peł­nie fi­zycz­ne­go po­żą­da­nia. W obec­nym od­da­le­niu od męża, nie złą­czo­na z nim bli­sko, a ra­czej tyl­ko zwią­za­na wspól­nym by­tem, nie trosz­czy­ła się już tak bar­dzo o to, co on robi, i po­zo­sta­wia­ła go nie­mal zu­peł­nie wła­sne­mu lo­so­wi.

Było w tym coś z fi­na­łu, ja­kiś lęk przed nad­cho­dzą­cy­mi la­ta­mi ży­cia, zna­mio­nu­ją­cy je­sień wie­ku mę­skie­go. Żona od­trą­ca­ła go od sie­bie na poły z ża­lem, ale nie­ubła­ga­nie. Od­cho­dzi­ła od nie­go i zwra­ca­ła »się po mi­łość i ży­cie – ku swo­im dzie­ciom. Od­tąd zna­czyć miał mniej wię­cej tyle co od­sia­na ple­wa. I go­dził się z tym mil­czą­co, po­dob­nie jak to czy­ni więk­szość męż­czyzn ustę­pu­ją­cych miej­sca swym dzie­ciom.

W okre­sie re­kon­wa­le­scen­cji Mo­re­la, kie­dy mał­żon­ko­wie byli już so­bie bar­dzo da­le­cy, usi­ło­wa­li obo­je choć­by czę­ścio­wo po­wró­cić do zwy­cza­jów przy­ję­tych w pierw­szych mie­sią­cach po ślu­bie. Mo­rel dużo prze­sia­dy­wał w domu i gdy dzie­ci po­ło­ży­ły się do łó­żek, a żona za­sia­dła do szy­cia (szy­ła wszyst­ko w ręku, na­wet ko­szu­le i ubran­ka dzie­ci), czy­tał jej wia­do­mo­ści z ga­zet, po­wo­li wy­ma­wia­jąc sło­wa i mo­cu­jąc się z nimi, jak gracz tra­fia­ją­cy krąż­ka­mi do celu. Pani Mo­rel czę­sto po­pę­dza­ła go i koń­czy­ła za nie­go zda­nie, nim do­czy­tał do krop­ki. On zaś przyj­mo­wał to po­kor­nie i cier­pli­wie.

Chwi­le mil­cze­nia mię­dzy nimi mia­ły swój szcze­gól­ny cha­rak­ter. Sły­chać było ci­chy, szyb­ki szmer jej igły, gło­śne py­ka­nie jego warg, gdy wy­pusz­czał dym z ust, lub syk roz­pa­lo­nej kra­ty, kie­dy splu­wał w głąb pa­lą­ce­go się na ko­min­ku ognia. My­śli pani Mo­rel bie­gły do Wil­lia­ma. Wy­rósł na du­że­go chłop­ca. Był naj­lep­szym uczniem w kla­sie i na­uczy­ciel na­zy­wał go chlu­bą szko­ły. Wy­bie­ga­ła my­ślą na­przód i wy­obra­ża­ła go so­bie jako mło­de­go, peł­ne­go ży­cia męż­czy­znę, któ­ry spra­wi, że świat znów na­bie­rze dla niej uro­ku.

Mo­rel, sie­dząc obok w zu­peł­nym osa­mot­nie­niu i nie ma­jąc o czym my­śleć, czuł się dziw­nie nie­swo­jo. Nie­świa­do­mie wy­bie­gał w my­ślach na po­szu­ki­wa­nie żony i prze­ko­ny­wał się, że ode­szła. Czuł w ser­cu ja­kąś pust­kę, nie­mal próż­nię. Nie mógł so­bie zna­leźć miej­sca i sta­wał się nie­spo­koj­ny. Z tru­dem zno­sił taką at­mos­fe­rę i ner­wo­wość jego udzie­la­ła się żo­nie. Obo­je czu­li, że cięż­ko im od­dy­chać, gdy przez pe­wien czas po­zo­sta­wa­li zu­peł­nie sami. Mo­rel szedł wresz­cie spać, a pani Mo­rel za­sia­da­ła w kuch­ni, by cie­szyć się sa­mot­no­ścią, pra­co­wać, my­śleć – żyć.

W tym cza­sie uro­dzić mia­ła zno­wu dziec­ko, bę­dą­ce owo­cem krót­ko­trwa­łe­go okre­su po­ko­ju i czu­ło­ści mię­dzy co­raz bar­dziej ob­cy­mi so­bie mał­żon­ka­mi. Gdy nie­mow­lę przy­szło na świat, Pa­we­łek miał sie­dem­na­ście mie­się­cy. Był tłu­ściut­kim, bla­dym, spo­koj­nym dziec­kiem, o nie­bie­skich oczach, cięż­kich po­wie­kach i brwiach, któ­re nadal marsz­czy­ły się w pe­wien szcze­gól­ny, de­li­kat­ny spo­sób. Ostat­nie dziec­ko było tak­że chłop­cem, ład­nym i ja­sno­wło­sym. Pani Mo­rel była zmar­twio­na, gdy się prze­ko­na­ła, że zno­wu ocze­ku­je dziec­ka, tak ze wzglę­dów ma­te­rial­nych, jak ł dla­te­go, że nie ko­cha­ła już męża. Ale nie z po­wo­du sa­me­go nie­mow­lę­cia.

Dali mu na imię Ar­tur. Był to bar­dzo ład­ny chłop­czyk, z du­żym czu­bem ja­snych lo­ków. Od pierw­szej chwi­li uko­chał ojca. Pa­nią Mo­rel cie­szy­ła ta mi­łość. Gdy roz­le­gał się tu­pot cięż­kich, gór­ni­czych bu­tów Mo­re­la, ma­lec wy­cią­gał w górę rącz­ki i gru­chał przy­mil­nie. Je­że­li Mo­rel był w do­brym hu­mo­rze, od­po­wia­dał mu na­tych­miast swo­im cie­płym, głę­bo­kim gło­sem:

– Co tam no­we­go, moje ślicz­no­ści?… Ta­tuś za­raz idzie do cie­bie. Gdy tyl­ko ścią­gnął gór­ni­czą blu­zę, pani Mo­rel owią­zy­wa­ła dziec­ko far­tu­chem i po­da­wa­ła je ojcu.

– Ład­nieś go urzą­dził, nie ma co! – wo­ła­ła cza­sem, za­bie­ra­jąc dziec­ko z bu­zią całą uczer­nio­ną po za­ba­wie i po­ca­łun­kach ojca. Mo­rel śmiał się wte­dy ra­do­śnie.

– To praw­dzi­wy mały gór­nik, ten nasz anio­łe­czek! – wy­krzy­ki­wał we­so­ło.

Były to nowe, ja­sne chwi­le w ży­ciu pani Mo­rel, gdy swą mi­ło­ścią do dziec­ka mo­gła ogar­nąć i jego ojca.

Wil­liam rósł, sta­wał się co­raz sil­niej­szy i co­raz bar­dziej przed­się­bior­czy, a Pa­we­łek, nadal wą­tły, spo­koj­ny i bar­dzo drob­ny, jak cień bie­gał za mat­ką. Ba­wił się za­zwy­czaj chęt­nie i we­so­ło, ale mie­wał cza­sem na­pa­dy przy­gnę­bie­nia. Mat­ka znaj­do­wa­ła wów­czas trzy­let­nie­go mal­ca pła­czą­ce­go w ką­cie ka­na­py.

– Co ci się sta­ło? – py­ta­ła i nie otrzy­my­wa­ła od­po­wie­dzi.

– Co ci jest? – na­le­ga­ła ze wzra­sta­ją­cym gnie­wem.

– Nie wiem – szlo­cha­ło dziec­ko.

Sta­ra­ła się prze­ko­nać je per­swa­zją lub za­ba­wić, wszyst­ko jed­nak da­rem­nie. Wy­pro­wa­dza­ło ją to z rów­no­wa­gi. Oj­ciec, jak za­wsze nie­cier­pli­wy, zry­wał się w ta­kich ra­zach z krze­sła i krzy­czał:

– Jak mi się tu za­raz nie uspo­koi, to go będę wa­lił, póki nie prze­sta­nie się ma­zać!

– Nie po­zwo­lę ci na to – od­po­wia­da­ła chłod­no mat­ka. Za­bie­ra­ła dziec­ko na po­dwór­ko i sa­do­wi­ła je w ma­łym fo­te­li­ku, mó­wiąc: – No, a te­raz płacz so­bie tu­taj, bie­da­ku, ile wle­zie!

W koń­cu mo­ty­lek na li­ściu ra­bar­ba­ru albo ja­kiś inny przed­miot przy­cią­gał uwa­gę dziec­ka, a cza­sem usy­pia­ło zmę­czo­ne pła­czem. Na­pa­dy ta­kie nie zda­rza­ły się zbyt czę­sto, ale były cier­niem w ser­cu pani Mo­rel. Trak­to­wa­ła też Pa­weł­ka zu­peł­nie in­a­czej niż resz­tę dzie­ci.

Pew­ne­go dnia, gdy pani Mo­rel wy­pa­try­wa­ła na głów­nej alej­ce prze­kup­nia z droż­dża­mi, usły­sza­ła, że ją ktoś woła. Była to mała, chu­da pani An­tho­ny w brą­zo­wych ak­sa­mi­tach.

– Niech no pani uwa­ża, pani Mo­rel. Mam pani coś do po­wie­dze­nia o pani Wil­lia­mie. – Och, do­praw­dy? – od­par­ła pani Mo­rel. – I cóż to ta­kie­go?

– Taki chło­pak, co ła­pie młod­sze­go i drze mu ubra­nie na strzę­py – krzy­cza­ła pani An­tho­ny – wart, żeby mu dać do­brą na­ucz­kę.

– Pani Al­fred ma tyle sar­no lat, co mój Wil­liam – za­uwa­ży­ła pani Mo­rel.

– Może być, ale to go nie upo­waż­nia do zdzie­ra­nia memu chłop­cu koł­nie­rzy­ków z kar­ku.

– Ale ja – rze­kła pani Mo­rel – nie mam zwy­cza­ju bić mo­ich dzie­ci, a na­wet gdy­bym mia­ła to zro­bić, wo­la­ła­bym przed­tem wy­słu­chać tego, co po­wie dru­ga stro­na.

– Wy­szło­by im to tyl­ko na zdro­wie, gdy­by do­sta­ły do­bre la­nie – od­par­ła pani An­tho­ny – a… co się ty­czy zdzie­ra­nia dziec­ku czy­ste­go koł­nie­rzy­ka z szyi, w do­dat­ku na­umyśl­nie….

– Je­stem pew­na, że nie zro­bił tego umyśl­nie – po­wie­dzia­ła pani Mo­rel.

– A więc to ja kła­mię, tak? – krzy­cza­ła pani An­tho­ny.

Pani Mo­rel ode­szła za­my­ka­jąc za sobą furt­kę. Ręka, w któ­rej trzy­ma­ła dzba­nek z droż­dża­mi, drża­ła.

– Już ja po­wiem, co trze­ba, pani mę­żo­wi – krzy­cza­ła za nią pani An­tho­ny.

W po­rze obia­do­wej, gdy Wil­liam skoń­czył już jeść i za­mie­rzał wy­biec na dwór (miał wte­dy je­de­na­ście lat), mat­ka spy­ta­ła go: – Dla­cze­go po­dar­łeś koł­nierz Al­fre­do­wi An­tho­ny? – Kie­dy mu po­dar­łem koł­nierz?

– Nie wiem kie­dy, ale jego mat­ka mówi, że to zro­bi­łeś.

– Ach, to było wczo­raj… a koł­nierz już i tak miał po­dar­ty…

– Ale roz­dar­łeś go jesz­cze bar­dziej.

– Bo wi­dzisz, mamo, to było tak… mia­łem ta­kie­go zbi­ja­ka, co to zbił już sie­dem­na­ście in­nych, a na to przy­cho­dzi Al­fred An­tho­ny i mówi:

Adam i Ewa, i szczyp mnie, Po­szli do rze­ki ką­pać się. Adam i Ewa wnet uto­nę­li, Po­wiedz, kto cało wy­szedł z ką­pie­li?

A ja mu na to: „Wia­do­mo, szczyp cię” i uszczyp­ną­łem go. A ten wpa­da we wście­kłość, po­ry­wa mi mo­je­go zbi­ja­ka i ucie­ka. To ja za nim i kie­dy go już mia­łem przy­trzy­mać, uchy­lił się… no i wła­śnie wte­dy trząsł ten jego… koł­nierz… ale ode­bra­łem mu mo­je­go zbi­ja­ka…

Wy­cią­gnął z kie­sze­ni sta­ry, po­czer­nia­ły kasz­tan, uwią­za­ny na sznur­ku. Ten za­słu­żo­ny zbi­jak „zbił”, to zna­czy tra­fił i roz­trą­cił sie­dem­na­ście in­nych zbi­ja­ków, za­wie­szo­nych na ta­kich sa­mych sznur­kach. Chło­piec był więc dum­ny ze swe­go za­słu­żo­ne­go we­te­ra­na.

– Wszyst­ko to bar­dzo pięk­nie – po­wie­dzia­ła pani Mo­rel – ale do­brze wiesz, że nie mia­łeś pra­wa roz­ry­wać mu koł­nie­rza.

– Tak, mamo! – przy­znał chło­pak. – Wca­le nie chcia­łem mu go po­rwać… Ale to był sta­ry koł­nierz i w do­dat­ku już po­dar­ty…

– Na przy­szłość – po­wie­dzia­ła mat­ka – ra­dzę ci być ostroż­niej­szym. Wca­le by mi się nie po­do­ba­ło, gdy­byś ty wra­cał do domu z po­dar­tym koł­nie­rzem.

– To nie­waż­ne, mamo. Na­praw­dę nie chcia­łem tego zro­bić. Chło­piec wy­glą­dał zmar­twio­ny burą, któ­ra mu się do­sta­ła.

– No, do­brze… ale pa­mię­taj, że­byś uwa­żał.

Wil­liam umknął, szczę­śli­wy, że go roz­grze­szo­no. A pani Mo­rel, któ­ra nie lu­bi­ła za­tar­gów z są­siad­ka­mi, po­sta­no­wi­ła, że wy­tłu­ma­czy wszyst­ko pani An­tho­ny i spra­wa na tym się skoń­czy.

Ale Mo­rel wró­cił tego wie­czo­ru z ko­pal­ni w bar­dzo złym hu­mo­rze. Sta­nął w kuch­ni i roz­glą­dał się po­nu­ro wo­ko­ło, nic nie mó­wiąc przez parę mi­nut. Wresz­cie spy­tał:

– Gdzie jest Wil­liam?

– Cze­go chcesz od nie­go? – za­py­ta­ła pani Mo­rel, od razu zga­du­jąc, o co mu cho­dzi.

– Do­wie się, jak go zła­pię – po­wie­dział Mo­rel z trza­skiem rzu­ca­jąc ma­nier­kę na ko­mo­dę.

– Pew­no pani An­tho­ny upo­lo­wa­ła cię na dro­dze i na­opo­wia­da­ła ci o tym koł­nie­rzu swo­je­go Al­fred­ka – po­wie­dzia­ła pani Mo­rel zja­dli­wie.

– Nie two­ja rzecz, kto mnie chwy­cił na dro­dze – od­parł Mo­rel. – Ale jak ja go zła­pię, to mu ko­ści po­ra­chu­ję.

– To bar­dzo nie­we­so­łe – po­wie­dzia­ła pani Mo­rel – że go­tów je­steś trzy­mać stro­nę pierw­szej lep­szej ję­dzy ze zło­śli­wym ozo­rem, któ­ra opo­wia­da ci ja­kieś baj­dy i skar­ży na two­je dzie­ci.

– Już ja go na­uczę! – upie­rał się Mo­rel. – Wszyst­ko mi jed­no, o czy­je­go chło­pa­ka tu cho­dzi. Nie bę­dzie la­tał i darł, i nisz­czył ubra­nia na in­nych, jak mu co strze­li do gło­wy.

– Darł i nisz­czył ubra­nia na in­nych – prze­drzeź­nia­ła go pani Mo­rel. – Go­nił Al­fre­da, któ­ry mu po­rwał jego zbi­ja­ka, i przy­pad­kiem chwy­cił go za koł­nierz, bo tam­ten się uchy­lił i wy­krę­cał… jak tyl­ko taki An­tho­ny po­tra­fi się wy­krę­cać.

– Już ja wiem swo­je! – krzyk­nął Mo­rel z groź­bą w gło­sie.

– Wiesz, oczy­wi­ście, za­nim jesz­cze ci się po­wie – od­cię­ła się żona.

– Nie twój in­te­res – wrza­snął Mo­rel. – Wiem, co do mnie na­le­ży.

– Bar­dzo w to wąt­pię – po­wie­dzia­ła pani Mo­rel – je­śli wziąć pod uwa­gę, że pierw­sza lep­sza py­ska­ta baba po­tra­fi cię na­mó­wić, że­byś bił wła­sne dzie­ci.

– Już ja wiem – po­wtó­rzył Mo­rel.

I nie ode­zwał się wię­cej, tyl­ko sie­dział pod­sy­ca­jąc złość w so­bie. Na­gle wpadł Wil­liam wo­ła­jąc: – Czy mogę do­stać pod­wie­czo­rek, mamo?

– Mo­żesz do­stać jesz­cze coś wię­cej! – wrza­snął Mo­rel.

– Prze­stań krzy­czeć – rze­kła pani Mo­rel. – I nie rób z sie­bie po­śmie­wi­ska.

– Już ja z nie­go zro­bię po­śmie­wi­sko, niech się tyl­ko do nie­go za­bio­rę – krzy­czał Mo­rel pod­ry­wa­jąc się z krze­sła i mie­rząc syna wście­kłym spoj­rze­niem.

Wil­liam był du­żym chłop­cem jak na swo­je lata, ale ogrom­nie wraż­li­wym, zbladł więc bar­dzo i pa­trzył na ojca z nie­mym prze­ra­że­niem.

– Za­bie­raj się stąd! – roz­ka­za­ła sy­no­wi pani Mo­rel.

Wil­liam nie drgnął i stał jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny. Na­gle Mo­rel za­ci­snął pię­ści i przy­kuc­nął.

– Ja mu po­ka­żę, jak się ma stąd za­bie­rać! – wrzesz­czał osza­la­ły ze zło­ści.

– Co? – krzyk­nę­ła pani Mo­rel dy­sząc cięż­ko. – Nie wol­no ci go bić tyl­ko dla­te­go, że ci na­ga­da­ła głupstw. Nie wol­no, sły­szysz?

– Nie wol­no mi? – wrzesz­czał Mo­rel. – Nie wol­no mi?

I mie­rząc chłop­ca po­nu­rym spoj­rze­niem, rzu­cił się na­przód. Pani Mo­rel wpa­dła po­mię­dzy nich z wznie­sio­ną w górę pię­ścią.

– Ani mi się waż! – krzy­cza­ła.

– Co ta­kie­go? – ryk­nął Mo­rel w pierw­szym mo­men­cie za­sko­cze­nia. – Co ta­kie­go?

Pani Mo­rel od­wró­ci­ła się do syna.

– Ucie­kaj z domu! – roz­ka­za­ła dy­go­cząc ze zło­ści.

Chło­piec, jak gdy­by za­hip­no­ty­zo­wa­ny przez nią, od­wró­cił się na­gle i wy­padł z domu. Mo­rel rzu­cił się do drzwi, ale było już za póź­no. Za­wró­cił, bla­dy z wście­kło­ści pod po­wło­ką wę­glo­we­go pyłu.

Ale te­raz żona jego była już w osta­tecz­nej fu­rii.

– Tyl­ko mi się waż! – prze­mó­wi­ła wy­so­kim, peł­nym gło­sem. – Tyl­ko mi się waż tknąć tego dzie­cia­ka. Bę­dziesz tego ża­ło­wał do koń­ca ży­cia!

Zląkł się jej. Trzę­sąc się ze zło­ści usiadł z po­wro­tem na krze­śle.

Kie­dy dzie­ci były już dość duże, by moż­na je było same zo­sta­wiać w domu, pani Mo­rel za­pi­sa­ła się do Koła Ko­biet. Była to nie­wiel­ka or­ga­ni­za­cja ko­bie­ca, za­wią­za­na przy miej­sco­wej spół­dziel­ni han­dlo­wej. Ze­bra­nia od­by­wa­ły się w po­nie­dział­ki wie­czo­rem, w du­żej sali nad skle­pem ko­lo­nial­nym ko­ope­ra­ty­wy w Be­stwo­od. Ko­bie­ty mia­ły oma­wiać ko­rzy­ści wy­pły­wa­ją­ce z ko­ope­ra­cji oraz inne za­gad­nie­nia so­cjal­ne. Cza­sem pani Mo­rel od­czy­ty­wa­ła gło­śno ja­kiś ar­ty­kuł. Dzie­ci, przy­zwy­cza­jo­ne wi­dzieć mat­kę za­ję­tą wy­łącz­nie go­spo­dar­stwem, pa­trzy­ły te­raz zdu­mio­ne, jak sie­dzia­ła pi­sząc w swój szyb­ki, zde­cy­do­wa­ny spo­sób, za­sta­na­wia­ła się, za­glą­da­ła do ksią­żek i znów wra­ca­ła do pi­sa­nia. Ży­wi­ły dla niej w ta­kich chwi­lach naj­głęb­szy re­spekt.

Nade wszyst­ko jed­nak prze­kła­da­ły Koło Ko­biet. Po raz pierw­szy nie prze­ja­wia­ły tu za­zdro­ści o mat­kę, po czę­ści dla­te­go, że wi­dzia­ły, jak ją ta pra­ca cie­szy, a tro­chę i dla­te­go, że czę­sto do­sta­wał się im ja­kiś po­czę­stu­nek. Koło Ko­biet na­zy­wa­ne było przez nie­któ­rych wro­go uspo­so­bio­nych mę­żów, uwa­ża­ją­cych, że żony ich sta­ją się zbyt nie­za­leż­ne – „kuź­nią plo­tek”. I po czę­ści mie­li ra­cję. Koło bo­wiem da­wa­ło swo­im człon­ki­niom moż­ność obiek­tyw­ne­go spoj­rze­nia na wła­sny dom i wa­run­ki ży­cia oraz po­ma­ga­ło im wy­kry­wać źró­dło błę­dów. Gór­ni­cy spo­strze­gli się, że ich żony za­czy­na­ją mieć wła­sny sąd o wie­lu spra­wach, co było ra­czej kło­po­tli­we. Pani Mo­rel przy­no­si­ła w każ­dy po­nie­dział­ko­wy wie­czór róż­ne wia­do­mo­ści i dzie­ci pra­gnę­ły, by Wil­liam był wte­dy w domu, opo­wia­da­ła mu bo­wiem za­wsze o wszyst­kim.

Gdy chło­pak skoń­czył trzy­na­ście lat, mat­ka wy­sta­ra­ła mu się o pra­cę w biu­rze ko­ope­ra­ty­wy. Wil­liam był zdol­ny i su­mien­ny. Miał nie­re­gu­lar­ne rysy twa­rzy i dum­ne, nie­bie­skie, zdo­byw­cze oczy.

