- W empik go
Synowie i kochankowie - ebook
Synowie i kochankowie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 699 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez cały następny tydzień Morel był w tak złym humorze, że trudno z nim było wytrzymać. Jak wszyscy górnicy, bardzo lubił wszelkiego rodzaju lekarstwa, za które, choć trudno w to uwierzyć, niejednokrotnie nawet sam płacił.
– Musisz mi kupić kapkę tych kropel na żołądek – powiedział kiedyś. – To dziwne, że u nas w domu nigdy nie ma nic takiego pod ręką.
Pani Morel kupiła mu więc buteleczkę kropel Inoziemcowa, które były jego ulubionym lekarstwem, sam zaś przyrządził sobie dzbanek herbaty z dzikiego bzu. Miał na strychu całe pęki suszonych ziół, wśród których były: ruta, mięta, senes, korzeń pietruszki, ślaz, hyzop, mlecz i macierzanka. Na płycie kuchennej prawie zawsze stał dzbanek takiego czy innego wywaru i Morel raczył się nim obficie.
– Wspaniałe! – mówił cmokając po wypiciu naparu z dzikiego bzu. – Wspaniałe! – I zachęcał dzieci do spróbowania.
– To o wiele lepsze od tych waszych pomyj z herbaty albo kakao – zapewniał. Ale żadne nie dało się skusić.
Tym razem jednak ani pigułki, ani krople, ani żadne zioła nie mogły uśmierzyć „przeklętego bólu w głowie”. Było to zapalenie mózgu. Morel czuł się niedobrze od czasu, gdy idąc z Jerry'm do Nottingham, przespał się na gołej ziemi. Pił potem więcej niż zazwyczaj i awanturował się bezustannie. Teraz był poważnie chory i pani Morel musiała go pielęgnować. Był najtrudniejszym pacjentem, jakiego można sobie wyobrazić. Ale wbrew wszystkiemu i niezależnie od faktu, że był żywicielem rodziny, pani Morel nigdy nie życzyła sobie jego śmierci. Wciąż jeszcze jakąś cząstką swej duszy pragnęła zachować go dla siebie.
Sąsiadki okazywały jej dużo dobroci. Co pewien czas zabierały do siebie dzieci na posiłki, czasem posprzątały kuchnię albo wzięły na cały dzień
najmłodsze maleństwo. Było jej jednak mimo to bardzo ciężko. Sąsiadki nie co dzień przychodziły z pomocą. Musiała wtedy pielęgnować dziecko i męża, sprzątać, gotować i z wszystkimi sprawami dawać sobie sama radę. Była doszczętnie wyczerpana, ale spełniała sumiennie wszystko, co do niej należało.
Pieniądze wystarczały zaledwie na najniezbędniejsze potrzeby. Otrzymywała siedemnaście szylingów tygodniowego zasiłku, a ponadto Barker i drugi sztygar co piątek odciągali pewien procent z zarobków swoich załóg dla żony Morela. Sąsiadki gotowały rosoły i przynosiły w prezencie świeże jaja oraz różne inne posilne przysmaki dla chorego. Gdyby nie ich hojna pomoc w tych ciężkich chwilach, pani Morel nie mogłaby przetrwać tego okresu bez długów, które doprowadziłyby ich w rezultacie do ostatecznej ruiny.
Mijały tygodnie. Niemal wbrew wszelkim nadziejom, stan zdrowia Morela zaczął się poprawiać. Miał silny organizm, skoro więc raz znalazł się na dobrej drodze, szybko odzyskiwał siły i wracał do zdrowia. Wkrótce zaczął się już krzątać i obijać po domu, na dole. W czasie choroby żona zepsuła go trochę. Chciał teraz, aby było tak nadal. Przykładał często rękę do czoła udając bóle, których nie odczuwał. Ale pani Morel nie dawała się zwodzić. Z początku uśmiechała się tylko sama do siebie. Z czasem zaczęła ostro z niego szydzić.
– Na miłość boską, przestańże raz się mazać.
Uwaga ta ubodła go trochę, ale nie przestał udawać chorego.
– Na twoim miejscu wstydziłabym się być takim mazgajem – rzekła oschle.
Teraz dopiero poczuł się dotknięty i przeklinał po cichu, jak mały chłopiec. Zaczął jednak zachowywać się normalnie i przestał się żalić.
W każdym razie na pewien czas zapanował w domu spokój. Pani Morel była dla męża wyrozumialsza, a on, będąc od niej zależny niemal jak dziecko, czuł się z tym raczej szczęśliwy. Nie zdawał sobie sprawy, że żona jest dla niego bardziej wyrozumiała, bo go mniej kocha. Dotychczas, wbrew wszystkiemu, pozostał jej mężem i jej'mężczyzną. Czuła więc, mniej lub bardziej świadomie, że wszystko, co ten człowiek czyni dla siebie, czyni jednocześnie i dla niej. Jej byt zależał od niego. Było wiele, bardzo wiele różnych faz w zamieraniu jej miłości do męża, dokonywało się to jednak stale i nieodwołalnie. Po urodzeniu trzeciego dziecka przestała zwracać się ku niemu bezradnie, lecz oddalała się od niego coraz bardziej, jak gdyby unoszona potężną, równomierną falą odpływu. Nie budził już w niej teraz prawie zupełnie fizycznego pożądania. W obecnym oddaleniu od męża, nie złączona z nim blisko, a raczej tylko związana wspólnym bytem, nie troszczyła się już tak bardzo o to, co on robi, i pozostawiała go niemal zupełnie własnemu losowi.
Było w tym coś z finału, jakiś lęk przed nadchodzącymi latami życia, znamionujący jesień wieku męskiego. Żona odtrącała go od siebie na poły z żalem, ale nieubłaganie. Odchodziła od niego i zwracała »się po miłość i życie – ku swoim dzieciom. Odtąd znaczyć miał mniej więcej tyle co odsiana plewa. I godził się z tym milcząco, podobnie jak to czyni większość mężczyzn ustępujących miejsca swym dzieciom.
W okresie rekonwalescencji Morela, kiedy małżonkowie byli już sobie bardzo dalecy, usiłowali oboje choćby częściowo powrócić do zwyczajów przyjętych w pierwszych miesiącach po ślubie. Morel dużo przesiadywał w domu i gdy dzieci położyły się do łóżek, a żona zasiadła do szycia (szyła wszystko w ręku, nawet koszule i ubranka dzieci), czytał jej wiadomości z gazet, powoli wymawiając słowa i mocując się z nimi, jak gracz trafiający krążkami do celu. Pani Morel często popędzała go i kończyła za niego zdanie, nim doczytał do kropki. On zaś przyjmował to pokornie i cierpliwie.
Chwile milczenia między nimi miały swój szczególny charakter. Słychać było cichy, szybki szmer jej igły, głośne pykanie jego warg, gdy wypuszczał dym z ust, lub syk rozpalonej kraty, kiedy spluwał w głąb palącego się na kominku ognia. Myśli pani Morel biegły do Williama. Wyrósł na dużego chłopca. Był najlepszym uczniem w klasie i nauczyciel nazywał go chlubą szkoły. Wybiegała myślą naprzód i wyobrażała go sobie jako młodego, pełnego życia mężczyznę, który sprawi, że świat znów nabierze dla niej uroku.
Morel, siedząc obok w zupełnym osamotnieniu i nie mając o czym myśleć, czuł się dziwnie nieswojo. Nieświadomie wybiegał w myślach na poszukiwanie żony i przekonywał się, że odeszła. Czuł w sercu jakąś pustkę, niemal próżnię. Nie mógł sobie znaleźć miejsca i stawał się niespokojny. Z trudem znosił taką atmosferę i nerwowość jego udzielała się żonie. Oboje czuli, że ciężko im oddychać, gdy przez pewien czas pozostawali zupełnie sami. Morel szedł wreszcie spać, a pani Morel zasiadała w kuchni, by cieszyć się samotnością, pracować, myśleć – żyć.
W tym czasie urodzić miała znowu dziecko, będące owocem krótkotrwałego okresu pokoju i czułości między coraz bardziej obcymi sobie małżonkami. Gdy niemowlę przyszło na świat, Pawełek miał siedemnaście miesięcy. Był tłuściutkim, bladym, spokojnym dzieckiem, o niebieskich oczach, ciężkich powiekach i brwiach, które nadal marszczyły się w pewien szczególny, delikatny sposób. Ostatnie dziecko było także chłopcem, ładnym i jasnowłosym. Pani Morel była zmartwiona, gdy się przekonała, że znowu oczekuje dziecka, tak ze względów materialnych, jak ł dlatego, że nie kochała już męża. Ale nie z powodu samego niemowlęcia.
Dali mu na imię Artur. Był to bardzo ładny chłopczyk, z dużym czubem jasnych loków. Od pierwszej chwili ukochał ojca. Panią Morel cieszyła ta miłość. Gdy rozlegał się tupot ciężkich, górniczych butów Morela, malec wyciągał w górę rączki i gruchał przymilnie. Jeżeli Morel był w dobrym humorze, odpowiadał mu natychmiast swoim ciepłym, głębokim głosem:
– Co tam nowego, moje śliczności?… Tatuś zaraz idzie do ciebie. Gdy tylko ściągnął górniczą bluzę, pani Morel owiązywała dziecko fartuchem i podawała je ojcu.
– Ładnieś go urządził, nie ma co! – wołała czasem, zabierając dziecko z buzią całą uczernioną po zabawie i pocałunkach ojca. Morel śmiał się wtedy radośnie.
– To prawdziwy mały górnik, ten nasz aniołeczek! – wykrzykiwał wesoło.
Były to nowe, jasne chwile w życiu pani Morel, gdy swą miłością do dziecka mogła ogarnąć i jego ojca.
William rósł, stawał się coraz silniejszy i coraz bardziej przedsiębiorczy, a Pawełek, nadal wątły, spokojny i bardzo drobny, jak cień biegał za matką. Bawił się zazwyczaj chętnie i wesoło, ale miewał czasem napady przygnębienia. Matka znajdowała wówczas trzyletniego malca płaczącego w kącie kanapy.
– Co ci się stało? – pytała i nie otrzymywała odpowiedzi.
– Co ci jest? – nalegała ze wzrastającym gniewem.
– Nie wiem – szlochało dziecko.
Starała się przekonać je perswazją lub zabawić, wszystko jednak daremnie. Wyprowadzało ją to z równowagi. Ojciec, jak zawsze niecierpliwy, zrywał się w takich razach z krzesła i krzyczał:
– Jak mi się tu zaraz nie uspokoi, to go będę walił, póki nie przestanie się mazać!
– Nie pozwolę ci na to – odpowiadała chłodno matka. Zabierała dziecko na podwórko i sadowiła je w małym foteliku, mówiąc: – No, a teraz płacz sobie tutaj, biedaku, ile wlezie!
W końcu motylek na liściu rabarbaru albo jakiś inny przedmiot przyciągał uwagę dziecka, a czasem usypiało zmęczone płaczem. Napady takie nie zdarzały się zbyt często, ale były cierniem w sercu pani Morel. Traktowała też Pawełka zupełnie inaczej niż resztę dzieci.
Pewnego dnia, gdy pani Morel wypatrywała na głównej alejce przekupnia z drożdżami, usłyszała, że ją ktoś woła. Była to mała, chuda pani Anthony w brązowych aksamitach.
– Niech no pani uważa, pani Morel. Mam pani coś do powiedzenia o pani Williamie. – Och, doprawdy? – odparła pani Morel. – I cóż to takiego?
– Taki chłopak, co łapie młodszego i drze mu ubranie na strzępy – krzyczała pani Anthony – wart, żeby mu dać dobrą nauczkę.
– Pani Alfred ma tyle sarno lat, co mój William – zauważyła pani Morel.
– Może być, ale to go nie upoważnia do zdzierania memu chłopcu kołnierzyków z karku.
– Ale ja – rzekła pani Morel – nie mam zwyczaju bić moich dzieci, a nawet gdybym miała to zrobić, wolałabym przedtem wysłuchać tego, co powie druga strona.
– Wyszłoby im to tylko na zdrowie, gdyby dostały dobre lanie – odparła pani Anthony – a… co się tyczy zdzierania dziecku czystego kołnierzyka z szyi, w dodatku naumyślnie….
– Jestem pewna, że nie zrobił tego umyślnie – powiedziała pani Morel.
– A więc to ja kłamię, tak? – krzyczała pani Anthony.
Pani Morel odeszła zamykając za sobą furtkę. Ręka, w której trzymała dzbanek z drożdżami, drżała.
– Już ja powiem, co trzeba, pani mężowi – krzyczała za nią pani Anthony.
W porze obiadowej, gdy William skończył już jeść i zamierzał wybiec na dwór (miał wtedy jedenaście lat), matka spytała go: – Dlaczego podarłeś kołnierz Alfredowi Anthony? – Kiedy mu podarłem kołnierz?
– Nie wiem kiedy, ale jego matka mówi, że to zrobiłeś.
– Ach, to było wczoraj… a kołnierz już i tak miał podarty…
– Ale rozdarłeś go jeszcze bardziej.
– Bo widzisz, mamo, to było tak… miałem takiego zbijaka, co to zbił już siedemnaście innych, a na to przychodzi Alfred Anthony i mówi:
Adam i Ewa, i szczyp mnie, Poszli do rzeki kąpać się. Adam i Ewa wnet utonęli, Powiedz, kto cało wyszedł z kąpieli?
A ja mu na to: „Wiadomo, szczyp cię” i uszczypnąłem go. A ten wpada we wściekłość, porywa mi mojego zbijaka i ucieka. To ja za nim i kiedy go już miałem przytrzymać, uchylił się… no i właśnie wtedy trząsł ten jego… kołnierz… ale odebrałem mu mojego zbijaka…
Wyciągnął z kieszeni stary, poczerniały kasztan, uwiązany na sznurku. Ten zasłużony zbijak „zbił”, to znaczy trafił i roztrącił siedemnaście innych zbijaków, zawieszonych na takich samych sznurkach. Chłopiec był więc dumny ze swego zasłużonego weterana.
– Wszystko to bardzo pięknie – powiedziała pani Morel – ale dobrze wiesz, że nie miałeś prawa rozrywać mu kołnierza.
– Tak, mamo! – przyznał chłopak. – Wcale nie chciałem mu go porwać… Ale to był stary kołnierz i w dodatku już podarty…
– Na przyszłość – powiedziała matka – radzę ci być ostrożniejszym. Wcale by mi się nie podobało, gdybyś ty wracał do domu z podartym kołnierzem.
– To nieważne, mamo. Naprawdę nie chciałem tego zrobić. Chłopiec wyglądał zmartwiony burą, która mu się dostała.
– No, dobrze… ale pamiętaj, żebyś uważał.
William umknął, szczęśliwy, że go rozgrzeszono. A pani Morel, która nie lubiła zatargów z sąsiadkami, postanowiła, że wytłumaczy wszystko pani Anthony i sprawa na tym się skończy.
Ale Morel wrócił tego wieczoru z kopalni w bardzo złym humorze. Stanął w kuchni i rozglądał się ponuro wokoło, nic nie mówiąc przez parę minut. Wreszcie spytał:
– Gdzie jest William?
– Czego chcesz od niego? – zapytała pani Morel, od razu zgadując, o co mu chodzi.
– Dowie się, jak go złapię – powiedział Morel z trzaskiem rzucając manierkę na komodę.
– Pewno pani Anthony upolowała cię na drodze i naopowiadała ci o tym kołnierzu swojego Alfredka – powiedziała pani Morel zjadliwie.
– Nie twoja rzecz, kto mnie chwycił na drodze – odparł Morel. – Ale jak ja go złapię, to mu kości porachuję.
– To bardzo niewesołe – powiedziała pani Morel – że gotów jesteś trzymać stronę pierwszej lepszej jędzy ze złośliwym ozorem, która opowiada ci jakieś bajdy i skarży na twoje dzieci.
– Już ja go nauczę! – upierał się Morel. – Wszystko mi jedno, o czyjego chłopaka tu chodzi. Nie będzie latał i darł, i niszczył ubrania na innych, jak mu co strzeli do głowy.
– Darł i niszczył ubrania na innych – przedrzeźniała go pani Morel. – Gonił Alfreda, który mu porwał jego zbijaka, i przypadkiem chwycił go za kołnierz, bo tamten się uchylił i wykręcał… jak tylko taki Anthony potrafi się wykręcać.
– Już ja wiem swoje! – krzyknął Morel z groźbą w głosie.
– Wiesz, oczywiście, zanim jeszcze ci się powie – odcięła się żona.
– Nie twój interes – wrzasnął Morel. – Wiem, co do mnie należy.
– Bardzo w to wątpię – powiedziała pani Morel – jeśli wziąć pod uwagę, że pierwsza lepsza pyskata baba potrafi cię namówić, żebyś bił własne dzieci.
– Już ja wiem – powtórzył Morel.
I nie odezwał się więcej, tylko siedział podsycając złość w sobie. Nagle wpadł William wołając: – Czy mogę dostać podwieczorek, mamo?
– Możesz dostać jeszcze coś więcej! – wrzasnął Morel.
– Przestań krzyczeć – rzekła pani Morel. – I nie rób z siebie pośmiewiska.
– Już ja z niego zrobię pośmiewisko, niech się tylko do niego zabiorę – krzyczał Morel podrywając się z krzesła i mierząc syna wściekłym spojrzeniem.
William był dużym chłopcem jak na swoje lata, ale ogromnie wrażliwym, zbladł więc bardzo i patrzył na ojca z niemym przerażeniem.
– Zabieraj się stąd! – rozkazała synowi pani Morel.
William nie drgnął i stał jak zahipnotyzowany. Nagle Morel zacisnął pięści i przykucnął.
– Ja mu pokażę, jak się ma stąd zabierać! – wrzeszczał oszalały ze złości.
– Co? – krzyknęła pani Morel dysząc ciężko. – Nie wolno ci go bić tylko dlatego, że ci nagadała głupstw. Nie wolno, słyszysz?
– Nie wolno mi? – wrzeszczał Morel. – Nie wolno mi?
I mierząc chłopca ponurym spojrzeniem, rzucił się naprzód. Pani Morel wpadła pomiędzy nich z wzniesioną w górę pięścią.
– Ani mi się waż! – krzyczała.
– Co takiego? – ryknął Morel w pierwszym momencie zaskoczenia. – Co takiego?
Pani Morel odwróciła się do syna.
– Uciekaj z domu! – rozkazała dygocząc ze złości.
Chłopiec, jak gdyby zahipnotyzowany przez nią, odwrócił się nagle i wypadł z domu. Morel rzucił się do drzwi, ale było już za późno. Zawrócił, blady z wściekłości pod powłoką węglowego pyłu.
Ale teraz żona jego była już w ostatecznej furii.
– Tylko mi się waż! – przemówiła wysokim, pełnym głosem. – Tylko mi się waż tknąć tego dzieciaka. Będziesz tego żałował do końca życia!
Zląkł się jej. Trzęsąc się ze złości usiadł z powrotem na krześle.
Kiedy dzieci były już dość duże, by można je było same zostawiać w domu, pani Morel zapisała się do Koła Kobiet. Była to niewielka organizacja kobieca, zawiązana przy miejscowej spółdzielni handlowej. Zebrania odbywały się w poniedziałki wieczorem, w dużej sali nad sklepem kolonialnym kooperatywy w Bestwood. Kobiety miały omawiać korzyści wypływające z kooperacji oraz inne zagadnienia socjalne. Czasem pani Morel odczytywała głośno jakiś artykuł. Dzieci, przyzwyczajone widzieć matkę zajętą wyłącznie gospodarstwem, patrzyły teraz zdumione, jak siedziała pisząc w swój szybki, zdecydowany sposób, zastanawiała się, zaglądała do książek i znów wracała do pisania. Żywiły dla niej w takich chwilach najgłębszy respekt.
Nade wszystko jednak przekładały Koło Kobiet. Po raz pierwszy nie przejawiały tu zazdrości o matkę, po części dlatego, że widziały, jak ją ta praca cieszy, a trochę i dlatego, że często dostawał się im jakiś poczęstunek. Koło Kobiet nazywane było przez niektórych wrogo usposobionych mężów, uważających, że żony ich stają się zbyt niezależne – „kuźnią plotek”. I po części mieli rację. Koło bowiem dawało swoim członkiniom możność obiektywnego spojrzenia na własny dom i warunki życia oraz pomagało im wykrywać źródło błędów. Górnicy spostrzegli się, że ich żony zaczynają mieć własny sąd o wielu sprawach, co było raczej kłopotliwe. Pani Morel przynosiła w każdy poniedziałkowy wieczór różne wiadomości i dzieci pragnęły, by William był wtedy w domu, opowiadała mu bowiem zawsze o wszystkim.
Gdy chłopak skończył trzynaście lat, matka wystarała mu się o pracę w biurze kooperatywy. William był zdolny i sumienny. Miał nieregularne rysy twarzy i dumne, niebieskie, zdobywcze oczy.
– Koniecznie chcesz, żeby przez całe życie wycierał spodnie na stołku, co, matka? – mówił Morel. – Tyle mu z tego przyjdzie, że sobie dziury w portkach na tyłku wysiedzi i nic nie zarobi. Ile ma dostać na początek?
– To nie ma znaczenia, ile dostanie na początku – odparła pani Morel.
– Ładnie mi nie ma znaczenia! Daj go mnie, niech idzie ze mną do kopalni, a bez zachodu z miejsca zarobi dziesięć szylingów tygodniowo. Ale ty wolisz, żeby sobie odciski na tyłku wysiedział, niżby miał zarobić dziesięć szylingów ze mną w kopalni… Tak to jest.
– On nie pójdzie do kopalni – rzekła pani Morel. – I nie ma co dłużej o tym mówić.
– Dla mnie to kopalnia jest w sam raz, ale nie dla niego, co?
– Że twoja matka ciebie posłała do kopalni, jak miałeś dwanaście lat, to jeszcze nie dowód, żebym ja to samo zrobiła z moim synem.
– Ładne mi dwanaście lat? Dużo wcześniej!
– Obojętne, kiedy to było – rzekła pani Morel.
Była bardzo dumna ze swojego syna. William chodził do wieczorowej szkoły, uczył się stenografii i mając szesnaście lat był prawie najlepszym stenotypistą i buchalterem w całym miasteczku. Tylko jeden urzędnik przewyższał go na tym polu.
Wszystko, co robią mężczyźni (oczywiście w dobrym znaczeniu), robił również i William. Biegał szybko jak wiatr. Mając dwanaście lat zdobył pierwszą nagrodę w biegach. Był to szklany kałamarz w kształcie kowadła. Kałamarz stał dumnie na komodzie, sprawiając żywą przyjemność pani Morel. Chłopiec stanął do zawodów tylko dla niej. Wpadł do domu zadyszany, ze swoim kowadłem w ręku. – Patrz, mamo! – zawołał od progu. Był to pierwszy prawdziwy hołd, jaki jej w życiu złożono. Przyjęła go z godnością królowej.
– Jaki piękny! – wykrzyknęła.
William dorastając zaczął wykazywać coraz większą ambicję. Wszystkie zarobione pieniądze oddawał matce. Jeśli zarobił czternaście szylingów tygodniowo, zwracała mu dwa, a ponieważ nie pił, czuł się niezmiernie bogaty. Obracał się w kołach zamożnych młodych mieszczan w Bestwood. Najwyższym dostojnikiem miasteczka był pastor. Po nim następował dyrektor banku, potem lekarze, potem kupcy i wreszcie liczne zastępy górników. William zaczął przyjaźnić się z synami aptekarza, nauczycieli i kupców. Grywał w bilard w klubie mechaników. Chodził również na tańce, chociaż matka była temu przeciwna. Korzystał w pełni z wszystkich rozrywek, jakie ofiarowywało mu Bestwood, poczynając od sześciopensowych potańcówek na Church Street, a kończąc na sportach i bilardzie.
Pawełek musiał wysłuchiwać olśniewających opisów najróżniejszych młodych dam, pięknych jak kwiaty, które niby ścięte pąki królowały zazwyczaj w sercu Williama nie dłużej jak dwa tygodnie.
Czasem jakaś piękność zjawiała się przed domem, w pościgu za swym zaginionym wielbicielem. Pani Morel, widząc obcą dziewczynę na progu, natychmiast wietrzyła niebezpieczeństwo.
– Czy pan Morel jest w domu? – pytała panienka przymilnie.
– Tak jest, mąż już wrócił – odpowiadała pani Morel.
– Och!… Ale mnie chodzi… chodzi mi o młodego pana Morel – jąkała się panienka.
– O którego, proszę mi powiedzieć? Bo jest ich kilku.
Wówczas, rumieniąc się i jąkając przez dłuższą chwilę, młoda piękność wyznawała:
– Ja… ja poznałam pana Morel w. w Ripley.
– Och! Pewnie na tańcach?
– Tak.
– Nie popieram znajomości, jakie mój syn zawiera na zabawach tanecznych. I nie ma go w domu.
William był zły na matkę, że tak szorstko odprawiła jego znajomą. Był beztroskim, ciekawym świata młodzieńcem, czasem nadąsanym, chodzącym dużymi, stanowczymi krokami, z czapką często zawadiacko zsuniętą na tył głowy.
Tego dnia wszedł zachmurzony. Zdjął czapkę i rzucił ją na kanapę. Ujął dłonią silnie zarysowaną szczękę i spojrzał posępnie na matkę. Była drobna i miała włosy gładko sczesane z czoła. Promieniował z niej spokój płynący z poczucia własnego autorytetu, a zarazem jakieś rzadko spotykane ciepło. Zauważyła, że syn jest poirytowany, i zaniepokoiła się skrycie.
– Czy zachodziła tu po mnie wczoraj jakaś pani, mamo? – spytał.
– Nie widziałam żadnej pani. Była tu jakaś dziewczyna.
– Czemu mi o tym nie powiedziałaś?
– Wyszło mi to po prostu z głowy. Przez chwilę złościł się w milczeniu.
– Przystojna dziewczyna… wyglądała jak dama?
– Nie przyglądałam się jej.