- promocja
- W empik go
Synowie ich utoną Tom 2 - ebook
Synowie ich utoną Tom 2 - ebook
Świat, jaki znali, już nie istnieje. Fala powodziowa zmiotła prawie wszystkich ludzi z powierzchni ziemi. Woda ściga pielgrzymów, dosięgając coraz wyższych poziomów – Miron z Artonem próbują zapanować nad uciekinierami i utrzymać niełatwy sojusz, którym związali się ze starymi wiedźmami. Intuicja każe Mironowi za wszelką cenę chronić brata, nawet kosztem życia tych, którzy mu ufają.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8082-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ludzie potrzebują nas znacznie bardziej niż my ich.
Kiedy słyszę modły, to wiem, że nie czekają na moją odpowiedź. Nawet ci, którzy jej chcą, tak naprawdę oczekują tylko potwierdzenia własnych słów. A nieliczni spośród nich, tak zwani mędrcy, potrafią latami czekać na choć jedno słowo, ale wciąż robią to po to, by nie być głuchymi jak reszta ich pobratymców.
A przecież ich bogowie też mają bogów. W swoim prostym, zwierzęcym umyśle wierzą usilnie w mądrość wielkiego człowieka, a nie chcą słuchać mikrej trawy, chrzęstu kory, skrzypienia gałęzi, przemykania obłoków – przyrodzonych światu modlitw.
Jestem taki mały. Zawstydzony ogromem świata. Nieledwie chrząszcz w zaroślach, zaszczycony szczodrością przyrody. Nawet przyznanie się do własnej niewiedzy nie napawa mnie dumą. Poza innymi, sam sobie żyję własną nieświadomością; nurzam się w zdobyczy łask ziemskich.
Tyle tysięcy lat, taki ogrom wiedzy, masyw doświadczeń tak gigantyczny, że mógłby usypać nową górę. I nie dodaje mi on ani drobiny wielkości, bo sam w sobie jest wielkością poza mną. Jeśli ludzie widzą we mnie coś wartościowego, to tylko dlatego, że sam z pokorą przyjąłem w siebie wartość natury. Jeśli zachwyca ich coś mojego, to nie jest to moje. Jeśli czują się wzruszeni, to nie ja ich wzruszam, a to, co wzrusza poprzez mnie.
Wznoszą ku niebu dłonie, słowa, katedry. Wołają w tysiącu słów: Boże, dopomóż, poratuj, pokaż, ukarz, odstąp, nawiedź…
A przecież tego nie potrzebuję.
Nie darzę ich szacunkiem.
Nigdy nie chciałem być ich Bogiem.ROZDZIAŁ PIERWSZY
GDZIE ŚPIĄ BOGOWIE
Czoło barki zaryło o miękką ziemię. Dźwięk zwiastował koniec wędrówki: wpierw trzask pękającej stępki, a następnie grom walących się na ziemię desek. Trywonowe elementy kadłuba, każdy ważący tyle co kilku ludzi, osypały się niczym odłamki szkła z rzuconej o ścianę butelki.
– To nowy początek – wycharczał Miron, zarzęził płucami i położył dłoń na ramieniu brata. – Nie spodziewałem się, że tyle to potrwa.
Arton rozejrzał się półprzytomnie. Wciąż przed oczami stawały mu obrazy z więzienia, wydawały się tak prawdziwe i żywe, że przesłaniały to, co działo się naprawdę. A działo się przecież tak wiele.
Słońce złociło zalane polany Równiny Kłonnej. Przez turkusowe niebo ganiały się drobniutkie koniki utkane z siwych, porannych chmur. Nowo uformowane morze, czy raczej przedłużenie poprzedniego, zatrzymało się na linii wyżyny i jedynie częściowo zalało dalsze, rozległe tereny. Gigantyczna, acz okaleczona barka wystawała z tego krajobrazu niczym pomnik ze starożytnych czasów, gdy świat obdarzono morzami po szczyty najwyższych gór.
Miron z trudem dostrzegł kilka brązowych kleksów osad, rozsypanych w tym przedziwnym, nowym środowisku. Na horyzoncie nie odznaczała się ani jedna strużyna dymu, wskazując dobitnie to, czego przez cały rejs spodziewał się samozwańczy kapłan – wszyscy utonęli lub uciekli na południe.
Woda sięgała nadal wysoko, przelewając się na nizinę i zmieniając niegdyś żyzne tereny w błotniste rozlewiska.
– Pamiętasz, co mówiłem na targu? – spytał z lekkim wstydem Miron, patrząc na przemoczone skórzane trzewiki. – O końcu wszystkiego i… o tym, co czeka ludzi?
Arton nietypowo dla siebie w ciszy skinął głową. Głos brata był jak szemrzący strumień, ale jego uwagę przyciągały płomieniste trzaski wspomnień z niewoli.
– Miałem rację. – Celestyn wyszczerzył się, z trudem powstrzymując śmiech. – Zawsze mam rację. A teraz będziemy musieli uratować tych, którzy nam zawierzyli, braciszku, wiesz? Przyszliśmy w końcu ratować przed potopem.
Kapłan spojrzał z dziobu zniszczonej barki na górny pokład, wyławiając wzrokiem wiernych czekających na jego słowa. Płynęli dzień i noc. Najpierw wstrząśnięci historycznie wielką falą, a dalej pchani prądami z północy.
Jak wiele zabitych minęli? Czy na horyzoncie majaczyły rozbite dachy domów, czy sklejane na szybko tratwy rozbitków? Gdzież podziali się zmarli, zatrzaśnięci w przedpokojach świata, który był po świecie? I czy ich też czekał świat po świecie? W końcu jakie życie mogli przeżyć, gdy samo życie umarło i tylko oni ocaleli?
Bywił i Sobek trzymali się blisko, wiedząc, jak cenne może być zaufanie ich na poły boskiego kapłana. Jednak czy to, że Celestyn przeprowadził ich przez powódź, znaczyło też, że doprowadzi ich do suchych miejsc? Czy powstrzyma kolejne fale? Pozostawało im wierzyć – to była najlepsza inwestycja do tej pory.
Dyron palił coś paskudnie śmierdzącego z drewnianej fajki, zastanawiając się, czy to może być ostatnia paczka liści ze świata sprzed potopu. Czy w nowym świecie będą więzienia, w których znajdzie sobie miejsce? Cóż, byle po dobrej stronie krat.
– Mogę na was liczyć, prawda? – odezwał się głośniej Celestyn, patrząc na przemoczonych wiernych.
Bywił parsknął nozdrzami jak koń wzięty pod włos. Zaraz wyszczerzył się i gorliwie pokiwał głową.
– Łódź na suchej ziemi, będzie co ludziom opowiadać! A śmiali się, Ossowski się śmiał i wszyscy się śmiali.
– Teraz mogą się śmiać spod wody – dodał niepewnie Sobek, jakby samemu dziwiąc się, że przeszło mu to przez myśl. – Próbowali nas powstrzymać przecież! Dobry Boże, a jakby tak im się udało? Gdyby jednak przejęli barkę? Albo jakbyśmy nie dokończyli budowy? A co gdyby…
– Była robota, no to zrobiliśmy – wtrącił Dyron, trzymając fajkę w zębach. – Żaden z miejscowych nie dałby rady, a nasz prorok dał!
– Prorok – szepnął do siebie Miron. – Tak jak widzicie, wiara popłaca. Tylko że to na razie tyle ze świętowania. Mam mapę, była aktualna przed powodzią, ale teraz…
Miron wyjął z kieszeni długi zwitek papieru, rozprostował go i pokazał towarzyszom. Na niewielkim skrawku materiału wypisano listę miejscowości, z których górną była Sułpia, a dolną Irgła.
– Jeśli droga będzie sprzyjała, to za każdym razem powinniśmy spokojnie mieć się gdzie zatrzymać – zawyrokował kapłan, podając wyraźnie zafrasowanemu Dyronowi kartkę.
Na twarzy cichego strażnika pojawił się niezwykle rzadki, szczery uśmiech. Mężczyzna obejrzał dokładnie kartkę, jedną ręką wyjął fajkę z ust i powiedział:
– To mój dom, Wichta, kilka przystanków stąd. Ojciec miał gospodarstwo i prowadził wyręb dla lokalnego zasiedlcy. Zawsze powtarzał, że prędzej czy później skończę z siekierą, bo to nasza rodzinna tradycja. – Dyron pokiwał poważnie głową, oddał mapę kapłanowi i wzniósł palec do góry, jakby miał podkreślić coś ważnego. – Była nas trzynastka, a tak… Spora rodzina, co? No, ale potem służba, od jednego miejsca do drugiego, w domu się chyba nie wiodło i jakoś w Sułpii skończyłem. I tak by mnie nie chcieli w domu. Ech, robota to głupota, prawda?
Sobek i Bywił przytaknęli w ciszy, kontemplując krótkie koleje losu nierozmownego na co dzień towarzysza.
Zakonnik poprawił pelerynę z wilczej skóry i na moment zamyślił się, mnąc obszycie pod palcami. Prezent od Wilgi przypomniał mu, jak bardzo niepewne są wszystkie przyjaźnie i interesy. Przecież sam Ossowski dał mu bogactwo, a zaraz potem chciał je zabrać. Tak jak Miron obiecał wszystkim ratunek, a teraz? Co teraz mógł wziąć w zamian? Czy mógł ten ratunek odebrać w ramach kary? Myśl kusiła, siedząc z tyłu czaszki jak dobrze przetrzymywany sekret.
– Chodźmy pod pokład; muszę się z wszystkimi rozmówić. – Celestyn uszedł kilka kroków i odwrócił się do Artona. – Braciszku, przydałbyś mi się tam na dole.
Arton stał oparty o ułamany szczyt burty i wpatrywał się w horyzont na południu. Metalowa opaska zasłaniała jego pusty oczodół – cena, jaką zapłacił za wierność pielgrzymce.
– Módl się za mnie w takim razie – odparł z troską Miron. Jeszcze przez moment chciał wrócić się, objąć brata i coś powiedzieć, ale zamiast tego jedynie zagryzł wargi i ruszył w kierunku zejścia.
Dwaj strażnicy uderzyli butami o pokład, gdy tylko prorok zbliżył się do nich. Zebrana między nasmołowanymi deskami kałuża rozbryznęła na wszystkie strony.
Celestyn spojrzał niemal rozczulony na ten pokaz lojalności. Jeszcze dwa miesiące temu ci ludzie biegali w drewnianych chodakach i pracowali w wynajmowanych od kościoła poletkach warzywnych. A teraz? Teraz nosili się w przeszywanicach, kolczugach, ćwiczyli w walce i szykowali się na to, by naginać kształt świata do wizji ich przewodnika.
– Miejcie na wszystko oko – rzucił od niechcenia kapłan, wstępując po schodkach do półmroku rozświetlanego knotami z łojem. – Cienka jest granica między porządkiem a powodzią, prawda?
Korytarze wypełniali celestynici, uratowani mieszkańcy miasta, uchodźcy, ludzie lasu, a nawet nieliczni Behalgowie. Wszyscy przeszeptywali się wzajemnie, gdy tylko przechodził sam Celestyn.
W świecie, w którym nawet linie brzegowe okazały się niczym stałym, jakakolwiek forma panowania była niezbędna, by ludzie nie oszaleli.
– Idzie kapłan…
– Znowu nas wywieje…
– To już Irgła?
– Wszędzie te pieprzone mewy!
– Może ma jakieś wieści o tych, co zostali?
Nagle zza framugi, gdzie piętrzyły się worki mąki, wyłoniła się drobna, zaaferowana twarz Sławy. Dziewczyna zbliżyła się do Mirona i chwyciła go za skraj szaty.
Kapłan odruchowo chwycił Sławę za nadgarstek i w ostatniej chwili powstrzymał się od wykręcenia go. Szybko się uśmiechnął, by przykryć własne rozdrażnienie, i zatrzymał się na moment w przejściu. Dziedziczka nigdy w pełni nie odzyskała rezonu i zadziorności, jaką miała w sobie przed spotkaniem z oprychami spod Tułańca.
– Radzisz sobie? – spytał kapłan.
– A ty? – odparła Sława, patrząc ze szczerym przejęciem na Mirona. – Już dopłynęliśmy do końca?
Miron skrzywił się ze smutkiem i spojrzał na obserwujących go ludzi. Nawet jego najmniejsze szczere reakcje mogły zadecydować o tym, co ludzie będą myśleć i mieć z tyłu głowy przez najbliższe tygodnie.
– Barka przetrwała uderzenie fali. Najważniejsze jest za nami. Natomiast musimy się przygotować na to, że czeka nas jeszcze trochę drogi. Damy sobie radę, moi drodzy, wszystko będzie dobrze, czuję to. Uśmiechnijcie się, w końcu przetrwaliśmy!
Domiron uśmiechnął się niepewnie. Miał nieustannie wrażenie, że od czasu wypłynięcia prorok starzał się w oczach. Cyrulik miał tylko nadzieję, że to nie efekt jakiegoś zdradzieckiego podtruwania.
Celestyn pożegnał wiwatujący tłum i przecisnął się do swojej kajuty, odwzajemniając po drodze kilka uścisków. Przez jeden moment załoga mogła w końcu odetchnąć i faktycznie uwierzyć, że oto przetrwali koniec świata.
Kapłan otworzył drzwi, stanął w progu i zamarł w bezruchu.
– Zamknij je – odezwał się kobiecy głos z mroku.
Klamka ustąpiła cicho, rozbrzmiał trzask przekręcanego klucza i zapadła ciemność.
Błyszczące zielenią nasiono rozżarzyło się w ramionach Wilgi. Kapłanka delikatnie ucałowała szczyt ogromnej bulwy, latorośli Oogara. Istota zakwiliła jak niemowlę i zaraz rozświetliła pomieszczenie ciepłym, mocnym blaskiem.
– Nasiono nie żyje – powiedziała z marszu Wilga, nie kryjąc wzburzenia. – To na pewno sprawka Fildy.
– Skąd ta pewność? – spytał Miron, odkładając pelerynę na wieszak.
Kapłan zbliżył się do Gruszy, która leżała pod nogami swojej pani. Wilczyca nie była w nastroju na głaskanie, obnażyła kły i zawarczała cicho. Z każdą sekundą Mironowi zdawało się coraz bardziej, że oto wszedł w środek czegoś, co było już w ruchu, a o czego konsekwencjach nie miał pojęcia.
– Święty miot był doskonale zabezpieczony, a kołyski nienaruszone. Mimo to ktoś złamał pieczęcie i posilił się życiodajnymi sokami zamkniętymi pod skorupą. Potrzeba kogoś z mocą i wiedzą, by tego dokonać.
– Na przykład wiedźmy… – Miron westchnął ciężko, oparł dłonie na stole i spojrzał w sufit, na którym odznaczały się zawijaste wzory rzucane przez światło nasiona. – Porozmawiam z nią i dojdziemy do prawdy.
– Zabijmy ją teraz, póki mamy przewagę – wysyczała Wilga, błyskając przekrwionymi oczami. Z tej perspektywy wyglądała jak nocna mara, która nawiedzała kapitańską kajutę. – Nie wiesz, do czego ona jest zdolna.
Miron zaplótł palce i spojrzał w ciszy na Wilgę. Dopiero po chwili odezwał się jakoś słabiej, ze smutkiem w głosie:
– Czy tak to będzie teraz wyglądało? Wbijanie sobie noży w plecy, aż dotrzemy do samej Irgły? Planowanie kogo poświęcić na ołtarzu bóstw naszych ciał? Zawiści, gniewu, strachu… nienawiści? Będziemy rzucać kośćmi o życie naszych bliskich, by prewencyjnie pozbyć się zagrożeń, które jeszcze nie nadeszły? A potem co? Wmawianie sobie, że tak musiało być, by móc przetrawić poczucie winy w jakiś akceptowalny sposób?
Wilga przez moment obserwowała kapłana, aż w końcu odłożyła ogromne nasiono na stół i zbliżyła się do niego. Delikatnie przejechała palcami przez włosy Mirona, ledwie zauważalnie wyrwała jeden z nich i spojrzała na niego pod światło.
– Podjąłeś się tego zadania. Miałeś być odpowiedzialny. Moi ludzie piorą wasze łachy, gdy wy decydujecie o dalszej drodze. Teraz to od ciebie zależy, czy ludzie, którzy powierzyli ci życie, ujrzą wschód słońca, czy zapadną się w mrokach dziejów. Jeśli coś ci się w tym nie podoba, możesz zawsze ustąpić i pozwolić mi decydować.
– Obiecałem ci przepłynięcie barką w zamian za pomoc kartografa…
– I wywiązaliśmy się ze swoich umów – syknęła Wilga, chowając wyrwany włos do zwisającej przy pasku sakiewki z wielkiego liścia. Liść poruszył się, jakby był paszczą zwierzęcia, przeżuwającą włos kapłana. – Więc teraz czas podjąć się nowych zobowiązań.
– Gomola ustalił już, gdzie się znajdujemy? I na Boga, czy możemy wreszcie zapalić normalne światło? Męczy mnie to magiczne migotanie, źle wpływa na oczy.
Wilga pokręciła głową z niedowierzaniem, ale w końcu wyszła za drzwi, wróciła z rozpalonym knotem i zaczęła kolejno zapalać świeczki.
– Proszę bardzo, tak lepiej, kapitanie?
Miron parsknął śmiechem, rozmasowując sobie kark. W nowym, ciepłym oświetleniu twarz Wilgi nabierała przyjaźniejszych, żywszych rys. Znów miał wrażenie, że rozmawia z kimś, kto choć nie podziela jego zdania i ma inne cele, to jednak rozumie sytuację, w której przyszło mu się znaleźć.
– Więc na czym stoimy?
Okręt zaskrzypiał dojmująco jak na zawołanie. Wszystkie meble drgnęły nagle, stosy zapasów przechyliły się delikatnie i wróciły na swoje pozycje, ściągane linami zabezpieczającymi towar w trakcie żeglugi. Wydawało się, jakby cała barka leżała lekko pod kątem i zapadała się coraz głębiej.
– Dzieje się dokładnie to, co myślisz – odpowiedziała nijako Wilga. – Masz na pokładzie prawie dwie setki gąb do wykarmienia, a twoja arka właśnie grzęźnie w błocie. Gomola… Gomola miał rację, ale nie przewidział wszystkiego. Zresztą kto potrafi przewidzieć wszystko, prawda?
– Bóg – wyraził przypuszczenie Miron, rozdrapując strup na policzku. – Aktualnie jednak wyczerpały nam się u niego przysługi.
– Wracając do tematu, ludzie już się szykują do ustabilizowania barki.
– Ostrzegałem ich, że zajdzie taka konieczność…
– Ale nie przewidziałeś, że wyrzuci nas tak płytko w nizinie, i to jeszcze w lokalnej niecce, która uniemożliwia wkopanie belek. Wiesz, co to oznacza? Że nie uda nam się wytrzymać do następnej fali, a będzie następna, o czym pewnie ludzie zapomnieli. W dodatku stelaż został nadwyrężony i cała konstrukcja nie wytrzyma kolejnej podróży, a jej rozmontowanie zajmie nam zbyt dużo czasu.
– Wiem, najwyżej pozostawimy barkę na brzegu i pójdziemy piechotą. To też zresztą przewidziałem, coś jeszcze? – Celestyn spojrzał zniecierpliwiony na Wilgę. Jego uwagę przykuł stukot kropel, spływających po przechylonym okręcie i uderzających o rozmiękłą, błotnistą glebę.
– Och tak – powiedziała nagle dziwnie wesoło szamanka. – Najlepsze zostawiłam na koniec, o wielki kapitanie. Otóż znajdujemy się u północnego schyłku Równiny Kłonnej, a do najbliższego miasta dzieli nas wiele dni marszu, niemal po kolana w wodzie. Wszystkie trakty zapadły się w sobie, a wsie popłynęły jak dziewicze wianki rzucone w nurt rzeki. Dobrze, że nie mamy zwierząt jucznych, bo i tak jedyna droga, jaka nam zostaje, zmusiłaby nas do ich uboju.
– Jaka droga? – zaniepokoił się Miron.
Szamanka wyszczerzyła się i spojrzała na sufit. Przez bardzo długi czas milczała, odwlekając odpowiedź na pytanie tak, jakby rozkoszowała się całym wydarzeniem.
W końcu zniecierpliwiony kapłan wstał, nachylił się niby przypadkiem nad świętym nasionem i ponaglił szamankę gestem.
– Wypłynęliśmy obok niewielkiej wyżyny lokalnej z wysoką zdolnością retencyjną. Będziemy mieć z niej naturalny suchy szlak aż do Świtania, chociaż nie wiem, czy jest to miejsce, które planowałeś na swojej trasie.
– To twoje słowa czy Gomoli?
– To nasze wspólne stanowisko. Ja nie jestem oświeconym patrykapłanem. W tym jednym natomiast jesteśmy podobni, wiesz? Ani ciebie, ani mnie nie zechcą w Świtaniu. To nie jest miejsce dla ludzi słowa, bardziej dla ludzi pisma. Gdy tylko nas zobaczą, będą wiedzieli, z kim mają do czynienia, a wierz mi, Sułpia wyda ci się gościnnym, ciepłym miejscem w porównaniu ze Świtaniem.
Celestyn zacisnął dłoń i zaraz sięgnął pod szatę. Delikatnie wymacał zwisające, złociste trygło, policzył w myślach do trzech i wypuścił oddech. Cierpliwość stanowiła zasób, taki sam jak czas i energia.
– Tylko wpierw musimy się tam dostać, wszyscy, i to żywi. Więc powiedz mi, ojcze Celestynie, czy byłeś kiedyś w Niemym Lesie?
Prorok zamarł w bezruchu, nasłuchując spadających kropel deszczu.
Symon spojrzał z uwielbieniem na drobnego ptaka o błękitnym upierzeniu. Zwierzę zaskrobało pazurkami o skraj jasnego, kamiennego parapetu i obróciło ciekawski łebek, by spojrzeć z bliska na zasiedlcę.
Władca uśmiechnął się i nachylił do ptaszka, ale im bardziej wyciągał ku niemu rękę, tym bardziej płochliwe zwierzątko oddalało się od człowieka. Aż nagle Symon poczuł, że traci poczucie równowagi i leci w kierunku okna.
Mocna dłoń w pancernej rękawiczce chwyciła zasiedlcę za kołnierz i usadowiła z powrotem w krześle.
Symon odetchnął z ulgą, obrócił wózek i odjechał na kółkach, by oprzeć się o ścianę. Przez moment trwał tak, patrząc na własne, nieruchome nogi pod grubym kocem. Potarł między palcami wyhaftowaną pustułkę na jednym z rogów tkaniny.
– Ptaki są piękne, dlatego że są wolne – powiedział miękki głos ponad głową władcy. – Gdyby było inaczej, nie upodobalibyśmy ich sobie w takim stopniu.
– Mógł się dać pogłaskać – mruknął zamyślony Symon.
Milda uśmiechnęła się wesoło spomiędzy mlecznobiałych loków, stale opadających jej na twarz. Nachyliła się, trąc płytami karmazynowej zbroi, i pogłaskała męża po głowie.
– Wtedy nie byłby tak mądry, za jakiego go mamy – szepnęła z czułością i wtuliła się delikatnie we wrażliwe ciało Symona. – Jesteście tacy podobni.
– Tylko on nie ma przetrąconych skrzydeł – syknął zezłoszczonych Symon, zacisnął pięść na poręczy wózka i zaraz rozluźnił palce.
– Ty też nie – odpowiedziała Milda i zaciągnęła krańce koca niżej. – Jedynie upierzenie masz sztuczne, ale to chyba nie tak źle, co? Przynajmniej możesz zmieniać jego kolor do woli.
Symon zaśmiał się i ponownie potarł przykrywający go koc. Przez moment zasiedlca Świtania spoglądał ze wzruszeniem na swoją żonę, by zaraz chwycić ją mocno za dłoń.
– Straszne to czasy, gdy ptakom łamie się skrzydła i zakuwa w żółwie skorupy.
– Ano straszne – przytaknęła Milda, drapiąc się za opachą. – Mimo to cieszę się, że możemy walczyć o lepsze czasy. Choć nadal coś ich nie widać na horyzoncie.
Milda zbliżyła się do parapetu i wychyliła za jego obręb. Panorama wiosennego Świtania zachwycała widokiem jedynym w swoim rodzaju. Białe i różowe płatki na rozkwitających drzewach komponowały się doskonale w zadbanym, kaskadowo kładącym się mieście. Powiodła wzrokiem od zamkowego dziedzińca przez główny plac handlowy, most, targ bydlęcy, dalej wąskimi uliczkami zakładów rzemieślniczych, aż drugi raz zatrzymał ją wartki potok rzeki Wrety. Dopiero po chwili zdołała zebrać myśli i pomknąć spojrzeniem do jasnego muru o zadaszonych czerwienią wieżach. Za nim ciągnęły się już tylko błyszczące od słońca mokre pola, wśród których przebiegała długa nitka zalanej drogi pełnej uchodźców.
– Będzie ich więcej – szepnął Symon. Nie musiał nawet patrzeć, by wiedzieć, co takiego dostrzegła jego dzielna żona. Znał ten widok na pamięć, skoro spędzał większość czasu w swoich pokojach. – Nie wiem, czy się cieszyć, że tylu ich przeżyło, czy utyskiwać, że tylu ich przyszło.
Milda nachyliła się nagle nad Symonem. Nawet nie dosłyszał szczęknięć kolorowego pancerza zwiastującego jej kroki. Kobieta objęła szyję władcy, odciskając na jego obojczyku zimny ślad.
– Nie zmuszamy nikogo, by został – szepnęła, otwierając dłonie, w których siedział maleńki błękitny ptak. Ziemiorodek rozejrzał się przestraszonym wzrokiem, ale ani drgnął. – Natomiast nic dziwnego, że to właśnie do nas się kierują. Powinniśmy czuć się zaszczyceni, że obdarzono nas odpowiedzialnością. To jest właśnie nagroda władcy, strach o cudze życie, takie delikatne i drobne w jego rękach.
Symon przyjął z rąk żony podarek i spróbował pogłaskać zwierzę. Wpierw bardzo ostrożnie, ledwie koniuszkami palców przejechał po błyszczących piórkach grzbietu i matowych, oranżowych elementach brzuszka. Zaraz jednak dłonie władcy zaczęły drżeć i nie chcąc wypuścić ziemiorodka, zacisnął palce jakby wbrew sobie.
Zwierzątko zaszemrało cicho, boleśnie. Machnęło nieporadnie skrzydełkami i spróbowało odlecieć, ale człowiek trzymał je zbyt mocno, zwiększając nacisk, aż w końcu rozległ się ledwie słyszalny, ale wyraźny trzask.
Łzy popłynęły po twarzy Symona, który spoglądał gdzieś w pustkę wzrokiem pozbawionym spokoju.
Milda wyłuskała oklapnięte zwłoki z dłoni swojego ukochanego władcy, ucałowała go w skroń i skierowała ciężkie kroki w kierunku wyjścia.
– Mildo – wyszeptał Symon drżącymi ustami.
Kobieta jednak nie zwróciła uwagi na słowa mikrego człowieka, niezdolnego wstać z własnego krzesła. Odpięła od pasa czerwony pełny hełm i wprawnie włożyła. Zza przyłbicy świat wyglądał na równie kruchy co skrzydła złapanego ziemiorodka.
– Pamiętam, że było to ponad tydzień przed świętem Szczytu, gdy wszyscy szykowaliśmy się do dziękowania Panu, że ukoronował świat, usadzając samego siebie u jego szczytu.
Arton odstawił od ust bukłak, nie krzywiąc się mimo palącego gardło napoju. Przez moment spoglądał jednym, spokojnym okiem na kraniec własnej tuniki, skubiąc ją nitka po nitce. Zgarbiony, skrzywdzony, przez krótką chwilę wydawał się starszym bratem Mirona, który mimo utraty oka zdawał się widzieć więcej. Tak jednak nie było, bo nadal był bratem młodszym – równie ślepym na świat, co oślepionym na jego uroki i niebezpieczeństwa, prowadzonym przez przewodnika.
– Obok kościoła rósł wiąz, ogromny, rozłożysty jak nasza barka. W czasie wichury złamał się i runął na ziemię. Szczęśliwie nikogo nie przygniótł, ale gałąź rozbiła witraż ze sceną z tradycji. To chyba była opowieść o tym, jak Bóg karze za łamanie danego słowa, na pewno kojarzysz, taka z niedźwiedzią gawrą. Pamiętasz coś takiego?
Sowa pokiwała głową na boki i rozejrzała się po wnętrzu kajuty. Tylko długi, łojowy knocik zapewniał jakiekolwiek oświetlenie w pokoju, gdzie leczył się Arton.
Kobieta co rusz bawiła się szklanym kieliszkiem, który niegdyś ukradła z wystawnej kolacji w domu Doriana Ossowskiego. Drobnostka stała się dla niej symbolem nowego życia jako celestynitki.
– W każdym razie patrykapłan kazał wszystkim zebrać datki, zawieźć na wozie ziarna, zwierzęta, materiały i znaleźć w mieście kogoś, kto zrobi nowy witraż. Zazwyczaj takie witraże robią jacyś rzemieślnicy od Ojców Górujących, ale tym razem nie było czasu, bo szło święto i mogło to przeszkodzić Bogu w stworzeniu świata. – Arton zamilkł i długi czas milczał, nim znowu podjął temat. Mówienie nadal sprawiało mu trudności, zbierał siły ostrożnie i oszczędnie, by spożytkować je na kontynuowanie rozmowy. – Znaleźli wyrobnika, ale nie pamiętam gdzie. Przejął warsztat po zmarłym ojcu, który odszedł, nim nauczył syna wszystkiego. Syn podjął się zlecenia, bo musiał utrzymywać rodzinę i chorą matkę. Wszyscy czekaliśmy do samego końca, aż wreszcie w dzień Szczytu szklarz przybył do naszej wioski.
Sowa słuchała historii z narastającym napięciem. Jakieś niepokojące przeczucie ślizgało się po jej karku, jakby instynktownie wyczuwała złe wieści, nim te się pojawią. Gasnący wzrok Artona sprawiał, że miała coraz gorsze przeczucia.
– Chłopak wyładował wóz, wziął okienne gwoździe i wbił wszystkie ramy, a wraz z nimi kolorową mozaikę. Szkło było nierówne, w jednych miejscach grube jak tłuste paluchy, w innych chude jak żyłki rąk starca. Kolory błyskały się żywo, żarzyły od wpadającego w nie słońca. Zdawało się, jakby postać wiarołomnego człowieka płonęła na tle granatowej gawry, przypominającej słoje starego drzewa. To było piękne, Sowa, zaufaj mi.
Oboje milczeli, popijając powoli z jednego bukłaku, aż w końcu celestynitka spojrzała na swoje ręce, jakby szukając wspomnianego tłuszczu i żył. Spytała drżącym głosem:
– Co było dalej?
– Ojciec Ewart nie docenił witrażu. Uznał, że był znacznie brzydszy od tego, który mieliśmy ostatnio. Dlaczego? Czym się kierował? Jaki miał cel? Tego nie wiem do dziś, ale wiem, co się stało z młodym szklarzem – cicho szepnął Arton, tracąc już głos. Na moment zebrał się w sobie i wycharczał ostatnie słowa. – Patrykapłan skazał go na ten sam los, który był uwieczniony na witrażu, los wiarołomcy, który obiecał i nie dotrzymał słowa. Skazano go na wrzucenie do pustej, niedźwiedziej gawry na tydzień. Cała sprawiedliwość i okrucieństwo samej kary polegały na tym, że gawra nie była pusta.
Sowa uśmiechnęła się krzywo, siłując się z własnymi myślami.
– Mojego ojca złapali na tydzień przed świętem Szczytu, ale to było wiele lat przed tobą – odezwała się cicho Sowa, przejmując od Artona naczynie. – Chciałabym móc opowiedzieć coś więcej, ale byłam bardzo mała, a historia… historia była bardzo krótka. We wschodnich miastach do dziś wykonują kary przez egzekucje z pomocą zwierząt. Wilki, lwy górskie, niedźwiedzie, nawet szczeźniki i włochate jednorogi. Nie wiem, co trafiło się mojemu ojcu, nie sięgałam do ogrodzenia, za którym wznosiły się arena i plac kar. Słyszałam tylko krzyki, zapamiętałam je dokładnie: Niewarty chleba! Niewarty chleba!
Oczy Sowy zaszkliły się od drobniutkich kryształków łez, zacisnęła zęby, dusząc w sobie warkot gniewu i bólu.
– Do samego końca się targował. Chyba chciał przekonać sędziego, że przed śmiercią okaleczy zwierzę i miasto poniesie większe straty niż straganiarz, któremu ojciec ukradł chleb. Taaa… chyba taki był mój ojciec, wiesz? Bardzo szybko myślał i do samego końca szamotał się w bagnie, do którego wpadł.
– Pójdziesz w jego ślady? – mruknął Arton, zamykając oczy.
– Ze zwierzęciem czy chlebem? – Sowa prychnęła ze śmiechem i odstawiła pusty pojemnik na bok, oblizując jeszcze korek z ostatnich kropelek samogonu. – Mam to po nim, na pewno. Tak, jestem z tych, którzy chcą przeżyć. Wszyscy chcą żyć, ale nie każdy ma odwagę, by przeżyć. To naprawdę paskudny świat, Artonie, dobrze, że twój brat chce go zmienić na lepsze. To jest… cenne? Oby pamiętał o tym, skąd przychodzimy.
– Zabawne – wypowiedział niemal niesłyszalnie Arton, balansując na granicy snu i jawy. – Że to Bóg został wiązem, patrykapłan witrażem, a mój brat szklarzem.
Sowa zmrużyła oczy ze zmęczenia, wstała i przykryła rannego pledem. Kobieta obejrzała celestynitę z nieukrywaną czułością, ośliniła palce i zgasiła nimi knot.
– Twój brat jest patrykapłanem, szklarzem i niedźwiedziem – odparła cicho, wychodząc z pokoju.
– Wybrzeże pachniało solą, rybami i mokrą ziemią – wyznał Grybol, odbierając od Celestyna skrzynię z zapasami. Behalg szarpnął z taką mocą, jakby chciał odebrać pakunek brutalną siłą, a nie za pozwoleniem.
Patrykapłan pracował razem z innymi, bratając się z każdym, nie oszczędzając swojego umysłu ani ciała. Robił wszystko, by pielgrzymka przebiegła pomyślnie, ale także by każdy wiedział, iż to właśnie robił.
– A jak pachnie Kłonna?
– Jak żyto, dym i cegły. – Grybol uniósł bez trudu skrzynię upchaną szczelnie zawiązanymi workami z mąką. – Puszcza pachnie śmiercią.
Kapłan pociągnął za kawałek niedawno wysuszonej szaty i zaciągnął się głęboko zapachem. Nawet jego własne ubrania zdawały się pachnieć obco, mocno, agresywnie, jak mieszanina ziół z moździerza.
– Słucham? – spytał Miron. Coś zaszumiało mu w uszach. Dłuższy czas udawał, że uwaga dziwacznego wielkoluda wcale go nie obeszła, ale po przeniesieniu kilku kolejnych pakunków dopytał niby bez zainteresowania: – Czemu tak?
Grybol wzruszył ramionami – ostateczny znak, że rozmowę uznał za zakończoną, nim się porządnie zaczęła.
Celestyn splunął przez lewe ramię i spojrzał na odchodzącego Grybola. Widział dokładnie, jak masywne mięśnie naprężają się i drżą pod wielowarstwowym, naznaczonym zębem czasu pancerzem. Gdzieś tam, pod tymi łatwo mierzonymi w systematyce kościelnej kilogramami żelaza i metrami ludzkiego ciała, czyhało coś zgoła odmiennego od chłodnego rozumu. Dziki żywioł, magia, boskie moce zamknięte w sztucznej powłoce udającej człowieka.
Patrykapłan wyszeptał pod nosem słowa modlitwy i dostrzegł, jak Grybol staje nagle i obraca się dookoła. Gigant z Krywicy rozejrzał się i pociągnął nosem jak chart próbujący złapać trop. Przez króciutki moment mogło się wydawać, że pod żelazną maską błyska się coś szkarłatnego, nienaturalnego.
– Świetnie – mruknął pod nosem kapłan i westchnął od serca.
Dwie setki ludzi brodziły po kostki w wodzie, rozładowując barkę i pakując niezbędne zapasy na małe wozy i dwukółki. Choć ambitne plany sugerowały, że zatrzymają się bliżej niż dalej gór, to w rzeczywistości ich droga miała się dopiero rozpocząć. Podróżowanie po zniszczonych traktach Sklawii jawiło się każdemu jako niebezpieczeństwo i to jeszcze przed potopem oraz wojną domową. W sytuacji, jaką zastał Celestyn, jedyną nadzieją zdawało się uparte zmierzanie na południe, tam, gdzie było sucho i zielono.
Wtem stało się coś, czego nie przewidział kapłan, szamanka ani wiedźma – ktoś przypłynął z północy.
Drobna, czarna kropka wpierw wydawała się dryfującym po płyciźnie kawałkiem jakiejś beczki lub innego wodnego śmiecia, jakich pełno przetaczało się przez spienione pola. Jednak w pewnym momencie z niewielkiej, prymitywnej dłubanki wytoczyła się wysoka postać, zabrała ze środka plecak, kij i ruszyła jak gdyby nigdy nic w kierunku pielgrzymów.
Widok zdawał się całkowicie nierealny. Kolejne osoby zwracały uwagę i patrzyły w osłupieniu, jak chuderlawy, brodaty mężczyzna męczy się z błotnistym polem. Miał na sobie czerwoną, krótką szatę ze złocistymi obszyciami, a na ramiona narzucił błękitną pelerynę ze srebrną spinką o kształcie jeleniej głowy. Z porządnego, grubego paska zwisała mała, przeszklona lampa z metalu i masywny, trzymany w skórzanym futerale manuskrypt. Jednakże najdziwniejsze zdawało się nie to, co nosił, a to, co mu towarzyszyło – kruk. Siwy jak popiół ze starego paleniska, przyprószony bielą kruk o rozumnych oczach i głębokim spojrzeniu śledził każdy ruch wędrowca.
– Niech będzie pochwalony Ojciec górujący nam w niebiosach – rzucił z głupia frant i rozejrzał się po różnorodnej zbieraninie szykującej się do wymarszu. – Też zmierzacie na południe, do Irgły?
Miron zamrugał, na nic więcej nie mógł się zdobyć. Dopiero po długim czasie obejrzał się na boki i dostrzegł, że nikt nie był w stanie się odezwać, nawet wezwana przez swoich synów Filda. Kapłan otworzył usta, próbował coś powiedzieć, ale zamiast tego z jego gardła dobiegł tylko zduszony szept.
Twarz starej Fildy zdradzała nową, niewidzianą u niej do tej pory emocję – wściekłość. Stary gniew, pradawny, ćwiczony przez dziesiątki, a może i sto lat. Wiedźma próbowała coś powiedzieć, ale im bardziej się wysilała, tym bardziej nie mogła. Nawet półtora tuzina wielkoludów i gigantek, którzy towarzyszyli jej zawsze, wydawało się zaledwie bandą niegroźnych obdartusów.
Wreszcie ciszę przerwała Grusza, popiskując coś pod nosem i chowając się za Wilgą. Szamanka nieustannie przebierała palcami, jakby przędąc niewidzialną nić. Stojący obok kobiety Piastun zaciskał stale palce na łuku, po czym puszczał go jakby wbrew sobie i znów chwytał na próżno.
– O, jacy jesteście piękni! – wyznał ze szczerą ekscytacją obcy, na co jego kruk zakrakał na potwierdzenie. – Już widzę, że stanowicie bardzo gościnną grupę, co?
– Jak na ciebie wołają? – spytała wreszcie Wilga, zebrawszy się na odwagę, by cokolwiek odpowiedzieć.
– Imię… – wysyczała z ogromnym trudem stara Filda. – Daj mi swoje imię.
Obcy uśmiechnął się kordialnie, w jego oczach zabłysnęło coś wesoło, jak u dziecka na widok miodowego placka. Zdawał się taki młody i pogodny, gdy się szczerzył. Można było pomyśleć, że to jakiś prostoduszny wędrowiec, gdyby nie to, że właśnie z uśmiechem przyszedł ze świata, który zatonął.
– Można powiedzieć, że jestem kronikarzem. Właśnie obcowałem z patrykapłanami w klasztorze nad Surlawą, gdy wydarzyło się… to wszystko. Cóż, obawiam się, że czcigodni patrykapłani dołączyli do swoich braci w katakumbach, których archiwa przepisywałem. – Nagle jednak kronikarz jakby zmartwił się, zamachał rękoma uspokajająco i poklepał się po skórzanej torbie. – Nie przejmujcie się, zdążyłem wszystko przepisać, więc nic nie zginęło.
– Nic nie zginęło – mruknął Bywił, zbliżając się do Mirona.
Patrykapłan dalej milczał, ale wydawało się, że dziwaczna aura ciszy przestała ciążyć zaskoczonym pielgrzymom. Potem ku zdziwieniu absolutnie wszystkich Miron zaśmiał się w głos, podrapał się po szyi i pokiwał głową przyzwalająco.
– Dopust boży… No nie moglibyśmy nie przyjąć pod nasze skrzydła kogoś, kto ma takie szczęście, prawda? – Celestyn spojrzał na swoich podopiecznych i zamachał rękoma energicznie. – Kornelu, gdzie jesteś, wyjdź no tu.
– Słyszę i służę – wypowiedział gorliwie celestynita, choć jego oczy zdradzały niepewność i pewne zawstydzenie.
– Oprowadź szybko naszego gościa po obozowisku, niedługo ruszamy w drogę. Miałem i tak wam powiedzieć, ale skoro teraz wasza uwaga wydaje się szczególnie skupiona na naszym niezapowiedzianym towarzyszu, to powiem wprost…
– Idziemy przez Niemy Las – wtrąciła się głośno Wilga, wywołując poruszenie.
Ci, którzy wiedzieli, o czym mowa, rozglądali się z przerażeniem, a ci, którzy nie wiedzieli, dopytywali ku własnemu nieszczęściu. Zaraz jednak stało się jasne, że informacja o dalszej drodze pielgrzymki zdawała się nie mniej straszna od morskiej fali.
– Na początku Bóg stworzył rdzeń świata, jego serce, życie jako takie – rzekł Miron, nie wiedząc, skąd pochodzą słowa, bo wydawało mu się, że nie od niego samego. Zebrani spojrzeli ku niemu, na ich twarzach malowały się rozmaite emocje, od uwielbienia po przerażenie i gniew. Jeśli mieli umrzeć, to lepiej by patrykapłan miał ku temu dobry powód. – Tak nas uczą przekazy, starsze niż ja, ta ziemia czy Niemy Las, a nawet Storczyny. Bóg zaś objął rdzeń świata oceanem, aby chłodzić żar życia, by ten się nie wypalił w wielkim rozbłysku. Jednak w oceanie nie może żyć to, co ludzkie, podobne Bogu, bo sam ocean jest przeciwstawny życiu. Tak więc Bóg wyjął z płomiennego rdzenia świata ląd, chłodząc ogień wodną tonią i dobywając na powierzchnię życiodajną skorupę ziemi. Oto łączy się w nas ciepło życia i chłód śmierci, sami wszak jesteśmy gorejącym sercem w chłodnym, wodnistym ciele. Skąd przybywacie? Kiedy dołączyliście do mnie, gdy ja szedłem z moim bratem z samego morza? Gdzie byliście, gdy tylko woda podniosła swoje fale ku lądom? Oraliście pola? Wyrabialiście beczki? Szykowaliście się do objęcia fortun ojców i matek? Ale nie dziedziczymy fortuny przodków, a pożyczamy bogactwa z przyszłości naszych dzieci. Oto jesteście ostatnimi ze swoich rodzin, wybranymi przez Boga; spłacicie długi lub przetrwacie siłą woli. Ten, kto poznaje drogę Pana, wie, że skoro ląd dobyto z gorejącego serca przez zimne oceany, może dobyć własne życie z siebie mimo przeciwności losu.
Poruszenie zawładnęło celestynitami, przekazującymi sobie nawzajem ostatnie słowa, wymieniającymi się krótkimi komentarzami i dopytującymi o znaczenie. Nawet niektórzy z podopiecznych Wilgi zdawali się przynajmniej zaciekawieni czymś w rodzaju egzotycznego misterium, noszącego znamiona podobieństwa do tego, co serwowała im od święta ich przewodniczka. Jedynie stara Filda patrzyła na to wszystko jakimś zasmuconym, zmęczonym wzrokiem, co rusz spoglądając na swoje wielkie dzieci.
– Jesteście pobłogosławieni, prawdziwie, jak wielcy święci dawnych czasów. Bóg objawił wam się w postaci ocalenia. – Celestyn żgnął paluchem w niebo i wykrzyczał z całych sił: – Jeśli przetrwanie końca świata nie było dla was dowodem, to co może nim być? Na jakie jeszcze próby chcecie wystawić Boga, nim Bóg będzie mógł wystawić na próby was? Przepłynęliśmy morze, przejdziemy przez las i wespniemy się na góry. Jeśli będzie trzeba, to pójdziemy pieszo. Jeśli Bóg nam każe, to przebijemy się siłą. Nikt nie stanie na drodze życia, jakie ofiarował nam Bóg. Życia, do którego mamy prawo! Tam, daleko, przy szczytach Irgły, są pastwiska, lasy i czyste rzeki. Miejsca tak wysoko, że każda fala zdawać się wam będzie kałużą w wyżłobieniu ziemskim. Zbierzcie się, synowie i córki Sklawii, Bóg każe nam ruszać i oczekuje wspólnego biesiadowania w nowym świecie, nie dajmy mu na nas czekać!
Hałłakowanie, okrzyki i nawoływanie poderwały się pod samo niebo, przeszybowały zalane pola i utknęły gdzieś w leśnych matecznikach. Ludzie jakby otrząśnięci z szoku i wysuszeni po powodzi na nowo poczuli to, co grało w nich tak głośno przed wyruszeniem. Oto są świadkami cudu, prorok prowadzi ich przez szalejący sztorm, a nie pozwala żadnemu z nich zostać w morskich bałwanach.
Arton uśmiechnął się pierwszy raz od opuszczenia Sułpii. Strużka łez popłynęła z jego jedynego oka i zaczął raz po raz uderzać się w ramię, jakby karząc się za to, że choć przez chwilę obecność brata nie dawała mu otuchy. Teraz jednak miał pewność – śmierć własna czy cudza nie mogły równać się z nagrodą, jaką było życie Mirona.
– Jak przejdziemy przez Niemy Las, to będą musieli zmienić nazwę na Hałaśliwy! – zaśmiał się Bywił i walnął w plecy Sobka, na co ten oburzył się na moment, ale zaraz wrócił do wiwatowania.
– Każde miejsce, w którym jesteś, tak się powinno nazywać – odpowiedział po krótkiej chwili Sobek.
– Co tam szmerasz?
– Nic, nic…
Wilga długo i w ciszy patrzyła na Mirona. Pokręciła głową na boki, nachyliła się do Piastuna i coś powiedziała, niemal bezgłośnie, na co ten przytaknął. Zaraz Piastun wraz z grupką podkomendnych ruszył do wnętrza barki, z której jeszcze wyładowywano ostatki zachowanych dóbr.
Szamanka strzepnęła brud z wyszywanej zielonej peleryny, poprawiła wplecioną we włosy frezję i ruszyła w kierunku Fildy Behalgowej. Dwie wiedźmy spojrzały na siebie z udawanym uśmiechem, rozumiejąc się bez słów.
Niedługo potem słońce wisiało u szczytu nieboskłonu, a długi na dwie setki osób pochód stał w gotowości. Nieśli ze sobą broń, zaopatrzenie i najważniejsze – prawdę.
Miron z goryczą spojrzał na arkę, wyłożoną suchymi materiałami i polaną skąpo łatwopalnym płynem. Choć wiedział, że droga będzie trudna i długa, to nie spodziewał się, że to, na co pracował tyle czasu, zniknie w jeden moment.
– Musimy? – spytał niepewnie Arton, przysuwając się do brata. – To były miesiące starań. Praca dzień i noc, bez przerwy. Przelaliśmy krew za ten okręt!
– Ciszej, Artonie… ciszej. Ona to wszystko słyszy. – W oczach Mirona znalazła swoje miejsce pojedyncza łezka. – Bóg zawsze wymaga bolesnych ofiar. Gdyby ofiary nie były bolesne, toby ich nie chciał. Uznaj to za uiszczenie opłaty za pomyślność dalszej drogi.
Arton pokiwał głową, przyjmując nauki brata. To prawda, nie było sensu się gniewać ani przepraszać za składanie niezbędnych ofiar. Ktoś musiał spłonąć, by ktoś mógł nie utonąć.
Celestyn zbliżył się do okrętu, odprowadzany wzrokiem przez wszystkich wiernych i niewiernych. Wiedział, że okręt na nic się nie zda w tym stanie, nie doczeka następnej fali, a nawet gdyby się udało, toby nie przetrwał samego uderzenia. A mimo to czuł, jakby właśnie poświęcał własną kończynę, jakby bezpowrotnie tracił coś bezcennego.
Kapłan stanął na szczycie arki, podszedł do głównego wejścia pod pokład i wsłuchał się w odgłosy odległego sztormu. W jego dłoni drżał krótki kij z trzonem objętym lepką szmatą, z której ściekał oleisty płyn.
– Boże, nadal w ciebie wierzę – wyszeptał pod nosem Miron i skrzesał sprawnie iskrę. Pochodnia zajęła się ogniem i zaraz runęła w ciemność, w korytarze, gdzie jeszcze niedawno stłoczyło się całe jego życie, zepchnięte do rozmiarów ciasnych kajut. – Jeśli i ty we mnie wierzysz, to bądź ze mną, bym nie musiał być sam. A jeśli nie chcesz być ze mną, to chociaż bądź z moim bratem.
Miron ruszył w dół rudymentarnego trapu. Z góry widział przelewające się kształty pielgrzymów patrzących na kolejny mały koniec ich świata. Za nim trzaskał ogień, przed nim szumiał las, a na niego zaczęły spadać pierwsze krople deszczu.
Deszcz przetoczył się przez miasto jak rozpędzony wóz zatłoczonym traktem. Rwał dachy, utensylia, znaki przydrożne, zwierzęta i ludzi. Szerokie, wartkie strumienie kału i moczu wypływały wodospadami nieczystości z zatłoczonych podwórzy i prowadzących doń uliczek. Puszczane wolnym wybiegiem świnie, przynajmniej te, które jeszcze żyły, starały się utrzymać w swoich ciasnych chlewikach. Niejeden łajdak skorzystał z okazji i w natłoku wydarzeń łasił się na cudze, porywając płynące z nurtem dobra, a nawet części inwentarza. Zebrana woda toczyła się wszystkimi ulicami, oblizując łapczywie płaskie kamienie chodnikowe, zwykle chroniące mieszkańców przed głębokimi koleinami z odchodów. Kto nie mógł schować się w środku, walczył o życie na zewnątrz, trzymając się kurczowo rozbujanych straganów i okuć cudzych okiennic, pod którymi akurat stał. Nawet główna, brukowana ulica, prowadząca rozwidleniem przez rzekę do dwóch targów i wewnętrznego grodu zasiedlcy, zwanego leżem niedźwiedzia, stanowiła teraz nie ścieżkę ludzi, a dominium wodne. Miejskie drogi zmieniły się w wodne żyły, rozprowadzające brud i śmieci po całym organizmie tego wielkiego miasta, gdzie blisko dwadzieścia tysięcy osób próbowało uchronić swój dobytek przed gniewem przyrody.
Lilda mogła być tego dnia jedyną szczęśliwą osobą na ulicach Świtania. Przyglądała się światu wesoło, z dystansu. Zawinięta w futro z kotów błotnych, przytulała do siebie swoją młodszą siostrę, wiedząc, że ta jest bezpieczna.
Niemowlę co rusz kwiliło i chwytało rączką za kraj sztywnej sukni swojej siostry albo obitej białym futrem kozłów ławeczki. Obie te rzeczy pachniały domem, którego nigdy nie miało okazji odwiedzić. Tu, wewnątrz krytego szkłem i jedwabiem powozu, świat zdawał się ciepły i spokojny, taki, jaki powinien być.
Coś uderzyło w bok powozu. Ciężki przedmiot walnął w drzwiczki pasażerów i wpadł pod podwozie, wkręcając się w koła. Wozem szarpnęło z mocą, zarzuciło na bok, ale szóstka koni podtrzymała tempo przez płytki strumień uliczny i uciągnęła zaczep po przeszkodzie. Stangret ryknął ze złością coś, w czym tkwiło więcej gniewu i utyskiwań niż strachu przed żywiołem.
Lilda szybko przemyślała możliwe scenariusze wydarzeń, zupełnie tak, jakby przed oczami miała otwartą księgę z legendami o własnym życiu i teraz kartkowała ją, szukając możliwych zakończeń.
– Ktoś wpadł nam pod koła? – spytała pozornie zaniepokojona.
– Proszę nie wychodzić, panienko – odpowiedział mężczyzna, zaciągając lejce i wstrzymując konie w miejscu. – Dybek, darmozjadzie, pilnuj przodu.
Foryś siedzący na czele pokiwał żarliwie głową.
Powożący z trudem zszedł po drabince, odgarnął sklejone deszczem, siwe strąki włosów i cofnął się kilka kroków za wóz. Lejący się z nieba deszcz przypominał szarą lawinę malutkich skałek, które z każdym uderzeniem wzniecały pióropusze błota. Ulewa nie pozwalała na zobaczenie czegokolwiek dalej niż kilkanaście kroków.
– Strasznie leje – poskarżyła się kobieta.
– Dla kocięcia każdy deszcz to ulewa – odparł sentencjonalnie stangret, walcząc z napierającym nurtem.