- W empik go
Szach-Mat! czyli Szafa wychodzi, ja zostaję - ebook
Szach-Mat! czyli Szafa wychodzi, ja zostaję - ebook
„Szach-Mat! czyli Szafa wychodzi, ja zostaję” – to zbiór pięćdziesięciu miniatur, ukazujących w krzywym zwierciadle człowieka, świat oraz relacje międzyludzkie. Całość podszyta ironicznym humorem stawia pod dużym znakiem zapytania kondycję człowieka. Inspiracją dla powstania książki były krótkie utwory prozatorskie Andrzeja Bursy, a przede wszystkim jego miniatura „Szachy”. Czy udało się autorowi „Szach-Mata!” połączyć przeszłość z teraźniejszością, niech odpowie sam Czytelnik.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8166-173-7 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzieliśmy w barze. Podeszła kelnerka, uśmiechnęła się i przetarła ścierą blat stolika. Przyjęła zamówienie na dwa kieliszki wiśniówki i odpłynęła w stronę bufetu. Kostek wyciągnął papierosy, poczęstował mnie jednym i zaczął opowiadać o życiu. W jednej chwili stanęło mi przed oczami jego małżeństwo, chorowite dzieci oraz nieudany romans ze studentką pierwszego roku prawa. Uśmiechnąłem się blado, zamówiłem następną kolejkę i słuchałem dalej.
Z każdym przelanym kieliszkiem opowieść kumpla przygniatała mnie coraz bardziej do ziemi i poczułem, że dłużej już tego nie wytrzymam. Gdy Kostek zaczął opowiadać o kłopotach żołądkowych teściowej, coś we mnie pękło. Podniosłem się z krzesła i krzyknąłem na cały głos:
– Mój kumpel trafił szóstkę! Kolejka dla wszystkich!
…
Święty Mikołaj to świnia!
Stałem w oknie i wypatrywałem pierwszej gwiazdki. Moi bracia i siostra siedzieli przy stole i pałaszowali już wigilijną wieczerzę. Rodzice nucili kolędy i było naprawdę miło. Po kolacji ktoś zapukał do drzwi i nie czekając na zaproszenie, wszedł do mieszkania. Rodzeństwo obskoczyło przybysza i wydzierając się wniebogłosy, zaczęło żądać prezentów. Ku mojemu zdziwieniu facet w kubraku wręczył bratu kluczyki do mercedesa, siostrze bilet do Disneylandu, a najstarszemu bratu-hulace komplet pozłacanych kości do gry. Zachęcony takim obrotem sprawy, podszedłem do gościa z brodą i wyciągnąłem rękę po podarek. Staruch obrzucił mnie wrednym spojrzeniem i powiedział:
– Dla ciebie, syneczku, mam paczkę dropsów.
– Ale dlaczego? – Wbiłem w Dziadka Mroza płaczliwe spojrzenie. – Przecież to tak niewiele.
– He, he, he! – Święty Mikołaj zarzucił wór prezentów na ramię. – Widzisz, synu, jakoś cię nigdy nie lubiłem. A poza tym – zgrzał piątkę z moim pijanym bratem – przecież ty we mnie nie wierzysz!
…
Biało-czerwone marzenie Karoliny
Poprawiłem się na leżaczku i leniwym ruchem ręki sięgnąłem po kieliszek. Zmrożony szampan przyniósł mi ukojenie. Spojrzałem na siedzącą obok mnie Karolinę i, nie wiedzieć czemu, dostrzegłem w jej oczach niespełnienie.
– Czy coś nie tak, Kwiatuszku? – omiotłem wzrokiem zafrasowaną minę małżonki.
– No, nie wiem… Czuję, że czegoś mi brakuje.
Odstawiłem kieliszek i zacząłem zachodzić w głowę, o co jej chodzi? Spędzaliśmy wakacje w najlepszym hotelu na Riwierze, naszą willą zachwycali się wszyscy znajomi, a o kreacjach Karoliny rozpisywały się najbardziej poczytne magazyny.
– A zatem, o co chodzi? Przecież masz już wszystko.
– No, niby tak… – w głosie małżonki wyczułem nutkę melancholii. – Ale to ciągle nie to. Bo widzisz – Karolina starła z policzka malusieńką łezkę – tak naprawdę, to chciałabym być łączniczką i roznosić zaszyfrowane rozkazy. A ty – spojrzała na lazur morza – żebyś był ranny w akcji.
…
Przez chwilę cieszyłem się szacunkiem otoczenia
To była prawdziwa burza oklasków. W wypełnionej po brzegi sali filharmonii zebrało się grono najznamienitszych. Pan prezydent, pan premier, ministrów jak psów, a wszyscy oni unurzani w śmietance kulturalnej narodu. Był także pan rektor, z rąk którego odbierałem dyplom doktora honoris causa za osiągnięcia w dziedzinie, której nazwy nie sposób zapamiętać. Gdy szykowałem się do wygłoszenia przemówienia, a chór stu dziewic kończył śpiewać Gaudeamus, poczułem potężnego kuksańca w bok. Moja żona, Lideczka, ponowiła po chwili atak i wykrzyczała mi wprost do ucha:
– Rusz się z kanapy! I wyrzuć w końcu te śmieci!
…
Bankiet w Towarzystwie Przyjaciół Zwierząt
Nie wiem, jak to się stało, ale w zeszły piątek wylądowałem na przyjęciu w Towarzystwie Przyjaciół Zwierząt. Na suto zastawionych stołach stały półmiski z sałatkami, siekane kartofle oraz moc innych warzywnych wiktuałów. Po sali kręciło się wielu dostojników, którzy z wymalowanym na twarzy zatroskaniem rozprawiali o pieskim żywocie zwierząt. Gdy oburzenie sięgnęło zenitu, na mównicę wstąpił Pan Prezes i powiedział:
– Chciałbym ogłosić, że w bieżącym roku nasze Towarzystwo uratowało pingwina, trzy sroki oraz zająca-kalekę. Nosimy się również z zamiarem objęcia honorowego patronatu nad projektem ochrony ślimaka podhalańskiego. Pragnę wszystkich zapewnić, że nie spoczniemy, póki nie osiągniemy wyznaczonego celu!
Stojąca obok mnie żona ministra zalała się łzami i dygocącą ze współczucia dłonią wrzuciła do skrzyneczki monetę. Podobnie uczynili pozostali i z lubością zaczęli podtykać nosy pod obiektywy fotoreporterów. Kiedy dziennikarska brać schowała aparaty, całe towarzystwo rzuciło się do stołów. I wtedy stało się coś, co zmroziłoby nawet pingwina! Dystyngowany kelner wniósł do sali półmisek z dziczyzną, a jego koledzy po fachu zaczęli ustawiać na stole porcje kawioru. Oburzony takim obrotem sprawy, podszedłem do Pana Prezesa i wydukałem:
– Ale jak to? Przecież to są zwierzęta!
– Proszę pana – Pan Prezes objął mnie ramieniem – łoś sam jest sobie winien, ponieważ nie zauważył samochodu mojej żony. A co do kawioru – zrobił uczoną minę – to przecież nie jest nawet ryba!
…
Ocean depresji
Piliśmy trzeci dzień. Każdy z innego powodu i dla innej przyczyny. Ja, bo zrozumiałem, że chyba nigdy nie otrzymam literackiej nagrody Nobla, Kostek, bo jego żona zdradziła go z dentystą, a Ernest dlatego, że jego ukochany klub spadł do czwartej ligi. W największej depresji był jednak Karol. Siedział na krześle i nie dawał znaku życia. Gdy zobaczył nasze nie do końca przegrane oblicza, podrapał się po głowie i zapytał:
– No, to kto leci teraz po flaszkę?
…
Mój przyjaciel pajacyk
Pamiętam, że miałem sądny dzień. Od samego rana prześladował mnie pech i w końcu straciłem nadzieję na poprawę losu. Gdy wracałem z pracy, znalazłem nowiutką dwudziestogroszówkę, jednak po chwili wszystko wróciło do normy. Przed wejściem do domu obsikał mnie pies, a urocze niemowlę znajomych zwymiotowało na mój widok. Przy kolacji wysiadł telewizor i miałem już naprawdę dosyć. Nie chcąc przeżywać kolejnych katuszy, postanowiłem pójść wcześniej spać i jeszcze przed dziewiątą wylądowałem w łóżku. Nie mogłem jednak zasnąć, gdyż sąsiadka wyprawiała zaległe imieniny. Wygłaszane za ścianą toasty zagłuszały myśli i poczułem wzbierającą we mnie złość. Jak zwykle w takiej sytuacji sięgnąłem po leżącą na stoliku lotkę i wymierzyłem jej ostrze w wiszący naprzeciwko łóżka obrazek. Wiedziałem, że jedynie celne trafienie może ukoić moje skołatane nerwy.
Kiedy zbierałem się do ostatniego rzutu, usłyszałem ciche chlipanie i zobaczyłem, że pajacyk z obrazka wyjmuje ze swojej piersi lotkę. – Pik, pik… – zamruczał pajacyk i zeskoczył po chwili na łóżko. – Czy nie sądzisz, że trochę przeginasz? – Pajacyk podszedł do mnie i spojrzał mi głęboko w oczy. – Przecież każda przyjaźń ma swoje granice.
…
Najdroższe okazało się współczucie
Pewnego dnia poszedłem do spożywczaka. Wybrałem bułki, serek oraz lizaka o smaku malinowym. Gdy przyszło do płacenia, okazało się, że moje kieszenie są puste. Nie chciałem robić zamieszania, dlatego zbliżyłem się do kasjerki i wyszeptałem:
– Pani Halinko, strasznie panią przepraszam, ale nie mam pieniędzy. Czy mógłbym zapłacić kiedy indziej?
Kasjerka zmierzyła mnie wzrokiem, odchrząknęła i wydała werdykt:
– Co prawda znam pana od dwudziestu lat, ale nie mogę udzielać jałmużny. Chyba pan to rozumie? Za to mogę coś panu zaproponować.
– Słucham.
– Bo widzi pan – kobieta poprawiła fryzurę – jestem dzisiaj w wyjątkowo podłym nastroju i chciałabym się odprężyć. Jeśli zatańczy pan dla mnie, zapomnę o rachunku.
– A co miałbym zatańczyć?
– Krakowiaka albo lambadę. Co pan woli.
Wbiłem wzrok w podłogę i zacząłem mierzyć na szali, co jest dla mnie ważniejsze – duma czy anulowanie sklepowego rachunku. Jako bezrobotny nie miałem wielkiego wyboru, dlatego zdecydowałem się na rolę tancerza. Odstawiłem koszyk i ruszyłem w tany. Kiedy pani Halinka zaczęła się relaksować, podszedł do nas mężczyzna i huknął na kobietę:
– Jak pani może za takie grosze upokarzać człowieka! Przecież to nieludzkie!
Kasjerka wytrzymała jego spojrzenie, ściągnęła brew i wypaliła:
– Co pan mi tu! Przecież to była umowa!
Mężczyzna pogroził jej palcem, po czym odciągnął mnie pod regał ze słodyczami. Spojrzał mi w oczy i powiedział:
– Bardzo panu współczuję.
– Dziękuję.
– A swoją drogą – wcisnął mi do kieszeni batonik – to za ile zatańczyłby pan makarenę?
…
Obieżyświat jakich mało
Słyszałem kiedyś o facecie, którego pasjonowały podróże. Gdy skończył szkoły, ożenił się, spłodził syna, po czym wyruszył w daleki świat. Chociaż nie było go prawie dwadzieścia lat, to jednak nie zapominał o rodzinie. Z każdego miejsca, które odwiedzał, wysyłał pocztówki. Zebrało się ich tak wiele, że zapełniły dziesiątki klaserów. Kiedy zbliżały się osiemnaste urodziny syna, podróżnik postanowił odwiedzić rodzinne strony. Kupił prezent i wyruszył w podróż do domu. Schodząc ze statku, nie zauważył dziury w trapie, wpadł do wody i się utopił.
…
Oda do ukochanej
Lubię twoje koleżanki, makijaż i zamiłowanie do podróży, ale ile mam jeszcze wypić piw, żebyś mnie zrozumiała?
…