- W empik go
Szablą i kosturem - ebook
Szablą i kosturem - ebook
Kolejna przygoda Jeremiego Sosnowskiego i Tomasza Kuczewskiego. W drodze do macierzystej chorągwi, na prośbę swego rotmistrza, odwiedzają pogrążoną w kłopotach rodzinę Wolińskich. Na miejscu okazuje się, że pan Woliński leży już w grobie a cichaczem mówi się, że został zamordowany mimo, iż wszystko wskazuje na samobójstwo… Kolejny kryminał osadzony w Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Czyli kolejna porcja pojedynków, intryg, zawiłych powiązań rodów szlacheckich bijących się o majątek. Książka nie tylko dla miłośników Rzeczpospolitej XVI i XVII wieku, ale też i miłośników kryminałów.
Spis treści
Preludium.
Wdowi grosz.
Zajazd.
Śledztwo.
Mnisi kostur.
Finisz.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-935921-4-2 |
Rozmiar pliku: | 383 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Księżyc w pełni oświetlał pustą łąkę. Jednak siedzący na gałęzi puchacz był wyraźnie zaniepokojony. Nastroszył pióra, postawił uszy i z napięciem wpatrywał się pomarańczowymi oczami w wystające tu i ówdzie z trawy jałowce. W mroku rozświetlonym jedynie bladym światłem księżyca w niczym nie przypominały one roślin, raczej postacie z mitów i bajek opowiadanych dzieciom. Ale puchacz to nie człowiek, nie będzie się doszukiwał w kształtach rzeczy, których nie ma. Musiało go zaniepokoić coś rzeczywistego. Naraz nastroszył się mocniej i zaczął kiwać góra, dół, góra, dół, gorączkowo wpatrzony w przestrzeń. W końcu rozłożył skrzydła, poderwał się i odleciał pohukując. Coś go spłoszyło i, faktycznie, jeden z jałowców poruszył się. Takie przynajmniej mógłby odnieść wrażenie ktoś, kto przyglądałby się temu w mroku i z odległości. Gdyby podszedł do poruszającego się cienia przekonałby się, iż to nie jałowiec a bezkształtna postać pod którą kryje się starowinka zbierająca zioła. Mógłby się zastanowić, dlaczego zbiera je w środku nocy, w dodatku mamrocąc. Niewiele myśląc mógłby dojść do wniosku, iż określenie "starowinka" nie bardzo do niej pasuje. Przyglądając się jej z uwagą i słuchając wypowiadanych słów mógłby stwierdzić, że nie jest to dobrotliwa starowinka, tylko starucha, z tych patrzących złym okiem i rzucających uroki. Od których krowy przestają dawać mleko a kury znosić jaja. A mężom odchodzi siła w członkach, a żonom jałowieje łono. Stwierdziłby, że to czarownica.
Nie od dziś wiadomo, że światło księżyca dodaje mocy czarom i urokom. Podobnie podnosi moc ziół, zwłaszcza gdy zbierająca je czarownica zna odpowiednie zaklęcia i wypowie je we właściwym momencie. Gdyby ktoś podsłuchał co też wiedźma mamroce uznałby, że albo jest ona niespełna rozumu, bo wydawałoby mu się, iż wypowiadane słowa nic nie znaczą, albo utwierdziłby się w przekonaniu, że ma do czynienia z diabelską służebnicą. Niezależnie od przypadku oddaliłby się zapewne w pośpiechu, bo nocne towarzystwo wiedźmy, albo szalonej, nie byłoby przyjemne i pożądane. Tym bardziej, że jej wygląd w pełni odpowiadał opinii. Przygarbiona, odziana w szmaty, spod chusty na głowie wypadały strąki brudnych, przesłaniających twarz, siwych włosów. Gdy szła wyraźnie i mocno utykała na lewą nogę, dlatego z wysiłkiem podpierała się długim kijem na końcu którego powiewała skórka jeża.
Wiedźma co chwilę pochylała się ku zielsku i gmerała w nim poszukując interesujących ją ziół, po czym, szepcząc dla siebie tylko zrozumiałe słowa, wkładała je ostrożnie do wiszącej na kiju sakwy. Raptem znieruchomiała, zupełnie jakby przeobraziła się w jeden ze stojących tuż obok jałowców. Wolno obróciła się i, kuśtykając, podreptała w stronę, gdzie poszarzałą od światła księżyca wątła o tej porze roku zieleń łąki przecinała piaszczysta droga. Stanęła na jej środku wyraźnie na coś czekając.
W końcu, z oddali, dobiegł ją śpiew. Za wiele powiedziane. Nie śpiew, a pijackie wycie. Drogą nadchodziło dwóch biboszów głośno dowodząc stanu swego upojenia. Czarownica znieruchomiała blokując przejście. Wsparła się oburącz na kiju czekając na nich, nie wiedzieć czemu, z wyraźnym zamiarem zablokowania im przejścia. Bibosze w końcu wyszli na przestrzeń łąki i jeszcze nie widząc stojącej przeszkody dzielnie maszerowali wyjąc i wzajemnie się wspierając ramionami. W końcu wiedźma znalazła się w ich, mocno zaburzonym, polu widzenia. Zatrzymali się niepewni widoku.
- A czego ty chcesz?! - rozdarł się wyższy z nich, zbyt pijany, by być świadomym kogo widzi.
Starucha podniosła kij i mamrocąc coś niezrozumiale wycelowała nim w ich stronę. Niższy z chłopów, widocznie trzeźwiejszy, albo po prostu mądrzejszy, spojrzał na wycelowany weń kostur i na dzierżącą go postać. Chwiejnie cofnął się puszczając kompana.
- Dziaducha! A bodaj... - zamaszyście przeżegnał się w przerażeniu. - A kysz, siło nieczysta!...
Odpowiedział mu chichot. Wiedźma postąpiła w ich stronę dwa kroki, nadal celując w nich drągiem.
- Uchodźmy! Pietr, uchodźmy! - zaczął krzyczeć niższy, po czym, cały czas się żegnając, obrócił na pięcie i uciekł zostawiając swego towarzysza.
Wiedźma podeszła do tego ostatniego i gruchnęła go w rodowe klejnoty grubszym końcem kostura. Pijak opadł na kolana przeraźliwie jęcząc, niezdolny uciekać, owinięty wokół źródła bólu.
- Naści! - wrzasnęła czarownica rzucając Pietrowi w twarz wyciągniętą z sakwy szmatę i przyciskając mu ją do twarzy. Ten najpierw próbował się bronić, oderwać łachman od twarzy, ale stopniowo jego opór słabł i, w końcu, tylko siedział jak sparaliżowany. Dziaducha odczekała jeszcze chwilę, po czym odezwała się do niego:
- Chodź ze mną!
Nie sposób określić, czy to za sprawą tajemniczej szmaty, a raczej jej zawartości, czy paraliżującego go przerażenia, czy też w końcu ilości wypitego alkoholu, ale powstał i jak lalka, pozbawiony woli, posłusznie i mechanicznie wykonał polecenie ruszając posłusznie za czarownicą. Zniknęli w lesie. Po kilkunastu minutach Dziaducha wróciła sama, i na powrót, mamrocząc swoje zaklęcia, zaczęła buszować w porastającym łąkę zielsku. W końcu, gdy księżyc zaszedł, zniknęła w lesie kuśtykając i chichocąc głośno co chwila.
Rankiem tę samą drogę pokonywała kupiecka karawana. Trzy ciężko wyładowane wozy prowadzone przez kilku parobków w eskorcie czterech zbrojnych i kupca. Ten ostatni ciężko znosił podróż, bo w ostatniej karczmie najwyraźniej zjadł coś nieświeżego. Co i raz musiał zatrzymywać karawanę, by zejść z wozu na stronę. Tak też było i w tym momencie, bo znowu powstrzymał wozy, zeskoczył i szybko wszedł między drzewa. Tam pośpiesznie rozpinał portki szukając wygodnego miejsca. Ulżył sobie z donośnym westchnięciem. Miał się już zbierać, gdy spojrzał w górę i z przerażeniem usiadł na ziemi. Na wprost niego, wysoko u gałęzi dębu, wisiał Pietr. Kupiec, z portkami w rękach, wyskoczył z krzaków krzycząc i wzywając pomocy.
***
Mnie Wielce Mości Panie Kuczewski, mój Mości Panie i Przyjacielu,
Rad jestem słyszeć, że Waszmość w dobrym zdrowiu jesteś i rodzinę swą również w zdrowiu zastałeś. Opowieści o Waszmości i Jegomości Sosnowskiego peregrynacjach z niejakim Utopcem dotarły już do obozu i przy ogniskach często są przypominane. Radzi bylibyśmy usłyszeć je z ust Waszych a nie obcych, bo te zwykle koloryzują ponad miarę, albo ujmują należnych przewag, a zawsze przeinaczają fakty.
W chorągwi nowe porządki muszę zaprowadzić. Jego miłość porucznik Kacper Piotrowski leży złożony chorobą, więc zastąpić go muszę w związku z potrzebą moskiewską, bo nie rokuje, by szybko do służby wrócił. Dlatego do Waszmości z pytaniem się zwracam, czy nie objąłbyś porucznikostwa nad chorągwią pancerną, w której razem z Jegomością Jeremim Sosnowskim służycie? Liczę na Waszmości zgodę, bo jesteś najstarszy służbą w chorągwi, więc wedle obyczaju koła rycerskiego Waszmości ta funkcja się przynależy, co zostało w kole potwierdzone przez wszystkich obecnych. Do czasu Waszmości przybycia osobiście komendę sprawuję, ale nie ma jeszcze pilnej potrzeby byś do nas dołączał. Na Moskwicina ruszymy wiosną, pod Smoleńsk, gdzie mamy dołączyć do Jego Wielmożności Hetmana Polnego Koronnego. O ile wojna wcześniej się nie skończy, bo do obozu przybyli carscy posłowie oferując królewiczowi Władysławowi tron monomacha. Nastroje w obozie, jak mi przekazują, dobre, ale więcej piechoty im trzeba zdatnej do zdobywania murów.
Mam też do Waszmościów prośbę osobistą. Żona przyjaciela mego ojca, Jejmość Elwira Wolińska, zwróciła się do mnie o pomoc. Jej mąż, Adam, problemy ma jakoweś. Nie rozpisywała się jakie dokładnie, ale sprawa wydaje się poważną, bo obawia się o swój dwór i rodzinę pisząc o dziwnych zachowaniach jej męża. Ten jest ostatnim z rodu, a z wielką atencją mój ojciec się o nim wyrażał, dlatego czuję się w obowiązku im pomóc. Że nie mogę osobiście, to proszę Waszmościów byście w drodze do obozu ich dwór odwiedzili i w sprawach się rozeznali. Jejmość Elwira jest ze Skrzyneckich i ma siostrę, Ewę, żonę Adama Chojnackiego, możnego pana w tamtych okolicach. Skorzystajcie z jego możliwości, w oddzielnym piśmie polecam Waszmościów jego uwadze i proszę o wsparcie, jeśli takiego będziecie potrzebowali i się do niego o takowe zwrócicie.
Nadmienić muszę, że Jego Miłość Chojnacki opieką otoczył obie Panie Skrzyneckie, gdy ich ojciec i brat zginęli w czasie buntu Nalewajki. W końcu starszą wziął za żonę a młodszą wydał za Jegomościa Wolińskiego, dawnego towarzysza z chorągwi ich ojca. Piszę o tym byście wiedzieli, iż ze szlachetną personą macie do czynienia, a nie z jakim wydrwigroszem nastającym na majątki tych, którzy sami bronić się nie mogą zdani na niegodziwców wszelkiej maści. Jego Miłość Chojnacki uczciwie podzielił majątek wedle woli zapisanej przez ojca panien Skrzyneckich a swoją Elwirę pojął za żonę z wielkiej do niej miłości. Jak dobrze wiecie nie częsta to sytuacja i częściej takie sierotki do zakonów trafiają niźli na ślubny kobierzec. Co potem sądami się kończy i innymi nieprzyjemnymi ekscesami.
Tuszę, iż nie napotkacie przeszkód w wykonaniu mej prośby i nie zabawicie tam zbyt długo. Jeśliby jakieś się jednak pojawiły piszcie, a postaram się wspomóc Waszmościów na tyle, ile będę potrafił z daleka. Jednakowoż pamiętajcie, by pierwej do Ichmość Państwa Wolińskich w odwiedziny jechać, bo może sprawy nie będą wymagać poświęcenia większego czasu i starczy rozmówić się z gospodarzami, tudzież wybadaniu na czym mają polegać wspomniane dziwne zachowania. Przekażcie ode mnie Jejmość Wolińskiej wyrazy uszanowania i zapewnienia, że jeśli zajdzie potrzeba to na opiekę i wszelką pomoc Tyszkiewiczów może liczyć.
Pozostawiam Waszmościów w dobrym zdrowiu i czekam na wieści w obozie pod Brześciem, gdzie też czekam na powrót Waszmościów.
Przyjaciel Waszmości
Piotr Tyszkiewicz
***
Kozak dumnie dosiadał darowanego mu przez pana konia, pięknego karosza o błyszczącej sierści i łabędziej szyi. Patrzył z góry na przewijających mu się przed oczami plebejów, zaczepnie spoglądał na kręcących się hreczkosiejów, kilku złajał za nie dość szybkie zejście mu z drogi. Znany był tutaj, więc nikt nie odpowiadał na zaczepki, tylko każdy pokornie schodził mu z drogi. Tym bardziej, że miał opinię furiata i szybkiego do szabli, jak to Kozak. Nawet starościńscy pachołkowie schodzili mu z drogi wiedząc, że próba egzekucji prawa, czy choćby uspokojenia dymiących gniewem łbów, w jego przypadku, najpierw skończy się guzami, potem interwencją jego pana i, na koniec, dodatkową służbą od starosty dającego w ten sposób wyraz swemu niezadowoleniu.
Zastanawiał się, co uczynić z resztą dnia. Jako rękodajny i zaufany sługa Jego Wielmożności nie miał zbyt wiele obowiązków. Ot, jako człowiek od robienia szablą, zajmował się zwykłą robotą. A to jakiś zajeździk zorganizować, najlepiej tak by nikt potem nie powiązał wydarzeń z jego panem. A to jakąś bandę pobić, by bydła nie kradła. Po cichu staroście pomóc, jeśli to na rękę panu. Innymi słowy takie sobie zwyczajne rzeczy.
W końcu, znudzony, wyjechał z Lublina. Nie natrafił ani na nikogo ze zwykłych sobie kompanów, ani na nikogo gotowego sprawdzić się z nim na szable. Dzień chyba jednak będzie zmarnowany, aczkolwiek jeszcze wiele może się zdarzyć. W końcu do zachodu słońca zostało jeszcze trochę czasu a pogoda na tyle dobra, mimo późnej jesieni, że nie ma co się pod dachem chować. Na to jeszcze będzie czas, jak nastanie grudzień i nowy rok.
Przekroczył Bystrzycę i nieśpiesznie wjechał między zabudowania Bronowic. Minął starą, krzywą, otoczoną wianuszkiem zawodzących kościelne pieśni kobiet, kapliczkę i zatrzymał się przed równie wiekową, otoczoną wianuszkiem mężczyzn, karczmą. Znowu nikogo znajomego, przynajmniej na zewnątrz. Ale tym razem dwóch biboszy, w kontuszach i przy szabli, umilało sobie czas przewracając odzianego w łachmany dziada. Ten gramolił się usiłując uciec, ale kiepsko mu to wychodziło, jako, że był kulawy. Za każdym razem, gdy udało mu się stanąć na nogi, to przyskakiwał któryś i, zanosząc się pijackim śmiechem, podcinał mu, albo kij na którym się podpierał, albo nogi. Było to zabawne, ale trwało zbyt długo, więc w końcu się znudził. Ileż razy można przewracać tego samego dziada w błoto?
- Panie, wspomóż mnicha w pielgrzymce... - niespodziewanie usłyszał za plecami.
Obejrzał się. Za nim stał wsparty na sękatym kiju i odziany w brunatny habit mnich z łbem pokrytym bliznami jak poklejony garniec. Franciszkanin?
- A czego ty?... - przerwał skrzywiony.
Kiedyś pewna czarownica ostrzegła go przed takimi wędrownymi mnichami. Jak takiego zdenerwujesz, to i gotów urok rzucić, albo inną krzywdę uczynić. W głowie się to nie mieści, że tacy niby bogobojni braciszkowie, tak po prawdzie okazują się być diabelskimi sługami, ale kto ich tam wie. Specjalnie religijny nie był, ale swoje wiedział. Zwłaszcza, że mnisie czarostwo to dowód, iż tylko prawosławie jest prawdziwą wiarą.
Z niechęcią sięgnął do sakiewki i rzucił franciszkaninowi kilka srebrnych monet. Mnich ukłonił się nisko dziękując i pobłogosławił go unosząc głowę tak, że na moment ujrzał jego twarz pod kapturem.
Coś go uderzyło. Nie dosłownie, ale coś go uderzyło w obliczu braciszka.
Miał wrażenie, że skądś znał tego człeka. Popatrzył za odchodzącym gorączkowo myśląc. Nie dawało mu to spokoju, bo nie mógł sobie przypomnieć, a miał odczucie, że powinien. Jako prawosławny rzadko miał do czynienia z mnichami, zwłaszcza katolickimi. W ogóle rzadko bywał w cerkwiach, a już zwłaszcza w kościołach, bo i czego miał tam szukać? Ale zwykle miał pamięć do twarzy. Postanowił jeszcze mu się przyjrzeć.
Tymczasem domniemany franciszkanin podszedł do sponiewieranego dziada i, ignorując rozweselonych biboszy, pomógł mu się podnieść. Pijaczyny najpierw głośno i wulgarnie skomentowały jego starania, a widząc, że mnich kompletnie ich ignoruje, spróbowali po raz kolejny przewrócić kulawego. Tym razem jednak nie udało im się to. Braciszek zastawił nogi dziada kosturem, przez co pijus boleśnie uraził się w goleń. Odskoczył kulejąc i drąc się z wściekłością. Jego kompan chwycił za szablę i ruszył na mnicha.
- Już ja ci pokażę...
Dziad, kuśtykając, uciekał w krzaki tak szybko, jak tylko był w stanie. Mnich chwycił kostur oburącz.
- Odstąp, wasza miłość.
- Już ja ci odstąpię! Tylko drugą tonsurę na łbie zrobię! - zawalidroga dobył szabli i zamierzył się na braciszka.
Ciął mnicha w łeb, ten się zastawił kijem i uderzył jego końcem w dłoń z szablą tak, że bibosz ją wypuścił. Poprawił w łeb grubszym końcem, przez co półprzytomny hołysz usiadł w błoto z plaśnięciem trzymając się za rozbitą głowę. Jego kompan ruszył z krzykiem i podobnym efektem. Mnich ujął kij jak rohatynę i kilkoma ciosami go obezwładnił. Pijus skończył w błocie z obolałą ręką i plując zębami z rozbitych ust. Kozak spojrzał na mnicha z zaskoczeniem niewiele ustępującym podziwowi. Stwierdził, że w przeszłości musiał to być szlachcic, i to obeznany z wojennym rzemiosłem. Uznał, że warto by się przyjrzeć bliżej franciszkaninowi i w tym celu przynajmniej przez jakiś czas skrycie mu towarzyszyć.
Ruszył za nim konno, ale mnich szedł wolno, co chwila zaczepiając przechodzących o datki. Kozak zsiadł z konia i zaczął prowadzić go za uzdę. Zaczęło się ściemniać, mnich dalej robił swoje. Zebrał trochę srebrników i w końcu wszedł w obejście jednej z chałup. Okrzyknął gospodarza. Gdy ten wyszedł porozmawiał z nim chwilę, pewnie o noclegu, bo chłop kiwnął przyzwalającą głową i wskazał ręką stodołę. Kozak uwiązał konia do zarośli i zapadł w nie podchodząc bliżej mnicha. Ten stanął przy studni i nabrał wody. Stojąc do niego tyłem zaczął zdejmować habit. Chwycił wiadro i oblał się wodą od czubka głowy po stopy. Z chałupy wyszedł gospodarz z lampą. Postawił ją na cembrowinie i zaczął rozmowę z ubierającym się mnichem. Sądząc po gestach pewnie zapraszał go do izby na posiłek. Mnich odwrócił się twarzą w stronę, gdzie w krzakach siedział Kozak. Traf chciał, że w tym samym momencie chłop podniósł swoją lampę oświetlając jego oblicze. Kozak poczuł, jak robi mu się gorąco. Znał tego człowieka! Nie widział go od lat, ale był pewien któż to, tak jak swego nazwiska. Zaiste musiał być mnichem, który zaprzedał duszę diabłu, bo od lat był uważany za martwego. Ba! Byli tacy, co widzieli jego rozsieczone ciało.
W pośpiechu wrócił do czekającego rumaka. Dosiadł go i rozejrzał się, czy ktoś go nie obserwuje. Uspokojony spiął wierzchowca i ruszył galopem do dworu chlebodawcy. Pędził, jakby go gonił ten diabeł, któremu mnich zaprzedał duszę. Wraz minął pagórek zasłaniający dworzyszcze i wpadł na spienionym koniu na otoczony parkanem dziedziniec. Zsiadł w biegu zostawiając go stajennym. Skierował się w stronę dużego, piętrowego budynku, krytego gontem, o dwóch, murowanych kominach. W kilku oknach mżyło się delikatne światło.
- Gdzie pan?! - złapał pierwszego lepszego z czeladzi.
- W kancelarii... - ten jęknął przyduszony.
Odepchnął parobka i wbiegł do budynku. Z łomotem pokonał schody na piętro. Prawie dotarł do celu, gdy drzwi pańskiej kancelarii raptownie się otworzyły. W progu pokazał się jego pan, ubrany już do snu.
- Kto tu hałasuje?...
- Wrócił! - przerwał mu zadyszany rękodajny.
- Kto?
- On! Nie wypowiem jego imienia w tym domu.
Jegomość poczerwieniał na twarzy i zawrócił do komnaty, by zasiąść za pulpitem do pisania.
- Gadaj, bo cię oćwiczyć każę!
- Wasza miłość niech mnie bije! Sam zakazał o nim mówić!
Pan zamilkł i pobladł, gdy ostatecznie zrozumiał o kim jego sługa mówi. W końcu powiedział:
- Nie może to być. Przecież widzieli jego ciało! - po chwili ciszej dodał. - To nie może być przypadek!
Zamilkł intensywnie myśląc. Po chwili dodał:
- Nikomu ni słowa, pamiętaj! Zwłaszcza mej żonie.
- Jak wasza wielmożność rozkaże. Ale on w habicie i z tonsurą...
- Mnich? Kpisz chyba?
- Widziałem jako waszą miłość widzę.
- Podaj papier i przybory. Pismo zawieziesz i zostawisz przy figurce na rozstajach.
***
W ciemnościach nocy widoczne były tylko gwiazdy i nikłe światełko blednących węgli ogniska. Panowała kompletna cisza. Raptem w poświatę resztek wygasłego ogniska wpadło coś długiego, pokrytego błyszczącym futrem: łasica. Poruszyła wąsikami, obwąchała leżące na ziemi przedmioty i popędziła dalej. Wrócił niczym nie przerywany spokój.
Naraz można by odnieść wrażenie, że pojawiły się nowe gwiazdy, nisko, tuż nad horyzontem. Zajaśniały i trwały. Po chwili podzieliły się na kilka i widać było, że się poruszają. Po kolejnej, dłuższej chwili można było rozpoznać, iż to ludzie z pochodniami, konno przemierzający ciemności nocy.
- Bywaj! - ktoś zakrzyknął.
Zjechali się w gromadę, tam skąd dobiegł ich głos. W pochodniach ukazało się coś jakby obozowisko - kosz, części odzienia, węgle wypalonego ogniska.
- Tutaj! Patrzcie, jego delia i buty!
- Przyświeć mocniej! Tak, to jego. A gdzie pan?
Pochodnie pochyliły się szukając w pobliżu pana Adama Wolińskiego, czy choćby śladów pozwalających ustalić gdzie się udał, albo co się z nim stało. W ciemnościach niewiele było widać. Tylko, oddaloną o kilka metrów od ogniska, krawędź urwiska. Szukający swego pana stanęli w rzędzie wzdłuż niej starając się przebić wzrokiem ciemności. Urwisko było zbyt wysokie, by światło pochodni dotarło na sam dół.
- To niemożliwe, by tutaj chodził!
- Rzuć pochodnię na dno, nie gadaj!
Pochodnia poleciała w dół. Lecąc stopniowo rozświetlała dno wąwozu. W jej świetle ujrzeli coś, co przypominało leżącą, roztrzaskaną o głazy, postać człowieka.
- Widzieliście?! Schodzimy!
Popędzili do miejsca gdzie wyryty przez niewielką rzeczkę wąwóz gwałtownie się wypłycał. Skręcili wzdłuż płynącej wody spodziewając się co znajdą, ale jeszcze łudząc się, że to co widzieli było tylko grą świateł. Dotarli w pobliże leżącej pochodni i ujrzeli to czego mieli nadzieję nie zobaczyć. Pośród kamieni leżał ich pan. Pokrwawiony, brudny, w niemożliwej do opowiedzenia pozie, ledwo rozpoznawalny. Ze wszystkiego sterczała tylko, nadal przypięta do pasa, jakby urągając sytuacji, błyszcząca szabla.
- Nie żyje! Jego miłość nie żyje!...
- Ale jak tu się znalazł?! Przecież to niemożliwe, by tak chodził na wysokości!...
- Nie czas na to! Zabierzmy go!
Podnieśli ciało, ułożyli na zaimprowizowanych noszach i wolno wnieśli podchodząc pod skarpę. Jeden z czeladzi skoczył konno do dworu, by zaraz wrócić z wozem i kolejnymi z czeladzi. Ktoś płakał. Ułożyli martwego na wozie i wolno, niczym kondukt, przyświecając pochodniami, ruszyli do dworu Wolińskich, do Wolinowa. Nie śpieszyli się, bo i po co? Przekazać swej pani, że jest wdową? Przyglądać się płaczom?
Gdy dojechali do otaczającego budynki Wolińskich parkanu, gwiazdy już dawno zblakły przegnane podnoszącym się na wschodzie światłem. W bramie przywitał ich widok pani Elwiry Wolińskiej, żony zmarłego, w otoczeniu reszty służby.
- Wielmożna pani! Małżonka waszej wielmożności znaleźliśmy na dnie wąwozu. Musiał spaść. Ale co tam czynił, nie wiem. Przecież jego miłość nigdy nie chodził w takie miejsca... On po drabinie nie wszedł, co dopiero chodził po urwiskach...
Wnieśli ciało Wolińskiego do sieni i ułożyli na ławie. Służba wraz przyniosła misy z wodą i zaczęła obmywać ciało swego pana po kolei zdejmując z niego odzienie. Dwóch rękodajnych, przewodzący służbie Tomasz Piotrowski i Kacper Zarzycki, przetrząsnęli poplamione krwią ubranie, a nic nie znajdując zajęli się znalezionymi przy ognisku przedmiotami. Ułożyli zabrane rzeczy na stole. Delia, buty, kosz z butelką po winie, kilka czystych szmat, pewnie owijały jadło. Pod nimi pergamin zaadresowany "Do miłej memu sercu Pani Żony". Podali go patrzącej na wszystko pani Elwirze. Rozpieczętowała go i przeczytała.
Droga i wielce miła memu sercu Małżonko,
Pragnę skreślić do ciebie kilka słów z głębi mego, jakże steranego, serca. Od wielu tygodni żyję w głębokiej rozterce. Wiem też, że różne rzeczy na mój temat zawistni ludzie opowiadają. Wiary im nie dawaj, trwaj przy swych postanowieniach, a wszystko będzie dobrze. Niczym się nie frasuj i nie miej mi za złe tego, co uczynię, a czynię to wszystko by zapobiec pewnym zdarzeniom, których się spodziewam na równi z ludźmi nam obojgu przychylnymi. Ujawnią się oni i staną za Tobą, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie martw się o nic, cokolwiek źli ludzie będą mówić.
Zawsze i do końca Twój
Adam
Gdy skończyła opadła bezwolnie na krzesło.
- On się rzucił...