Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Synowie ich utoną Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Synowie ich utoną Tom 3 - ebook

Ostatni tom historii byłego zakonnika Mirona i jego brata, których wielka katastrofa czyni przywódcami pozostającej przy życiu grupy pielgrzymów. Powódź dociera do górskich szczytów. Irgła, ostatni bastion ludzkości, przygotowuje się na nadejście fali. Miron zmiata ze swojej drogi wszystkich, którzy nie są mu wierni. Fanatyzm pożera go w całości i popycha do przekraczania kolejnych granic. Rozpoczyna się ostatnia bitwa w dziejach świata.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-8083-1
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Dawno temu w lesie żyli obok siebie lis i kruk. Mądry kruk raczył przyjaciela opowieściami ze swoich ptasich podróży, a lis wysłuchiwał ich wszystkich z największą czcią. Tak oto młody lis, nigdy nie opuszczając lasu, poznał cały świat, a kruk niesiony porywistymi wiatrami zawsze miał dokąd wrócić.

Pewnego dnia na las spadło wielkie nieszczęście – pożar. Ogień dzień za dniem pochłaniał coraz większą część zagajników, a na niebie zamiast deszczowych chmur kłębił się dym.

Nie mając innego ratunku, zwierzęta postanowiły opuścić swoje legowiska i poszukać nowego miejsca. Nikt nie wiedział, dokąd się udać, by uciec przed straszliwym pożarem.

– Ja wiem, gdzie jest pożar – rzekł kruk, zbierając wokół siebie wszystkie zwierzęta: od największych niedźwiedzi po najmniejsze nornice. – Tam, w górze, gdy czasem prąd podrzuci mnie ponad czarny las, widzę jasne przestrzenie i ogień. Bez lęku zmierzajcie za mną, a poprowadzę was do nowego lasu, jeszcze piękniejszego niż ten. Tam gałęzie wręcz uginają się od liści, a ziemia jest miękka i czarna.

Tak oto mieszkańcy lasu, radzi nieradzi, zawierzyli swój los ptasiemu mędrcowi i ruszyli za nim. Czasem widzieli, jak z rana i z wieczora spływał z chmur do nich na ziemię i mówił:

– Już jesteśmy blisko, za tamtym wzgórzem, za tamtą skałą i tamtą rzeką jest las.

Dzień za dniem wędrowali, nieraz zostawiając za sobą zwierzęta nazbyt słabe, by dotrzymać tempa pozostałym. Inni mądrze radzili, że jeśli ktoś nie zdoła przetrwać drogi, to i ognia by nie przetrwał. Tak więc szli dalej, próbując zdążyć za lotnym przewodnikiem.

W końcu pewnego dnia, gdy wyszli na szczyt wzgórza, dostrzegli gęsty, soczyście zielony las, oddzielony od nich skalną rozpadliną.

Kruk zawisł na moment nad przepaścią i spojrzał na zwierzęta, mówiąc:

– Jeśli ja jestem w stanie przelecieć ponad rozpadliną, to i wam się uda. Przeszliście za mną tyle drogi i ani razu was nie okłamałem. Kto nie zdoła przetrwać drogi, ten i ognia by nie przetrwał!

Zwierzęta spojrzały po sobie ze zdziwieniem, lecz nim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, wykroczył przed nich lis.

Rudy zwierz wyszczerzył się rad na widok nieodległego lasu i skoczył przed siebie, gotów wzlecieć.ROZDZIAŁ PIERWSZY
CI, KTÓRZY IDĄ Z BURZĄ

Wpierw horyzont rozbłysnął od piorunów, a dopiero później łunami pożarów.

O Rywiarzach mówiono tylko tyle, że istnieli. Jak kosmate licho żyjące w głębi lasu, gotowe porwać nieuważne dziecko. Albo wąż morski zdolny strzaskać burty największych okrętów. Każdy bał się nawet wymówić to słowo, a na myśl o stanięciu twarzą w twarz z samą istotą nawet najodważniejsi bledli.

Potwory rzadko żywią się dzielnymi wojownikami, a częściej tymi bezbronnymi i niewinnymi.

Nojus spoglądał uważnie sponad palisady, jak jasne smugi ślizgają się po spodach ciemnych chmur. Mógłby przysiąc, że jest w stanie rozpoznać pojedyncze, ciemne strzały przelatujące na tle pożarów.

Nagle podskoczył przerażony, bo ktoś złapał go za ramię. Wzniósł pięść do ciosu, lecz i ją coś chwyciło, mocno ściskając.

– Uspokój się – mruknął nestor wioski i odkaszlnął gęstą flegmę. – Jak tak będziesz podskakiwał przy każdym szeleście, to ci sił zabraknie.

Twarz nestora była blada, naznaczona zielonkawymi żyłami od trawiącej go choroby.

– Przynajmniej nie zasnę na warcie – odparł niepewnie Nojus, wyrywając z uścisku dłoń. Po chwili rozmasował obolałe palce i poprawił przyduży hełm. – Babka Kuzała mi powiedziała, że idą z zachodu… sam wiesz, kto.

– I co, uwierzyłeś jej?

Nojus pokiwał głową bez przekonania.

– A uwierzyłeś jej też w alkonosty i wiedźmy latające na sztachecie z opłotka? No właśnie. – Nestor nachylił się nad chłopakiem i z pewnym oporem położył mu dłoń na ramieniu. – Czasy są niespokojne, ale to normalne. Na jesień człowiek zawsze się martwi, tak to już bywa, bo humory się we krwi burzą. Pamiętaj, że tak długo, jak Bóg ma nas w swojej opiece, nic nam nie grozi.

Nojus wyszczerzył krzywe zęby, wziął głęboki oddech i po chwili odpowiedział już spokojniej:

– Pewnie tak jest, przepraszam.

– Pamiętaj, że nie jesteś tu sam. A właśnie, gdzie jest Trybus? Skaranie boskie z tym chłopakiem. Widziałeś go? – Nestor przewiercił wzrokiem chłopaka, ale po pewnym czasie zwyczajnie pokiwał głową, zrezygnowany. – Pójdę, pewnie znowu nagabuje dziewczęta, to ten wiek. Zostań tu, miej baczenie na horyzont. Widzimy się w południe.

Niedługo potem burza przetoczyła się w kierunku osady, zraszając wpierw okoliczne zagony. Deszcz zadudnił o dachy, porywisty wiatr zerwał liście z drzew i jakaś nowa, dziwaczna miazma wniknęła pod strzechy – słony zapach przypominający ryby lub ciężki muł rzeczny, ale przy tym świeży jak morskie powietrze.

Nojus przymknął oczy raz i drugi. Pioruny rozświetliły długą, wąską koleinę prowadzącą na południe. Rosnące wzdłuż drogi brzozy gięły się nisko w poddańczych pokłonach przed potężnym żywiołem.

Na chwilę znów zapanował jakiś niepokój, coś nienaturalnego, spełzającego z pleców Nojusa dreszczem, jak ostrzeżenie. Gdzieś w tle rozbrzmiało stuknięcie, a za nim kolejne i kolejne, jak kamienie rzucane w ścianę.

Wtem błysk obnażył setki sylwetek w polu.

Chłopak rozszerzył oczy w zdziwieniu, już miał krzyknąć, ale krzyk utkwił mu w gardle. Znowu stukot, mocniejszy – głowica topora rąbnęła o szczyt palisady. Jakiś kształt podciągnął się na toporze, przesadził ją jednym susem i stanął przed Nojusem.

Nojus krzyknął, choć sam nie bardzo wiedział, co to takiego. Obrócił się i skoczył – tylko to uchroniło go przed ciosem.

Błoto bryznęło na wszystkie strony. Chłopak podniósł się z ziemi cały obolały. Miał wrażenie, że leżał tak tylko chwilę, lecz wszystko dookoła zdążyło się zmienić. Pod burzowym niebem trwała walka z najeźdźcą. Ludzie biegali chaotycznie, próbując ratować dobytek. Płomienie objęły pierwsze budynki.

– Biegnij do sali! Do sali biegnij, durniu! – krzyczał któryś ze starszych, wymachując na Nojusa. Zasłaniał się okrągłą tarczą, o którą w jednej chwili uderzył oszczep.

Nojus obrócił się tylko raz i objął wzrokiem osadę. Nieliczni wojownicy zbierali się w formację, by odeprzeć Rywiarzy, lecz był to próżny wysiłek. Obcy przemykali między budynkami jak duchy, postukując ciężkimi, żelaznymi pancerzami i nawołując na siebie co rusz dziwacznymi hasłami. Kilkunastu z nich objęło palisadę i teraz celowali z niewielkich kusz wprost w obrońców. Bełty przemykały w niemal całkowitej ciszy jak sowa szybująca po nocnym niebie i odławiały kolejnych mieszkańców precyzyjnymi trafieniami.

Nojus sam miał niemal tyleż szczęścia, co rozumu, bo jeden z bełtów trzasnął go w szczyt hełmu, lecz grot fortunnie zjechał po blasze i zrykoszetował w dal.

Chłopak dobiegł do największego budynku z bal, wyprawionego na kamiennym fundamencie. Na szpiczastym, sięgającym ziemi dachu stało kilku obrońców z łukami. Nojus uderzył w masywne drzwi kilka razy i nim ktokolwiek mu odpowiedział, jeden z łuczników runął z dachu wprost na niego.

Przeszyty bełtem mężczyzna wyjęczał coś, chwytając się za wyłamaną rękę.

Drzwi uchyliły się, ciepły podmuch i jasność ogarnęły Nojusa i po chwili obu leżących ktoś wciągnął do środka.

Coś walnęło z mocą o ścianę. Któryś z łuczników znowu spadł z dachu. Szczęknęła jedna metalowa zasuwa, po niej druga i wreszcie ktoś założył drewnianą blokadę.

– Spalą nas tu żywcem! – lamentował przerażony człowiek.

– Nojus, Nojus! – zakrzyknął jakiś jeszcze młodszy chłopak i podbiegł do drzwi. – Brat, żyjesz?

Nojus zezował wzrokiem na wszystkie strony. Dopiero po chwili ktoś ściągnął z niego rannego, który wył żałośnie z bólu. Chłopak przetoczył się po podłodze, na próbę podniósł się i zrobił kilka kroków – upewnił się, że żyje.

– Wszystko w porządku, Remek – szepnął Nojus, przytulając brata. Rozejrzał się dookoła i zdał sobie sprawę, że nic nie jest w porządku.

W centralnej sali, pod zawieszonym trygłem zebrał się tłum kobiet, dzieci, starców i kilkunastu wojowników. Nestor spoglądał z mieszaniną gniewu i strachu na wszystkich, co rusz szepcząc z kilkoma żołnierzami.

– Gdzie jest Trybus? – spytał nestor, nie zbliżając się do chłopaka.

Nojus wzruszył ramionami, co jeszcze bardziej rozgniewało seniora. Ten wściekł się i warknął coś, czego chłopak nie mógł dosłyszeć.

– Nie możesz tam iść! – podniosła lament żona nestora, uwieszając mu się na szyi. Ubrana była ledwie w koszulę nocną i narzucone byle jak futro. – Zabiją cię, to brutale, rozumiesz? To mordercy!

Nestor uderzył kobietę na odlew, wyjął miecz i zbliżył się do drzwi.

– Pójdę z tobą! – powiedział twardo Nojus.

– Ja też! – dodał mały Remek.

– Nie potrzebuję, żebyście mi się pałętali pod nogami – odpowiedział nestor i zamarł.

Coś rąbnęło w drzwi, aż cała konstrukcja zatrzęsła się w posadach. Z pował spadł kurz jak siwa zawieja śnieżna zmieszana z długimi wstęgami pajęczyn. Po chwili nastąpiło drugie uderzenie, jeszcze mocniejsze od poprzedniego. Na zewnątrz dało się słyszeć rytmiczne, chóralne nawoływania.

Nestor przeklął szpetnie i kiwnął głową. Mieszkańcy wycofali się pod ścianę z trygłem. Kilkunastu wojowników i ludzi dość odważnych, by chwycić za broń, zbliżyło się do nestora, gotowych przyjść mu w sukurs w ostatniej walce.

Wreszcie zastawa pękła z przeszywającym trzaskiem.

Na niepokojąco długi czas nastała cisza. Obrońcy wgapiali się w uchylone, strzaskane wrota. Czekali.

Skrzydło przechyliło się bardzo powoli. Wojownicy wystawili tarcze przed siebie, stojąc na ugiętych nogach. Czekali, aż nocne koszmary staną z nimi twarzą w twarz.

Kilkanaście bełtów błysnęło w ciemności. Seria świstów zagrała wzdłuż sali jak nieudany popis na piszczałce.

Wielu wojowników padło na ziemię, spazmatycznie łapiąc oddech. Ci, którzy mieli tarcze, zdołali się zasłonić od gradu pocisków.

Nestor podał hasło:

– Biiić!

Ruszyli przed siebie. Naprzeciw nich stanęła żelazna ściana pancerzy, najeżonych wystającymi włóczniami. Rywiarze stąpali miarowo przed siebie, odpychając wrogów na spory dystans.

Ledwie chwilę później grabieżcy wlali się do sali, otaczając zebranych. Mokrzy od krwi, potu i deszczu rozpierzchli się po wnętrzu, przeskakując nad ławami, zrzucając świeczniki i hałłakując.

Starszy wioski obserwował to z rosnącym przerażeniem, aż wreszcie skonstatował, że Rywiarzy jest zbyt wielu. Gdzie się nie obrócił, tam czekał wymierzony weń naostrzony sztych.

Nojus uścisnął mocno brata, jedną ręką zasłaniając mu oczy. Sam jednak nie mógł się powstrzymać i z fascynacją oraz przerażeniem spoglądał, jak mityczni, żelaźni wojownicy wyłaniali się z mroku.

Opancerzeni od stóp do głów, przepasani błękitnymi szarfami, zionący stęchlizną i charkoczący coś do siebie plugawymi słowami. Byli tacy, jak ich sobie wyobrażał w najgorszych koszmarach.

Wtedy stała się rzecz przedziwna i na wskroś niespodziewana. Krwiożercze bestie, zamiast rozerwać wszystkich na strzępy, zdawały się na swój sposób stronić od walki. Spośród nich wyłonił się jeden, w ciężkim hełmie z przesłoną i w krótkim płaszczu z lisich skór.

– Rzućcie broń – warknął groźnie. – Tak będzie dla was lepiej.

– Najpierw cię wyfiletuję jak pstrąga – odgryzł się nestor, lecz jego głos i postura zdradzały płonność życzenia.

Rywiarz pokręcił głową z niedowierzaniem i zamachnął mieczem, jakby to była witka do przeganiania komarów.

– Oszczędzimy każdego, kto się podda.

Dało się słyszeć jedynie bicie deszczu, rwane oddechy zebranych i coraz cichsze dyszenie rannych.

Coś zabrzęczało o posadzkę. Pierwszy z wojowników rzucił krótki miecz i odrzucił na bok tarczę. W następstwie zrobili to wszyscy poza nestorem, ten bowiem zwlekał do samego końca.

– Nie dam się pohańbić we własnej dziedzinie!

Rywiarz parsknął, odsunął zasłonę przyłbicy i splunął spod długiego wąsa.

– Dam ci dobrą śmierć, lepszą niż tamtym – odparł z lekkim rozbawieniem, robiąc wyzywająco krok naprzód.

– Tato! – krzyknął Nojus, ale na próżno.

Nestor skoczył przed siebie i ciął prostacko, od góry. Przeciwnik sparował cios i kopnął żelaznym trzewikiem w krocze.

Senior zgiął się z bólu, odstąpił o krok, lecz nim złapał równowagę, Rywiarz wykonał szybkie pchnięcie, które zatrzymało się na tarczy. Od razu cofnął rękę i pchnął ponownie, a wąski miecz wjechał gładko w ramię, przez kolczugę z długim rękawem i przeszywanicę.

Obrońca syknął z bólu, wycofał się kawałek i ponownie zasłonił tarczą. Oddychał z trudem, zmęczony, nieprzygotowany do walki, nadrabiając jedynie determinacją do obrony własnej rodziny i ziemi.

Rywiarz uśmiechnął się, zadowolony z siebie i schował miecz za niewielką, trójkątną tarczą jeździecką. W wąskim przejściu między ławami miał pewność, że przynajmniej niczego nią nie zahaczy, czego nie mógł o sobie powiedzieć jego rywal.

– Dość. – Na sali odezwał się stanowczy, acz znudzony głos. – Udowodniłeś swoje, nie znęcaj się nad starcem, Bywił.

– Cholera, Sobek, ty zawsze jesteś taki miękki – odparł Bywił, rozluźniając się nieco. Opuścił miecz, spoglądając z pogardą na nestora. – Dałem im wybór.

– Ale nie powiedziałeś im wszystkiego.

Z tłumu wyłonił się kolejny wojownik, ubrany w pełny pancerz, z pysznym hełmem zakończonym kolorowymi piórami i z błękitną szarfą o złotym trójkącie na piersi. Ten był nieco młodszy, wygolony gładko i odrobinę utykał co kilka kroków, zginając się do boku.

– Nie jesteśmy najeźdźcami, a posłańcami! – podniósł głos Sobek, spoglądając ze współczuciem na zagonionych pod trygło wieśniaków. – Przybywamy z daleka, niosąc pomoc i ważne wieści.

Zebrani spojrzeli nieufnie, oczekując najgorszego.

– Nadchodzi wielka powódź! – krzyknął ten, którego nazywali Sobkiem. Zebrani wojownicy zastukali jak na zawołanie o swoje pancerze. Huk żelaza przetoczył się po sali, wstrząsając nią niczym grom z łańcucha piorunów. – Pielgrzymujemy z dalekiej północy, od samego Morza Wichawskiego. Jest nas wiele tysięcy, a będzie jeszcze więcej. Idą z nami mieszkańcy wszystkich miast tej krainy i zmierzamy wspólnie do dalekiej Irgły, by tam znaleźć schronienie. Wysoko w górach Bóg ocali nas i uchowa przy sobie, widząc wielki dar naszej wiary.

Ranny nestor zaczął się śmiać. Klęczał, podparty rantem tarczy o ziemię i śmiał się do sufitu. Przez moment wszyscy patrzyli na niego z narastającym lękiem, jakby jakiś zły duch opętał ciało starszego wioski. Dopiero po chwili nestor skończył się podśmiechiwać i powiedział:

– Bzdury, najgłupsze z bzdurnych. – Wstał, wyprostował się i uderzył mieczem o żelazną bulwę w centrum tarczy. – Jesteście zwykłymi mordercami i poganiaczami niewolników. Jeśli myślicie, że ktoś z wami pójdzie z własnej woli, bardzo się mylicie.

– No to się przekonamy – odwarknął Bywił, znów gotując się do walki.

– Wraz z nami idzie patrykapłan. Świadczy swoim imieniem o pokoju i naszych dobrych intencjach – krzyknął Sobek, pąsowiejąc na twarzy.

– W dupę sobie wsadź intencje. A ty wstawaj, będziemy się rąbać!

Nestor skoczył, rwany nagłym przypływem gniewu, i wpadł tarczą wprost w Bywiła.

Bywił ustał na nogach, mocując się z przeciwnikiem, odsunął się i walnął wysoko. Tarcza nestora przechyliła się nieco, ale wystarczająco, by najeźdźca mógł wykonać szybkie pchnięcie.

Sztych miecza wszedł głęboko w usta nestora i wyszedł z tyłu, skrobiąc o rdzeń kręgowy.

Ranny wydał z siebie głuchy gulgot. Jego ręce zadrżały, niezdolne wznieść broń, i zaraz on sam padł na ziemię bez życia. Krew zebrała się na posadzce w niewielką kałużę, w którą skapywała z sufitu deszczówka.

Okrzyki przerażenia poniosły się po całej sali, ale najeźdźcy prędko znowu spędzili wszystkich pod trygło, przekrzykując się jeden przez drugiego.

Sobek zbliżył się do Bywiła, przebierając nerwowo palcami.

Bywił obrócił się przez ramię i szepnął:

– Dałem mu szansę.

– Och, ale myślę, że bardzo się cieszysz, że jej nie wykorzystał – odparł kąśliwie Sobek i pokręcił głową. – Doprowadźmy to miejsce do porządku. I na Boga, weź stąd te dzieci. Nie muszą przecież oglądać końca świata na własne oczy.

Sława chwyciła Sowę za rękę i wskazała gdzieś na północ.

– Tam jest Sułpia – szepnęła, spoglądając na zalane pola. – A przynajmniej była. Unosi się jeszcze w moich wspomnieniach.

Świat stanowił lustro wody, z którego wyrastały nieliczne, długie źdźbła trawy, kępki krzaków i pojedyncze kolumny nieobalonych drzew. Zewsząd dobiegał cichy szum lekko drżącego morza, próbującego umościć się na przeoranym podłożu.

Co rusz dostrzegały, jak między ich nogami przepływają drobne ryby, wyszukujące utopionych owadów i niesionych z nurtem ziarenek. Gdzieniegdzie ponad wodę wystawała drewniana chata, częściej przeniesiona falą z oryginalnego miejsca i kołysząca się jak odwrócona łódź rzucona w sztormie.

– Jesteśmy zdecydowanie daleko od twojego domu – mruknęła z powagą Sowa, spoglądając to na zniszczoną chatkę, to na płynącą z nurtem kłodę. – Woda przesącza się przez linię wzgórz na całej szerokości. Celestyn miał rację… Świat się topi.

Sława zacisnęła dłoń mocniej, na co Sowa wyrwała rękę i mruknęła coś zniecierpliwiona.

Sowa odwróciła się plecami do towarzyszki, przyklękła i nabrała wody.

– Słona – syknęła Sowa, jednym słowem stwierdzając zgon całego świata.

– Co teraz zrobimy? Sowa… Pytam, co teraz zrobimy? Przecież nie wrócimy, bo nie mamy nawet…

– Cicho! – warknęła Sowa, masując skronie. – Słyszę, myślę… Na pewno nie wrócimy na południe, to nie ma sensu. Tylko pod prąd też jakoś mi się nie widzi… Walczyć z całym morzem… Nie ma się co rozwodzić nad takimi bzdurami. Skoro nie wiemy, dokąd iść, to wyjście jest jedno.

Sowa sięgnęła do sakiewki i wyjęła srebrną monetę z podobizną dzielcy. Wprawnym ruchem pstryknęła monetę wysoko, ta poleciała z brzękiem i zaraz spadła w to samo miejsce. Twarz dzielcy przypominała bardziej zmartwionego ojca niż władcę ogromnego kraju.

– Idziemy na wschód – zawyrokowała Sowa, spoglądając na kościste oblicze władcy. – Przynajmniej na razie, aż podejdziemy pod jakiś szczyt, jakkolwiek niski. Stamtąd może wypatrzymy coś wartościowego. A jak nie… to pieprzyć to.

Sława chwyciła wygodniej torbę, przewiązaną błękitną wstęgą. Chciała coś jeszcze powiedzieć, wyciągnęła rękę, ale szybko schowała ją, zlękniona. Po prostu pokiwała głową i mozolnie, krok po kroku, zaczęła się mocować z błotnistym podłożem, zmierzając w kierunku wschodzącego słońca.

Świat zamarł w pozornym bezruchu. Nowe morze ostrożnie rozciągało swoje włości coraz dalej, szukając wygodnych miejsc, by osiąść z całym majestatem. Nim to się mogło wydarzyć, nastąpił ten przedziwny moment ciszy i spokoju, gdzie jak okiem sięgnąć panowała pustka. Długie, białe chmury piętrzyły się w przedziwne wzory, sunąc ponad szklanym odbiciem ziemi. Wśród tego bezmiaru nowego na poły lądu, a na poły morza sunęły dwie czarne kropki podróżniczek, przemierzające nieopisane wcześniej ziemie po raz pierwszy.

– Przynajmniej nie pada – rzuciła niemal wesoło Sława.

– Pogoda jest zmienna nad morzem – odparła Sowa, nie odwracając się. Co rusz klęła szpetnie pod nosem, spoglądając na sięgającą łydek wodę. – Zaczynam się zastanawiać, czy nie lepiej było zatrzymać się wcześniej, ale już pal licho. Zaleta jest taka, że przynajmniej nie natrafimy na żadnego bezzębnego gnoja, chcącego opłaty za przejście.

Sława wzdrygnęła się na wspomnienie Tułańca i zaraz wbiła spojrzenie w jakiś punkt. Podekscytowana zaczęła przedzierać się przez grząską, rozmokłą ziemię, rozchlapując wodę na boki.

– Patrz na to – krzyknęła Sława, podnosząc dryfujące, niewielkie puzderko. – Śliczne, z jakiegoś egzotycznego drewna. Może dlatego tak dobrze się unosi?

– Ciszej, dziewczyno! Nie słyszysz, jak się dźwięk niesie po wodzie? Uszy mi przez ciebie pękną. – Sowa pokręciła głową z dezaprobatą. – Jak chcesz pudełko, to sobie weź, ale ty je będziesz nosić.

Sława zajrzała do środka, lecz wewnątrz znajdowały się jedynie przegródki pełne rozmokłych specyfików. Woda wypłukała większość zawartości. Dziewczyna trzymała drewnianą szkatułkę jeszcze przez moment i po chwili z całą mocą cisnęła nią gdzieś daleko.

Najpierw dał się słyszeć pluskot. Kręgi na wodzie rozeszły się daleko, niknąc dopiero na granicy widnokręgu.

Obie kobiety spojrzały po sobie w oczekiwaniu.

Coś zachlupotało ponownie, ledwie kilkadziesiąt kroków dalej. Wpierw kształt zdawał się spory, podłużny jak pluskający się w jeziorze karp. Szybko jednak stało się jasne, że to nie ryba, a coś zgoła innego. Długa, siwa ręka pokryta brudną łuską podniosła się ponad taflę płytkiego morza. Z kończyny zwisały dziurawe, kremowe płaty skóry czy też łachmanów.

– Biegnij – szepnęła zduszonym głosem Sowa. – Po prostu biegnij.

Sowa zaczęła coraz szybciej przedzierać się przez wystające chaszcze i podstępne błota, a Sława jeszcze przez moment spoglądała, jak dziwaczny humanoid powstaje z dna i rozgląda się zdezorientowany.

Rybi stwór wydał z siebie krótkie, rwane beczenie jak baran i począł uderzać błoniastymi dłońmi w taflę wody. Po niedługim czasie na jego wezwanie odpowiedział kolejny stwór, powoli wygrzebując się spod sterty mokrego drewna. Ledwie chwilę później cała zalana polana wzburzona była dziesiątkami ryboludzi, bełkoczących coś do siebie i próbujących odnaleźć się w tym dziwnym miejscu.

– Co to jest, na litość boską?! – wydarła się Sława, przebierając nogami tak szybko, jak nigdy w życiu.

– Nie wiem, nie chcę wiedzieć, nie interesuje mnie to!

Sowa nagle poczuła, że nie może podnieść stopy. Runęła wprost w błotnistą toń. Nabrała wody w usta, podniosła się na jednej ręce i rozkaszlała się potwornie.

Wnet chwyt na nodze rozluźnił się i zacieśnił wyżej. Dwie zimne, śliskie ręce złapały kobietę mocno pod kolanem.

Sowa sięgnęła do pasa po miecz i niemalże na oślep wbiła go za siebie. Ostrze przejechało po skórze i zaraz dookoła nogi rozeszła się różowawa mgiełka.

Oby nie moja noga, pomyślała Sowa, dźgając ponownie.

Zakopany w błocie stwór zamachał przebitymi kończynami, próbując się wygrzebać z dna. Nim mu się to udało, niedoszła ofiara była już kilkanaście kroków dalej.

– Na dach! – wydarła się Sowa, rozglądając się wokół. Dziesiątki ryboludzi przetaczało się powoli, na klęczkach albo wręcz czołgając się, jakby nie mogli w pełni wstać na równe nogi. – Pośpiesz się, Sława!

Sława podniosła wzrok i dostrzegła w oddali zmieciony falą dom. Oparty na trzech ścianach wystawał krzywym dachem i wąskim, kamiennym kominem wysoko ponad powierzchnię morza.

Krok za krokiem walczyły o bezcenną odległość, z dala od dziwadeł. Istoty zdawały się szybko zyskiwać na żwawości i pełzać coraz szybciej, bełkocząc coś w swojej rybiej niby-mowie.

Sława wyprzedziła Sowę i jako pierwsza wbiegła na dach, niemal zlatując ze szczytu. Sowa weszła zaraz za nią, odganiając się od kilku stworów.

Obie kobiety chwyciły się mocno krzywego komina i z narastającym lękiem obserwowały, jak horda abominacji obłazi dom z każdej strony. Chwila przeciągała się nieubłaganie, aż wreszcie Sowa wzięła głęboki oddech i zmęczonym głosem powiedziała:

– Tu nie wejdą.

– A skąd ta pewność?! – odparła zaaferowana Sława, rzucając znalezionym kamieniem w tłum. Najpierw chciała sięgnąć po swój miecz, ale szybko zmieniła zdanie. Zajrzała do pakunków i odwiązała krótki, zaostrzony kij.

– Nie rzucaj w nich, bo jeszcze dłużej będą tam na nas czekać. Widzisz przecież, że nie wyjdą z wody. A to nam się przyda! Chyba że chcesz łapać ryby gołymi łapami.

– Może woda przyjdzie po nas, co?

– Ano może – ucięła temat Sowa, szukając stabilnego kawałka przestrzeni, na którym mogłaby usiąść. – Masz jeszcze jakieś jabłka?

– Będziesz teraz jadła?

– Nie, srała. Masz czy nie masz?

– Nie mam.

– No to idę spać. Możesz wartować pierwsza. Albo obudź mnie, gdy już sobie pójdą. I powtarzam ci, nie zaczepiaj ich i nie myśl o nich. Im szybciej się znudzą, tym szybciej sobie popłyną albo znowu zasną.

Sowa jeszcze przez moment spoglądała na zebrany tłum. W oczach dziwacznych ludzi nie rozpoznawała właściwie żadnego rozumu. Zupełnie tak, jakby obślizgłe ciała wiedzione były jedynie zewnętrznymi bodźcami i reagowały na otoczenie, same nie mogąc podjąć żadnej decyzji.

Strach szybko ustąpił nudzie, gdy okazało się, że zagrożenie, choć realne, było zdecydowanie oddalone w czasie. Jeszcze przed chwilą przerażające monstra, teraz zmieniły się nieledwie w irytujące szkodniki, chlupoczące się bez celu przy zawalonym ganku.

Dziewczyna odważyła się nawet podskoczyć kilka razy, by się upewnić co do stabilności więźby. Sowa mruknęła coś pod nosem, ale jej nie przerwała. Gdy skakanie już znużyło Sławę, ta wyłuskała wzrokiem coś, co na nowo rozpaliło jej ciekawość.

– Życie ci zbrzydło? – spytała Sowa, nawet nie otwierając oczu.

Sława jednak nie słuchała i powoli zagłębiała się w niewielką dziurę w zadaszeniu. Wewnątrz, pod warstwą słomy i czegoś lepkiego, i wielce Sławę brzydzącego znajdowała się wąska drabinka prowadząca w ciemność. Dziewczyna najpierw się zawahała, lecz zaraz zwiesiła się z krawędzi, zaczepiając się mokrym trzewikiem o szczebel. Krok po kroku zsunęła się na sam dół drabiny.

Podeszwa natrafiła na coś twardego i wilgotnego jak kamieniste dno jaskini.

Sława spojrzała w górę – otwór w dachu zdawał się wisieć tak wysoko jak słońce na niebie i wpuszczał do wnętrza zalanej chaty ledwie odrobinę światła.

– Sówka, słychać mnie?! – krzyknęła Sława, lecz odpowiedziało jej tylko echo. – Z zewnątrz chata wyglądała na znacznie mniejszą…

Pielgrzymka zrobiła niepewny krok, próbując wyczuć grunt. Sądziła, że stąpa po wilgotnym klepisku, ale gdy przyjrzała się bliżej, dostrzegła, że w kamiennych nieckach zbiera się woda i wyrastają w nich drobne, niebieskie porosty.

Czuła się, jakby wkroczyła do niezwykle starej, zapuszczonej świątyni. W powoli klarującym się gęstym mroku przebijał żebrowany sufit, przypominający bardziej wnętrze zjawiskowego kościoła niż kurnej chaty. To uczucie nie zniknęło i po chwili kamienna posadzka nagle przeobraziła się w terakotową mozaikę o beżowych i kremowych wzorach.

Gdy Sława się obróciła, światło dobiegające ze szczytu drabiny znajdowało się niemal na horyzoncie, jak słońce szykujące się do zejścia. Cały ten świat zdawał się kompletnie nierealny, wycięty z czasu i przestrzeni, przeniesiony w środek jakiejś obcej pustki, gdzie miękki mrok poddawał się wyobraźni i sklejał w najwymyślniejsze kształty.

Wtem zobaczyła postać. Przygarbiona, szara sylwetka spoglądała gdzieś pod siebie, siedząc na obłym głazie. Po jej długich, siwych włosach spływała woda, zbierając się dookoła w małą kałużę.

Sława zbliżyła się kilka kroków i ku własnemu zdziwieniu nie mogła znaleźć żadnego źródła światła. Postać była dla niej widoczna, lecz nic jej nie oświetlało, zupełnie jakby ktoś wyciął nożycami krawieckimi kolorową tkaninę i przyszył na czarnej płachcie.

– Przepraszam, że przeszkadzam – powiedziała Sława i zaraz zniżyła głos, nie chcąc wystraszyć obcej. – Mieszka tu pani?

Starsza kobieta zaśmiała się i zaraz rozkaszlała jak suchotnik. Przetarła ręką odrobinę krwi spływającej z ust i nagle, w mgnieniu oka, zmieniła się nie do poznania. Jej twarz odmłodniała o dziesiątki lat. Włosy zagęściły się, odzyskały jaśniejszy, ciepły kolor, a plecy wyprostowały się z trzaskiem łamanego kręgosłupa.

– Od zawsze – odparła kobieta spokojnym, grzecznym tonem.

Sława cofnęła się o krok i zasłoniła usta. Najpierw myślała, że to zmęczenie, strach, może dziwaczne światło, ale po chwili zrozumiała, że obca osoba przypomina ją samą. Odwzorowała wygląd dziewczyny nie gorzej niż odbicie w srebrnym lusterku czy tafli wody.

– To jakieś czary – szepnęła dziewczyna, ale zaraz zaczęła cedzić przez zęby, coraz bardziej rozgniewana. – Te rybowate stwory to twoja sprawka? Co, jesteś jakąś wiedźmą, tak? Nie myśl sobie, że się ciebie boję!

Nieznajoma zachichotała wesoło, choć tym razem jej śmiech nie przerodził się w kaszel, a w jakiś dziwny pomruk zadowolenia. Przez moment spoglądała na Sławę niemal z zauroczeniem. Po chwili wstała i zaczęła się do niej zbliżać krok po kroku.

Wpierw Sława cofnęła się, ale zaraz wpadła butem w jakąś kałużę, zatrzymała się i wyciągnęła miecz.

– Będę walczyć – jęknęła, nie bardzo wiedząc, czy próbuje zaskoczyć nieznajomą, czy siebie. – Nie pozwolę się dotknąć.

Obca w końcu stanęła w miejscu, mruknęła coś pod nosem i pokiwała głową.

– No dobrze, nie musisz się tak aferować, moja droga. Przecież cię nie skrzywdzę.

– Jak mam ufać komuś, kto kryje się za maską? – spytała dziewczyna, nie opuszczając gardy.

Kobieta zaśmiała się po raz trzeci, zaklaskała w ręce i odparła:

– Chcesz wiedzieć, jak wyglądam? Pysznie, ale wierz mi, że robiłam ci przysługę… Nie przestrasz się.

Ręce obcej rozłożyły się nagle ze wstrętnym chrzęstem, ciało zgięło się, trzasnęło jak łamany badyl i przybrało pozę stracha na wróble. Kończyny rozciągnęły się nienaturalnie, skóra pękła w kilkunastu miejscach, obnażając oślizłe, białe pióra. Twarz zaczęła spływać jak ciepła woskowina i szybko się czerwienić. Wnet to, co wcześniej udawało kobietę, przybrało postać ogromnej, bocianiej głowy z długim dziobem najeżonym zębami, ostrymi i cienkimi jak ości.

– To jest ten moment, w którym wzywasz swojego Boga – zaklekotał bocian, wyciągnął szyję i wydał z siebie rwaną salwę śmiechu.

Sława zadrżała z przerażenia. Rękojeść miecza wyślizgnęła jej się z dłoni, palce odmówiły posłuszeństwa i odruchowo zaczęły jeździć po pierścionkach, szukając ukojenia w tym, co znane i bezpieczne. Nogi zgięły jej się do samej ziemi, a serce rozbujało się na wszystkie strony, próbując przekonać resztę ciała do ucieczki.

Mimo to Sława wcale nie chciała uciekać. Bała się potwornie, ale na tym siła strachu się kończyła.

– Kim jesteś?

– Nikim istotnym, przynajmniej w aktualnym stanie rzeczy. Niegdyś, może, coś, ktoś… Dziś już jednakowoż nic i nikt. Możesz mi mówić Roch, zależnie od tego, gdzie jesteśmy. Jaki to kraj, dziewczyno?

– Sklawia, Równina Kłonna, chyba… – odparła z lekkim zawahaniem Sława.

– Sklawia – wypowiedział Bocian i powtórzył jeszcze kilka razy, jakby układał słowo pod językiem. – W takim razie pewnie lepsze byłoby Rosz albo Roszon. Głupio to rozdzielili, oj głupio.

– Kto rozdzielił? Co rozdzielił? – Sława zamachała ręką, pośpieszając Bociana. – O czym ty w ogóle mówisz i czemu wyglądasz tak… strasznie?

Bocian obracał łeb to w lewo, to w prawo, rozciągając się, i wbił spojrzenie pustych, czarnych oczu w dziewczynę. Ona sama zastanawiała się, czy oprócz tego nie wbije w nią jeszcze dzioba.

– Ludzie nie są ciekawskimi istotami. Pytacie, pytacie i pytacie, a niczego nie chcecie się dowiedzieć na własną rękę. Zresztą, po co byłaby ci ta wiedza? Co mogłabyś z nią zrobić, hmm?

– No właśnie pytamy, bo jesteśmy ciekawscy – zaoponowała Sława.

– Jakbyście byli ciekawscy, to szukalibyście odpowiedzi na własną rękę, zamiast pytać innych o to, co sami wymyślili. Rozumiem jednak, że pod tak małą główką kryje się malutki mózg i trudno samemu wpaść na odpowiedź, prawda?

Bocian zaklekotał ponownie, wyciągając długą szyję. Z mroku wyłoniła się wreszcie część sylwetki i fragmenty skrzydeł zakończonych czarnymi lotkami. Istota kawałek po kawałku wyłaniała się z mroku, aż wreszcie stanęła przed Sławą w całej okazałości. Stwór zdawał się wielki jak stajnia albo magazyn rzeczny ojca Sławy.

– Nie jesteśmy już w chałupie, prawda?

– Wymyśliłaś to sama czy nadal pytasz mnie…

– Stwierdzam – urwała zniecierpliwiona Sława. – Nie jesteśmy w tej samej chacie, do której weszłam. To musi być inne miejsce, całkiem obce, może nierealne. Ty też zdajesz się całkiem nierealny, bo… No już bądźmy szczerzy, nie wyglądasz jak bocian.

– Za dużo zębów? – Bocian znów zaklekotał ze śmiechu, wyciągając długi, różowy język. – Wreszcie zaczynasz wyciągać wnioski. Masz rację, nie jesteśmy w żadnej chacie, a w moim gnieździe.

– Weszłam do niego przez dach obalonej chaty… Właśnie, będę musiała wrócić, bo pewnie Sówka na mnie czeka.

– Równie dobrze mogłabyś tu wejść przez butlę spirytusu albo odpływ wychodka. To nie jest miejsce z twojego świata. Moje gniazdo znajduje się w świecie, do którego ludzie nie mają dostępu, dlatego widzisz tylko mnie. Ja mogę być zarówno w twoim świecie, moim, jak i w wielu innych.

Sława odważyła się zbliżyć do Roszona i, gdy ciekawość przezwyciężyła obawy, zagłębiła dłonie w głębokim puchu. Długi czas jeździła tak palcami, próbując poznać istotę bociana. Jego pióra wywoływały smak słodyczy, gdy się ich dotknęło, lecz nie wzbudzały żadnego odczucia w samych palcach. Ze wstydem Sława liznęła jedno z piór i nagle usłyszała bicie dzwonu, lecz nie poczuła żadnego smaku.

– Widzisz? – spytał Bocian, niemal zadowolonym głosem. – To jest ciekawość, a nie zadawanie pytań. A ty jesteś Sława, prawda?

– Skąd wiesz?

– Znowu pytania… Wiem, bo jesteś w moim gnieździe. Gdybym był w twoim, to ty byś znała moje imię, prawda? Co cię tu sprowadziło? Te rybie stwory, prawda? A jakbyś je nazwała, co?

– Nie wiem, jak się nazywają. Nigdy czegoś takiego nie widziałam.

– Daj się ponieść ciekawości – syknął przez zaciśnięty dziób Rosz.

– Mrzyki? Bo są umarli i wychodzą z morza?

Bocian zaklekotał wesół, zaczłapał błoniastymi stopami i machnął kolosalnymi skrzydłami z taką mocą, że Sławę nieomal zwiało z nóg.

– Pysznie! Tak trzymać, ciekawość, to się liczy. No, a przynajmniej liczyło, nim twój świat się skończył.

– Więc wiesz o tym, że idzie powódź. Nie boisz się?

– Jak widzisz, jest tu dość mokro. Trochę cieknie z twojego świata w mój, jak z poddasza na parter, ale tak poza tym nieszczególnie mnie to obchodzi. Twój świat utonie, a mój, cóż… Odlecę gdzieś i poczekam, aż wyschnie. Tak się składa, że nie pływam, ale potrafię latać. To nawet lepiej.

Bocian przez pewien czas krążył wokół Sławy, dotykając ją dziobem jak kwoka poganiająca pisklę.

– Mógłbyś zabrać mnie i moją przyjaciółkę gdzieś daleko, może w góry albo w inne bezpieczne miejsce? Na przykład na swoim grzbiecie? Nie zajmiemy dużo miejsca.

– Jak chcecie się dostać na szczyt góry, to sobie idźcie same, na piechotę, we dwie. – Roszon zakręcił się i syknął zezłoszczony. – Naucz się sama latać, jak chcesz. Wiesz, jak niewygodnie się lata przy szczytach? Tam są porywiste wiatry i rzadkie powietrze, koszmar. Nie, dziękuję.

– Na piechotę już próbowałyśmy, ale zmieniłyśmy zdanie. Nie chciałyśmy uczestniczyć w tym, co ludzie robili sobie nawzajem.

– Ludzie w obliczu śmierci podejmują bzdurne decyzje. Jak ptak, który na widok sunącego po pniu węża zaczyna zrzucać swoje potomstwo na pożarcie. I po co? By ochronić opustoszałe gniazdo? Okropni jesteście. Nie wiem, jak długo tu z tobą wytrzymam.

– Ja też! – Sława oburzyła się i tupnęła trzewikiem. Podniosła swój miecz i obróciła się teatralnie, demonstrując, że jest obrażona. – Może ja wcale nie chcę tu być, co? A tak, niech no tylko znajdę swoją drabinę, to sobie pójdę.

– Oj, może być ciężko. – Roszon zaklekotał ze śmiechu. – Pokazać ci wyjście? Proszę bardzo!

Bocian rozwarł dziób, wewnątrz którego błyszczały dziesiątki rzędów kłów.

– Aaa! – wydarła się Sława i zamachnęła mieczem na oślep. Ostrze zjechało po twardym jak skała dziobie, nie zostawiając nawet rysy. – Sowa! Sowaaa!

– To jest wyjście – stwierdził beznamiętnie Roszon, tkwiący w bezruchu z rozdziawioną paszczęką.

– Jesteś bezczelny – żachnęła się Sława.

– Weszłaś do mojego świata przez element swojego, a teraz musisz wyjść przez element mojego. Jestem jedynym elementem tego świata, z jakim masz kontakt, więc… No cóż, chyba nie muszę ci tłumaczyć, prawda?

Sława odwróciła się i rzuciła za siebie:

– Nie, dziękuję! Poradzę sobie sama!

– Powodzenia…

Sława wkroczyła w kompletny mrok i już niebawem, po dziesięciu albo tysiącu krokach, spostrzegła, że nic się nie zmienia. Nie widziała nawet własnych rąk ani podłoża, po którym szła. Nawet dotyk wydawał się przytłumiony, odbierany z daleka, jakby nie jej. Wreszcie, po niezmiernie długim czasie, dostrzegła jasną, białą kolumnę zakończoną oranżowym szczytem. Myśląc, że to oświetlona drabina na dach, Sława jak najszybciej pobiegła przed siebie. Gdy tylko zbliżyła się do obiektu, filar obrócił się i zgiął, ukazując długą, bocianią szyję.

– O, wróciłaś – powiedział Roszon ze zdziwieniem tak udawanym, że Sława prawie mu uwierzyła. – Co tutaj robisz?

– Pfft, dowiedz się tą swoją ciekawością – odparła zezłoszczona Sława. – I mówisz, że na pewno mnie nie próbujesz wystrychnąć na dudka, co?

– Nawet nie jestem pewien, co to znaczy…

Bocian bez zwłoki rozdziawił dziób i zbliżył się do Sławy.

Sława delikatnie przejechała dłonią po jednym z kłów. Smakował jak sól. Wzięła głęboki oddech, którego zapach wywoływał przed jej oczami kolor czerwony, i zagłębiła się w gardziel istoty.

– No i gdzie ten dach?

Nagle miękki dywan języka wyskoczył spod nóg Sławy. Dziewczyna runęła w ciemność, przeraźliwie krzycząc. Leciała tak długi czas, czując, jak gardło bociana zacieśnia się wokół niej w mięsny, lepki tunel. Gdy już gardło zawarło się na niej tak mocno, że nie mogła się ruszyć, zdała sobie sprawę, że czuje narastające ciepło na twarzy.

Zamrugała i nagle spostrzegła, że przeciska się przez dziurę w dachu.

Na horyzoncie kołysało się oranżowe słońce, złocąc polanę zalaną wodą, w której pływały pojedyncze ryby, sunęły węże i pluskały się kaczki.

– Roszon?

– Co znowu? – spytała zaspana Sowa, obracając się z boku na bok i niemal spadając z dachu. – Cholera, nic się nie wyspałam. Moja kolej na wartę?

Sława długo w milczeniu wgapiała się to w Sowę, to w słońce i pod siebie. Na dnie drabiny była jedynie kałuża, strzaskane, zbutwiałe meble i parujący zaduch. Dookoła leżały dziesiątki Mrzyków, pogrążonych w głębokim, podwodnym śnie.

– Możemy ruszać – szepnęła Sława. – Ciekawi mnie, co jest za widnokręgiem.

Celestyn spojrzał w lustro o zdobionej, dębowej ramie. Przejechał palcami po odbiciu, następnie po swojej twarzy i zagłębił dłoń gdzieś pod bandaże, w czeluści ran. Miał wrażenie, że nie widział swojego oblicza od tygodni.

Jakaś obca siła wydłużyła mu nos, poszerzyła oczy i zaostrzyła zęby. Włosy, niegdyś długie i jasne, teraz zaciągnięte były ciemnymi pasmami. Tylko broda rosła coraz dłuższa i dłuższa, postarzając go z dnia na dzień – to akurat dobrze, bo ludzie bardziej wierzyli starszym kapłanom niż młodszym

Przez moment przechadzał się po obszernym, pustym namiocie, zawieszając wzrok na kolejnych przedmiotach zbytku. Figurki z kości egzotycznych zwierząt, biżuteria z metali szlachetnych, trzy komplety pancerzy, w tym jeden hełm z piórami jakiegoś wymierającego ptaka. Bogiem a prawdą, wszystkie ptaki stały się wymierające.

– Ja nawet tego nie noszę – zreflektował się, sięgając po kubek z wodą. Smakowała okropnie, wykręcała twarz, ale pił dzielnie, mieszając ją jedynie dla smaku z cytryną.

Patrykapłan zerknął na szerokie łóżko, które potrzebowało oddzielnego wozu przy każdej przeprawie ze względu na pokaźne rozmiary. Długa, rzeźbiona rama przedstawiała trygło z motywami zwierzęcymi i kwiatowymi. Miękka pościel nadal pachniała którąś z celestynitek, której imienia nie pamiętał. Pamiętał tylko tyle, że miała włosy prawie tak piękne jak Wilga.

Prawie, ale nie dość.

Kapłan zaciągnął obszyty złotą nitką kaptur z granatowymi wzorami na błękitnym tle i ospale ruszył ku wyjściu. Dwójka celestynitów wyprostowała się, gdy tylko wychylił swój czcigodny, skacowany łeb przez poły namiotu.

– Ojciec gdzieś się wybiera? – spytał… Celestyn nie wiedział kto, ale któryś ze strażników.

– Na spacer – odparł szorstko Celestyn i zdziwił się własnym głosem, więc zaraz dopowiedział łagodniej: – Tylko się przejdę.

– Dobrze, czterech wystarczy?

– Słucham?

– Czterech zbrojnych, czy ojcu wystarczy? – dodał strażnik, poprawiając się. – Przepraszam.

– Za co? Zresztą, nie, nie trzeba. Pójdę sam.

– Zawołać może Domirona? – dodał drugi strażnik.

– Zamknij pysk! – warknął Celestyn i ugryzł się w język do bólu. – Wybacz, nie chciałem. Potwornie boli mnie głowa.

– To górskie powietrze – podpowiedział ze zrozumieniem strażnik, choć w jego oczach Celestyn widział pewne ukłucie bólu. Słowa kapłana musiały zapaść mu w pamięć, a koledzy z warty z pewnością długo nie pozwolą mu o nich zapomnieć. – Ci parszywcy grzeją na jesień byle czym, nawet łajnem.

Celestyn pokiwał głową i po prostu ruszył, człapiąc trzewikami wśród płytkich kałuż.

Z nieba siąpił deszczyk, a na horyzoncie majaczyły kolejne, brzuchate wyżyny i półokrągłe wzgórki z kamienistymi szczytami. Wiatr łopotał setkami namiotów, gdzieś ponad tym wszystkim niosło się rżenie zwierząt pociągowych i krzyki porannej musztry. Podzielone na pododdziały grupy celestynitów ćwiczyły walkę włócznią, mieczem, rzadziej godongiem i młotem bojowym. Ponad tym wszystkim wśród kłębów dymu z ognisk kołował całkiem biały kruk, co rusz zakręcając i strącając którąś z mew. Gdy taka mewa spadła na ziemię, zaraz dzieci ciur obozowych rzucały się na nią i biły kijami.

Patrykapłan wyłapał nagle z ogólnego rabanu przyjemny dźwięk. Ktoś rzępolił na skrzypeczkach. Celestyn zbliżył się więc tak, by nie spłoszyć grajka, i obserwował go zza rogu jednego z większych namiotów.

Niski, rudy chłopczyk przygrywał, jakby całe swoje krótkie życie nie robił niczego innego. Drobny instrument w jego dłoniach wydawał się i tak za duży, lecz dzieciak nic sobie z tego nie robił. Siedział na kłodzie i podpierał skrzypki kolanem.

– Kto cię tak nauczył grać? – spytał w pewnym momencie Celestyn, podchodząc do grajka.

Chłopak schował skrzypeczki za siebie i poderwał się z miejsca. Rozejrzał się z lękiem i skłonił nisko.

– Pytałem, kto cię nauczył grać?

– Ja się sam nauczyłem, ojcze.

– A skąd masz takie skrzypeczki?

– Od brata, ojcze.

– A gdzie jest twój brat?

Z każdym pytaniem Celestyn zbliżał się coraz bardziej, i gdy był już o krok od chłopczyka, pochylił się nad nim, wyszczerzając się w pełnym uśmiechu.

Nagle chłopczyk poleciał gdzieś w bok, ciągnięty przez znacznie starszego, ciemnowłosego chłopaka.

– Proszę go zostawić, on nic złego nie zrobił.

Kilku przechodniów zwolniło kroku, by przyjrzeć się sytuacji i w razie potrzeby przyjść patrykapłanowi w sukurs.

– Nie, nie zrobił nic złego – przyznał Celestyn. – Po prostu ciekawi mnie, co tak utalentowany chłopiec robi obok mojego namiotu.

– On już nie będzie przeszkadzał – zarzekał się starszy.

– Wcale mi nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie. Jak się nazywacie, chłopcy?

Dzieci patrzyły na siebie nieufnie, rozważając ucieczkę, póki jeszcze nie zostały zidentyfikowane. W końcu kapłan i tak nie poznałby ich w dziesięciotysięcznym tłumie, więc nadal mogli zwiać i zacząć z czystą kartą. A nie wiadomo, co takiemu kapłanowi strzeli do głowy, bo przecież tyle o nim wszyscy mówili.

– Nojus – odparł po długim wahaniu starszy. – A to mój brat, Remek. My jesteśmy z Widyru, od rzeczki obok… też Widyru.

– Wiem, pamiętam – odpowiedział z powagą Celestyn, prostując się i strzelając plecami niczym starzec. Przez moment wspominał wioskę, w której Bywił zamordował nestora, lecz szybko odpędził te myśli, nie mogąc przypomnieć sobie zbyt wielu szczegółów. W końcu tyle tych wiosek i miasteczek już było. – Macie tu gdzieś swoją mamę, tatę?

– Tata nie żyje – syknął rozzłoszczony Nojus, nie mogąc pohamować gniewu. – Zamordowali go, ojcze. Bronił naszej rodziny.

– Ojcowie robią różne rzeczy, myśląc, że bronią swoich dzieci. Prawda jest taka, że dzieci często wiedzą lepiej, co należy zrobić – mruknął z powagą Celestyn, patrząc gdzieś w pochmurne niebo. Po cichu liczył, że zacznie padać, ale zamiast tego burzowe chmury kłębiły się tylko w jego głowie. – Tam, dokąd zmierzamy, jest bardzo dużo ojców. I wszyscy popełnili tragiczne błędy, skazując swoje dzieci na śmierć. I teraz… synowie ich utoną.

Nojus wpatrywał się w kapłana z nieufnością, z kolei Remek zwyczajnie, z dziecięcym strachem, wtulając się w bok brata.

– Mój mały Arton – szepnął patrykapłan, zbliżając się do rudego chłopca. Przykucnął jak do spłoszonego kota, ale malec prędko mu umknął. – To ja, Miron, nie bój się mnie. Wszystko będzie dobrze, wrócimy razem do domu, chodź…

Nagle patrykapłan odwrócił się i odszedł, nawet się nie żegnając. Na jego twarzy wymalowały się dezorientacja i zgorzknienie. Zaczął nerwowo głaskać pierścienie na palcach, spoglądając w dal. Coś zupełnie nowego zwróciło jego uwagę.

Celestyn przyśpieszył kroku, dostrzegając znajomą twarz za rozstawioną garkuchnią. W pewnym momencie puścił się biegiem, zrzucając stojaki na broń, przeciskając się między spożywającymi posiłki celestynitami, a przy okazji wywołując powszechne wzburzenie.

Ludzie spoglądali za swoim świętym przewodnikiem, który z jakiegoś powodu wybiegł poza obręb obozu, dotarł do szczytu niewielkiego wzniesienia, z którego ciurkała woda, i uklęknął. Padł na ziemię, ziejąc ze zmęczenia, i nabierał ustami hausty powietrza. Dusił się.

– Czemu… przede mną… uciekasz? – spytał Celestyn, dysząc raptownie.

Postać nosiła szary, wełniany płaszcz narzucony na brązową szatę. Spod kaptura wystawała półprzezroczysta, brodata twarz starca. Jego oczy pokrywało bielmo.

Patrykapłan Zakkaj spoglądał na Celestyna bez emocji. Jego oblicze nie zdradzało najmniejszego zainteresowania czy łatwej do odczytania opinii. Po prostu tam był – jak wystająca z ubrania nić albo uwierający w bok szew.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: