Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Synowie światłości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Synowie światłości - ebook

Oliver Monroe, młody profesor archeologii na znanej amerykańskiej uczelni, prowadzi spokojne, wręcz monotonne życie. Powoli wypala się zawodowo – pasja naukowa, która do tej pory przynosiła mu satysfakcję, teraz zaczyna go nużyć. Pewnego dnia do gabinetu Olivera przychodzi mężczyzna, który składa mu niecodzienną propozycję. Oliver złakniony przerwania uniwersyteckiej rutyny – zgadza się, nie podejrzewając, jak wielki błąd popełnia. Od tej chwili jego życie zmienia się nie do poznania. Zostaje wplątany w intrygę, a analizując to, co od dłuższego czasu pozostawało skryte za kurtyną kłamstw, wpada na trop spisku uknutego niemal dwa tysiące lat temu… spisku, który może zniszczyć istniejący porządek na ziemi. Wraz z Kate Evans, uroczą profesor historii sztuki, Monroe podróżuje od zagadki do zagadki, nieuchronnie zmierzając do wielkiego finału, ale… jego sukces nie jest przesądzony, a po drodze przyjdzie mu narazić bliskich sobie ludzi. Czy podoła wyzwaniu – czy strzeżony przez wieki sekret zostanie w pełni odsłonięty? A jeśli tak, to… za jaką cenę…? Powieść „Synowie Światłości” nie jest jedynie dziełem wyobraźni autora. Fabuła zawiera szereg odniesień historycznych, prawdziwych miejsc i teorii, które Czytelnik będzie sukcesywnie poznawał w trakcie lektury.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-8290-010-1
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Esseńczycy – tajemnicza sekta znad Morza Martwego – istnieli naprawdę. Zachowało się wiele dowodów świadczących zarówno o prawdziwości tej sekty, jak i o tym, jakoby maczać miała palce w przełomowych wydarzeniach ludzkości. Większość naukowców jest jednak sceptycznie nastawiona do tego typu przypuszczeń. Czy słusznie? Odpowiedź na to pytanie autor pozostawia Czytelnikowi, jednakże nie opuszcza go i nie skazuje na samotne poszukiwania. Na dalszych stronach znajdzie on bowiem wskazówki, które pomogą mu w wyborze właściwej drogi. Po przeczytaniu książki Czytelnik będzie w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy warto wierzyć w słowa autora, czy też nie.

Wszelkie teorie zamieszczone w niniejszym dziele, opisy, większość miejsc – są prawdziwe. W niektórych jednak fragmentach autor zmuszony był zdać się na własną wyobraźnię, lecz, korzystając z okazji, prosi o wyrozumiałość – w historii powszechnej są bowiem luki, które należy wypełnić domysłami, aby otrzymać spójną całość. Z tego powodu autor starał się jak najlepiej przekazać opowieść, która być może nie zrodziła się jedynie w jego głowie, a zdarzyła się naprawdę, a my zwyczajnie nie jesteśmy w stanie potwierdzić jej autentyczności na obecną chwilę.

Jeśli Czytelnik pragnąłby kiedykolwiek odkryć prawdę, niczym bohaterowie tej książki, musi podążać za okruszkami, a w przypadku gdy droga z nich usypana nagle się kończy, niech nie zawraca! Wystarczy, że tak, jak autor, wypełni brakujący odcinek swoimi domysłami i podąży tą ścieżką, gdziekolwiek go ona zaprowadzi.

AutorProlog

Gdy tylko zgasły światła, w Wielkiej Sali nie dało się dostrzec niczego poza paroma białymi twarzami postaci przemykających między filarami. Ich kruczoczarne szaty, omiatające marmurową posadzkę z kurzu pokrywającego ją od stuleci, płynęły z wolna. Zataczały okręgi, niby planety okryte mrokiem na czas wędrówki po swych orbitach; w zapomnieniu, smutku, żałości.

Przepojone ciemnością szeregi poruszały się w wyznaczonym porządku, okresowo krzyżując się, łącząc, tworząc przez to różnorakie kształty, figury geometryczne.

Po paru chwilach tego przedstawienia wierzchołki pochodni wiszących na filarach zajęły się ogniem, a bijąca z nich łuna oświetliła marmurową posadzkę. W tej samej chwili u stóp ogromnych podpór ukazały się sylwetki postaci, trzymające w rękach długie na dwa metry drewniane kije i wybijające nimi rytm; pochodnie natomiast rozświetliły ich twarze, przez co dało się zauważyć, że nie wyrażały one żadnych emocji, jakby umysły ich całkowicie pogrążone były w pustce i ciemności, a tylko ciała zdawały się wykonywać narzucone z góry ruchy. Wybijany przez nie rytm pozostawał w zgodzie z wykonywanymi gestami i formami przyjmowanymi przez legiony cieni. Gdy ustawiali się w krąg, stawał się wolniejszy, natomiast po ułożeniu trójkąta, kwadratu czy sześciokąta – przyspieszał gwałtownie. Również dynamika ich ruchów wykazywała pewną regularność, jednakże ani rytm, ani szybkość tworzenia kolejnych figur nie zdawały się być efektem misternie opracowanej choreografii, a tajemniczej spontaniczności, trzymanej w ryzach przez nieznaną siłę, zbyt okropną, by ujawnić się w swej prawdziwej formie.

Wielka Sala, będąca sceną dla rozgrywającego się spektaklu cieni, stanowiła część potężnej niegdyś świątyni, odległej o kilometr w kierunku północnego wschodu. To, czym dziś jawiła się ta świątynia, było jedynie marnym cieniem ogromnej budowli, która wówczas stanowiła dorobek jednej z najwspanialszych kultur ówczesnego świata.

Opisywane rytuały odbywały się jednak w podziemnej części świątyni, która zachowała się przyzwoicie do naszych czasów. Najprawdopodobniej było to spowodowane nieczęstym użytkowaniem, gdyż wstęp mieli do niej tylko nieliczni. Nawet to jednakże nie pozwoliło uchronić tego miejsca przed niszczącym wpływem czasu.

Była jeszcze jedna rzecz, o której warto wspomnieć, mówiąc o budowie Wielkiej Sali. Na samym jej szczycie, niemal przy stropie znajdował się balkon, znacznie młodszy niż reszta budowli. Teraz stała na nim postać odświętnie ubrana, z pewnością mężczyzna. Przyglądał się on całemu zdarzeniu z uwagą.

Tymczasem następowały kolejne zmiany rytmów. Biel twarzy postaci nadawała całemu wydarzeniu mistyczny charakter pewnego rodzaju czystości, zdającej się stanowić motyw przewodni rytuałów. Z uwagi na to, że w Wielkiej Sali było niezwykle ciemno, nie licząc najbliższego otoczenia pochodni, a wszyscy mieli na sobie czarne szaty, wydawać się mogło, że same głowy unoszą się w powietrzu, przemierzając dystanse od jednego filaru do drugiego.

Wtem czas się zatrzymał. Uderzenia kijów o marmurową posadzkę świątyni ucichły. Kilka sekund pochłonęła nagła cisza, aż w jednym momencie sylwetki postaci odwróciły się w stronę wielkiego ołtarza, a świst powietrza o rozpostarte w czasie obrotu szaty przeszył powietrze. Ołtarz, oświetlony chwilę wcześniej lampami zawieszonymi pod stropem Wielkiej Sali, ujawnił biernych obserwatorów owego przedstawienia. Dały się ujrzeć sylwetki dwunastu postaci siedzących w głębi budynku, niewzruszonych wcale rozgrywającym się przed nimi spektaklem.

Cienie – dotychczas ruchliwe i dynamiczne, a teraz bezczynne – zdawały się wypatrywać czegoś niezwykle istotnego, jak gdyby punktu kulminacyjnego całego wydarzenia, wystrzału z broni dającego sygnał do startu. W tej krótkiej chwili ich ciała zastygły w letargu, jedynie oczy prześwitujące przez morze białego pyłu okrywającego ich twarze zdradzały huragan emocji przepływający przez ciała. Gdy wydawało się, że nic już nie zdoła przerwać tej ciszy, do ambony podszedł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Ubrany był w czarną szatę, a na głowie miał wysoki kruczy kapelusz opasany żółtą wstęgą.

Gdy tylko wystąpił naprzeciw tłumowi, który przywitał go grobową ciszą, rozejrzał się, jakby podziwiając swych wiernych poddanych. Przemknął przez jego twarz wyraz ogromnej dumy, ale utrzymał się on jedynie ułamek sekundy i po chwili widoczny był już tylko grymas zadowolenia typowy dla dyktatora chełpiącego się ślepym uwielbieniem swoich sługusów. Wydał okrzyk: Prorocy! Po czym przed nim w dwóch rzędach ustawili się ci, którzy wcześniej kreślili swoimi ruchami kształty na posadzce. Następnie podniósł obie ręce w górę i wykrzyknął: Herenci! Ten okrzyk poruszył zastygłe twarze, na których teraz malowała się duma – jak na twarzy młodego wodza, prowadzącego pierwszy raz w życiu swój oddział do boju. Ruszyli naprzód, uderzając kijami o podłogę i zatrzymując się co kilka kroków. Ustawili się po prawej stronie uprzednio wywołanych Proroków, kończąc swój występ głośnym okrzykiem wyrażającym zarówno szacunek do wodza, jak i strach przed nim. Teraz dopiero dało się zauważyć, że szaty Proroków i Herentów nie były jednolicie czarne – w biodrach obwiązywały ich pasy koloru żółtego.

Obie strony stały niewzruszone. Mentor wielkimi brązowymi oczami podziwiał swych poddanych, był w stanie ujrzeć strach w ich oczach i poczuć dumę wypełniającą ich serca. Dumę, którą każdy z nich odczuwał na swój sposób, ale to ona właśnie łączyła ich wszystkich. Dumę, której żaden z nich nigdy by się nie wyparł. Dumę tak silną jak wiara. Dumę, o której on wiedział i dzięki której był tak pewny siebie.

Odwrócił się i opuścił ambonę spokojnym krokiem. Podszedł do marmurowego wcięcia w ścianie świątyni, w którym znajdowały się pochodnie, chwycił jedną z nich, po czym znów zwrócił się w ich stronę, by ujrzeć cichy, ale potężny tłum, który pełnym spokoju wzrokiem wodził za swym przywódcą. Nikt z nich się nie wyróżniał. Wszyscy byli tacy sami. Ale nie przez to, że mieli taki sam kolor włosów, czy rysy twarzy. Myśleli tak samo, oczy ich wyrażały te same emocje. Można było dostrzec w nich tę samą pustkę. Panowała ona wewnątrz kilkuset serc bijących w piersiach mężczyzn stojących w ogromnej świątyni.

Krocząc wśród nich, czynił różnorakie gesty – pokazywał, jak pewnie się czuł, przechadzając się pomiędzy swymi ludźmi. Szedł wzdłuż Sali, oglądając się na boki, jak gdyby podziwiając ogrom swej armii. Jego kapelusz, wyjątkowo wysoki, przekrzywiał się raz na jedną, raz na drugą stronę, ale nigdy nie miał wystarczająco czasu, aby opaść całkowicie. Gdy mężczyzna przemierzył już całą długość Wielkiej Sali, wszedł na podest, odwrócił się do swych ludzi, włożył pochodnię w odpowiednie miejsce na ścianie i kazał im zwrócić się do siebie. Odzew był natychmiastowy. Przemówił wówczas do nich po łacinie. Wymawiał słowa dokładnie, z niezwykłą uwagą, gestykulując przy tym. Wydawać by się mogło, że gesty ważniejsze są od słów. Na każdy wyraz przypadały dwa lub trzy ruchy rękami, a żaden z nich nie był przypadkowy. Niczym stary indiański wódz wymawiał powoli słowa, które wypływając z jego ust, osiadały na dłoniach, by po chwili jednym sprawnym gestem zostać ciśnięte gdzieś daleko poza horyzont. Mimo swej wysokiej pozycji starał się nie okazywać żadnej słabości i choć wiedział, że nic mu nie grozi i że obecni darzą go ogromnym szacunkiem, robił wszystko w taki sposób, jakby dopiero co pragnął zaskarbić sobie zaufanie tłumu. Wystąpienie jego trwało kilka minut, po czym wydał głośny okrzyk, po którym światła zgasły, w Sali zapanowała ciemność, a na marmurowej posadzce znów zaczęły kłębić się postacie w czarnych szatach, powtarzając swe rytuały sprzed kilkunastu minut.

Trwały one jednak o wiele dłużej. Rozpłynęły się w czasie, jak gdyby przenosząc upiorny teatr cieni do innej rzeczywistości, innego wymiaru, gdzie czas i przestrzeń przenikają się wzajemnie.

Znów wszystko ucichło.

ABSTERGET DEUS OMNEM LACRIMAM AB OCULIS EORUM1.

Gdy drzwi od biblioteki stanęły otworem, Oliver Monroe natychmiast zmrużył powieki oślepiony wiązką światła, która wpadła w jego źrenice. Starał się otworzyć oczy, ale wiedział, że póki nie przyzwyczają się do nowego oświetlenia, póty z zamiaru sprawdzenia, kogo to diabli niosą do biblioteki, nic nie będzie. Było to prawdopodobnie jedyne pomieszczenie Uniwersytetu Brown, w którym frekwencja nigdy nie przekraczała setki na dzień. Cieszyło to jednak Monroego, który, będąc jednym z najbardziej rozsławionych profesorów na wydziale archeologii, mógł po ciężkim dniu pracy udać się tam, poczytać gazety, popracować w spokoju, czy po prostu odpocząć. Należy wspomnieć, że mimo posiadania własnego gabinetu, to właśnie pomieszczenie zawierające księgozbiór uniwersytetu było ulubionym miejscem przebywania młodego profesora.

Gdzie brała swój początek popularność Olivera wśród studentów? Oprócz tego, że był szczególnie lubiany przez nich za sposób prowadzenia zajęć, indywidualne podejście do każdego studenta, a żeńskiej części przyszłych archeologów przypadł także do gustu ze względu na aparycję, to zajmował również sławną salę wykładową numer 68, której zarówno uczniowie, jak i inni wykładowcy unikali jak ognia. Oliver Monroe znany był z tego, że namiętnie oddawał się swojemu destrukcyjnemu nałogowi, którym było palenie papierosów. Ale nie zwykłych, tanich, ogólnodostępnych. To były prawdziwe dzieła sztuki, do których tytoń produkowany był z liści jakiegoś nikomu nieznanego gatunku rosnącego w lasach tropikalnych. Przynajmniej tak sądził Monroe, ale inni naśmiewali się z jego naiwności i twierdzili, słusznie zresztą, że cena sześćdziesięciu dolarów za paczuszkę, których to Oliver potrzebował co najmniej dwie tygodniowo, wydaje się lekko niedorzeczna. Opisując zatem jednym zdaniem papierosy wypalane przez Monroe, można stwierdzić, były równie drogie, co śmierdzące. Co za tym idzie, kiedy młody profesor oddawał się swojemu nałogowi, co działo się najczęściej podczas przerwy na lunch, całe trzecie piętro, na którym to znajdowała się sala numer 68, w mgnieniu oka stawało się najmniej zaludnionym obszarem na ziemi.

Nagłe oślepienie wyrwało go z wprowadzania poprawek do nowej publikacji, którą był zmuszony powtórnie zredagować, dostosowując artykuł do wymogów jednego z czasopism naukowych. Szczerze miał już dość ślęczenia nad dwudziestoma stronicami manuskryptu i czytania ich po raz kolejny, a każda przerwa w pracy oddalała go od upragnionego końca tej udręki.

Oliver Monroe starał się teraz skojarzyć postać, która śmiała zakłócić jego popołudniową przerwę. Wciąż widząc wszystko jak przez mgłę, zauważył człowieka dość nieporadnego. Do tego wniosku przekonał go fakt, że przybysz tuż po wejściu do biblioteki potknął się o leżącą na ziemi książkę. Cudem utrzymawszy równowagę, schylił się, podniósł Nowy Testament i ruszył nieco niepewnym krokiem w stronę biurka, przy którym siedział profesor. Oliver Monroe mimo ciągłego oślepienia miał już podejrzenia, jak może brzmieć imię niezdarnego osobnika. W miarę zbliżania się postaci – obraz stawał się coraz wyraźniejszy, aż wreszcie nie było żadnych wątpliwości, kto zakłóca spokój młodego profesora. Monroe słusznie podejrzewał, że to Matthew Clums.

Matthew Clums był najdociekliwszym studentem na ostatnim roku archeologii. Dzięki Bogu, że na ostatnim, bo ani Oliver Monroe, ani żaden inny wykładowca nie wytrzymałby z nim kolejnego roku. Inni studenci mogliby pozazdrościć mu jego żądzy wiedzy, ale nikt tego nie robił z dwóch prostych powodów.

Po pierwsze, nie wykazywał on jedynie zwykłego zainteresowania przedmiotami wykładowymi, ale pewnego rodzaju obsesję.

Obsesję, która opierała się na notorycznym prześladowaniu wykładowców.

Tematem, który sprawiał, że krew uderzała mu do mózgu, a na ustach pojawiał się uśmiech, były różnego rodzaju teorie spiskowe, ukryte skarby, czyli, krótko mówiąc, wszystkie te rzeczy, do których przeciętny historyk jest sceptycznie nastawiony. Jego zamiłowanie do tego typu „ciemnych spraw” było głównym powodem, dla którego adiunkci na swych zajęciach unikali rozmów na temat jakichkolwiek niewyjaśnionych zjawisk, które mogłyby podsycić u Clumsa ogień poszukiwacza przygód i tym samym narazić ich samych na natarczywe pytania z jego strony.

Drugi powód, dla którego nie przepadano za tym z pozoru miłym i uczynnym studentem, stanowił fakt, że był on trochę dziwakiem. Zawsze cichy, na korytarzach słowem się nie odzywał, zdawał się zamknięty w sobie, a na wykładach przechodził coś w rodzaju przemiany ze spokojnego, młodego człowieka w zafascynowanego historią dziwaka zdolnego rozszarpać każdego, kto tylko śmiałby przerwać kolejny wykład o wojnach albigeńskich1. Cisza panująca na lekcji była chyba jedyną rzeczą, za którą wykładowcy byli wdzięczni Matthew.

Student jak zwykle przywitał profesora uprzejmym „dzień dobry”, po czym – jakby nie zauważając bardzo wyraźnego skrzywienia Olivera Monroego, wyrażającego kompletną niechęć do jakichkolwiek konwersacji – położył przed nim gazetę. Na pierwszej stronie widniał napisany dużymi literami tytuł:

ZMARTWYCHWSTAĆ, NIE UMIERAJĄC

Nie dodał niczego od siebie, wytrzeszczył tylko oczy i z wielkim podnieceniem spoglądał na profesora, czekając na jego komentarz – jakby na opinię samego Boga. Monroe tylko powierzchownie spojrzał na gazetę, odczytał głośno tytuł, po czym z dość ironicznym uśmiechem odrzekł:

– To chyba sprawa dla teologa, a nie zwykłego profesora archeologii.

W tym miejscu wrócił do pisania pracy, lecz po chwili spojrzał na studenta z nadzieją, że ten da mu spokój, zabierze gazetę i wyjdzie, ale dostrzegłszy, że nic nie wskazuje na taki rozwój wydarzeń, powtórzył, ale już bez uśmiechu i bardziej stanowczo:

– Nie dla zwykłego profesora archeologii.

Na co Clums odparł:

– Ale pan nie jest zwykłym profesorem.

Monroe roześmiał się cicho po usłyszeniu tych słów, gdyż zabrzmiały w jego głowie jak tani tekst na podryw, ale po zobaczeniu poważnej miny Matthew – opanował się.

Kazał studentowi chwilę poczekać, a sam rozsiadł się w krześle. Wziął do rąk gazetę i zaczął przeglądać ją pobieżnie, wcale nie czytając, jak gdyby chcąc sprawić tylko wrażenie zainteresowanego. Widział w tym także korzyść dla siebie, albowiem miał nadzieję, że upierdliwy student wreszcie sobie pójdzie. Na nic jednak się zdała jego gra aktorska. Clums nie dawał za wygraną. Co jak co, ale jeśli chciał komuś uprzykrzyć życie, to potrafił to zrobić. Poszedł po krzesło stojące przy biblioteczce zawierającej starożytne dzieła Ajschylosa i Frynicha i postawił mebel koło profesora, a ten główkował, jakby tu się wymigać z niezręcznej sytuacji.

Matthew usiadł na krześle przy profesorze, co oznaczało, że szybko stąd nie odejdzie. Monroe podniósł się energicznie, jednocześnie spoglądając na zegarek.

– Och, zobacz, jak późno się zrobiło… My jutro mamy zajęcia, prawda? – zapytał i uprzedzając odpowiedź studenta, dodał: – W takim razie obejrzę to po jutrzejszych zajęciach.

I nie czekając na żadną reakcję ze strony Matthew Clumsa, wybiegł z biblioteki, strącając z półki jakąś książkę.

Zaraz po tym, jak drzwi się zamknęły, student wstał i powolnym krokiem podszedł do miejsca, gdzie leżała książka. Podniósł ją, odczytał głośno tytuł: Nowy Testament, po czym odłożył ją na miejsce i wyszedł z biblioteki z gazetą pod pachą.

------------------------------------------------------------------------

1 Wojny prowadzone przez Kościół Katolicki w latach 1209–1229 w celu walki z herezją, skierowane głównie przeciw Katarom i Waldensom.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: