Szable i cekaemy - ebook
Szable i cekaemy - ebook
Twoja ojczyzna przed stu laty – wywalczony kraj, o którym nie miałeś pojęcia
Ośmioro bohaterów wplątanych w wojnę z sowiecką Rosją
szeregowy ułan, lekarka, naczelnik państwa, lotnik, para literatów, podoficer piechoty i działacz komunistyczny. wszyscy istnieli naprawdę.
Walka o życie, o kraj i o miłość
walczyli bardzo różnie – karabinem, szablą, bombami, poezją i publicystyką, intrygami osobistymi i politycznymi, kłamstwami, rozsiewaniem plotek. ale również pracowali, studiowali, zakochiwali się. dokonywali aktów miłosierdzia i popełniali pospolite przestępstwa. święcili triumfy i przeżywali załamania nerwowe. upijali się na smutno i na wesoło.
Dziesiątki miejsc, do których nigdy byś nie dotarł
śledząc ich losy, trafisz do paryskich salonów i na nieprzebyte bagna polesia. zajrzysz do pałacu arystokratów i do brudnej nory nędzarzy, na plebanię i do burdelu, do wagonu pociągu pancernego i do kabiny dwupłatowca. wejdziesz do baraku jenieckiego i do tajemnego schronu ukrytego pod stodołą.
Obraz wojny polsko-bolszewickiej, który kompletnie cię zaskoczy
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7848-6 |
Rozmiar pliku: | 7,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
16 października 1920 roku służby sanitarne na stacji Warszawa Gdańska przebadały trzydziestu wybranych losowo żołnierzy wracających z frontu polsko-bolszewickiego i stwierdziły, że aż trzynastu z nich, czyli prawie połowa, jest zarażonych chorobami wenerycznymi. Komendant stacji wysłał odpowiedni meldunek do Szefa Sanitarnego w Ministerstwie Spraw Wojskowych. Możemy się domyślać, że nie wzbudził on szczególnego poruszenia, ponieważ kierownictwo resortu od dawna było świadome panoszącej się w armii plagi schorzeń przenoszonych drogą płciową. W Warszawie przygotowywano właśnie II Zjazd Eugeniczny, który miał zająć się tym tematem. W alarmistycznym apelu do władz uczeni lekarze ostrzegali, że „niebywałe dotąd, wywołane przez wojnę szerzenie się chorób wenerycznych” grozi „zwyrodnieniem rasy i wyludnieniem kraju”.
O tych sprawach rzadko wspomina się w książkach poświęconych wojnie 1920 roku. Prawie wszystkie koncentrują się na kwestiach polityczno-militarnych albo wyłącznie militarnych, przedstawiając wydarzenia z rozległej perspektywy, z punktu widzenia polityków i dowódców armii. W _Szablach i cekaemach_ proponujemy nieco odmienne spojrzenie na budzące wciąż spore emocje wydarzenia sprzed stu lat. Opisów działań wojennych będzie tu, owszem, całkiem sporo, jednak działania te zostaną ukazane z różnych perspektyw. Będziemy śledzić losy ośmiorga osób wplątanych w wydarzenia toczonej w latach 1919–1921 wojny Polski z sowiecką Rosją. Nasi bohaterowie są bardzo różni: szeregowy ułan, lekarka, Naczelnik Państwa, lotnik, para literatów, podoficer piechoty oraz działacz komunistyczny. Reprezentują różne płcie, narodowości, grupy społeczne, kategorie wiekowe i orientacje seksualne.
Wszyscy są oczywiście postaciami autentycznymi. Ich losy w interesującym nas czasie rekonstruujemy na podstawie źródeł historycznych: pisanych na gorąco dzienników, pamiętników, listów, relacji innych osób, wywiadów i artykułów prasowych, raportów urzędowych i wojskowych i tak dalej. Pozwala to spojrzeć na konflikt z odmiennych punktów widzenia i dzięki temu wniknąć w zazwyczaj pomijane aspekty wydarzeń z tamtych lat.
Choć bohaterowie _Szabli i cekaemów_ byli głęboko uwikłani w wojnę 1920 roku, każda i każdy z nich uczestniczył w rozgrywających się wydarzeniach, obserwował je i przeżywał w inny sposób. Śledząc równocześnie ich losy, trafimy do paryskich salonów i na nieprzebyte bagna Polesia, zajrzymy do pałacu arystokratów i do brudnej nory nędzarzy, na plebanię i do burdelu, do wagonu pociągu pancernego i do kabiny dwupłatowca; do baraku jenieckiego, do tajemnego schronu ukrytego pod stodołą i w dziesiątki innych miejsc.
Jest to, można powiedzieć, książka o wojnie polsko-bolszewickiej oraz o życiu codziennym podczas tej wojny. W latach 1919–1921 opisane w niej postacie walczyły w bardzo różny sposób – karabinem, szablą, za pomocą bomb, poezją i publicystyką, siekierą, nożem, granatami, intrygami osobistymi i politycznymi, kłamstwami, rozsiewaniem plotek i na wiele innych sposobów. Ale nasi bohaterowie oprócz tego pracowali, studiowali, zakochiwali się, uprawiali seks, zapadali na różne choroby i leczyli się. Dokonywali aktów miłosierdzia i popełniali pospolite przestępstwa, przeżywali triumfy i załamania nerwowe, upijali się na smutno i na wesoło. Każdy, nawet przywódca państwa, odczuwał zwykłe ludzkie emocje – radość, smutek, gniew, miłość, nienawiść. Każdy musiał jeść, spać, ubierać się i zabiegać o względy płci przeciwnej (albo tej samej). Dlatego _Szable i cekaemy_ traktują o „zwykłych ludziach”, nawet jeśli znalazły się wśród nich również postacie, które zapisały się na kartach podręcznikowej historii.
Wszystkie zdarzenia przedstawione w książce mają potwierdzenie w źródłach. Niektóre dialogi zostały uwspółcześnione, zawsze jednak z zachowaniem sensu wypowiedzi. W dotarciu do części ważnych źródeł pomogło autorowi kilka osób, którym chcielibyśmy w tym miejscu złożyć wyrazy wdzięczności. Składamy podziękowania pani Ewie Skalińskiej za tłumaczenia źródeł z języka rosyjskiego, pani Małgorzacie Słomczyńskiej-Pierzchalskiej za udostępnienie informacji oraz unikatowych źródeł dotyczących losów jej dziadka oraz panu Maciejowi Iwańczakowi za dostarczenie jednej z potrzebnych publikacji z zagranicy.Prolog
DROGA UŁANA
15 stycznia – 15 sierpnia 1919 roku
Żeby wstąpić do szwadronu wojewódzkiego, którego koszary mieszczą się w pobliżu Zamku Królewskiego w Warszawie, trzeba samemu sprawić sobie mundur. Oczekują też, że ochotnik przyprowadzi własnego konia. Mniej wymagające są za to dwa pułki stacjonujące przy ulicy Ułańskiej, w pobliżu Łazienek. Chcą tylko, by kandydat dobrze jeździł konno i miał długie kawaleryjskie buty, ostrogi oraz skórzane rękawice. To niewiele, więc Zbych postanawia wstąpić do tamtejszego 3 Pułku Ułanów Śląskich. Pochodzi z dość zamożnej rodziny – jego ojciec to uznany lekarz, specjalista od wścieklizny – ale czasy są ciężkie i nawet u doktora Karłowskiego się nie przelewa. Własnych pieniędzy dziewiętnastoletni Zbych ma tyle, co kot napłakał. Dotychczas studiował trochę na Wydziale Chemicznym Politechniki Warszawskiej, odbywał też praktyki w cukrowni, gdzie zarobił jakieś grosze. Jak mu ojciec trochę dorzuci, wystarczy akurat na rękawice, ostrogi i nieco ciepłych ubrań.
W świeżo odrodzonej Polsce wśród młodzieży panuje moda na wstępowanie do wojska. Znajomi radzili Zbychowi, żeby – skoro już postanowił iść na ochotnika – wybrał artylerię bądź służby inżynieryjne, bo służba w jeździe jest diabelnie ciężka. Młody Karłowski uparł się jednak przy kawalerii. Skłonił go do tego przykład brata stryjecznego, służącego już w pułku ułanów krechowieckich. A poza tym wiadomo: piękna polska tradycja, magia opowieści z czasów napoleońskich, „nie masz pana nad ułana” i tak dalej. Zbych, młodzieniec niezbyt mocnego zdrowia, krótkowidz noszący okulary, postanowił pójść śladem Kozietulskich i Niegolewskich.
Szkolenie zaczyna się 29 stycznia 1919 roku. Pierwszego dnia adepci ćwiczą w sali, na drążkach i wielkiej drewnianej kobyle naturalnej wielkości. Potem przenoszą się na wysypany piaskiem maneż. Zadania są od razu trudne, jak przystało na wprawnych jeźdźców. Kłusują w kilkunastu dokoła maneżu, słuchając rozkazów rotmistrza: cugle na końskiej szyi, ręce na biodrach! I skręty tułowiem, w lewo i w prawo, w lewo i w prawo… Potem skłony – do tyłu, do pozycji leżącej z głową na zadzie, i z powrotem do pionu. Wreszcie – skoki przez przeszkody. Przed samą barierką adept musi puścić cugle i podnieść ręce; wodze można chwycić dopiero, gdy koń przesadzi przeszkodę.
Na zakończenie stają stopami na siodle i przeskakują przez koński łeb. Ułan musi być sprężysty i mieć silne mięśnie nóg.
W miarę upływu dni rodzajów ćwiczeń przybywa. Zbychowi najgorzej wychodzą „nożyce”, podczas których trzeba wybić się z siodła, obrócić w powietrzu i wylądować przodem do tyłu, twarzą ku zadowi. Szalenie trudne jest też karkołomne zadanie polegające na zdjęciu siodła podczas jazdy, a następnie przeskoczeniu przeszkody na oklep. Maneż zaczyna przypominać rodeo – prawie wszyscy adepci spadają w piach. Jeden otrzymuje kopniaka podkutym kopytem w twarz; traci kilka przednich zębów i ma zmiażdżony nos. Dowódcy decydują na szczęście, by zaniechać dalszych prób tego ćwiczenia.
W koszarach sporo czasu zajmuje opieka nad końmi: karmienie, pojenie, mycie, wynoszenie nawozu. Są też inne zajęcia: strzelanie, walka lancą i szablą, musztra, warty, służba w kuchni. Po dwudziestoczterogodzinnym dyżurze w stajni człowiek strasznie cuchnie. Gdy Zbych idzie potem do domu na przepustkę, rodzina ledwo wytrzymuje smród. Trzeba wietrzyć krzesło, na którym siedział. Podczas rodzinnych wizyt okularnik rozmawia głównie z ojcem i młodszym bratem Staśkiem. Wprawdzie do domowników należy również macocha Zbycha – Wanda, druga żona ojca, ale ułan jej nie lubi i prawie w ogóle się do niej nie odzywa. Złe stosunki pomiędzy żoną i synem bardzo trapią doktora Karłowskiego.
Co jakiś czas 3 pułk ułanów wystawia pluton honorowy z okazji państwowych uroczystości. Tak jest na przykład 10 lutego, w dniu inauguracji pierwszego sejmu odrodzonej po rozbiorach Rzeczpospolitej. Sformować odpowiedni oddział nie jest łatwo, bo brakuje porządnych mundurów i ozdób. Dowództwo wybiera więc najlepiej odzianych, którzy uzupełniają strój, pożyczając co lepsze części garderoby od kolegów. Zbych ma nowe spodnie, granatowe z żółtymi lampasami, które mogą służyć do celów reprezentacyjnych. Skompletowany w ten sposób „wyjściowy” pluton całkiem nieźle wygląda, ale wielu z tych, którzy zostają w koszarach, nie ma się w co ubrać i nie może brać udziału w ćwiczeniach.
Po dwóch miesiącach intensywnego szkolenia świeżo upieczeni ułani zaczynają regularną służbę. Karłowski trafia do podwarszawskiej wsi Wiązownia, gdzie ma pilnować poniemieckich okopów z czasów Wielkiej Wojny¹. Są to bardzo porządne transzeje, wymoszczone belkami i wyposażone w betonowe schrony, osłonięte zaporami z drutu kolczastego. Okoliczni chłopi wynoszą z nich jednak drewno na opał, a drutów używają do robienia ogrodzeń; to dlatego żołnierzom zlecono ochronę wyposażenia. Obecnie przeszło ono na własność Rzeczpospolitej.
Zbych poznaje nowych kolegów. Zamieszkują w opuszczonym, odrapanym, pozbawionym sprzętów pałacyku. Śpią na słomie. Na piesze patrole chodzą po dwóch, we dnie i w nocy. Komendant posterunku, podporucznik Osiński, to pijak i ladaco; często gdzieś wyjeżdża i wtedy podwładni cieszą się zupełną swobodą, bo wyznaczonego przez dowódcę zastępcy nikt nie słucha.
W swoim pierwszym patrolu niedoszły chemik bierze udział razem z niejakim Wilkońskim. Jest środek nocy, pogoda fatalna, ciągła zadymka. Dwaj ułani szwendają się nad okopami, ledwo cokolwiek widząc. Wyje wicher, smaga ich po twarzach drobinkami lodu. Po niecałych dwóch godzinach mają dosyć, postanawiają więc pójść do pobliskiej wsi, by ogrzać się przy piecu w jakiejś chacie. Podchodzą do drzwi pierwszego z brzegu domostwa. Pukają, ale gospodarze nie chcą ich wpuścić. „Złodzieje!” – zaczynają krzyczeć przez okno. „Ludzie, psy spuszczajta, złodzieje we wsi!”
Wioskowe kundle zaczynają ujadać. Żołnierze oddalają się od chałupy, przeklinając chłopską durnotę. Kręcą się jeszcze przez chwilę wśród opłotków, ale szybko dochodzą do wniosku, że niczego tu nie wskórają. Złorzecząc pod nosem, wracają nad okopy.
Idą w zupełnej ciemności, nie widzą nawet własnych butów. Zbych nagle czuje, że traci grunt pod nogami. Jezu, rów! Obaj z Wilkońskim lecą w dół, słychać plusk – wpadają po kolana w lodowatą wodę.
Spoglądają na siebie, nic nie mówiąc. Co tu komentować, to jakaś kompletna porażka. Aż się płakać chce. Wygramoliwszy się z zalanego okopu, przez chwilę zastanawiają się, co dalej. Kontynuowanie patrolu wydaje im się idiotyzmem. Ubrudzeni ziemią, zmoczeni i coraz bardziej zziębnięci podejmują decyzję powrotu do pałacyku.
Wracają w milczeniu, trzęsąc się jak osiki. Po drodze mijają chłopską chatę, obok której stoi wóz wyładowany różnymi przedmiotami. Wilkoński podchodzi i przegląda sterty szpargałów. Zabiera sobie lampę i kubek. Chce jeszcze ukraść kożuch, lecz Zbych stanowczo oponuje. Kłócą się przez chwilę przyciszonymi głosami. Amator cudzej własności daje wreszcie za wygraną i niezadowolony odrzuca zdobycz.
Resztę nocy spędzają w szopie w pobliżu pałacyku. Rankiem, o wyznaczonej godzinie, meldują się u dowódcy po skończonym obchodzie. Ten przyjmuje meldunek, o nic nie pytając.
Podczas kolejnego patrolu, tym razem za dnia, Zbych i Wilkoński odwiedzają dworek pani Chrzanowskiej, miejscowej dziedziczki, właścicielki folwarku, która wspomaga żołnierzy, dostarczając im czasem żywność. Gdy dobrodziejka opuszcza na chwilę pokój, zostawiając ich samych, Wilkoński próbuje ukraść deficytowy towar – pudełko zapałek. Zbych znów go powstrzymuje, sycząc i waląc po łapach.
Wkrótce okazuje się, że na posterunku w Wiązownej więcej jest cwaniaków, którzy nie zamierzają zadowalać się lichym wojskowym zaopatrzeniem. Ułani wystawiają czujki na drodze i zatrzymują wozy handlarzy jeżdżących na targ do Warszawy. Wśród lamentów i biadoleń kupców, Polaków i Żydów, przetrząsają zawartość worków i skrzyń, rekwirując część towaru. To rekwizycje nielegalne, dokonywane samowolnie, oddział z Wiązownej musi jednak z czegoś żyć. Karłowski dowiaduje się, że wielu zdesperowanych kupców zrezygnowało już z dotychczasowej trasy do stolicy, wybierając inną – dłuższą i bardziej uciążliwą.
Aby dostać się do polskiej kawalerii, trzeba było opanować sztukę jazdy konnej do perfekcji. Na zdjęciu kawalerzysta z 2 Pułku Ułanów Grochowskich na zwiadzie
Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie
Wojacy nachodzą też miejscowych kolonistów niemieckich, zabierając im krowy i konie. Niektórzy chłopi ukrywają zwierzęta, ale i na takich jest sposób. W oddziale znajduje się dwóch żołnierzy potrafiących i lubiących przylać. Ściągają opornym Niemcom koszule, każą się kłaść i batożą bez litości, nieraz do zemdlenia.
Zbychowi to wszystko niezbyt się podoba, ale z drugiej strony dzięki bandyckim metodom również on lepiej żyje. Spiżarnia w pałacyku pełna jest połci mięsa, bochnów chleba, koszy z jajami, gomółek sera; w magazynie leżą sterty odzieży na zmianę i różnych przydatnych przedmiotów codziennego użytku. A ponieważ żołnierze zabierają handlarzom i pieniądze, często nawet po kilkaset marek, stać ich też na alkohol. Wieczorami przesiadują w miejscowych szynkach, upijają się i wszczynają burdy.
W pałacyku zdarza się, że po pijanemu strzelają z karabinów jeden do drugiego – oczywiście nie tak, żeby trafić, ale dla kawału, żeby postraszyć kolegę. Raz, gdy Zbych stoi na balkonie, pijany jak bela Bocianowski wali doń z dołu. Trafia w gzyms: tynk leci ze ściany, a chłopak kuli się odruchowo. Otrzepuje potem głowę z okruchów, rozeźlony, a Bocianowski, zataczając się, rży ze śmiechu, cały szczęśliwy.
Pewnego dnia Karłowski wraz z kolegą Starowiczem udają się do wsi na potańcówkę. Zabawa jest setna. Ułani zawierają obiecującą znajomość z ładnymi i chętnymi do migdalenia się wiejskimi nauczycielkami. Umawiają się, że któregoś dnia wpadną do jednej z nich w gościnę. Gdy nadchodzi termin wizyty, ubierają się elegancko, bez pozwolenia dowódcy wyprowadzają konie ze stajni i w pełnej ułańskiej krasie jadą na spotkanie z dziewczynami.
Wieczór przebiega ekscytująco, nad ranem jednak podporucznik Osiński robi awanturę o samowolne wykorzystanie wierzchowców. Kroi się odesłanie winowajców z karnym raportem do Warszawy. Ci jednak są nie w ciemię bici. Sugerują dowódcy, że w stolicy opowiedzą ze szczegółami o tym, co się dzieje na posterunku w Wiązowni. Podporucznik szybko mięknie; zdaje sobie sprawę, że kontrola z Warszawy mogłaby oznaczać duże kłopoty. Wśród miejscowych pałacyk ma już utrwaloną opinię gniazda zbójów.
Z dowództwa i tak nadchodzi niebawem rozkaz zwinięcia posterunku. Nie wiadomo dokładnie, co jest powodem: coraz częstsze skargi chłopów i handlarzy czy jakaś inna, znana tylko zwierzchnictwu, przyczyna.
Oddział świętuje zakończenie służby w Wiązowni wielkim pijaństwem. W dniu wymarszu do Warszawy podporucznik Osiński jest tak zamroczony, że nie może sam dosiąść konia. Podwładni wciągają bełkocącego dowódcę na grzbiet wierzchowca i wciskają mu cugle w dłonie. Tak ułański konwój wyrusza do stolicy, ciągnąc za sobą zarekwirowane konie i krowy. Po drodze jeźdźcy robią częste postoje w przydrożnych szynkach – piją dalej na potęgę.
Już w Warszawie, na Pradze, dostrzegają idącą przez placyk młodą elegantkę. Osiński zbliża się do dziewczyny i zaczyna krążyć wokół niej na koniu niczym w jakimś godowym tańcu. Dzierlatce nie w smak zaloty wślepiającego się w nią nieprzytomnym spojrzeniem ułana, usiłuje więc wyrwać się z matni. W którą stronę jednak nie ruszy, rozochocony podporucznik zaraz zajeżdża jej drogę. Jego podwładni rechocą rozbawieni. Dowódca wreszcie przepuszcza zdenerwowaną dziewczynę i odjeżdża, kolebiąc się w siodle; od tego krążenia chyba jeszcze bardziej wiruje mu w głowie.
Gdy oddział dociera do koszar na Ułańskiej, zwierzchnicy natychmiast spostrzegają, że duża część żołnierzy ledwo trzyma się na nogach. Wszyscy po kolei muszą chuchać w nos wachmistrzowi, który trzeźwych odsyła do sypialni, a pijanych – do aresztu. Trafia tam również kompletnie nieprzytomny podporucznik Osiński.
Delikwenci siedzą za kratkami zaledwie jedną dobę. 19 marca, z okazji imienin Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego, wszyscy zostają wypuszczeni.
Dwa dni później Zbych trafia na kolejny posterunek, do Błonia. Dostaje kwaterę w remizie strażackiej. Panuje tu bez porównania surowszy reżim niż w Wiązownej; dowiedziawszy się o ekscesach w pałacyku, dowództwo 3 pułku postanowiło skończyć z „bezhołowiem”². Ułani mają całe dnie wypełnione pracą w stajniach, wartami oraz ćwiczeniami w walce lancą i jeździe konnej. Zbych znów musi wykonywać przeklęte „nożyce”. Pocieszające jest jednak to, że może wychodzić czasem do miasta na patrol. Do odbywania zwiadów dowództwo zwykle wyznacza teraz jedynie żołnierzy pochodzących z rodzin inteligenckich. To dlatego, że mniej rozrabiają i rzadziej narażają pułk na kłopoty. Ci z proletariatu, bardziej rozwydrzeni, muszą ciągle kiblować na kwaterach.
W połowie kwietnia, podczas kilkudniowego pobytu w koszarach w Warszawie, Zbych otrzymuje nagle niespodziewany rozkaz:
– Karłowski, zbierajcie się! Za godzinę jedziecie na front z pierwszym szwadronem.
Pakowanie tobołka odbywa się w niesamowitym pośpiechu. Dziewiętnastolatek biega po koszarach jak chart w celu zebrania wszystkich potrzebnych rzeczy. Cwany wachmistrz Wardecki usiłuje wykorzystać jego oszołomienie.
– Karłowski, weź się zamień na spodnie – prosi. – Na froncie możesz zaraz zginąć, na cholerę ci będą gacie z lampasami?
– Wolę, żeby mnie pogrzebali z lampasami niż bez – odparowuje Zbych przytomnie.
Po dwóch godzinach jedzie już w szwadronie ulicami Warszawy, trzymając lewą dłonią cugle, a prawą lancę z żółto-niebieskim proporcem. Posuwają się powoli reprezentacyjnym Traktem Królewskim – Alejami Ujazdowskimi, Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem. Przechodnie przystają na chodnikach i gapią się na kawalerię; niektóre kobiety machają chusteczkami. Co chwilę jakiś rumak unosi ogon i defekuje bezceremonialnie na ulicę. Jeden z ułanów nagle intonuje: „Rozkwitały pąki białych róż…”. „…Wróóóć, Jasieńku, wróć z wojenki, wróóóć!” – dołączają pozostali. Basowy śpiew kawalerzystów miesza się ze stukotem kopyt o bruk i pobrzękiwaniem oręża. Zbych czuje się wniebowzięty; jest jak jeździec z epoki napoleońskiej, jak Kozietulski. Tego właśnie chciał.
Szwadron dociera do Dworca Brzeskiego. Wieczorem ułani wprowadzają wierzchowce po rampach do wagonów towarowych. Na dworzec przychodzą rodziny żołnierzy, pojawiają się też ojciec Zbycha i brat Stasiek. Wyjeżdżający chowają do tobołków przyniesione przez krewnych placki i kiełbasy, toczą się nerwowe rozmowy, przytulania i pocałunki wyciskają łzy z oczu. Pada wreszcie komenda: „Do wagonów!”. Żołnierze znikają z peronu, gwiżdże lokomotywa. Pociąg rusza – na wschód.
Czas w podróży wlecze się niemiłosiernie. Co jakiś czas skład zatrzymuje się w polu i czeka nie wiadomo na co. Po przekroczeniu Bugu okolice robią na Karłowskim coraz bardziej przygnębiające wrażenie. Wioski zabite dechami, nędza, błoto, brud. W czasie postojów do wagonów zbliżają się gromady wychudzonych, złachmanionych żebraków. – Dajte mne, kali łaska, chlieba… dajte, pane – proszą, wyciągając dłonie. Z każdym przystankiem tych wyniszczonych głodem nieszczęśników gromadzi się wokół pociągu coraz więcej.
Po dwóch dniach szwadron dojeżdża do celu. Zostaje ulokowany w okolicach Pińska, w południowej części Białorusi. Polacy pod wodzą generała Antoniego Listowskiego zajmują tu pozycje na zachód od rzeki Jasiołda, po jej wschodniej stronie stoją bolszewicy. Cały rejon pokrywają gęste, ciemne lasy – bór niczym z okrutnych baśni braci Grimm. W tubylczych wioskach panuje głód, bogatsi chłopi jedzą głównie ziemniaki, biedni – pokrzywę gotowaną na mleku. Szerzą się choroby zakaźne, głównie tyfus.
Przez wiele dni dowództwo przerzuca pierwszy szwadron z miejsca na miejsce, z wioski do wioski. Zbych śpi to u chłopów, to u Żydów, to wreszcie w jakimś zrujnowanym dworze. Często mają do jedzenia tylko chleb, a konie muszą zadowalać się słomą. Gdy z zaopatrzeniem jest lepiej, dostają ser do chleba i kaszę ze słoniną, wierzchowce zaś – owies i jęczmionkę.
W samym Pińsku, dwudziestokilkutysięcznej mieścinie zamieszkanej w osiemdziesięciu procentach przez Żydów, panuje napięta atmosfera. Podobnie jak we wszystkich miejscowościach na linii frontu, wydano tu zakaz organizowania wszelkich publicznych zgromadzeń. Mimo to 5 kwietnia miejscowi Żydzi zwołali duże zebranie, poświęcone prawdopodobnie rozdziałowi amerykańskiej pomocy żywnościowej. Ktoś zaalarmował wojsko, twierdząc, że to tajne spotkanie sympatyków bolszewizmu. Na miejsce wysłano oddział żołnierzy, ale zgromadzeni stawili opór i zaczęły się przepychanki. Nagle dowódca rozkazał zagarnąć część nieposłusznych i rozstrzelać. Trzydzieści pięć osób zapędzono pod ścianę miejscowej katedry i zabito. Sytuacja w miasteczku uspokoiła się, ale o wydarzeniu zrobiło się głośno, również za granicą. Gazety na Zachodzie coraz częściej piszą o polskim antysemityzmie i aktach przemocy wobec Żydów.
Echa pińskiej masakry docierają również do okolicznych wiosek, w których stacjonują polscy żołnierze. Pewnego dnia nieopodal miejsca zakwaterowania Zbycha jakiś ułan strzela do Żyda przejeżdżającego drogą, podobno bez żadnego konkretnego powodu. Ciężko ranny mężczyzna zostaje zaniesiony do pobliskiej chaty, ale nie ma szans na przeżycie. Karłowski i jego koledzy, poinformowani o tym, co zaszło, biegną do chałupy i obserwują agonię ofiary. Potem długo rozmawiają o zdarzeniu. Mają różny stosunek do Żydów, ale to bezsensowne morderstwo u wszystkich wywołuje szok.
Chrzest bojowy byłego studenta chemii odbywa się 29 kwietnia. Szwadron zmierza ku miejscowości Telechany, gdy nagle w oddali rozlegają się pojedyncze wystrzały. Rotmistrz rozkazuje zsiadać z koni i prowadzi kawalerzystów biegiem przez las, a potem przez mostek nad niewielkim kanałem. Młodego Karłowskiego oblewa pot. Bardzo się boi; poza tym jest ciepły dzień, a on biegnie w szynelu. Za mostkiem oddział wdrapuje się na pagórek, za którym rozciąga się równina, w tle zaś widać las. Rotmistrz wskazuje podkomendnym cel, krótkowidz Zbych jednak nie widzi wroga. Posłusznie składa się do strzału, kieruje lufę we wskazanym kierunku i naciska cyngiel. Kula o mało nie trafia w głowę kolegi strzelającego przed nim. Przerażony młodzieniec dziękuje Bogu w myślach, że nie zabił kompana.
Po kilku salwach do widmowego przeciwnika szwadron rusza tyralierą do przodu, przeskakując rowy i stare zasieki z poprzedniej wojny. Karłowski jest cały mokry, ale na szczęście szybko pada komenda: „Stój!”.
Okazuje się, że krasnoarmiejcy uciekli. Drugi szwadron, który atakował ich z innej strony, schwytał jeńca. To jedyny efekt całego starcia.
Tak właśnie wygląda konfrontacja polsko-bolszewicka w okolicach Pińska; na innych odcinkach linii frontu jest zresztą podobnie. To wojenka na niewielką skalę, tocząca się od lutego 1919 roku, gdy oddziały odrodzonej po zaborach Polski po raz pierwszy starły się na Białorusi z siłami niedawno powstałej Rosji radzieckiej. Zaczęło się od polskiego ataku na Berezę Kartuską, podczas którego zdobyto dwa kulomioty, stertę egzemplarzy dzieł Lenina oraz kuchnię polową – a w niej kotły ze smakowitym kapuśniakiem.
Walki pod Pińskiem polegają głównie na leśnych podchodach niedużych oddziałów, kończących się zazwyczaj krótką wymianą ognia i ucieczką słabszego liczebnie przeciwnika. Schwytanie paru jeńców to wielki sukces. Od czasu do czasu jakaś armata z polskich pozycji strzela w stronę terenu zajętego przez Rosjan. Bolszewicy odpowiadają wystrzałem, po czym znów zapada spokój. Tylko sporadycznie dochodzi do większych konfrontacji.
Po pierwszej potyczce, w czasie której najadł się tyle strachu, okularnik Karłowski dochodzi do wniosku, że tak naprawdę nie ma powodów do panikowania. Rosjanie nie są specjalnie groźni, szybko uciekają, wojna przypomina właściwie manewry wojskowe. Ułani walczą z reguły pieszo, strzelając z pięcionabojowych niemieckich mauserów.
W maju więcej kłopotów niż bolszewicy sprawiają szwadronowi chmary komarów, które na bagnistych terenach pod Pińskiem mają swe krwiopijcze królestwo. Żołnierze stosują jako środek odstraszający naftalinę i robią sobie siatkowe maski na twarze, ale niewiele to pomaga. Poprawia się za to wyżywienie. Od handlarzy żydowskich z Telechanów ułani kupują zsiadłe mleko, masło i jaja. Mają smalec i biały chleb, pieczony z mąki dostarczanej w ramach amerykańskiej pomocy humanitarnej. Zbych cieszy się też z przeniesienia do innego szwadronu. W nowym oddziale jest sporo studentów, z którymi znajduje wspólny język.
27 maja Karłowski bierze udział w pierwszej większej potyczce. Słyszy kule świszczące mu koło głowy, widzi ranionego pociskiem, padającego na ziemię, podoficera. Potem walki wzmagają się, konflikt zaczyna przybierać groźniejszą postać. Czasami któraś ze stron ma nawet jedną czy dwie armaty. Pod koniec czerwca ginie pierwszy z kolegów Zbycha, trafiony w serce. Młody ułan zabija też podczas potyczki swą pierwszą ofiarę. Jadąc z czterema ułanami leśną drogą, dostrzega w pewnym momencie uciekającego krasnoarmiejca. Cała piątka podnosi karabiny i naciska spusty, dziurawiąc uciekiniera pociskami. Żołnierz przebiega jeszcze parę kroków i pada twarzą na ziemię. „Polowanie na zająca” – przebiega przez myśl Karłowskiemu.
W sierpniu 1919 roku na Białorusi rusza niewielka polska ofensywa. Bolszewicy cofają się, Polacy zajmują kolejne wioski. Szwadron Zbycha posuwa się w stronę Słucka. Padają następni zabici i ranni wśród znajomych. W polu grzmi coraz więcej armat, strzelają też działa z pociągów pancernych. Krążą słuchy, że w Słucku bolszewicy mają nawet jeden samolot. Na szczęście, jak się wkrótce okazuje, jest zepsuty.
------------------------------------------------------------------------
1 Wielką Wojną nazywano dopiero co zakończoną pierwszą wojnę światową (1914–1918).
2 Przestępczość mundurowych była bardzo poważnym problemem w odradzającej się armii polskiej. 1 sierpnia 1919 roku sejm przyjął nawet specjalną ustawę o odpowiedzialności wojskowych za „przestępstwa z chęci zysku”.