– Ko­niecz­nie chcesz, żeby przez całe ży­cie wy­cie­rał spodnie na stoł­ku, co, mat­ka? – mó­wił Mo­rel. – Tyle mu z tego przyj­dzie, że so­bie dziu­ry w por­t­kach na tył­ku wy­sie­dzi i nic nie za­ro­bi. Ile ma do­stać na po­czą­tek?

– To nie ma zna­cze­nia, ile do­sta­nie na po­cząt­ku – od­par­ła pani Mo­rel.

– Ład­nie mi nie ma zna­cze­nia! Daj go mnie, niech idzie ze mną do ko­pal­ni, a bez za­cho­du z miej­sca za­ro­bi dzie­sięć szy­lin­gów ty­go­dnio­wo. Ale ty wo­lisz, żeby so­bie od­ci­ski na tył­ku wy­sie­dział, niż­by miał za­ro­bić dzie­sięć szy­lin­gów ze mną w ko­pal­ni… Tak to jest.

– On nie pój­dzie do ko­pal­ni – rze­kła pani Mo­rel. – I nie ma co dłu­żej o tym mó­wić.

– Dla mnie to ko­pal­nia jest w sam raz, ale nie dla nie­go, co?

– Że two­ja mat­ka cie­bie po­sła­ła do ko­pal­ni, jak mia­łeś dwa­na­ście lat, to jesz­cze nie do­wód, że­bym ja to samo zro­bi­ła z moim sy­nem.

– Ład­ne mi dwa­na­ście lat? Dużo wcze­śniej!

– Obo­jęt­ne, kie­dy to było – rze­kła pani Mo­rel.

Była bar­dzo dum­na ze swo­je­go syna. Wil­liam cho­dził do wie­czo­ro­wej szko­ły, uczył się ste­no­gra­fii i ma­jąc szes­na­ście lat był pra­wie naj­lep­szym ste­no­ty­pi­stą i bu­chal­te­rem w ca­łym mia­stecz­ku. Tyl­ko je­den urzęd­nik prze­wyż­szał go na tym polu.

Wszyst­ko, co ro­bią męż­czyź­ni (oczy­wi­ście w do­brym zna­cze­niu), ro­bił rów­nież i Wil­liam. Bie­gał szyb­ko jak wiatr. Ma­jąc dwa­na­ście lat zdo­był pierw­szą na­gro­dę w bie­gach. Był to szkla­ny ka­ła­marz w kształ­cie ko­wa­dła. Ka­ła­marz stał dum­nie na ko­mo­dzie, spra­wia­jąc żywą przy­jem­ność pani Mo­rel. Chło­piec sta­nął do za­wo­dów tyl­ko dla niej. Wpadł do domu za­dy­sza­ny, ze swo­im ko­wa­dłem w ręku. – Patrz, mamo! – za­wo­łał od pro­gu. Był to pierw­szy praw­dzi­wy hołd, jaki jej w ży­ciu zło­żo­no. Przy­ję­ła go z god­no­ścią kró­lo­wej.

– Jaki pięk­ny! – wy­krzyk­nę­ła.

Wil­liam do­ra­sta­jąc za­czął wy­ka­zy­wać co­raz więk­szą am­bi­cję. Wszyst­kie za­ro­bio­ne pie­nią­dze od­da­wał mat­ce. Je­śli za­ro­bił czter­na­ście szy­lin­gów ty­go­dnio­wo, zwra­ca­ła mu dwa, a po­nie­waż nie pił, czuł się nie­zmier­nie bo­ga­ty. Ob­ra­cał się w ko­łach za­moż­nych mło­dych miesz­czan w Be­stwo­od. Naj­wyż­szym do­stoj­ni­kiem mia­stecz­ka był pa­stor. Po nim na­stę­po­wał dy­rek­tor ban­ku, po­tem le­ka­rze, po­tem kup­cy i wresz­cie licz­ne za­stę­py gór­ni­ków. Wil­liam za­czął przy­jaź­nić się z sy­na­mi ap­te­ka­rza, na­uczy­cie­li i kup­ców. Gry­wał w bi­lard w klu­bie me­cha­ni­ków. Cho­dził rów­nież na tań­ce, cho­ciaż mat­ka była temu prze­ciw­na. Ko­rzy­stał w peł­ni z wszyst­kich roz­ry­wek, ja­kie ofia­ro­wy­wa­ło mu Be­stwo­od, po­czy­na­jąc od sze­ścio­pen­so­wych po­tań­có­wek na Church Stre­et, a koń­cząc na spor­tach i bi­lar­dzie.

Pa­we­łek mu­siał wy­słu­chi­wać olśnie­wa­ją­cych opi­sów naj­róż­niej­szych mło­dych dam, pięk­nych jak kwia­ty, któ­re niby ścię­te pąki kró­lo­wa­ły za­zwy­czaj w ser­cu Wil­lia­ma nie dłu­żej jak dwa ty­go­dnie.

Cza­sem ja­kaś pięk­ność zja­wia­ła się przed do­mem, w po­ści­gu za swym za­gi­nio­nym wiel­bi­cie­lem. Pani Mo­rel, wi­dząc obcą dziew­czy­nę na pro­gu, na­tych­miast wie­trzy­ła nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Czy pan Mo­rel jest w domu? – py­ta­ła pa­nien­ka przy­mil­nie.

– Tak jest, mąż już wró­cił – od­po­wia­da­ła pani Mo­rel.

– Och!… Ale mnie cho­dzi… cho­dzi mi o mło­de­go pana Mo­rel – ją­ka­ła się pa­nien­ka.

– O któ­re­go, pro­szę mi po­wie­dzieć? Bo jest ich kil­ku.

Wów­czas, ru­mie­niąc się i ją­ka­jąc przez dłuż­szą chwi­lę, mło­da pięk­ność wy­zna­wa­ła:

– Ja… ja po­zna­łam pana Mo­rel w. w Ri­pley.

– Och! Pew­nie na tań­cach?

– Tak.

– Nie po­pie­ram zna­jo­mo­ści, ja­kie mój syn za­wie­ra na za­ba­wach ta­necz­nych. I nie ma go w domu.

Wil­liam był zły na mat­kę, że tak szorst­ko od­pra­wi­ła jego zna­jo­mą. Był bez­tro­skim, cie­ka­wym świa­ta mło­dzień­cem, cza­sem na­dą­sa­nym, cho­dzą­cym du­ży­mi, sta­now­czy­mi kro­ka­mi, z czap­ką czę­sto za­wa­diac­ko zsu­nię­tą na tył gło­wy.

Tego dnia wszedł za­chmu­rzo­ny. Zdjął czap­kę i rzu­cił ją na ka­na­pę. Ujął dło­nią sil­nie za­ry­so­wa­ną szczę­kę i spoj­rzał po­sęp­nie na mat­kę. Była drob­na i mia­ła wło­sy gład­ko scze­sa­ne z czo­ła. Pro­mie­nio­wał z niej spo­kój pły­ną­cy z po­czu­cia wła­sne­go au­to­ry­te­tu, a za­ra­zem ja­kieś rzad­ko spo­ty­ka­ne cie­pło. Za­uwa­ży­ła, że syn jest po­iry­to­wa­ny, i za­nie­po­ko­iła się skry­cie.

– Czy za­cho­dzi­ła tu po mnie wczo­raj ja­kaś pani, mamo? – spy­tał.

– Nie wi­dzia­łam żad­nej pani. Była tu ja­kaś dziew­czy­na.

– Cze­mu mi o tym nie po­wie­dzia­łaś?

– Wy­szło mi to po pro­stu z gło­wy. Przez chwi­lę zło­ścił się w mil­cze­niu.

– Przy­stoj­na dziew­czy­na… wy­glą­da­ła jak dama?

– Nie przy­glą­da­łam się jej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: