Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sypiając z prezesem - ebook

Data wydania:
24 stycznia 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Sypiając z prezesem - ebook

Każda z przedstawionych tu historii jest inspirowana prawdziwymi opowieściami.

Książka ta nie powstała, aby wzbudzić skandal i sensację, ale jako świadectwo i głos sprzeciwu wobec przemocy, bezkarności i zakłamaniu. Motywowała nas chęć naświetlenia szokującego zjawiska społecznego i tym samym uchronienia kobiet przed takim losem.

Nasze bohaterki – atrakcyjne, świadome siebie i zaradne kobiety, z pozoru szczęściary opływające w dostatki – łączy miłość do dzieci, rodziny i... toksyczna relacja z mężem – przystojnym, silnym i władczym dyrektorem, prezesem czy szefem.

Ich życie mocno odbiega od polukrowanego obrazka.

Poznacie niezwykłe kobiety, które późno uświadomiły sobie swoją siłę i wyjątkowość, które latami pozwalały się deprecjonować, gnębić, poniżać i karać – często fizycznie – które życie w przemocowych związkach okupiły nerwicami, depresjami czy nieuleczalnymi chorobami.

Książką tą krzyczymy: STOP przemocy.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8310-356-3
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Wstęp

Czy sły­sze­li­ście kie­dyś o syn­dro­mie gotu­ją­cej się żaby? Wrzu­cona do wrzątku zawsze wysko­czy, ale jeśli woda będzie pod­grze­wana powoli, ugo­tuje się w niej i umrze.

We wszyst­kich opi­sa­nych w tej książce histo­riach kobiety, jak te biedne płazy, pozwa­lały się ugo­to­wać. Każda z naszych boha­te­rek, jeśli zoba­czy­łaby się w magicz­nym pro­ro­czym zwier­cia­dle, wysko­czy­łaby natych­miast z mał­żeń­stwa peł­nego prze­mocy, poni­żeń, nie­do­ce­nia­nia i łez.

Ale tem­pe­ra­tura w ich związ­kach była pod­no­szona powoli, ele­gancko. Nie zauwa­żały tego, sie­dząc w eks­klu­zyw­nej wan­nie z bąbel­kami szam­pana za kilka tysięcy euro.

Opo­wie­ści te jed­nych mogą przy­pra­wić o dresz­cze, innych o mdło­ści, a łączy je nie­mal arche­ty­piczna postać zado­wo­lo­nego z sie­bie pre­zesa, omni­po­tent­nego nar­cy­stycz­nego pana i władcy, któ­remu wydaje się, że świat stwo­rzony jest po to, aby jemu było dobrze, a wszy­scy inni muszą się temu pod­po­rząd­ko­wać.

Dorzućmy do tego rezy­den­cje z base­nami, garaże pełne luk­su­so­wych aut, jachty, dro­gie hotele, stroje od kre­ato­rów mody, buty znane z czer­wo­nych dywa­nów, panie z eskorty, kawior na śnia­da­nie, poli­ty­ków, dygni­ta­rzy, pry­watną ochronę, luk­su­sowe domy publiczne, azja­tyc­kie masa­żystki, liczne utrzy­manki… i mamy pełen obraz prze­mo­co­wych związ­ków, dla któ­rych tłem były bogate wnę­trza i liczne gadżety.

Pre­zen­tu­jąc poszcze­gólne histo­rie, chcia­ły­śmy naświe­tlić pewne zja­wi­sko spo­łeczne i zna­leźć odpo­wiedź na sze­reg pytań. Posta­ramy się mię­dzy innymi wspól­nie zoba­czyć, co prócz per­spek­tywy eks­cy­tu­ją­cego i dostat­niego życia spra­wiło, że te kobiety tak łatwo stały się ofia­rami. Czy miały kon­kretne cechy, dzięki któ­rym dały się zma­ni­pu­lo­wać part­ne­rom? Czy po wyj­ściu z rela­cji prze­mo­co­wych wybie­rały sobie po raz drugi ten sam typ męż­czy­zny?

Na te pyta­nia odpo­wie nam pro­fi­ler i psy­cho­log Jan Gołę­biow­ski.Wszyst­kim kobie­tom, które los
doświad­czył prze­mo­co­wymi histo­riami.
Pamię­taj­cie, że naj­lep­szym mie­czem
i tar­czą obronną
są miłość i prze­ba­cze­nie.
Dla sie­bie – na pierw­szym miej­scu.

Kiara i Joanna

Książkę tę dedy­kuję uko­cha­nej sio­strze,
bez któ­rej nie wyobra­żam sobie życia.
I mojemu mężowi,
który zawsze mnie wspie­rał w pisa­niu,
przej­mu­jąc opiekę nad dziećmi,
oraz był pierw­szym czy­tel­ni­kiem
i pomy­sło­dawcą tytułu.

Kiara

Moim ducho­wym sio­strom,
które stały się inspi­ra­cją i nadzieją,
że ist­nieje nowe życie.

JoannaKINGA

Kinga

– Dzień dobry, nazy­wam się…

– Tak, wiem, cze­ka­łam na ten tele­fon. Gosia mnie uprze­dzała. Kiedy się widzimy?

Kinga ma jasny, rado­sny głos. Dużą ener­gię. Nie­zwy­kłe, jak na kogoś, kto jesz­cze nie­dawno miał zało­żoną Nie­bie­ską Kartę dla ofiar prze­mocy domo­wej. Chyba wyczuwa moje zasko­cze­nie.

– Spo­dzie­wa­łaś się smut­nej kobiety? Mam nadzieję, że cię nie roz­cza­ruję, ale od jakie­goś czasu mam to już prze­pra­co­wane. Nie musisz być wobec mnie aż tak bar­dzo ostrożna. Mogę o tym roz­ma­wiać cał­kiem spo­koj­nie. To kiedy?

Spo­ty­kamy się w piękny jesienny dzień. Kinga jest wcze­śniej. Zaj­muje sto­lik w ogro­dzie, nieco odda­lony od pozo­sta­łych. Przy­szła z psem. Ten nie odstę­puje jej na krok.

– Zula jest ze schro­ni­ska i po przej­ściach. Została zabrana gospo­da­rzowi, bo trzy­mał ją na krót­kim łań­cu­chu przy budzie. Gło­dził, bił i ponie­wie­rał. Spoj­rza­łam jej w oczy i już wie­dzia­łam, że nie wrócę bez niej do domu. Wcze­śniej byłoby to nie­moż­liwe. Marek nie zno­sił psów. W ogóle nie lubił zwie­rząt. Mówił, że tylko z nimi zamie­sza­nie, że bru­dzą, smro­dzą i sam kło­pot. Długo odpusz­cza­łam w imię spo­koju i dobra rodziny. Dzieci pro­siły, ja per­swa­do­wa­łam, że jesz­cze nie teraz, może za rok. Wiele czasu musiało minąć, zanim zro­zu­mia­łam… no dobrze, zaraz wszystko ci opo­wiem.

Zama­wiamy kawy, duże. Przy­da­dzą się. To będzie histo­ria dwu­dzie­stu ośmiu lat mał­żeń­stwa – od zauro­cze­nia, szczę­ścia aż do zawi­ro­wań i upadku. Od małego stu­denc­kiego miesz­ka­nia do gigan­tycz­nej willi pod wiel­kim mia­stem. Od dziew­czyń­skich marzeń o księ­ciu z bajki do… Ale o tym za chwilę.Opowieść Kingi

Opo­wieść Kingi

Chwi­lowa cisza była tylko zapo­wie­dzią burzy. Wró­cił z czymś, czym zaczął ude­rzać w drzwi. Coraz moc­niej i moc­niej. Jakby mło­tek albo… w każ­dym razie jakiś twardy meta­lowy przed­miot. Walił tym jak opę­tany. Walił i syczał przez drzwi: „Bój się, wykoń­czę cię dzi­siaj”.

Szu­kasz geno­typu ofiary prze­mocy? Jeśli taki ist­nieje, to chyba jed­nak go nie mam. Wycho­wy­wa­łam się w szczę­śli­wej rodzi­nie. Pre­cy­zyj­niej – dopiero od pew­nego momentu. Mojego bio­lo­gicz­nego tatę pamię­tam jak przez mgłę. Mia­łam nie­całe sześć lat, kiedy umarł. Od co naj­mniej dwóch już z nim nie miesz­ka­ły­śmy. Tak, był alko­ho­li­kiem. Sceny zapi­sane w moich wspo­mnie­niach z nim to jego pijac­kie upadki. Późne powroty i spa­nie na kana­pie w dużym pokoju. Mama mówiła, żebym została wtedy u sie­bie, że tata zmę­czony i musi odpo­cząć. Przy­po­mina mi się też zapach – nie­przy­jemny, kwa­śno-gorzki. Czu­łam go rano w całym domu, gdy wsta­wa­łam do przed­szkola. Wtedy nie wie­dzia­łam, co o tym myśleć. Chyba nawet nie koja­rzy­łam tego z piciem ojca. Wiele lat póź­niej zro­zu­mia­łam, że nałóg miał nad nim prze­wagę, że pró­bo­wał wal­czyć, ale bra­ko­wało mu siły. W końcu mama pod­jęła decy­zję, że nie chce tak dłu­żej żyć. Wypro­wa­dzi­ły­śmy się. Dwa lata póź­niej ojciec umarł. Dopiero jako doro­sła kobieta dowie­dzia­łam się, że to było zatru­cie alko­ho­lowe. Zapił się na śmierć. Pra­co­wał przy odczyn­ni­kach che­micz­nych, miał dostęp do alko­holu ety­lo­wego. Przy­jął dawkę, która go zabiła. Co pamię­tam z pogrzebu? Nie­wiele. Głów­nie pre­ten­sje cio­tek, sióstr ojca, że nie pła­czę. Bar­dzo były obu­rzone, że mała, sze­ścio­let­nia dziew­czynka nie roz­pa­cza po stra­cie taty. Jak mia­łam pła­kać? Prze­cież pra­wie nic z tego nie rozumia­łam. Dookoła ludzie w czar­nych stro­jach, ksiądz, msza, jacyś obcy pano­wie i trumna. Dla dziecka abs­trak­cja. Poza tym mój zwią­zek z tym czło­wie­kiem był już wtedy raczej luźny. Czy opo­wieść o piją­cym rodzicu będzie miała zna­cze­nie w dal­szej nar­ra­cji? Chcę, żebyś to sama oce­niła. Po tym wszyst­kim mia­ły­śmy z mamą dobre życie. Szybko poznała Tadzika, znacz­nie star­szego od niej pana. Naszego anioła stróża. Tak go nazy­wa­łam. I cza­sem wyobra­ża­łam go sobie z wiel­kimi skrzy­dłami, w któ­rych można się scho­wać, i z ogrom­nym mie­czem do odpę­dza­nia smo­ków. Dzie­cięca ima­gi­na­cja. Tade­usz, były wię­zień dwóch obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych, był naj­cu­dow­niej­szą istotą na ziemi. Łagodny, spo­kojny, czuły, tro­skliwy. Miał świętą cier­pli­wość i cha­rak­ter ze stali. Obie wie­dzia­ły­śmy, że możemy na niego liczyć. Dożył dzie­więć­dzie­się­ciu kilku lat, odszedł bar­dzo nie­dawno. Do końca byli z mamą przy­ja­ciółmi. Mam pod powie­kami obraz, jak idą przez park, trzy­ma­jąc się za ręce. Słowo, naprawdę tak było. Wpro­wa­dził w naszym domu pewien zwy­czaj. Gdy działo się coś waż­nego, kon­flik­to­wego, coś, co wyma­gało usta­leń, mówił: „No, dziew­czyny, bierz­cie krze­sła, sia­damy. Trzeba poga­dać. Ja zro­bię her­batę”. Sia­da­li­śmy i usta­la­li­śmy wszystko. Bez kłótni, spo­rów, awan­tur. Oto mój wzo­rzec rodziny. Miłość, spo­kój, bli­skość, komu­ni­ka­cja, sza­cu­nek.

Mar­kowi obcy był taki model. Oczy­wi­ście na początku nie miało to dla mnie naj­mniej­szego zna­cze­nia.

Pozna­li­śmy się na kur­sie angiel­skiego. Od razu wpadł mi w oko. Star­szy o dwa lata, postawny, szar­mancki, z naj­pięk­niej­szym uśmie­chem, jaki kie­dy­kol­wiek widzia­łam. Od słowa do słowa – zaczę­li­śmy się spo­ty­kać. Kino, spa­cer, wino w Haren­dzie. Byłam w matu­ral­nej kla­sie, mia­łam osiem­na­ście lat. Teraz to może się wydać oso­bliwe, a nawet nie­roz­sądne, ale moja mama któ­re­goś dnia powie­działa: „Cór­ciu, jesteś doro­sła, mam do cie­bie zaufa­nie. Czas naj­wyż­szy, żebyś spró­bo­wała samo­dziel­no­ści. Weź, tu są klu­cze od miesz­ka­nia na Moko­to­wie, jest twoje. Mnie też dobrze zrobi tro­chę nie­za­leż­no­ści”. Doro­słe życie ogrom­nie mi się spodo­bało. Tym bar­dziej że Marek bar­dzo szybko się do mnie wpro­wa­dził. Moja mama nie była zachwy­cona – szcze­gól­nie gdy wpa­dała z wizytą i zasta­wała mojego chło­paka w pościeli. Dla obojga nie była to kom­for­towa sytu­acja. Na szczę­ście mamę mia­łam dość otwartą i tole­ran­cyjną. Maru­dziła, to fakt, ale umia­łam ją sku­tecz­nie udo­bru­chać. Boże, jaka byłam z Mar­kiem szczę­śliwa. Patrzył we mnie jak w obraz. Jego zafa­scy­no­wa­nie wyda­wało się nie mieć końca. Wszystko robił ze mną i wszę­dzie jeź­dzi­li­śmy razem. Nad morze, na narty, w góry i na konie. Na obiad wystar­czały goto­wane ziem­niaki z masłem i maje­ran­kiem, na kola­cję – wyj­ście z przy­ja­ciółmi nad Wisłę.

To byli moi przy­ja­ciele. Przy­my­ka­łam oko na to, że mój chło­pak, mimo swo­ich dwu­dzie­stu jeden lat, nie zbu­do­wał żad­nych rela­cji. Nawią­zy­wa­nie zna­jo­mo­ści i ich pie­lę­gno­wa­nie zawsze sta­no­wiło dla niego pro­blem. W tam­tym cza­sie wyda­wało się to bez zna­cze­nia. Liczyła się nasza miłość. Marek przy­lgnął do mnie i do mojego towa­rzy­stwa jak bez­pań­ski szcze­niak. Chyba mnie to ujmo­wało. On, taki przy­stojny i obyty, a jed­no­cze­śnie – nie­po­radny i bez­bronny wobec ludzi.

Nie obcho­dziło mnie ani to, że nie przed­sta­wił mi żad­nego swo­jego kum­pla (bo tako­wego nie miał), ani to, że jego rodzina była biedna i żyła na nie­po­rów­na­nie niż­szym pozio­mie niż moja, ani wresz­cie nad­mierna reli­gij­ność jego bli­skich. Nie zwró­ci­łam więk­szej uwagi na pogardę, którą poczę­sto­wał mnie przy­szły teść, gdy Marek pierw­szy raz przy­pro­wa­dził mnie do rodzin­nego domu. Domu… Dwa małe pokoje na przed­mie­ściu, w któ­rych wycho­wy­wał się z dwiema sio­strami. Cia­snota. Ojciec rzą­dził tam nie­po­dziel­nie. Wszy­scy żyli pod jego dyk­tando. Od pierw­szej chwili czu­łam, że jestem trak­to­wana jak Panna Nikt. Zosta­łam odpy­tana z przy­ję­tych sakra­men­tów, czy wie­rzę w Boga i jak czę­sto cho­dzę do kościoła. Chwila zasta­na­wia­nia się nad odpo­wie­dzią była kwi­to­wana iro­nicz­nym uśmiesz­kiem peł­nym wyż­szo­ści.

„Masz braki, moja droga – cedził przez zęby – porządna dziew­czyna powinna zawie­rzyć się Prze­naj­święt­szej Panience i wszyst­kim świę­tym, wtedy jest bez­pieczna”.

„Porządna dziew­czyna nie mieszka przed ślu­bem z face­tem” – doda­wa­łam z prze­ką­sem w myśli i jestem prze­ko­nana, że tak wła­śnie uwa­żał ojciec Marka, tylko nie był w sta­nie powie­dzieć tego na głos. Gar­dził mną z wielu powo­dów, także dla­tego, że moja matka powtór­nie wyszła za mąż, a to nie mie­ściło się w chrze­ści­jań­skim porządku jego świata. Absur­dalne? Opi­suję ci dokład­nie tak, jak było.

W ich domu dzia­łał nastę­pu­jący mecha­nizm: jest pro­blem – trzeba się rodzin­nie pomo­dlić. Nie – poroz­ma­wiać, zasta­no­wić się nad roz­wią­za­niem, spo­tkać przy stole w kuchni. Pomo­dlić. Szu­kać odpo­wie­dzi u wyż­szej instan­cji. Nie twier­dzę, że to coś złego czy nie­sto­sow­nego. Twier­dzę, że u mnie było zupeł­nie ina­czej.

Dam ci przy­kład – naj­młod­sza sio­stra Marka miesz­kała z rodzi­cami w tym ich malut­kim miesz­kanku. Zaszła w ciążę i bała się przy­znać. Tyła, a rodzina była prze­ko­nana, że to efekt zwięk­szo­nego ape­tytu, bo idzie sroga zima. Powie­działa prawdę mamie dopiero na początku siód­mego mie­siąca, gdy brzuch był ogromny. I trudno już było utrzy­my­wać, że jego roz­miar to wynik obje­dze­nia. Wyobra­żasz sobie? Miesz­kać pod jed­nym dachem i nie zauwa­żyć, że pod ser­cem córki rośnie nowe życie? Miesz­kać pod jed­nym dachem i nie mieć zaufa­nia do bli­skich, bać się ich reak­cji? To na­dal nie mie­ści mi się w gło­wie.

Pytasz o oświad­czyny? Nie była to sytu­acja jak z bajki. Któ­re­goś wie­czoru leże­li­śmy w łóżku, mój chło­pak zawsty­dzony i skrę­po­wany zapy­tał mię­dzy jed­nym a dru­gim zda­niem: „Słu­chaj, a może byśmy się tak pobrali?”. Ina­czej wyobra­ża­łam sobie tę chwilę, tak ważną dla każ­dej dziew­czyny, ale byłam po uszy zako­chana i – mówiąc szcze­rze – bar­dzo cze­ka­łam na to pyta­nie. Zgo­dzi­łam się bez waha­nia. Byli­śmy po kilku latach związku i wspól­nego miesz­ka­nia, mia­łam pew­ność, że czło­wiek, który prosi mnie o rękę, to męż­czy­zna mojego życia.

Nie zauwa­ża­łam zna­ków ostrze­gaw­czych. Inna sprawa, że wtedy jesz­cze nie było ich dużo. Raz na jakiś czas, pod­czas spo­tkań z przy­ja­ciółmi, Marek mie­wał napady wście­kło­ści. Jeden, dwa kie­liszki wina i spię­cie gotowe. Awan­tura o pie­truszkę. Bo powie­dzia­łam coś, co mu się nie spodo­bało, bo nie zosta­wi­łam płasz­cza w szatni, a prze­cież tak trzeba, bo nie­wła­ści­wie odło­ży­łam łyżkę do sala­terki. Uno­sił się, jakby to była sprawa życia i śmierci, a kiedy pró­bo­wa­łam go uspo­koić, zwy­kle wycho­dził z hukiem i zni­kał na kilka dni. Kiedy wra­cał, zacho­wy­wał się jak gdyby ni­gdy nic.

„Cześć, co sły­chać?” – pytał w progu. „Marek, musimy poroz­ma­wiać” – pró­bo­wa­łam zacząć. „Poroz­ma­wiać? Nie ma o czym” – uci­nał jak nożem.

Wtedy trak­to­wa­łam to jak część jego oso­bo­wo­ści. Myśla­łam: „Ten typ tak ma, nie trzeba się przej­mo­wać”. Tro­chę ner­wów i tyle. Widocz­nie musi się uspo­koić i potrze­buje dystansu. Kocha­łam go i akcep­to­wa­łam bez­gra­nicz­nie. W końcu te epi­zody nie były znowu takie czę­ste. Czło­wiek ma nie­sa­mo­wite mecha­ni­zmy przy­sto­so­waw­cze. Chro­nią przed bólem, ale jed­no­cze­śnie przy­zwy­cza­jają do nie­nor­mal­nej sytu­acji. Tak jak w tym powie­dze­niu o żabie, która wrzu­cona do wrzątku, wysko­czy natych­miast. Ale jeśli woda będzie pod­grze­wana stop­niowo, płaz nie zauważy momentu, kiedy zgi­nie. Podob­nie było ze mną. Każdy kolejny wyskok mojego chło­paka, a potem męża, oswa­jał mnie z jego postę­pu­ją­cym sza­leń­stwem.

Pamię­tam kola­cję u naszych przy­ja­ciół na Mazu­rach. Piękna posia­dłość, wystawne przy­ję­cie, zna­ko­mite towa­rzy­stwo. War­szaw­ska śmie­tanka. Po kilku kie­lisz­kach wina Marek nagle wstał od stołu, rzu­cił mi pod nogi klu­czyki od samo­chodu i wyszedł, trza­ska­jąc drzwiami. Kon­ster­na­cja. Wybie­głam za nim, pro­si­łam, żeby ni­gdzie nie szedł, że już noc, że wró­cimy razem, bo odwie­zie nas kie­rowca, ale nie słu­chał. Widzia­łam jego ciemną syl­wetkę na tle ostat­nich zabu­do­wań. Popro­si­łam pana Adama, naszego kie­rowcę, żeby­śmy poje­chali za nim. Naprawdę nie było żar­tów – noc, las, zwie­rzęta. Różne rzecz mogły się zda­rzyć. Jecha­li­śmy wol­niutko tuż obok niego. Mia­łam otwartą szybę. „Marek, nie wygłu­piaj się. Wsia­daj, pro­szę. To nie­bez­pieczne. Chodź, wró­cimy do domu”.

Zero reak­cji. Totalne lek­ce­wa­że­nie. I tak przez jakieś dzie­sięć kilo­me­trów, które dzie­liły posia­dłość naszych przy­ja­ciół od domu, który wła­śnie kupi­li­śmy. Ten zresztą kosz­to­wał mają­tek. Znaj­do­wał się tuż przy linii brze­go­wej; stary, z całym obej­ściem, pięk­nie wyre­mon­to­wany. Perełka. Marek go zdo­był, bo nie chciał się czuć gorzej niż kolega, który odzie­dzi­czył sie­dli­sko po dziad­kach. Tłu­ma­czy­łam, że inwe­sto­wa­nie kilku, czy nawet kil­ku­na­stu milio­nów w coś, co będzie nam słu­żyło przez kilka dni w roku jest czy­stym mar­no­traw­stwem, ale jak gro­chem o ścianę.

„Stać nas” – stwier­dził i nie było dys­ku­sji.

Myślisz, że to kom­pleks chłopca z bied­nego domu, milio­nera w pierw­szym poko­le­niu? Może i tak. Cza­sem mam wra­że­nie, że Marek czuł się przy moich przy­ja­cio­łach fan­ta­stycz­nie i do kitu. Jed­no­cze­śnie. Jedno dru­giego nie wyklu­czało. Któ­re­goś dnia w przy­pły­wie szcze­ro­ści przy­znał mi się, że zawsze chciał mieć krąg dobrych, wypró­bo­wa­nych zna­jo­mych. Co mu nie prze­szka­dzało, żeby kilka minut póź­niej nazy­wać moje śro­do­wi­sko „tępym, pro­stac­kim blich­ciar­stwem”. To sprzecz­ność czy nor­malne zacho­wa­nie?

O, miał gest. Kie­dyś, po jakiejś awan­tu­rze, zadzwo­nił do mnie do biura: „Kocha­nie, masz chwilę? Wyj­rzyj, pro­szę, przez okno”. Wyglą­dam, jak kazał, a na par­kingu – piękna, nowa, lśniąca, czer­wona alfa romeo 156 w wer­sji sport. Obwią­zana kokardą, obsy­pana kwia­tami. W środku czarna skóra obszyta czer­woną nitką, chro­mo­wany kok­pit, potężny sil­nik. Nie, nie myśl, że do pre­zentu dołą­czone było słowo prze­pra­szam, o nie. Marek go nie uży­wał.

„Bez powodu – powie­dział – to z czy­stej miło­ści”.

I możesz się popu­kać w czoło, ale ja byłam prze­ko­nana, że mówi prawdę. Dotych­czas jego narowy były incy­den­tami w naszym cał­kiem szczę­śli­wym, a na pewno dostat­nim życiu. Dzie­sięć lat po ślu­bie uro­dzi­łam synka, chwilę potem na świat przy­szła nasza córeczka. Kupi­li­śmy wielki dom. Ponad sześć­set metrów. Każdy miał swoją część miesz­kalną – z łazienką i gar­de­robą. Na dole gigan­tyczny salon, pięk­nie urzą­dzona kuch­nia. Garaż na kilka samo­cho­dów. Wkrótce przy nich poja­wiła się kolek­cja moto­cy­kli, bo Marek osza­lał na punk­cie jed­no­śla­dów. Szcze­gól­nie kochał har­leye. Im bar­dziej odje­chane, tym lep­sze.

Jakim był ojcem? Cudow­nym. Przez pierw­szy rok to on kąpał naszego Iwu­sia. Wsta­wał do niego w nocy, kupo­wał naj­pięk­niej­sze zabawki, zabie­rał nas na świetne waka­cje. Iden­tycz­nie było, gdy poja­wiła się Helena. Znik­nęły jego napady pijań­stwa i agre­sji. Nic a nic.

Do czasu, gdy coś zaczęło się psuć w fir­mie. Miał pro­blemy ze wspól­ni­kiem, ktoś ich oszu­kał, ktoś cze­goś nie dopil­no­wał. Pozry­wały się kon­trakty, zaczęły się straty. Marek wszyst­kie fru­stra­cje zaczął wyła­do­wy­wać na mnie. Ni­gdy na dzie­ciach, zawsze to ja byłam wor­kiem tre­nin­go­wym. Cze­piał się o każdy dro­biazg. Znacz­nie bar­dziej niż kie­dyś.

Dasz wiarę, że potra­fił się nie odzy­wać przez sześć mie­sięcy? Nie prze­sa­dzam. Pół roku mil­cze­nia za to, że krzywo wsta­wi­łam kubek do zmy­warki. Czy to przy­pad­kiem też nie jest jakaś forma prze­mocy?

Następny przy­kład – nasze pierw­sze wspólne wyj­ście z domu do ludzi po uro­dze­niu Heleny. Kar­mi­łam jesz­cze pier­sią, o żad­nym alko­holu dla mnie nie było mowy. No, ale tatuś sobie pozwo­lił. Tego wie­czoru upił się tak, że led­wie stał na nogach.

„Kinga, jedziemy” – wybeł­ko­tał i pocią­gnął mnie za rękę. Bolało. Chciał mnie siłą wepchnąć do swo­jego mase­rati na fotel pasa­żera. Zapie­ra­łam się, wal­czy­łam. „Zostaw mnie, sam też nie jedź” – pró­bo­wa­łam prze­ko­ny­wać, ale żad­nej reak­cji. Chyba nawet nie zauwa­żył, że wysko­czy­łam z samo­chodu, zanim zablo­ko­wał drzwi. I wiesz co? Zamiast zadzwo­nić na poli­cję, że po szo­sie poru­sza się kom­plet­nie pijany gość w pie­kiel­nie szyb­kim samo­cho­dzie, ze wstydu scho­wa­łam się w krza­kach, żeby mnie nikt nie dostrzegł, i z tych krza­ków wezwa­łam tak­sówkę. Pro­si­łam, żeby kie­rowca pod­je­chał tak, żeby nie było go widać ani z okien od frontu, ani od strony pod­jazdu. Modli­łam się, żeby mnie nikt nie zoba­czył. Wsty­dzi­łam się wstydu…

Kiedy doje­cha­łam do domu, mój mąż w peł­nym rynsz­tunku spał na kana­pie w salo­nie. Samo­chód, z lekko obtar­tym bokiem, stał nie­mal wbity w ścianę let­niego domku. Marek ni­gdy mi nie powie­dział, w co ude­rzył, ani co się wła­ści­wie stało. Mil­cze­nie i zby­wa­nie były wtedy jego zna­kiem fir­mo­wym. Każde pyta­nie kwi­to­wał odwró­ce­niem się na pię­cie. „O czym ty chcesz ze mną gadać, kobieto?” – pytał z pogardą.

Ow­szem, czu­łam się lek­ce­wa­żona, pomi­jana, nie­ważna. Bolało. Każ­dego dnia coraz bar­dziej. Ale prze­cież mie­li­śmy dzieci, rodzinę, dom, wspólne doświad­cze­nia, wspo­mnie­nia. Kar­mi­łam się nimi jak głodne zwie­rzątko i trwa­łam na poste­runku.

Agre­sja nara­stała. Szcze­gól­nie wtedy, gdy naszych nasto­let­nich dzieci nie było w domu. Oboje upra­wiali sport. Iwo grał w tenisa, Helena była już mistrzy­nią okręgu w szer­mierce. Dużo jeź­dzili na nar­tach. Czę­sto byli na zgru­po­wa­niach. Dla mojego męża to był ide­alny czas, żeby przy­krę­cić mi śrubę.

Pew­nego zimo­wego dnia, wku­rzony, że wyszłam na papie­rosa, bo nie lubił, gdy palę, zamknął mnie na tara­sie. Byłam tylko w swe­trze i szalu, bo nie prze­wi­dzia­łam, że to zrobi. Mało tego, użył kija od mopa, żeby zablo­ko­wać klamkę, choć wcale nie było to potrzebne. Dokład­nie zary­glo­wał też wszyst­kie drzwi wej­ściowe. Stu­ka­łam, pro­si­łam, żeby otwo­rzył, prze­cież jest mróz. Nie reago­wał. Usły­sza­łam tylko, jak wcho­dzi na górę i włą­cza gło­śno muzykę. Sprzęt mie­li­śmy świetny. Nie mia­łam szans, żeby się prze­bić z woła­niem o pomoc. Zna­la­złam się w bez­na­dziej­nej sytu­acji. Nie mogłam wejść do domu, ale też nie mogłam wyjść poza ogro­dze­nie, bo mur mie­li­śmy wysoki, furtka na pewno była zamknięta, a brama reago­wała tylko na pilota, który zapewne leżał na kominku. To zda­rze­nie nauczyło mnie jed­nego: żeby zawsze, ale to zawsze, choćby nie wiem co, mieć przy sobie tele­fon komór­kowy.

Przy­dał się bar­dzo szybko, kilka dni póź­niej, gdy Marek z nie­zna­nego dla mnie powodu wysta­wił z garażu moją alfę, a klu­czyki gdzieś wyrzu­cił. Widzia­łam, że zaczyna mio­tać się po domu jak wście­kły byk. Wyda­wał wtedy cha­rak­te­ry­styczny dźwięk. Bar­dzo gło­śno wydmu­chi­wał powie­trze nosem. To rze­czy­wi­ście brzmiało, jakby był zwie­rzę­ciem przed kor­ridą. Wie­dzia­łam już, że dzieje się coś nie­do­brego, że może chcieć mi zro­bić krzywdę. Scho­wa­łam się do śmiet­nika. Byłam pewna, że nie wpad­nie na to, żeby mnie tam szu­kać. Zadzwo­ni­łam do Gosi, śred­niej sio­stry Marka. Były­śmy wtedy dość bli­sko, nazy­wa­ły­śmy się przy­ja­ciół­kami. Szep­tem popro­si­łam, żeby po mnie przy­je­chała. Zro­biła to i zabrała mnie do sie­bie. Tak, roz­ma­wia­ły­śmy o tej sytu­acji. Wyda­wało mi się, że jeśli popro­szę o pomoc, o inter­wen­cję, to ją dostanę. Nic bar­dziej myl­nego. Usły­sza­łam: „Nie będę się mie­szać w wasze sprawy. Do niczego nie będę prze­ko­ny­wać Marka. Widocz­nie musi tak być. A może, hmm, tro­chę prze­sa­dzasz, moja droga? Rozu­miem, że jesteś zde­ner­wo­wana, ale prze­cież nie musia­łaś wcho­dzić do śmiet­nika…”. „Co ty wyga­du­jesz, Gośka? Twój brat znęca się nade mną, jak­bym zro­biła mu jakąś krzywdę! Wyrzuca mnie z domu, prze­klina, gnębi, ponie­wiera. Naprawdę tego nie rozu­miesz?”

Nie rozu­miała. Ani ona, ani moi teścio­wie. Tak, szu­ka­łam u nich wspar­cia. Po pierw­szym pobi­ciu. Jak to było? Roz­ma­wia­li­śmy z Mar­kiem o dzie­ciach, o tym, co na obiad. Zwy­czaj­nie. Miał w ręku kie­li­szek wina.

„Może lepiej napi­jemy się wody?” – zapy­ta­łam nie­opatrz­nie. Pró­bo­wa­łam otwo­rzyć butelkę z wodą gazo­waną. Widzia­łam, jak mojemu mężowi zaczy­nają cho­dzić szczęki. Brnę­łam dalej. „Podaj mi szklanki, naleję nam obojgu” – popro­si­łam i w tym samym momen­cie woda wystrze­liła z butelki. Chyba była za bar­dzo naga­zo­wana, może ktoś nią wcze­śniej wstrzą­snął. Dość, że stru­mień roz­prysł się dookoła, mocząc mu koszulę i włosy.

„Co ty robisz, do kurwy nędzy, łamago? Ja pier­dolę, nawet wody nie umiesz otwo­rzyć!? Coś ty zro­biła, noż kurwa jego mać!” „Marek, to tylko woda, tylko woda, prze­stań, nie mów tak do mnie” – pro­si­łam. „Co znowu? Jakie: nie mów tak do mnie? Jestem u sie­bie, ty tępa suko, mogę mówić, jak mi się będzie podo­bało, a ty właź pod stół, jak ci się nie podoba, bo ci przypier­dolę, że się nogami zakry­jesz!” „Zli­tuj się, co to za język?” „Ostrze­ga­łem cię, kurwa, nie sły­sza­łaś?”

Pod­szedł do mnie bar­dzo bli­sko. Dyszał mi w twarz. Odsu­nę­łam go, pró­bo­wa­łam deli­kat­nie, żeby nie zaogniać sytu­acji, ale to wystar­czyło. Zła­pał mnie z całej siły za ramiona, uniósł z cen­ty­metr nad pod­łogę i wal­nął mną o ścianę w jadalni. Nie zdą­ży­łam sku­lić głowy. Głu­chy dźwięk roz­legł się echem po całym domu.

„Zabo­lało? – wysy­czał. – Masz nauczkę czy chcesz jesz­cze?” „Prze­stań, prze­stań, co ty wypra­wiasz?” „Co ja wypra­wiam? Uczę żonę, na czym polega porzą­dek w tym domu. Radzę szybko się przy­zwy­czaić, bo będzie tylko gorzej, zro­zu­miano?”

I żebym „zro­zu­miała”, raz jesz­cze ude­rzył mną o ścianę. Osu­nę­łam się jak szma­ciana lalka. Krę­ciło mi się w gło­wie, nogi i ręce mia­łam niczym z waty. Dotknę­łam poty­licy – guz rósł bar­dzo szybko, był nie­zwy­kle tkliwy. Nie mia­łam siły wstać. Boże, jak mnie wtedy wszystko bolało. Czu­łam się upo­ko­rzona i spo­nie­wie­rana. Marek zosta­wił mnie taką i zamknął się w gabi­ne­cie. Włą­czył gło­śno jakiś roc­kowy kawa­łek, jak to miał w zwy­czaju. Nie wiem, ile to trwało. Kiedy wresz­cie udało mi się dowlec do łazienki, z lustra patrzyła na mnie zapła­kana, zapuch­nięta, roz­ma­zana kobieta. Na ramio­nach wid­niały odbite palce. Uścisk musiał być bar­dzo silny. Nie wie­dzia­łam, jak się zacho­wać. Nie mia­łam począt­kowo pomy­słu, kogo pro­sić o pomoc. Na Gośkę nie mogłam liczyć. Pomy­śla­łam więc o teściach.

Poje­cha­łam do nich po jakimś cza­sie z wizytą. Opo­wie­dzia­łam o tym, co się stało w naszym domu. Poka­za­łam siniaki, jesz­cze tego dnia widoczne. Opo­wie­dzia­łam o alko­holu, o jeż­dże­niu po pijaku, o rzu­ca­niu mną po ścia­nach, szar­pa­niu za włosy, zamy­ka­niu na tara­sie, o wyzwi­skach. Teść krą­żył wokół stołu. Wyda­wało mi się to dziwne, bo ten czło­wiek koja­rzył mi się z kimś, kto głów­nie sie­dzi w fotelu i ogląda tele­wi­zję. Nie­czę­sto widzia­łam go w ruchu. A tym razem był wyraź­nie zde­ner­wo­wany. Nie odzy­wał się, niczego nie kwe­stio­no­wał. Wysłu­chał mnie do ostat­niej kropki, a kiedy skoń­czy­łam, powie­dział: „Jeśli liczysz na to, że odbędę roz­mowę poucza­jącą z moim synem, to się mylisz. To sprawy mał­żeń­skie i dzi­wię się, że je tu wywle­kasz. Chcesz mojej rady? Zacznij­cie się wresz­cie razem modlić. Może posłu­cha­cie nauk w tele­wi­zji. Jest taki pro­gram, bar­dzo mądry. Dobra żona sobie radzi. Widocz­nie ty nie umiesz”.

Koniec ojcow­skiego komu­ni­katu. Widzisz, nie sły­szeli mnie. Ani wtedy, ani gdy raz jesz­cze zadzwo­ni­łam do nich – z bez­sil­no­ści i roz­pa­czy. Nie pamię­tam dokład­nie słów, ale sens reak­cji teścia był taki: „Zasta­nów się nad sobą, możesz rzu­cić kamie­niem w Marka dopiero wtedy, gdy się okaże, że sama jesteś bez winy”. Znów ręce mi opa­dły. Teść czę­sto­wał mnie na zmianę Biblią i naka­zem rodzin­nej modli­twy. Wie­dzia­łam, że kolejne roz­mowy nie mają sensu. Po co to zro­bi­łam? Mój Boże, chcia­łam rato­wać to, co się jesz­cze da, choć coraz czę­ściej opa­da­łam z sił.

Mówi­łam, że naj­go­rzej było wtedy, gdy nasze dzieci były poza domem, prawda? Dzi­wisz się, że kiedy sły­sza­łam, że muszą wyje­chać na kolejne tre­ningi, zgru­po­wa­nia, mistrzo­stwa – cier­pła mi skóra? Wie­dzia­łam, co wid­nieje na hory­zon­cie. Zatrza­ski­wały się drzwi za Iwo­nem i Heleną i zaczy­nało się moje pie­kło. Już dawno wynio­słam się z naszej sypialni. Dom był na tyle duży i funk­cjo­nalny, że mogłam wpro­wa­dzić się do czę­ści gościn­nej na dole. Miała osobne wej­ście. Pierw­szego wie­czoru, gdy zosta­li­śmy sami, mój mąż zaszył się w gabi­ne­cie. Po pierw­szych dźwię­kach z płyty _Innu­endo_ Queen nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że komórkę powin­nam mieć przy sobie i że muszę dobrze zamknąć drzwi. Zro­bi­łam tak. Chyba w ostat­nim momen­cie, bo zaraz potem usły­sza­łam ryk z gabi­netu, a chwilę póź­niej sapa­nie pod drzwiami.

„Zamy­kaj się, taaaak, kurwo jedna, zdziro. Brać kasę z konta na kole­ża­neczki i pijań­stwo to umiesz, a popa­trzeć mi w oczy to już nie?”

Jestem ci winna wyja­śnie­nie – oby­dwoje pra­co­wa­li­śmy, oby­dwoje zara­bia­li­śmy pie­nią­dze. Nie mogłam porów­ny­wać mojej wypłaty z pen­sją pre­zesa ogrom­nej mię­dzy­na­ro­do­wej kor­po­ra­cji, ale nie byłam na jego gar­nuszku. Nie jestem też utra­cjuszką. Nie wyda­wa­łam na ciu­chy czy zachcianki. Cza­sem bra­łam z konta czte­ry­sta, pięć­set zło­tych, gdy wypa­dała moja kolej pła­ce­nia za dam­skie spo­tka­nia. To wszystko. Kie­dyś Marek nie miał z tym pro­blemu, prze­ciw­nie, potra­fił przy­je­chać po mnie, gdy zasie­dzia­ły­śmy się w knajpce. Wcho­dził do środka, cza­ro­wał wyglą­dem i inte­lek­tem, kła­niał się paniom, otwie­rał mi drzwi do samo­chodu. Jed­nak jakiś czas temu coś go odmie­niło. Naj­mniej­szy wyda­tek z mojej karty trak­to­wał tak, jakby to była zbrod­nia prze­ciwko ludz­ko­ści.

„Prze­stań się cho­wać, suko! Faj­nie mnie okra­dać? Zło­dziejkę hoduję pod wła­snym dachem! Wyłaź wresz­cie z nory, szczu­rze! Na liba­cje lecisz z ogo­nem do góry jak suka z rują, a teraz co, strach cię oble­ciał? Ja pier­dolę, myślisz, że ci się uda ze mną? Nie­do­cze­ka­nie, kurwa!” – krzy­czał wtedy, szar­piąc za klamkę.

Chwi­lowa cisza była tylko zapo­wie­dzią burzy. Wró­cił z czymś, czym zaczął ude­rzać w drzwi. Coraz moc­niej i moc­niej. Jakby mło­tek albo… w każ­dym razie jakiś twardy meta­lowy przed­miot. Walił tym jak opę­tany. Walił i syczał przez drzwi: „Bój się, wykoń­czę cię dzi­siaj”.

Prze­mo­głam się i zadzwo­ni­łam na poli­cję.

„Pro­szę przy­je­chać. Mój mąż jest pijany i agre­sywny. Zamknę­łam się przed nim na klucz, ale stoi przy drzwiach i ude­rza w nie jakimś przed­mio­tem. Naprawdę się boję”.

Poda­łam adres, powie­dzia­łam, że otwo­rzę bramę. Cały czas nagry­wa­łam jego wrza­ski i wale­nie. Chcia­łam mieć dowód, bo prze­cież trudno uwie­rzyć, że wymu­skany facet, w gar­ni­tu­rze szy­tym na miarę i butach od naj­lep­szego szewca, pach­nący i gładko ogo­lony, w domu zamie­nia się w oprawcę jak z hor­roru. Nie wie­dział, że wezwa­łam poli­cję, nie sły­szał mojej roz­mowy z komi­sa­ria­tem.

„Bój się” – wysy­czał jesz­cze kilka razy przez zaci­śnięte zęby.

Wystra­szyły go dopiero nie­bie­skie świa­tła na pod­jeź­dzie. Radio­wóz przy­je­chał bez włą­czo­nego sygnału, za to z pul­su­ją­cym błę­kit­nym kogu­tem na dachu. Mój mąż ulot­nił się spod drzwi. Kroki zdra­dziły, że wszedł po scho­dach i zamknął się w sypialni.

Przy­je­chało dwóch miłych, mło­dych poli­cjan­tów. Jeden wysoki i bar­dzo szczu­pły, drugi z brodą. Tego dru­giego widzia­łam potem u nas jesz­cze kilka razy. Widocz­nie dokład­nie wtedy, gdy wzy­wa­łam pomocy, wypa­dała jego służba. Opo­wie­dzia­łam, co się wyda­rzyło, odtwo­rzy­łam kawa­łek nagra­nia. Słu­chali bez słowa.

„Gdzie pani mąż?” „Pew­nie na górze”. Zastu­kali kilka razy do drzwi jego sypialni. „Panie Marku, pro­szę otwo­rzyć, chcemy z panem poroz­ma­wiać. Pana żona boi się o swoje bez­pie­czeń­stwo. Pro­szę otwo­rzyć”.

Głu­cha cisza. Ciemno w pokoju. Spał, a może tylko uda­wał, że śpi. Pano­wie odje­chali, a ja zosta­łam z doj­mu­ją­cym wsty­dem. To naprawdę zadzi­wia­jące, jak bar­dzo ofiara może się krę­po­wać powie­dzieć prawdę, jak nie­sa­mo­wi­cie wsty­dzi się, że była obiek­tem agre­sji. Nie masz poję­cia, ile mnie to kosz­to­wało, żeby pierw­szy raz wezwać patrol. Jak to? Inter­wen­cja mun­du­ro­wych w naszym pięk­nym domu z base­nem, ogro­dem i ochroną? W mojej rodzi­nie ni­gdy cze­goś takiego nie było, nie mia­łam ani nie zna­łam instruk­cji obsługi takich sytu­acji. Dzia­ła­łam intu­icyj­nie. Pró­bo­wa­łam roz­ma­wiać, per­swa­do­wać, potem szu­kać pomocy u bli­skich i wresz­cie została ostat­nia instan­cja – poli­cja. Wiesz, co usły­sza­łam od panów za dru­gim albo trze­cim razem?

„Pani Kingo, pro­szę się nie krę­po­wać i wołać nas zawsze, gdy uzna pani, że jeste­śmy potrzebni. My tu naprawdę znamy jesz­cze kilku pani sąsia­dów od tej strony. To osie­dle ma swoje tajem­nice. Nie jest pani jedyna”.

Wie­dzia­łam, że powie­dzieli to po to, żeby dodać mi odwagi, żebym nie czuła się jak trę­do­wata na naszym „wytwor­nym” osie­dlu. Zaczę­łam jed­nak ina­czej patrzeć na oko­liczne wille. Na kobiety wyjeż­dża­jące z pose­sji samo­cho­dami z przy­ciem­nia­nymi szy­bami, w ciem­nych oku­la­rach, jakby coś chciały ukryć. Widzia­łam smutne twa­rze i pod­puch­nięte oczy. Wyglą­dały dokład­nie tak jak ja. I tak jak ja, żadna z nich nie chciała powie­dzieć słowa o tym, co dzieje się za zamknię­tymi drzwiami ich gigan­tycz­nych rezy­den­cji.

Jesz­cze jedno – mój mąż, podob­nie jak jego ojciec, utrzy­my­wał, że „swoje sprawy zała­twia się w domu”, że „bru­dów nie wynosi się na zewnątrz”. To powta­rzał w roz­mo­wach, tego chciał nauczyć nasze dzieci. Zawsze też sły­sza­łam: „Prze­stań narze­kać, gdzie jest krzywda? Ile two­ich kole­ża­nek zamie­ni­łoby się na dom, na dzieci, na waka­cje w Sta­nach, co?”.

Na to pew­nie wiele, ale takiego męża raczej żadna by nie chciała. Asia, moja bli­ska kole­żanka, po któ­rejś roz­mo­wie nama­wiała: „Kinga, daj już spo­kój, to nie ma sensu. Ucie­kaj od niego, skła­daj papiery, prze­cież on cię kie­dyś zamę­czy”.

A ja dalej swoje – że rodzina, dzieci, dom, że prze­cież on potrafi być dobrym czło­wie­kiem. Byłam ofiarą i naj­lep­szym adwo­ka­tem swo­jego oprawcy. Dopiero wiele lat póź­niej zro­zu­mia­łam, że to kla­syka gatunku. Syn­drom sztok­holm­ski, który każe poni­ża­nym sta­nąć po stro­nie poni­ża­ją­cego.

Bałam się o dzieci. Nie chcia­łam w żaden spo­sób wcią­gać ich do naszego bagna. Wielu z naszych awan­tur zresztą nie sły­szały, bo – jak mówi­łam – one zda­rzały się dokład­nie wtedy, gdy obojga nie było w domu.

Tak działo się na początku. Potem Marek nie­spe­cjal­nie się hamo­wał. Wyda­wało mi się, że kiedy kłó­cimy się na dole, to nasza Helena niczego nie sły­szy. Jej pokój znaj­do­wał się w odle­głej czę­ści domu, czę­sto zamy­kała drzwi, które były sto­sun­kowo szczelne. Ale ona sły­szała dosko­nale. Nawet przez sen. Była jak naj­lep­szy sej­smo­graf. Zro­biła się ner­wowa, opu­ściła się w nauce, zaczęły się pro­blemy z rówie­śni­kami i z doj­rze­wa­niem. Wje­chała tera­pia.

„Widzisz, to twoja wina. Zobacz, do czego dopro­wa­dziły twoje pre­ten­sje i gorz­kie żale” – tak brzmiała dia­gnoza jej ojca. „Marek, my też powin­ni­śmy iść do spe­cja­li­sty, nie pora­dzimy sobie sami” – pro­si­łam. „Spe­cja­li­sta? Chyba dla cie­bie. Mnie nie jest do niczego potrzebny” – uci­nał dys­ku­sję.

Zwy­kle po takich roz­mo­wach zamy­kał się – dosłow­nie i w prze­no­śni. Prze­sta­wał się odzy­wać i trwało to tygo­dniami. Na dzień dobry – nic, przy stole – ani słowa. Zamiast tego – pisał do mnie maile. Masz poję­cie? Miesz­ka­li­śmy wciąż pod jed­nym dachem, mie­li­śmy wspólną kuch­nię i drzwi wej­ściowe, a mój mąż poro­zu­mie­wał się za pośred­nic­twem poczty elek­tro­nicz­nej.

„Kingo,

infor­muję, że nie godzę się na wyjazd Heleny na zawody do Ber­lina. Jako odpo­wie­dzialny ojciec uwa­żam, że powinna sku­pić się na nauce, za którą – przy­po­mi­nam – słono płacę. Zwra­cam także uwagę, że powin­naś poroz­ma­wiać z panią Olgą. Jej sprzą­ta­nie i pra­so­wa­nie ostat­nio pozo­sta­wia wiele do życze­nia”.

Albo:

„Nie życzę sobie, żebyś uży­wała fili­ża­nek z ser­wisu od Kawec­kich. To zbyt dro­gie rze­czy jak na sytu­acje bez powodu. Weź to pod uwagę”.

Albo:

„Za dwa dni wycho­dzimy na przy­ję­cie do Gum­kow­skich. Ocze­kuję, że przy­go­tu­jesz mi koszulę z mono­gra­mem i sama ubie­rzesz się sto­sow­nie. Przy­po­mi­nam, że nasza obec­ność jest tam konieczna ze wzglę­dów repre­zen­ta­cyj­nych”.

Itd., itp. Pisa­nie miało jed­nak pewną zaletę – awan­tury cichły. Nie­stety nie na długo. Po chwili spo­koju wszystko zaczy­nało się na nowo. Picie, gło­śna muzyka i agre­sja.

Rubi­kon został prze­kro­czony, gdy zapo­mniał się i puściły mu nerwy w obec­no­ści Iwona.

Marek nie zauwa­żył, wpa­da­jąc z furią do kuchni, że jest w niej też nasz szes­na­sto­letni syn. Wystar­to­wał do mnie z pię­ściami, wyzy­wa­jąc od zło­dzie­jek i oszu­stek i to był moment, kiedy… nie wiem, jak to opi­sać… to były sekundy, ułamki sekund. Iwo rzu­cił się na niego. „Zostaw mamę!” – zawył i zwa­lił ojca na pod­łogę.

Ni­gdy w życiu nie myśla­łam, że kie­dy­kol­wiek doświad­czę cze­goś takiego. Nie sądzi­łam, że zoba­czę, jak moje dziecko rzuca na łopatki swo­jego pod­pi­tego ojca, który chwilę wcze­śniej był gotowy mnie pobić. Syn oddy­chał ciężko, pró­bu­jąc wyha­mo­wać emo­cje. Ten dzie­ciak uświa­do­mił mi, że nie można pozwa­lać na bycie ofiarą. Że nie mogę już dłu­żej uda­wać, że to chwi­lowe, że wszystko będzie dobrze albo że wcale aż tak nie bolało. Następ­nego dnia poje­cha­łam na komi­sa­riat. Spi­sa­łam zezna­nie, zło­ży­łam donie­sie­nie do pro­ku­ra­tury o podej­rze­niu popeł­nie­nia prze­stęp­stwa.

„Czas na Nie­bie­ską Kartę” – powie­działa dziel­ni­cowa, pani Basia. Silna, rosła kobieta o łagod­nych oczach i żela­znym uści­sku dłoni.

Przy­zna­łam jej rację. Sprawa tra­fiła do sądu rodzin­nego. Marek dostał sto­sowne papiery i chyba się prze­stra­szył, bo sam do mnie przy­szedł i powie­dział: „OK, Kinga, chodźmy na tera­pię”.

Nie chcę, żeby to wyglą­dało, że oto nagle przej­rzał na oczy, zro­bił rachu­nek sumie­nia i posta­no­wił rato­wać rodzinę. Nie. Znał się na pra­wie, być może też ktoś mu dora­dzał. Wie­dział, że to jedyny spo­sób, żeby sąd łaska­wiej na niego spoj­rzał. Dosta­li­śmy wezwa­nie do sądu. Oboje. Sprawa doty­czyła ode­bra­nia praw rodzi­ciel­skich. Obojgu. Iwo i Hela dostali nad­zór psy­cho­lo­gów w swo­ich szko­łach. W związku z Nie­bie­ską Kartą został też powo­łany zespół inter­dy­scy­pli­narny do zba­da­nia naszego przy­padku. Musie­li­śmy się co kilka dni spo­ty­kać i roz­ma­wiać o tym, jak wygląda sytu­acja w domu. Marek za każ­dym razem był opry­skliwy i pełen gniewu. Nego­wał wszystko, co sły­szał, każde słowo.

„Co pani wyga­duje? Jaka prze­moc? W każ­dym domu są kon­flikty, u pani tylko sie­lanka? Mam w to uwie­rzyć? Nasze dzieci mają super­ży­cie, miodu i mleka im nie bra­kuje, a pani mi tu opo­wiada o krzyw­dzie? Jaka krzywda? Każde ma po sto metrów prze­strzeni w domu, konto w banku, stosy elek­tro­niki, wszyst­kie zachcianki speł­niane na pstryk. Non­sens całe to spo­tka­nie. Sąd kap­tu­rowy, psia­krew”.

Widzisz? Nie było w nim skru­chy ani żalu. Tylko gniew i złość.

To był czas, gdy głos swo­jego męża sły­sza­łam wyłącz­nie na tera­pii. W domu pano­wało mil­cze­nie. To bolało chyba nawet bar­dziej niż ude­rze­nie w twarz. Bar­dziej niż kop­niak wymie­rzony z całej siły w brzuch. To trwało w nie­skoń­czo­ność i koń­czyło się rów­nie nagle, jak zaczy­nało. Marek wcho­dził do salonu z uśmie­chem na twa­rzy i zaczy­nał roz­mowę o pogo­dzie, jak gdyby ni­gdy nic. Wiem, że brzmi to idio­tycz­nie, ale dokład­nie tak było. Zaczy­nał się mie­siąc mio­dowy. Cho­dzi­li­śmy do kina, teatru, na spa­cery.

„Zabie­ram cię na kola­cję do Medio­lanu” – oświad­czył któ­re­goś dnia i wie­czo­rem byli­śmy już w La Scali, oglą­da­jąc genialną _Toscę_. Podob­nie było z wyjaz­dem do Nowego Jorku. Wystar­czyło, że powie­dzia­łam: „Marzy mi się Metro­po­li­tan Opera”, a dwa tygo­dnie póź­niej sie­dzie­li­śmy w kla­sie biz­nes i lecie­li­śmy za ocean. Kiedy chciał, potra­fił mieć gest. Obsy­py­wał kwia­tami, kupo­wał dro­gie torebki, znów był moim daw­nym Mar­kiem, któ­rego poko­cha­łam bez pamięci. Łapa­łam te okru­chy cie­pła, pozory nor­mal­no­ści jak wygłod­niały pies. Cie­szy­łam się, tak. W duchu mia­łam nadzieję, że jed­nak coś się w nim prze­war­to­ścio­wało, poukła­dało.

Nasza tera­peutka powie­działa mi: „Pani Kingo, wygląda na to, że sytu­acja się popra­wia, a ja nie mogę dłu­żej pań­stwu poma­gać, jeśli pozy­cja mał­żon­ków nie jest syme­tryczna”.

Marek natych­miast to pod­chwy­cił: „Jeśli mamy być w tera­pii i poskła­dać rodzinę, wyco­faj sprawę pro­ku­ra­tor­ską”.

To był szan­taż, to oczy­wi­ste. Ale za bar­dzo zale­żało mi na nas, na dzie­ciach, rodzi­nie. Zgo­dzi­łam się. Marek popro­sił o zmianę gabi­netu. Zna­lazł dwoje tera­peu­tów pra­cu­ją­cych z parami. Spo­ty­ka­li­śmy się we czworo. Naj­pierw przez rok, potem prze­rwa i kolejne dwa­na­ście mie­sięcy. Nasza domowa sinu­so­ida, zamiast się spłasz­czać, szy­bo­wała w górę albo spa­dała na dno. Po dwóch latach huś­tawki usły­sze­li­śmy: „Pani Kingo, panie Marku, doszli­śmy do wnio­sku, że nasza praca już się zakoń­czyła. Nie potra­fimy pomóc pań­stwu jako parze. Ogrom­nie nam przy­kro. Krę­cimy się w kółko, mamy do czy­nie­nia ze spi­ralą zacie­śnia­ją­cych się kół. Naszą suge­stią są już tylko tera­pie indy­wi­du­alne”.

Marek wyszedł bez słowa, ja zgło­si­łam się do psy­cho­loga.

Wiele mu zawdzię­czam. Przede wszyst­kim świa­do­mość, że w żaden spo­sób nie uzdro­wię mojego męża, że mogę tylko rato­wać sie­bie.

Znów mój syn otwo­rzył mi oczy. Pamię­tam, kiedy szy­ko­wał się do wyjazdu na stu­dia do Lon­dynu, sta­nął przy bla­cie w kuchni, tuż obok miej­sca, na które kilka lat wcze­śniej zwa­lił pijane ciało ojca. „Mamo, co masz zamiar zro­bić teraz ze swoim życiem, co?”

Podzia­łało jak kubeł zim­nej wody. Nie wiem dla­czego. W tej jed­nej chwili posta­no­wi­łam – koniec z tym. Skła­dam pozew roz­wo­dowy i wycho­dzę z tej pseu­do­zło­tej klatki. Już nie chcę tak funk­cjo­no­wać, szkoda mi każ­dego dnia i każ­dej chwili. Wyna­ję­łam miesz­ka­nie od zna­jo­mych, zabra­łam rze­czy i w dzień swo­ich czter­dzie­stych pią­tych uro­dzin zaczę­łam wszystko od nowa. Wypro­wa­dzi­ły­śmy się z Helą. Czy się bałam? Pew­nie. Ale wie­dzia­łam, że to jedyne wyj­ście, ostat­nia szansa, żeby oca­lić resztki sie­bie. Aha, oczy­wi­ście wysła­łam maila do – jesz­cze wtedy – męża. Uzna­łam, że tak jest w porządku. Tym bar­dziej że wła­śnie od dwóch mie­sięcy znowu się do mnie nie odzy­wał i już nawet nie pamię­ta­łam z jakiego powodu. Napi­sa­łam:

„Marku,

nie chcę i nie mogę dłu­żej tkwić w tok­sycz­nej rela­cji. To, co się dzieje mię­dzy nami, od lat truje mnie i nasze dzieci. Cie­bie pew­nie też. Chcę roz­wodu – żeby poka­zać Hele­nie, że kobieta nie może pozwa­lać sobie na życie w dys­funk­cyj­nej rodzi­nie, żeby wie­działa, że nie ma sytu­acji bez wyj­ścia, że każdy zasłu­guje na miłość i sza­cu­nek, któ­rego mi nie dałeś. Chcę, żeby nasza córka szła przez życie z pod­nie­sioną głową, bo ja uno­szę swoją dopiero teraz. Ni­gdy nie jest za późno”.

Nie odpi­sał.

Roz­wód bra­li­śmy w samym szczy­cie pan­de­mii. Zale­żało mi na tym, żeby to odbyło się szybko, bez cere­gieli i orze­ka­nia o winie. Byłam zmę­czona, potwor­nie zmę­czona. Nie pozna­ła­byś mnie, gdy­byś teraz zoba­czyła moje zdję­cia z tam­tego okresu. Uzgod­ni­li­śmy, że opieka nad Helą będzie naprze­mienna i tak dość długo było. Aż córka zde­cy­do­wała, że chce zamiesz­kać tylko ze mną. Nasze miesz­ka­nie jest malut­kie, ale nasze. Z wido­kiem na zie­leń, gdy rano otwo­rzymy okna, sły­szymy śpiew pta­ków. Jestem wolna i szczę­śliwa, daleka od prze­mo­co­wej rela­cji. Dziś już wiem, że to, co pró­bo­wa­łam „zafun­do­wać” Mar­kowi, też było formą prze­mocy. Chcia­łam go prze­ko­nać do życia po mojemu, a on chciał żyć według jakichś swo­ich praw. Pozna­łam je dość dobrze i ani jed­nego nie akcep­tuję. Nie chcę i nie muszę. On – chyba tak. Co u niego? Nie wiem. Mieszka w naszym wiel­kim domu i jest sam. Przy­ja­ciele zostali ze mną.EWELINA

Ewe­lina

Ewe­lina mieszka w pięk­nej dziel­nicy wil­lo­wej. Sąsie­dzi dosko­nale koja­rzą tę blon­dynkę z cia­łem o pro­por­cjach lalki Bar­bie.

Kiedy zoba­czy­łam ją pierw­szy raz na spa­ce­rze z psem – w spor­to­wej krót­kiej bluzce i sek­sow­nych szor­tach – nie mogłam uwie­rzyć, że to ta kobieta, o któ­rej czy­ta­łam w pra­sie. Współ­twór­czyni naj­więk­szej plat­formy spółek budow­la­nych w Euro­pie, pre­zes mię­dzy­na­ro­do­wej firmy dewe­lo­per­skiej, mówiąca płyn­nie w czte­rech języ­kach. Kobieta, która weszła ze swoim przed­się­bior­stwem na giełdę. Obec­nie zaś zarzą­dza­jąca firmą z branży cowor­kingu.

Na okład­kach pism biz­ne­so­wych zawsze wystę­puje w stroju dopię­tym pod samą szyję i z poważną miną. Pry­wat­nie – dziew­czyna piękna, nie­zwy­kle sek­sowna, za którą uga­niają się męż­czyźni. Gdy wcho­dzi się z nią do restau­ra­cji czy klubu, pozo­stałe kobiety auto­ma­tycz­nie stają się nie­wi­dzialne. W ciągu jed­nego wie­czoru Ewe­lina potrafi odmó­wić drinka kilku face­tom. Byłam zachwy­cona tym zja­wi­skiem, gdy obser­wo­wa­łam je z bli­ska, czu­jąc się, jak­bym grała rolę epi­zo­dyczną w jakimś hol­ly­wo­odz­kim fil­mie…

Spy­ta­łam ją, czy z takim wyglą­dem musi na spo­tka­niach biz­ne­so­wych udo­wad­niać swój pro­fe­sjo­na­lizm? Odpo­wie­działa twier­dząco.

Ale to nie była jedyna rzecz, któ­rej musiała dowieść.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: