Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Systematyka miłości - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 lipca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Systematyka miłości - ebook

 

Gdy Spencer spotyka po raz pierwszy Hope latem przed siódmą klasą, jest to uczucie od pierwszego wejrzenia. Szybko się zaprzyjaźniają, a chłopak odnajduje bratnią duszę po latach bycia wyśmiewanym z powodu syndromu Tourette'a, na który cierpi.

Ale upływający czas (powieść zaczyna się, gdy bohaterowie mają trzynaście lat, a kończy, gdy są dziewiętnastolatkami), wojny między rodzeństwem, rodzinne tragedie, nowe związki i złamane serca sprawiają, że ta dwójka czasem jest bliżej, a czasem dalej od siebie. Spencer, domorosły naukowiec, stara się to wszystko uporządkować w swojej głowie, tworząc „systematykę uczuć” - tak, jak zwierzęta i rośliny można rozpisać z podziałem na królestwo, typ, gromadę, rząd itd.., chłopak wierzy, że podobnie może usystematyzować to, co rozgrywa się w jego sercu i głowie. Oczywiście - nie jest to możliwe i ostatecznie Spencer orientuje się, że życie trudno jest w prosty sposób zafiszkować w odpowiednich szufladach, ale to jest właśnie w nim tak fascynujące.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-906-3
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Tamtego lata, kiedy miałem trzynaście lat, wydarzyły się dwie ważne rzeczy.

Hope wprowadziła się do sąsiedniego domu.

Pani Laver zadała mi pracę z systematyki.

Cel: sfotografuj dwadzieścia różnych owadów, zaklasyfikuj je i przedstaw graficznie ich systematykę.

Najlepszym numerem było znalezienie tej samicy białego skorpiona niosącej na grzbiecie czternaście malutkich, mlecznobiałych skorpionków. Wyglądały tak samo jak ona, różniły się tylko jaśniejszym kolorem i wielkością: miały miniaturowe szczypce, nóżki jak niteczki i ciała mniejsze od jej kolca jadowego.

Królestwo: zwierzęta.



Typ: stawonogi.



Podtyp: szczękoczułkowce.



Gromada: pajęczaki.



Rząd: skorpiony.



Rodzina: vaejovidae.



Rodzaj: vaejovis.



Gatunek: carolinianus.

Patrzenie na świat z tej perspektywy naprawdę ma, moim zdaniem, sens. No bo wszystkie skorpiony są na jednej gałęzi, ze swoimi szczypcami i segmentowymi ogonami zakończonymi kolcem jadowym. Ale jeśli wejdziemy na wyższą gałąź, do gromady pajęczaków, spotyka nas pewne zaskoczenie, bo skorpiony i pająki nie są do siebie szczególnie podobne, ale potem stwierdzamy, że jedne i drugie są bezkręgowcami i mają po osiem segmentowych nóg. A kiedy wchodzimy wyżej, zaczynamy dostrzegać, co łączy wszystkie żywe organizmy, a co je różni, i jak daleko posunięte bywają te różnice. I jak wszystko do siebie pasuje.

Po zakończeniu tej pracy od czasu do czasu gryzmoliłem systematykę rozmaitych rzeczy – tak dla zabawy i wygłupu. I zanim zdążyłem się zorientować, już rysowałem je bez przerwy. Niektórzy nie lubią tabelek i takich tam rzeczy, ale ja uważam, że pomagają zrozumieć siebie. Czasami. Jak wtedy, gdy zachowujesz się dziwnie i nic na to nie możesz poradzić, a potem lekarze stwierdzają u ciebie zespół Tourette’a. To coś więcej niż etykietki i nazwy. To ta chwila aha! I całe tłumaczenie, i robienie planów. Takie etykietki zdejmują ci z ramion wielki ciężar.

Pewnie dlatego zawsze lubiłem klasyfikować ludzi i rzeczy, nawet jeśli chodziło tylko o stwierdzenie, która z moich kart Magic: The Gathering najbardziej przypomina przerażającego nauczyciela wf-u. Systematyka może być, moim zdaniem, lepsza nawet od kart Magic. Może za jej pomocą zdołam w końcu zrozumieć, dlaczego postrzegam wszystko inaczej niż pozostali ludzie. Może za jej pomocą mógłbym w końcu pojąć, dlaczego wszystkie dziewczyny tak przepadają za moim starszym bratem. Może za jej pomocą mógłbym zrozumieć wszystko.Część pierwsza 13 lat

SYSTEMATYKA DZIEWCZYN, PRZEZ KTÓRE TRUDNO MI SKONCENTROWAĆ SIĘ NA PRACY DOMOWEJ Z MATMY

Dziewczyny, które kiedykolwiek uśmiechnęły się do mnie:

– dziewczyny, które spotkałem w kościele

– dziewczyny ze szkółki niedzielnej

– Sarah West;

– dziewczyny, które piły ze mną różową lemoniadę na pikniku kościelnym, kiedy miałem pięć lat

– Jamie Watkins;

– dziewczyny, które spotkałem w autobusie

– Tabitha Silverman;

– dziewczyny, które mieszkają w sąsiedztwie

– Bella (nie pytaj);

– dziewczyny, które łażą po drzewach

– dziewczyny, które nie wyśmiewają się z mojego Tourette’a

– dziewczyny z domu obok

– HopeROZDZIAŁ 1

Moja najbliższa sąsiadka, Hope Birdsong, ma magiczną moc, jestem tego pewien na osiemdziesiąt procent.

Fakt: Umie sprawić, że dwa razy większe od niej łobuzy kulą się ze strachu (co sugeruje władzę nad ich umysłami albo przynajmniej nieziemską brawurę).

Fakt: Jej włosy pachną jak kapryfolium na wiosnę i ma cały świat przypięty do ścian sypialni.

Fakt: Zwróciliście uwagę na jej nazwisko: Hope Birdsong? Zwyczajni ludzie nie nazywają się przecież: Nadzieja Ptasia Pieśń.

Uwzględniając te informacje, powinienem tryskać szczęściem. Jest tylko jeden problem.

Fakt: Hope Birdsong nigdy, PRZENIGDY nie odwzajemni mojej miłości.

Obwiniam o to ciasteczka.

***

Istnieje trzydziestopięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że w danym momencie moja macocha piecze ciasteczka. Czasami te ciasteczka to coś więcej niż łakocie – to świadectwa prawdziwego geniuszu. W pozostałych przypadkach są tylko obłędnie przepyszne.

Pam robi akurat kolejną partię Kwiatuszków z Masłem Orzechowym, kiedy słyszę, jak z odgłosem przypominającym ziewnięcie pod naszymi drzwiami zatrzymuje się potężna maszyna. Przed otwarciem drzwi wyglądam przez wizjer i trzymam kciuki, żeby z ciężarówki wyskoczyły jakieś dzieciaki, a nie gromada Neandertalczyków w rodzaju mojego brata Deana i jego kumpli. Czekam i wypowiadam w duchu życzenie. Grafika z mięsożernymi roślinami na boku ciężarówki to bardzo dobry znak.

Niech to będzie chłopak, który woli Minecrafta i zabawki szpiegowskie od bicia innych ludzi.

Niech uważa, że biwakowanie to najlepszy sposób spędzania piątkowych wieczorów.

Niech on…

Nie dokończyłem myśli, ponieważ otworzyły się drzwi i wyskoczyła ona.

– Na co patrzysz, Spencerze? – pyta Pam.

Czasami osłupienie wywołuje absolutną szczerość.

– Na najpiękniejszą dziewczynę, jaką w życiu widziałem.

– Tak? A jak ona wygląda?

Słyszę w jej głosie rozbawienie, ale nie wyśmiewa się ze mnie, co jest całkiem spoko. Pam jest fajną macochą, z wyjątkiem sytuacji, kiedy zachowuje się idiotycznie, jak na przykład wtedy, gdy wpadła w szał i kupiła hurtowe ilości środków czystości, bo powiedziałem jej, że sikam pod prysznicem. Jakby wszyscy tego nie robili.

– Ma białe włosy – wyduszam z siebie.

Pam podnosi wzrok znad płukanej właśnie miski.

– Masz na myśli blond?

– Białe. – Na dobrą sprawę świecą. Przywodzą mi na myśl światłowody.

Patrzę z zachwytem, jak hasa po dziedzińcu z owczarkiem niemieckim, już nie szczeniakiem, a jeszcze nie dorosłym psem.

– Hope! – woła ktoś z domu i dziewczyna wbiega do środka.

Hope. To oczywiście jej imię.

Kuchenka daje sygnał.

– Jak myślisz, może powinniśmy zanieść trochę ciasteczek nowym sąsiadom? – pyta macocha.

TAK! Tak, to najlepszy z dobrych pomysłów w historii! Tak, powinienem to zrobić natychmiast, bo Hope zniknęła najwyżej sześć sekund temu, a ja już zaczynam odczuwać jej brak! Otwieram usta, ale nie wychodzi z nich żaden dźwięk. Jedno gładkie, zmieniające życie słówko majaczy okrutnie poza moim zasięgiem.

I w tym momencie dobiega z tyłu głos mojego brata.

– Co to za dziewczyna z białymi włosami?

Hope! Odwracam się i widzę ją znowu na dziedzińcu.

– Chłopcy. Ciasteczka powitalne? – Pam trzyma parujący talerz i patrzy wprost na mnie, ale ja dostaję nagłego szczękościsku. A Dean nie. Mija mnie i zabiera mi talerz sprzed nosa, odbierając tym samym resztkę pewności siebie. A musiał widzieć, że próbowałem powiedzieć „tak”. Moje uczucie jest tak wielkie, że odbija się jak balon od sufitu i wypływa przez otwarte okno. Musiał to zauważyć.

Patrzę – gotując się ze złości – jak ten gnojek wbiega w podskokach na ganek Birdsongów i do serca Hope.

To moja ręka powinna zacisnąć się na kołatce w kształcie kotwicy, którą pozostawili Rackhamowie.

To moje oczy powinny napawać się jej uśmiechem i rozpromieniać się w odpowiedzi.

To powinienem być ja.

***

Następnego dnia ciągle jeszcze nie mogę tego przeboleć. Pam sugeruje, żebym poszedł tam i przedstawił się – to wykluczone – a potem mówi, że jeśli nadal będę robił taką minę, to zaciągnie mnie osobiście i zmusi do podawania ręki wszystkim członkom tamtej rodziny, więc decyduję, że czas wynieść się z domu. I to JUŻ.

Zmykam do przedsionka i zastanawiam się, co dalej robić. Mógłbym sprawdzić, czy Mimi – to moja babcia – nie miałaby ochoty wybrać się na wycieczkę. Zerkam przez okno na apartament nad garażem, który babcia zajmuje od sześciu lat, od śmierci dziadka. Światła się palą, więc babcia prawdopodobnie jest w domu. Nie mogę się oprzeć i zerkam również na dom Hope, ale nie widzę jej, zresztą powinienem przestać być taki żałosny.

Potrząsam głową i sięgam po buty do pieszych wycieczek. Nie spodziewałem się, że znajdę za nimi gąsienicę.

– Cześć, malutka. Skąd się tutaj wzięłaś?

Gąsienica jest brązowa, z jaskrawozielonym wzorem na grzbiecie, który wygląda jak koc z dziurą pośrodku, przypominającą małe, brązowe siodło przeznaczone dla miniaturowego dżokeja. Nie biorę jej do ręki. Jad saddlebacka jest gorszy od użądlenia dziesięciu pszczół. Te drobniutkie pędzelki pokrywające różki na jego głowie i ogonie wyglądają tak, jakby prosiły się o pogłaskanie, prawda? A to trujące kolce jadowe.

Ale nie mogę się oprzeć i leciutko dotykam palcem wskazującym miękkiej skóry na brązowym siodle na grzbiecie. Gąsienica natychmiast unosi głowę i ogon, wygina ciało w literę U. ZOO z przytulankami jest dzisiaj zamknięte, przyjacielu. Gwałtownie cofam rękę. Jestem pewien, że gąsienica na mnie patrzy.

– Cześć, Spencer. Co robisz? – Tata siada na ławeczce naprzeciw mnie.

– Właśnie znalazłem tę gąsienicę.

Zerka na nią z ukosa.

– Śmieszne maleństwo. Słuchaj, wybieramy się z Deanem do szałasu, żeby dokonać pewnych napraw. Ty pewnie wolisz zostać tutaj i łapać gąsienice. Prawda?

Mówi to, nie patrząc na mnie, skoncentrowany na wciąganiu tenisówek bez rozwiązywania sznurowadeł, żeby potem nie musieć ich wiązać.

– O. Hm. Tak. – Kiedy ostatnim razem próbowałem pomagać w szałasie, doszło do niefortunnego wypadku ze zszywaczem tapicerskim.

– Tak myślałem. – Dotyka wierzchu mojej czapeczki bejsbolowej. – Do zobaczenia, chłopie.

(Wszystko, co powinniście wiedzieć o moim ojcu: raz przy ścinaniu drzewa rozciął sobie nogę piłą łańcuchową, po czym wziął prysznic ORAZ zrobił kanapkę z bekonem, sałatą, ogórkiem, pomidorami i papryką, a dopiero potem pojechał do szpitala).

Idę po arkusz papieru do drukarki i delikatnie, koniuszkiem rękawicy roboczej, wsuwam na niego gąsienicę. Dean wpada i wciąga buty na nogi, nie rozwiązując sznurowadeł.

– Cholera, zapomniałem czapki. – I zbiega po schodach do sypialni.

A ja patrzę na moje buty z rozwiązanymi sznurówkami. Ciekawe, że wszyscy wkładają buty tak samo, z wyjątkiem mnie. I być może mamy. Niewykluczone, że ona bierze odtłuszczone mleko z chińskiej knajpki na wynos, choć wszyscy inni uważają je za obrzydliwe. Ale nie wiem. Ostatni raz widziałem ją, kiedy miałem pięć lat.

Wynoszę gąsienicę na dwór na papierowych noszach. Można się domyślić, że to lato, po samych tylko odgłosach. Dzieciaki wrzeszczą i śmieją się, a piłka do kosza odbija się głośno od asfaltu. Z jakiegoś powodu hałaśliwa gra w kosza sprawia, że czuję się bardziej samotny niż zwykle.

I wtedy zdaję sobie sprawę, że nie jestem. Nie jestem sam, to miałem na myśli.

Hope stoi na ganku od frontu i tuli do piersi pusty talerz po ciasteczkach. Widzi mnie. Macha ręką. Schodzi po schodach. To może być dla mnie szansa. Mam około dwudziestu sekund na wymyślenie jakiegoś oszałamiającego sposobu przedstawienia się. Żeby wyjść na światowego faceta. Fajnego. Tajemniczego.

– To mój brat Spencer. Bawi się gąsienicą.

Nie tak.

Ale ona się uśmiecha.

– Cześć, jestem Hope.

– Cześć – mówię. I łapie mnie tik. To zwyczajne wzruszenie ramion, najmniej krępujący z moich tików, ale jedyne, o czym teraz mogę myśleć, to, czy w jej oczach wyglądam nonszalancko czy raczej idiotycznie. Tikowe wzruszenie ramion nie jest takie samo jak zwyczajne wzruszenie ramion. Tik wygląda tak, jakby moje ramiona były przywiązane do sznurka, za który ktoś szarpie dla zabawy.

Hope zdaje się tego nie zauważać, choć tik powtarza się dwukrotnie. Nie jestem jeszcze gotów dopisać jej do listy Dzieciaków, Które Nie Wyśmiewają Się Ze Mnie, ale przyznaję jej mocną lokatę: możliwe.

– Ja, hmm, odnoszę wam talerz. Ciasteczka były naprawdę dobre. Dzięki.

Wyciągam rękę po talerz, ale Dean łapie go pierwszy (znowu). Jego dłoń ociera się o rękę Hope i jej policzki robią się różowe. Nienawidzę brata. Naprawdę go nienawidzę.

– Dean! – woła tata z furgonetki. – Jedziemy.

– Do zobaczenia. – Dean pochyla głowę przed Hope i rzuca talerzem w moją pierś, jakby przekazywał mi piłkę futbolową.

Chyba spodziewałem się, że Hope zaraz odejdzie, bo odczuwam zaskoczenie, że nadal przede mną stoi.

– Do której klasy teraz pójdziesz? – pyta.

– Do siódmej.

– Ja też.

To chyba najlepsza wiadomość, jaką usłyszałem tego lata. Z domu Hope wyłania się kobieta o najbardziej muskularnych ramionach, jakie w życiu widziałem.

– Pójdziesz na targ?

– Jasne! – woła Hope przez ramię. Uśmiecha się do mnie. – Do zobaczenia, okay?

– Jasne. Oczywiście. – Jestem dumny, że udało mi się wykrztusić te słowa, kiedy Hope idzie do samochodu, a nie kiedy już w nim siedzi.

Kilku koszykarzy odprowadza ją wzrokiem. Już widzę, co potem nastąpi. Wciągną ją do swojej grupy. Szansę na to, że przed końcem przyszłego tygodnia będzie się ze mnie wyśmiewała, podnoszę z „możliwe” na „prawdopodobnie”.

Ale potem zauważam, w jaki sposób patrzy na nich, kiedy jej mama rusza z podjazdu. Znowu ma taką minę. Zagubioną.

Obniżam stopień z „prawdopodobnie” na „możliwe, że wcale nie”.ROZDZIAŁ 2

Do waszej wiadomości: kiedy ktoś mówi „do zobaczenia”, a potem nie pokazuje się przez całe cztery dni, to można założyć, że mówi o tobie Chłopak z Gąsienicą, wszystkim razem i każdemu z osobna.

Dean wyjechał na obóz bejsbolowy, więc mam cały pokój do swojej dyspozycji, mogę grać we wszystkie gry, w jakie tylko zechcę i jak długo zechcę, bo jego nie ma i nie może mi zabrać pilota, ani ustawiać najwyższych poziomów trudności. To kraina obcych, złodziei samochodów i zombi, a ja jestem królem i mogę grać w nieskończoność. Albo przynajmniej przez następnych dziesięć minut, bo król musi zrobić sobie przerwę na Mountain Dew.

Wracam akurat z kuchni z napojem w ręku, gdy rozlega się pukanie do drzwi i tak się składa, że ja otwieram (czytaj: zmuszony przez Pam).

To ona.

Mam ochotę zamknąć drzwi i otworzyć je ponownie, żeby się upewnić, ale nie chcę wyjść na idiotę, więc tylko gapię się na nią z zakłopotaniem i zastanawiam się, czy jej włosy są zrobione z promieni słońca.

– Hej, wyjdziesz na dwór? – pyta.

Tak, odpowiadam. Ale w myślach, nie na głos.

Nie, nie, nie, nie, nie. Nie znowu. Czy tak będzie za każdym razem, kiedy ją zobaczę? Moje zęby będą się zaciskały, jak sklejone jakimś super glue, a język będzie więznąć w gardle? Wydaję jakiś głęboki pomruk przypominający chrząknięcie. Hope patrzy na mnie, jakby się zastanawiała, czy nie jestem upośledzony umysłowo.

– Czy. Chcesz. Wyjść. Na. Dwór? – Błyska uśmiechem, który ma mnie ośmielić. Wentylatory na ganku obracają się powoli, leniwie, w tempie zwanym Prędkością, Która Hipnotyzująco Faluje Włosy.

– Jasne – odpowiadam z ulgą, że już nie mam szczękościsku. A potem moje ramiona wykonują tik i podskakują w górę. Nieznacznie, ale ona musi to zauważyć. Ale nie reaguje. Może sądzi, że to zwyczajne wzruszenie ramion. Może ten tik nie różni się od niego tak bardzo, jak mi się zdaje.

A kiedy myślę o swoich tikach i o Hope dostrzegającej moje tiki, i o liniach opalenizny na jej obojczykach, i o tym, że zauważyła, że myślę o tych liniach opalenizny na jej obojczykach, to, do licha, w nosie zaczyna mnie kręcić… Zrób to. Po prostu to zrób. Poczujesz się znacznie lepiej. W nosie łażą mi okropne ogniste mrówki, ich drobne nóżki łaskoczą niemiłosiernie i wystarczy tylko kichnąć, żeby się ich pozbyć.

Hope mnie obserwuje.

Dość. Tików.

Muszę!

Nie.

Ale te mrówki. TAK BARDZO POTRZEBUJĘ TEGO TIKU…

A psiiik.

Natychmiastowa ulga. Pewnie tak samo czuje się tata, kiedy chowa się za stertę drewna z cygarem. Tylko że mnie zalewa jeszcze taka ogromna fala poczucia spełnienia, aż do poziomu komórkowego. Uwolnienie wstrzymywanego tiku sprawia, że czuję się tak, jakbym zdobył szczyt góry i cały świat wraca na swoje miejsce.

Schodzę za Hope po schodach w nadziei, że nie zauważyła tego kichnięcia i dwóch następnych.

Często mam tiki (dziesiątki razy dziennie? setki?), ale zdecydowanie częściej, gdy jestem zaniepokojony. A może bardziej zwracam na nie uwagę, gdy jestem zaniepokojony? Pewnie jedno i drugie.

– Dokąd idziemy? – pytam.

– Chcę połazić po drzewach. Idziesz ze mną?

NANAJSŁODSZENALEŚNICZKI, czy to się dzieje naprawdę?

– Tak.

Wlokę się za nią, szurając nogami, w głowie mi się kręci. Zrobię to – okay, to głupie, ale mam zestaw kart Magii i wpisuję na nie imiona przypominających je ludzi (nie tych naprawdę ważnych, oczywiście). Nie wiem, wydaje mi się, że w ten sposób zyskuję nad nimi kontrolę, czy coś w tym rodzaju. To się zaczęło, kiedy zwymiotowałem podczas polowania. Tata i Dean się śmiali, a ja byłem rozdarty – jak Minotaur! Jeśli miałbym zgadywać, kim jest Hope, powiedziałbym, że Satyrem Tańczącym po Gajach, ewentualnie jedną z driad. W przeszłości zdarzyło mi się mylić (kiedy tata zaczął spotykać się z Pam, uznałem ją za górskiego trolla). Ale te włosy, to imię i teraz to łażenie po drzewach. Żadna śmiertelniczka z siódmej klasy nie miałaby ochoty tracić soboty na chodzenie po drzewach. Wszystkie dziewczyny w tym wieku przeszły już standardową lobotomię zabawową i zachowywały się jak Bella Fontaine z drugiej strony ulicy. Bella dzieliła swój czas pomiędzy obsesyjne uganianie się za chłopakami, wyśmiewanie się z takich ludzi jak ja i utrwalanie przez esemesy swej dominującej pozycji w szkole. Z całą pewnością to nie driada, skłaniałbym się raczej ku harpii.

– Zauważyłam tę kępę drzew, idealnie nadającą się do wspinaczki, przejeżdżając kiedyś obok tej ślepej uliczki. – Hope wskazała odległy punkt, unosząc podbródek niemal królewskim gestem. Ma mocny podbródek jak na dziewczynę, z ledwie widocznym przedziałkiem pośrodku.

– Tak! Znam to miejsce. Te drzewa to pekanowce.

– Tak? To fajnie!

– Rzeczywiście. Na jesieni zbieramy orzeszki i Pam piecze ciasteczka.

Robienie wszystkiego w domu to hobby Pam (obsesja). Ciasteczka, pikle, chleb na zakwasie, salsa z papryki brzoskwiniowej, dżem bekonowy. DŻEM. BEKONOWY. Mówię Hope o tych wszystkich cudownych rzeczach, jakie można znaleźć w naszej szafce z przetworami, którą nazywa spiżarnią i o tym, że domowe pikle smakują zupełnie inaczej niż kupne.

– Mówię ci, zupełnie odmienią twoje spojrzenie na pikle.

– To świetnie, że dogadujesz się z macochą – mówi Hope.

– O, tak. Pam jest fantastyczna.

(Wszystko, co powinniście wiedzieć o Pam: umieszcza zdjęcia na portalu Pinterest, którego inne kobiety panicznie się boją, i stawia pod znakiem zapytania ich opinię o sobie jako o żonach/matkach/operatorkach pistoletu do kleju. Ale nie robi tego specjalnie. Ma po prostu wrodzone zamiłowanie do przyklejania jednych rzeczy do drugich).

Hope wypytuje mnie, jak jest w tutejszej szkole średniej, przedstawiam jej wersję, w której jestem o dwadzieścia procent fajniejszy.

– To chyba niesamowite musieć ciągle poznawać nowych ludzi? – pytam. – Pewnie w poprzedniej szkole miałaś setki przyjaciół.

– O, jasne. Setki. – Mierzy wzrokiem kosz do koszykówki na końcu ulicy.

Przerzucamy się słowami, schodząc z drogi i przedzierając się przez krzaki i zagony marchewki. Przytrzymuję gałąź, żeby Hope mogła przejść, co jest w moim odczuciu zachowaniem szarmanckim, godnym dżentelmena, a potem kicham, najwyraźniej o jeden raz za dużo.

– Jesteś przeziębiony? – pyta Hope.

– O, hm, tak. – I robię pauzę. Nie chcę się przyznawać. Ale nie mam tego rodzaju zespołu Tourette’a, że do mnie należy decyzja, kiedy i czy powiedzieć o tym ludziom. Wystarczy fontanna tików werbalnych, by zorientowali się, że coś ze mną nie tak, choć nie wiedzą, co konkretnie. A potem słyszę „Co jest z tobą nie tak?”, albo grzeczniejsze „Dobrze się czujesz?” i zatroskane spojrzenia, mówiące w rzeczywistości „Co jest z tobą nie tak?”. Nie chcę usłyszeć tego z jej ust, więc jednym ruchem zrywam plaster z opatrunkiem. – A właściwie nie. Mam zespół Tourette’a.

Czekam, aż Hope odsunie się ode mnie – jak dziewięćdziesiąt siedem procent ludzi, którym o tym mówię. Ich oczy mogą się do mnie uśmiechać, a usta wypowiadać miłe słowa, ale ciała zdradzają prawdę: pierwotne pragnienie ucieczki na wypadek, gdyby moja odmienność była zaraźliwa.

– Co to jest? – pyta Hope. I przysuwa się do mnie.

To niby drobiazg, ale w tym momencie czuję się taki wielki, jakbym miał jedenaście stóp wzrostu.

Huśtam się na najbliższym drzewie pekanowym, ona huśta się tuż obok mnie.

– Nie przeklinam przez cały czas ani nic w tym rodzaju. Ja po prostu, no, wiesz, kicham, albo wzruszam ramionami, a czasami powtarzam słowa wypowiadane przez innych. Tak raz za razem. Nie mogę się powstrzymać.

Kiwa głową, jakby nie wiedziała, co powiedzieć i zaczyna się wspinać.

– Tak czy owak, to nic takiego. – Kichnięcie. Nie licząc tego, że wprawia mnie w zakłopotanie w obecności dziewczyny, która mi się podoba.

Hope siada na gałęzi i macha nogami, ja sadowię się naprzeciw niej. Łapie garść twardych zielonych łupinek.

– Więc z tego będą potem pekany?

– Tak. Pekany. – I w tym momencie mój tourette’owy mózg dochodzi do wniosku, że szczerze mnie nienawidzi, bo przypina się do słowa „pekany”, i ja również. Nie. Mogę. Przestać. Mówić. „Pekany”. Tylko że wymawiam to „pee-kany”, bo najwyraźniej jestem dzisiaj takim samym południowcem jak Mimi.

-P-EE-KANY. – Gdybym tylko mógł zamknąć usta. – PEE-KANY. – Och. Powtarzam to niemal krzykiem. Mój głos odbija się echem w gęstwinie orzeszników, za którymi w tym momencie raczej nie przepadam. To dlatego zawsze chodzę do kina ze ścierką. Żałuję, że nie mam teraz nic, co mógłbym wepchnąć sobie do ust. Próbuję zasłonić je palcami.

– PEE-KANNY. – No, po prostu wspaniale.

– Naprawdę nie możesz przestać? – Hope patrzy na mnie. Przywykłem do tego, że ludzie na mnie patrzą, ale tylko przez sekundę, tyle, żeby zaszufladkować mnie jako Człowieka, Na Którego Nie Należy Się Gapić i Do Którego Nie Należy Się Odzywać. Potem odwracają się, jakby mnie wcale nie widzieli. Teraz jest inaczej.

– Nie. – Choć wydaje mi się, że wreszcie przestałem, ale nie chcę za bardzo się na tym skupiać, żeby nie ryzykować nawrotu, i staram się wyrzucić to słowo z myśli, zacząć mówić o czymkolwiek, co pierwsze przyjdzie mi do głowy. – Byłem na letnim obozie dla Tourette’ów, wróciłem dokładnie tydzień temu. Spotkałem innych ludzi, którzy też to mają i też powtarzają mechanicznie. – Oj, człowieku, ratuj swój statek przed zatonięciem. – Tam poznałem Sophie.

– Sophie? – Promienie słońca przedzierające się przez liście padają Hope na twarz, więc marszczy nos.

Tak! Sophie! Sophie jest fajna! Trzymajmy się tego pomysłu z Sophie!

– Tak. Sophie jest świetna. Esemesujemy ze sobą, codziennie.

Rozumiesz? Sophie to dziewczyna, a lubi mnie. Ty też możesz mnie polubić.

– Och. – Hope wspina się wyżej, więc nie widzę jej twarzy. – To wspaniale. Hmm, no a Dean? Czy on ma dziewczynę?

Coś spada z drzewa i roztrzaskuje się na leżącym pod nim kamieniu. Moje serce. Jestem całkiem pewien, że to moje serce.

Skłam! Skłam! Skłam!

– Nie, nie ma – mówię (zgodnie z prawdą – uch!). I zanim ona zrobi coś okropnego, na przykład poprosi mnie, żebym go zapytał, czy Dean uważa ją za ładną dziewczynę, dodaję: – Spróbuję innego drzewa. Na to wspiąłem się najwyżej, jak się dało.

Złażę na najniższą gałąź i przez chwilę wiszę na palcach, zanim zeskoczę na ziemię. Nie udaje mi się odzyskać równowagi, kiedy czyjeś ręce odwracają mnie i przyciskają do pnia. Przeżywam moment całkowitego i zupełnego przerażenia, ale udaje mi się utrzymać na nogach. Podnoszę wzrok. I podnoszę. I podnoszę. Na twarz Ethana Wellsa i jego dwóch kumpli wielkoludów. Jak mogłem nie przewidzieć, że tutaj będą? Pewnie nie słyszałem ich kroków, bo wszystko zagłuszał trzask mojego pękającego serca.

Ethan zbliża twarz do mojej, jakby chciał ją zjeść.

– Co jest, Spencer?

– Dean jest na obozie bejsbolowym – mówię, najszybciej jak mogę. Brak Deana miał dla mnie oznaczać całe dwa tygodnie bez uderzeń ręcznikiem, bez sapania, bez przestańcie-się-bić. Bez fioletowych siniaków od kumpli Deana, którzy zdawali się poświęcać każdą wolną chwilę, by czaić się na mnie za rogiem. To miał być cudowny przedsmak jesieni, kiedy oni wszyscy pójdą do szkoły średniej, a ja zostanę sam w siódmej klasie podstawówki.

Wielkoludy się uśmiechają.

– Tak. Nie ma tu starszego brata, żeby cię obronił – mówi ten wyższy.

Dean? Obronił? Nadal staram się ocenić wagę tego stwierdzenia, kiedy odzywa się Ethan.

– Nie szukaliśmy Deana. Szukaliśmy ciebie.

– Mnie? – Kicham i staram się zamaskować to wycieraniem nosa.

– Tak, ciebie. Zaglądałeś w okna mojej dziewczyny?

– Co? Nie. – Tik, wzruszenie ramion.

– Na pewno? Bo wzruszasz ramionami, jakbyś nie wiedział. – Uśmiecha się złośliwie, ten mistrz dowcipu. Wielkoludy rżą ze śmiechu.

– Nie. Przysięgam. – Nie zbliżyłbym się na odległość dwudziestu stóp do tej krowy.

– Kłamiesz. Bella widziała cię z lornetką wycelowaną w jej okno, ty cholerny, mały zboczeńcu.

O, do licha.

– Nieprawda. Na drzewie przy jej domu był dzięcioł czerwonogłowy. Obserwowałem, jak znosi do dziupli pasikoniki.

– Dzięcioł. Raaacja. No, ale na wypadek gdybyś miał jakieś głupie pomysły, udzielimy ci lekcji na temat obserwowania ptaków. – Zaciska pięści. Skóra mi się napina. Nie mogę uwierzyć, że Hope będzie to oglądała. – Przeproś. Powiedz, że ci przykro, że podglądałeś, jak się przebierała.

W tym momencie dochodzę do znanego sobie punktu, w którym już więcej nie jestem w stanie znieść.

– Za co się przebierała? Za gargulca?

Przyciskają mnie do pnia.

– Coś ty powiedział? – Osaczają mnie jak trzygłowy Cerber, a ja zastanawiam się, czy mięśnie zachowują pamięć bicia, bo czuję, jak siniaki już gromadzą mi się pod skórą i tylko czekają, żeby wypłynąć. Ręce Ethana zaciskają się na moich ramionach. Zawsze mam poczucie słuszności swoich nieprzemyślanych słów do pierwszego uderzenia. Chętnie złożyłbym je na karb Tourette’a, ale to w stu procentach skutek mojej głupoty.

– Słuchaj, ty sukinsynu. – Hope zeskakuje z gałęzi i z cichym pacnięciem ląduje na ziemi obok mnie. – Mój chłopak Spencer ma w nosie oglądanie twojej dziewczyny w staniku treningowym.

Ręka Ethana zawisła w powietrzu w połowie drogi do mojej twarzy, jak w kinie i gdyście wcisnęli „play”, zobaczylibyście, jak rozkwasza mój nos. Hope wykorzystuje okazję, by usunąć moją głowę z linii ognia. Wielkoludy gapią się z głupszymi minami niż zwykle, ich pięści i mózgi są kompletnie sparaliżowane. Czekam, aż mięśnie ramion Ethana znowu zaczną pracować. Hope wyciąga z trzaskiem wszystkie palce po kolei. Czy się boi? Z pewnością nie wygląda na przerażoną. To Ethan wydaje się nieco przestraszony.

– Idziemy do mojego domu coś przegryźć – kontynuuje Hope. – I dla własnego dobra nie powinieneś za nami iść, bo moja mama jest jedyną kobietą strażakiem w Peach Valley.

To nie jest zwyczajna dziewczyna. To królowa twardzieli. To najwyraźniej u nich rodzinne.

Hope rusza przodem, a ja podążam za nią w oszołomieniu, nie mogąc uwierzyć, że nadal pozostaję przy życiu.

– Do licha, Spence, musiałeś porównać jego dziewczynę do gargulca? Zupełnie jakbyś chciał dostać łomot.

Spence. Nazwała mnie Spence.

– Nie znasz Ethana. I bez tego zamierzał mnie stłuc na kwaśne jabłko, więc mogłem przynajmniej na to zasłużyć.

Popatrzyła na mnie tak, jakby wszystkie moje komórki przemieściły się, zmieniając mnie w kogoś całkiem innego.

– Cha. Podoba mi się twój styl, Spence.

– Dzięki. – Jeśli nadal będzie mnie tak nazywała, to wpadnę na drzewo.

***

Komplement Hope wprawia mnie w tak radosne oszołomienie, że prawie nic nie zauważam w drodze powrotnej przez las, nawet kiedy nasze stopy dudnią po tarasie na tyłach jej domu, nawet kiedy wyciąga z lodówki dwa sznurki sera. Ale potem ona otwiera drzwi swojego pokoju, a ja czuję się tak, jakbym miał dodatkowe zakończenia nerwowe i dodatkową parę oczu, takich powiększających, z trzydziestoma tysiącami faset, jak ważka. Bo ten pokój... nigdy czegoś podobnego nie widziałem.

Na wszystkich ścianach są poprzypinane zdjęcia ludzi i zwierząt, jakie można zobaczyć w „National Geographic”. Balony na rozgrzane powietrze obok niedźwiedzi polarnych i wieży Eiffla. Kanion z odłamów lodu. Tybetańscy mnisi z największymi rogami, jakie w życiu widziałem. Mapa świata zajmująca połowę jednej ze ścian, nad biurkiem wisi druga, Stanów Zjednoczonych. I inne mapy, mniejsze, jak ta Karaibów przy oknie. Podchodzę bliżej i dostrzegam fioletową pinezkę w kształcie litery „J” wetkniętą w Haiti.

– Co to? – pytam.

– To znacznik Janie, mojej siostry. W ubiegłym miesiącu była w Południowej Afryce, a teraz jest na Haiti. – Hope postukuje palcem w J, nie znam jej na tyle dobrze, by odczytać wyraz jej twarzy. – Wyjechała dziewięć tygodni temu. Nigdy nie rozstawałyśmy się na tak długo. – Porusza ramionami do przodu i tyłu, jakby chciała zrzucić z siebie powagę. – Ale jest okay. Wieczorami esemesujemy ze sobą i wysyłamy do siebie pocztówki. I spójrz! Rysuje dla mnie takie obrazki. – Pokazuje kobietę obejmującą ramionami córkę; zatłoczony targ; dwóch małych chłopców trzymających się za ręce na tle wraku wyrzuconego przez sztorm. Rysunki są piękne, ale te twarze… czuję się tak, jakbym miał umysł z Matrixa.

– Wow. Te twarze… – Tylko tyle mogę wykrztusić.

Hope kiwa głową.

– Wiem.

– Więc ona jest artystką?

– Nie. Po prostu tak sobie rysuje. Pojechała tam w ramach projektu instalowania paneli słonecznych. Wiesz, w szpitalach, szkołach itd. Pracuje dla fundacji, która pomaga ludziom i podróżuje po całym świecie. – Szeroko rozkłada ręce i robi półobrót. – Pewnego dnia ja również będę podróżowała po świecie. Mama mówi, żebym pod nieobecność Janie planowała podróże, by tak nie tęsknić. – Wskazuje mapę. – Więc teraz planuję wycieczkę na Haiti. Zwiedzimy cytadelę i pałac Sans-Souci. I jaskinie! Nie uwierzyłbyś, ile jaskiń jest na Haiti. – Jej palec ślizga się po mapie jak pluskwiak wodny i zatrzymuje się na kolejnych miejscach z ikonką jaskini. – Janie i ja przewędrujemy je wszystkie. A może uważasz, że to przesada?

– Wcale nie. To znakomity pomysł. – Hope rozpromienia się, a ja zastanawiam się, co powiedzieć, żeby zainteresować dziewczynę, która planuje penetrację jaskiń na Haiti. Ciągle jeszcze łamię sobie głowę, kiedy ona już przechodzi do trasy, którą wytyczyła, gdy Janie była w Afryce Południowej. A tam w pobliżu jest Madagaskar, który tak jakby do mnie mrugnął i nagle mnie olśniło. – Na Madagaskarze są najfajniejsze owady na świecie!

Hope urywa w pół zdanie. Grzecznie. Grzecznie, nie ma co. I nagle się uśmiecha.

– Naprawdę?

Uznaję to za zachętę, bym kontynuował.

– Wiem, że to niezupełnie Afryka Południowa, ale gdybyście miały szansę zawędrować i tam, to mają najpiękniejsze motyle, a właściwie ćmy, madagascan sunset moths, których skrzydełka mienią się różnymi odcieniami różu, zieleni i oranżu. A najfajniejsze jest to, że ich skrzydełka są całkowicie pozbawione pigmentów. Składają się jakby z mikrowstążeczek splecionych ze sobą i odbijających światło. – Czy ja naprawdę opowiadam jej o madagaskarskich wstążeczkach? Powinienem przestać, naprawdę powinienem. Ale informacje o owadach nie przestają płynąć z moich ust. – No i są ciekawe pająki, czarne pająki Darwina, tworzące największe pajęczyny na świecie, szerokie na osiemdziesiąt stóp i mocniejsze od stali, tytanu, a nawet nylonu. – Uświadamiam sobie nagle, że wpadam w przesadę, więc kończę. – Oczywiście pod warunkiem, że to cię interesuje.

Czekam na jej reakcję godzinami. Moje buty zaczynają zapuszczać korzenie w podłogę, a na moich ramionach zbiera się kurz. Człowieku, to pewnie ją nudzi. Czy dziewczyny lubią pająki? Ale przynajmniej wspomniałem o ćmach. Ale…

– Tak. Tak, byłoby naprawdę fajnie. – Widzę, że mówi szczerze.

Uśmiecham się jak idiota.

– Tak?

– Tak. Chciałabym, żeby więcej ludzi interesowało się takimi sprawami.

Uśmiecha się do mnie, a ja nie mogę na nią patrzeć, więc gapię się na mapę nad jej biurkiem i zauważam niebieskie „H”.

– A to, jak sądzę, ty?

– Tak. Mój znacznik jest prawie zawsze wbity tutaj, w Georgii. – Wzdycha. – A jest tyle miejsc, które chciałabym zobaczyć. Widzisz?

Wskazuje rolkę papieru pakowego ciągnącą się z sufitu aż do podłogi. A na niej wypisane nazwy co najmniej stu miast.

– Zamierzamy wybrać się razem do nich wszystkich. No, wiesz, pewnego dnia. A tamte szpilki to miejsca, w których już byłyśmy. – Przesuwa dłonią po mapie USA najeżonej fioletowymi i niebieskimi szpilkami. – Te fioletowe to Janie. Moje są niebieskie.

Dotykam niebieskiej szpilki wbitej w Nowy Orlean i myślę o Hope, która tam była.

– Jakie to fajne – mówię, prawie do siebie.

Patrzy tak, jakby mnie oceniała i wygląda na to, że zdałem test. Grzebie w szufladzie biurka i wkłada mi do ręki pudełko szpilek. Czuję się tak, jakby dawała mi klucze do innego świata.

– Ty możesz być żółty.

***

25 lipca

Cześć, Janie!

Co tam na Haiti? U nas wszystko dobrze, ale czuję się dziwnie, mieszkając w nowym domu bez Ciebie. Wszystko jest inne.

Poznałam najbliższych sąsiadów. Jest taki chłopak Spencer. W moim wieku. Właziliśmy dzisiaj na drzewa. Jest naprawdę fajny, ale wydaje mi się, że ma dziewczynę, Sophie. Ale i tak pozwoliłam mu włączyć się w nasze planowanie wycieczek. Chyba nie masz nic przeciwko temu? Jego starszy brat Dean jest szalenie przystojny, ale zachowuje się jak idiota, kiedy w pobliżu są jego kumple.

Odpisz szybko! Tęsknię za Tobą!

Hope

***

10 sierpnia, 22:59

Janie: POZNAŁAŚ CHŁOPAKA!!!

Hope: Widzę, że dostałaś moją pocztówkę.

Janie: No, tak. A to oznacza, że znasz tego chłopca od kilku dni, może nawet tygodni.

Janie: To znaczy tych CHŁOPCÓW!

Janie: Jest ich dwóch!

Janie: Jak mogłaś trzymać to w tajemnicy, przecież wiesz, że jestem spragniona wiadomości?

Hope: To tylko chłopak.

Janie: Nie wierzę ci.

Hope: ???

Hope: Zresztą on ma dziewczynę, więc zapomnij.

Janie: Więc nie zamierzam zapomnieć.

Janie: Hej, a co z tym przystojnym bratem? Czy on ma dziewczynę?

Hope: On jest o dwa lata starszy ode mnie. Licealiści nie są zainteresowani siódmoklasistkami. uważa mnie za dziecko.

Janie: Jesteś dzieckiem. Trzymaj się z dala od licealistów.

Hope: Janie! obiecałaś, że nigdy nie będziesz mi matkować.

Janie: Przepraszam.

Hope: Okay. Nie masz pretensji, że dopuściłam Spencera do naszego klubu podróżniczego?

Janie: Nie, w pełni akceptuję! Chociaż…

Hope: Co…?

Janie: On BĘDZIE musiał przejść rygorystyczny proces inicjacji. Przejść po ogrodzeniu z zawiązanymi oczami. Złożyć przysięgę lojalności. Wypić krew jaka.

Hope: AUUUU. Wariatka (zaraz zwymiotuję na laptopa).

Janie: Dlatego mnie kochasz.

Hope: Myślę, że będzie dobry. Naprawdę lubi eksplorować. Zabrał mnie do wszystkich najfajniejszych miejsc w okolicy.

Hope: Jest tu kępa orzeszników pekanowych idealnych do wspinaczki.

Hope: I ogromna skała, większa od naszego podwórza.

Hope: I koryto wyschniętego strumyka, gdzie chcemy zbudować sobie kryjówkę. Och! I wodospad!

Janie: !!!

Hope: Malutki, ale jednak!

Hope: Chcemy tam zrobić tamę, żeby na dnie powstał staw rybny.

Janie: Brzmi wspaniale! I on z opowieści wygląda wspaniale. Cieszę się, że znalazłaś „przyjaciela”.

Hope: Nie zamierzam nawet na to odpowiadać.

Janie: Przepraszam! Nie mogę się powstrzymać, kiedy w grę wchodzą chłopcy!

Janie: A skoro już mowa o chłopcach…

Hope: O chłopcach! O jakich chłopcach?

Janie: O, teraz ty chcesz rozmawiać o chłopakach.

Hope: No, niech ci będzie, tak. Ale o twoich chłopakach. Szczególnie jeśli są śliczni i/albo mówią z obcym akcentem.

Janie: Ma na imię Jonathan i jest niesamowity.

Hope: Akcent?

Janie: Nie. Pochodzi z Seattle.

Hope: Śliczny?

Janie: Bardzo. Kaloryfer na brzuchu i te oczy, zupełnie jak… po prostu cię palą.

Hope: :D

Hope: Jak się poznaliście?

Janie: On również pracuje w fundacji, w Dostawie Leków Pediatrycznych. Jest super bystry. Totalny mądrala.

Hope: Bardzo fajnie.

Janie: Prawda? Niemal wszystkie dziewczyny w pracy go pragną. Wydaje mi się, że umawiał się z kilkoma z nich, zanim się pojawiłam. Tak, czy owak, on został w Południowej Afryce, a ja jeszcze przez następne dwa miesiące będę na Haiti, co oznacza, że nie widziałam go całą WIECZNOŚĆ. Czy wspomniałam o tym, że jest NIESAMOWITY?

Hope: To cudownie.

Janie: Dzięki. On jest boski. Nie mogę się doczekać, kiedy go znowu zobaczę, ale jestem naprawdę zajęta, więc nie siedzę pogrążona w rozpaczy i nie zalewam się łzami. Zaprzyjaźniłam się tutaj z wieloma ludźmi.

Hope: O, tak, podobają mi się fotki, które mi przysłałaś, przedstawiają twoją ekipę i panele słoneczne. I twoje rysunki, szczególnie ten z dwoma małymi chłopcami trzymającymi się za ręce. To mój ulubiony.

Janie: Dzięki. Wkrótce przyślę ci więcej.

Godzina 23:18

Janie: Jesteś tam jeszcze?

Hope: Tak.

Janie: Musisz iść już spać?

Hope: Jeszcze chwila. Nie chcę się jeszcze z tobą rozstawać.

Janie: Ja też nie.

Janie: Ale brakuje nam już tematów do rozmowy.

Janie: Hmm…

Janie: Co robisz? Teraz. W tej chwili.

Hope: Siedzę na parapecie przy otwartym oknie i się wychylam. Jakiś kwiat pnie się po kratownicy.

Janie: Ładnie.

Hope: Może jaśmin?

Hope: Pachnie naprawdę niesamowicie.

Hope: Kiedy go wącham.

Janie: :)

Hope: Chciałabym, żebyś mogła zobaczyć nowy dom.

Janie: Ja też.

Hope: Nie wyobrażam sobie rozpoczęcia nowego roku szkolnego bez Ciebie. W co mam się rano ubrać?

Janie: Przyślij mi zdjęcia wszystkich ciuchów.

Hope: Nie wiem, czy tak mi się do tego śpieszy. Boję się, że znowu będę Luną Lovegood. No i jest jeszcze ta dziewczyna z drugiej strony ulicy, Bella Fontaine, ósmoklasistka i prawdziwa Bring In The Cheese Haters. To akronim.

Janie: *phi*

Hope: O! powiał wiatr i znowu czuję zapach tych kwiatów.

Hope: Przyciskam twarz do ekranu zabezpieczającego, że lepiej czuć.

Hope: Byłoby fatalnie, gdybym nacisnęła za mocno i wypadła. Zastanawiam się, komu by mnie brakowało. Czy zastanawiasz się czasem nad takimi sprawami? Na przykład, czy zrobię kiedyś coś naprawdę ważnego, co zmieni świat?

Hope: Przepraszam, to głupie.

Janie: Żartujesz? Każdego dnia robisz coś dobrego dla ludzi. I cieszę się, że myślisz o takich sprawach, ale nie zaprzątaj sobie jeszcze za bardzo głowy takimi problemami jak twoje miejsce w świecie. Dopiero zaczynasz.

Hope: Okay.

Hope: Dzięki :)

Janie: I, Hope?

Hope: Tak?

Janie: Mnie by Cię brakowało. W każdej sekundzie. Każdego dnia.

Hope: Mnie też brakowałoby Cię w każdej sekundzie.Część druga 14 lat

SYSTEMATYKA TEGO, CO PRAWIE

Prawie

– prawie złapałem

– autobus

– samolot

– szklankę, zanim się stłukła

– prawie mi się udało

– objechać park rozrywki bez wywalenia się

– zrobić karierę w szkolnym turnieju zapaśniczym z doskonałym wynikiem (jak mój bohater Dan Gable, który zdobył 101-1 po przegraniu ostatniego meczu)

– prawie dostałem ostatnią kanapkę lodową

– prawie pocałowałem najfajniejszą dziewczynę na świecieROZDZIAŁ 4

- Janie, jesteś TAKA irytująca. – Hope wpada do pokoju dziennego chaty, w której mieszkają Birdsongowie, z pustym dzbankiem w ręku.

– Co? – Janie podnosi wzrok znad książki i marszczy nos.

Hope wymachuje dzbankiem.

– Masz jeszcze trochę herbaty brzoskwiniowej?

Zmieszana Janie pociąga łyk ze szklanki, którą trzyma w ręce.

– Och. Przepraszam! – bąka.

– W porządku – odpowiada Hope, ale przewraca oczami, co świadczy, że wcale nie jest w porządku.

– Chcesz trochę? – Janie wyciąga w jej stronę szklankę.

– Powiedziałam, że w porządku – burczy Hope.

Idzie do lodówki po coś innego do picia. Podążam za nią.

– Ona zawsze bierze ostatni kawałek i ostatni łyk wszystkiego – mówi Hope, zniżając głos. – To taki paskudny zwyczaj.

– A ty masz paskudny zwyczaj plamienia bluzek, które ode mnie pożyczasz! – krzyczy Janie z drugiego pokoju.

Hope pokazuje jej język, kiedy wracamy z naszym (ledwie tolerowanym, równie dobrze mogłoby być zatrute) piwem korzennym.

Uprzedzała mnie, że tak będzie. Przez pierwszych sześć dni będą z siostrą nierozłączne, ale siódmego dnia tęsknota wyparuje i zaczną drażnić się nawzajem i kłócić jak każde rodzeństwo.

Jej obraz normalnego rodzeństwa jest i tak dalekim echem mojego.

Kończę swoje piwo korzenne i odbieram esemesa od Pam.

Cześć, Spencer.

Wracaj do domu i pakuj się na obóz!

Całusy, Pam

Ona zawsze tak pisze, jakby to był minimejl czy coś w tym rodzaju.

Zerkam na Hope, która wydaje głuche odgłosy, dmuchając w pustą butelkę po piwie, potem na Janie, która przewraca stronice książki z demonstracyjnym rozdrażnieniem, i dochodzę do wniosku, że wypisanie swojego imienia na wszystkich bokserkach to super ważne zadanie, które powinienem wykonać natychmiast, w tej chwili.

– Okay, do zobaczenia – mówię z pośpiechem i wybiegam za drzwi.

Natychmiast po przekroczeniu progu naszej chaty dopada mnie Dean. Zaciska ramię wokół mojej szyi.

Skoro już mowa o irytującym rodzeństwie...

– Hej, Spencer, chcę wypróbować nowe chwyty zapaśnicze. – Mocniej wciska pod pachę tył mojej głowy. Śmierdzi okropnie.

– Ale ja nie chcę.

Próbuję odsunąć głowę. Mam już dość bycia jego workiem treningowym. A na dodatek nie mogę przestać myśleć o maślanych oczach Hope, kiedy na niego patrzyła po przejażdżce quadem.

– Ja nie chciałem, żebyś opowiadał Janie o krępujących faktach z mojej przeszłości, ale nie zawsze dostajemy to, czego chcemy. – Ciągle mnie ściska.

– Mówię serio! – wołam.

– Ciszej tam – rzuca tata. – Oglądam mecz.

I wraca do Braves contra Mets.

Udaje mi się oswobodzić głowę, ale Dean podstawia mi nogę, pewien, że nie zacznę krzyczeć, by nie narazić się na gniew taty (straszliwy od dziewiątej do jedenastej, ilekroć Braves grają z Mets).

Dean rzuca mnie na ziemię, używając jednego z chwytów, których nauczył go trener. Chce mnie przygwoździć. Mogłem się poddać. Gdybym pozwolił mu się przygwoździć, mógłbym pójść na górę, jak zamierzałem.

Ale mam tego dość.

Walczę. Z całych sił. Zażarcie. Jak modliszka. Jak czarny skorpion. Jak cały rój morderczych pszczół. On mnie nie przygwoździ. Już nigdy więcej. Wyślizguję się z jego uchwytu, jakbym był posmarowany oliwką dla niemowląt. Szybki jak ważka. Wsuwam ramię pod jego szyję, zaciskam je drugą ręką i wykorzystuję siłę bezwładności, aby zrzucić go z siebie. W oczach Deana błyska strach. Szybko znika, ale zdążyłem go zauważyć. Boi się, że mógłbym wygrać.

Jego strach działa na mnie jak adrenalina. To wielka rzecz. Zmienia wszystko. Przestajemy odgrywać role przypisane nam w walce na stałe. Dean: ofensywa. Spencer: defensywa. Ja atakuję, tylko ja. Po prostu. Mogę. Wygrać.

Podcinam mu nogę i czuję, że go mam. Gdybym tylko mógł trochę mocniej wykręcić mu rękę! Przesunąć ciężar swojego ciała choćby o kilka stopni. Cholera! Wymyka się! I zanim zdążę go złapać, wpadamy na stolik. Ten, na którym tata trzyma piwo w czasie meczów. Czekam, aż piwo i gniew taty spadną na moją głowę.

Ale nie. Moje włosy są świeże i wolne od piwa. A tata, tata uśmiecha się do mnie.

– Gdzie się tego nauczyłeś? – Jego głos rozpływa się w uśmiechu.

Pochylam głowę.

– Nie wiem. Chyba podłapałem kilka rzeczy od Deana.

Tata potrząsa głową, jakby ciągle nie mógł uwierzyć w to, co widział.

– To coś więcej. Byłeś głodny zwycięstwa. I jesteś drobny. Trudno znaleźć takich jak ty. Zapiszesz się w tym roku na zapasy? Masz wrodzony talent.

– To prawda – przyznaje Dean. Nie wygląda nawet na wkurzonego, że o mało go nie przygwoździłem. – Mógłbym popracować z tobą nad ruchami i tak dalej.

– W przyszłym roku – mówię. – W ósmej klasie nie ma zapasów. Ale w przyszłym roku mogę się zapisać.

Czy naprawdę to powiedziałem? Nigdy nie pomyślałem nawet o zapasach, ale tata patrzy na mnie w taki sposób – z rękami skrzyżowanymi i dumnie wydętą piersią – to jeszcze nigdy się nie zdarzyło i nie chcę, żeby się skończyło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: