- W empik go
Szalone życie Macieja Z - ebook
Szalone życie Macieja Z - ebook
Maciej Zembaty – awangardowy poeta, satyryk, artysta kabaretowy, scenarzysta i radiowiec, autor niezapomnianych słuchowisk, jak Rodzina Poszepszyńskich z Piotrem Fronczewskim i Janem Kobuszewskim w rolach głównych, a także tłumacz i wykonawca ballad Leonarda Cohena. Znany z takich szlagierów jak ułożona do dźwięków marsza żałobnego Fryderyka Chopina Ostatnia posługa czy prowokacyjne W prosektorium. Nie dbał o opinię, zachowując artystyczną oryginalność i niezależność. Jego ironiczny, makabryczny humor, łamiący obyczajowe tabu mówienia o śmierci, do dziś równie szokuje, co zachwyca.
Historia Macieja Z kreślona przez Henryka Wańka to osobiste wspomnienie o kultowym artyście, człowieku wyzwolonym, niepokornym, szalonym, naznaczonym poetycką melancholią. To również opowieść środowisku twórców z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych minionego wieku.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-1015-6 |
Rozmiar pliku: | 511 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oczy dalej zamknięte, a jednak jestem pewny, niemal widzę mimo zamkniętych oczu wyraźnie, że okno znajduje się z lewej strony i to mnie trochę niepokoi. Powinno być po prawej. Tak było kiedyś, dawno, wiele lat temu, zanim przestawiłem leżankę. To znaczy, że tamten porządek jeszcze tkwi w pamięci, skąd się odzywa – że okno powinno być za głową. Żeby poranna jasność nie drażniła powiek, zanim otworzę oczy. Może tymczasem coś się stało? Leżanka, okno, ściany, podłogi i w ogóle cały świat zmienił swój dotychczasowy porządek i teraz jasność podchodzi do mnie od lewej. Od strony, która należy do śmierci. I pomyślałem o Macieju Z, który się kiedyś na chwilę na tej leżance położył. Wtedy jeszcze okno było z prawej. Przemeblowanie dokonało się później.
Takie i inne myśli harcują mi w głowie, a oczy ciągle zamknięte. Bo wcale ich nie muszę otwierać, żeby raz jeszcze zobaczyć w otwartych drzwiach Macieja Z, gdy któregoś jesiennego popołudnia wpadł bez zapowiedzi. Podniecony. Zażądał herbaty, długopisu i papieru, tak byśmy mogli zaraz zabrać się do roboty.
Czy użył słowa „robota”, tego nie jestem pewny. Mogło być inne, nieważne jakie, ważne tylko, żebyśmy natychmiast przystąpili do wspólnej pracy pisarskiej. Napisać opowiadanie! Już była herbata i cała reszta, a on, na dobry początek, zapalił papierosa i nabazgrał pierwsze zdanie:
Przed laty żył sobie pewien ubogi jubiler...
Widywaliśmy się wtedy rzadko. Bardzo rzadko. Od wielkiego dzwonu. Nie tak jak niegdyś – dzień w dzień, wieczór w wieczór. Do upadłego. Tyle że to „niegdyś” ciągle istniało, zobowiązywało, w najlepsze rozkwitało w zakamarkach pamięci, odżywało w rozmowach. Później nasze drogi oddaliły się. Dużo by mówić o powodach tego rozejścia. Różne mieliśmy sprawy do załatwienia na tym świecie.
Więc to jego nagłe przybycie zdziwiło mnie wtedy. Zaskoczyło. A jeszcze do tego jakieś „wspólne pisanie”. Z jednej strony, dlaczegoż by nie? Ale z drugiej? Nigdy niczego wspólnie nie pisałem. Ani z nim, ani z nikim. Bo on, owszem. Można pomyśleć, że lepiej pisało mu się „wspólnie” niż samotnie.
Z kimś tam napisał „wspólnie” scenariusz do animowanego filmu Przechadzka. Z Andrzejem Kostenką pisał scenariusz do filmu Sam na sam. Także z Andrzejem Kotkowskim napisali scenariusz do filmu Siedem życzeń. Przez długie lata z Jackiem Janczarskim pisali wspólnie Rodzinę Poszepszyńskich. Z Maciejem Karpińskim razem tłumaczyli – czyli pisali – ballady Leonarda Cohena. Z Jackiem Kleyffem układali teksty piosenek. Lista takich „wspólników” zapewne jest dłuższa. Ale ze mną? Nic z tych rzeczy. Nigdy. Skąd więc ten nagły pomysł?
To było dawno, może piętnaście lat temu, a pewnie więcej, ale widzę to wyraźnie, ciągle nie otwierając oczu. A do tego wygrzebuje się z mojej pamięci jego opowieść, którą mi przedstawił, może właśnie wtedy, a może podczas jednego z późniejszych, nieczęstych i już nielicznych spotkań.
Miał trudności z chodzeniem – jakiś defekt kolana – w rezultacie pewnej kraksy samochodowej, do której doszło nocą na pustej szosie. Spieszył się. Jechał ze Szczytna do Warszawy i nagle na drodze stanęło mu drzewo, którego nie był w stanie wyminąć.
Wskutek zderzenia zaklinowało mu się to kolano gdzieś między deską rozdzielczą a kierownicą. Najgorsze, że również zaklinowały się drzwi z lewej. Tej od strony śmierci. Dla każdego, kto wierzy w cuda (on wierzył), nie będzie niczego dziwnego w fakcie, że gdy się przechylił, drzwi prawe udało się jednak otworzyć. To był właśnie ten cud.
Następnym cudem uwolnił swoje nogi i wreszcie trzecim cudem zdołał stamtąd wypełznąć. Odczołgał się, zanim samochód stanął w płomieniach i w końcu spłonął. Ten szczegół właściwie nie ma znaczenia, ale prawdopodobnie był to ten jego, znany mi dobrze, tak zwany „duży fiat”, 125p, który mu zastępował skrzydła. Jeździł jak szalony.
Tak napisałem, ale to przesada. To bardziej by pasowało do Janusza Głowackiego, który za kierownicą miewał dziwne pomysły. Natomiast Maciej Z był kierowcą uważnym, spokojnym, dobrze wychowanym. A to w kraju prześcigających się samochodowych chamstw trzeba tu podkreślić. Podziwiałem jego podzielność uwagi. Prowadził samochód, rozmawialiśmy z ożywieniem, ale on nigdy nie przeoczył jakiegoś czerwonego światła, kota ryzykanta czy przechodnia niezguły. Co tu dużo mówić Maciej Z również za kierownicą nie tracił kindersztuby.
Wróćmy jednak na tę szosę Szczytno – Warszawa. Ileś tam czasu spędził, zanim został znaleziony, nie całkiem przytomny, leżący wśród gołoledzi na szosie. Nie dociekałem, jak w tym przypadku było z jego trzeźwością, bo wiem skądinąd, że często wyruszał w drogę, nie przejmując się jakimiś głupimi kilkoma kieliszkami. Później miał miejsce długotrwały szpital, przewlekła rekonwalescencja i dożywotnie kłopoty z kolanem i wzrokiem.
^(*) ^(*) ^(*)
Napisał więc wtedy to zdanie o ubogim jubilerze, położył długopis na stole, możliwe, że przesunął kartkę w moją stronę, dopił herbatę, zapalił następnego papierosa. Zachichotał. A ja doprawdy nie wiedziałem, co zrobić z tym papierem. Może byłem gotów dopisać, że – aby związać koniec z końcem – musiał jubiler zająć się żebractwem i z początku nawet szło mu to całkiem dobrze.
Ale nie napisałem. Nie przyszło mi do głowy nic stosownego. Równie zabawnego jak „jubiler biedak”. W ogóle nic. Ubóstwo jubilera sparaliżowało mnie całkowicie. Czułem się wystawiony na zbyt wielką próbę. Pisz dalej, zachęcałem go, tyle że on już był myślami za progiem.
Z tym jeszcze niedopalonym papierosem między palcami wstał, powiedział, że bardzo się spieszy i chciałby pożyczyć ode mnie sto złotych. Może nawet i miałem, ale powiedziałem, że nie mam. Nie nalegał, ale wychodząc, gdy żegnał się z moją żoną przy drzwiach, ponowił swą prośbę. A ona bez wahania wyjęła ten banknot, dała mu i już był na schodach. Po pierwszym stopniu zatrzymał się jednak i chyba właśnie wtedy opowiedział to zdarzenie na trasie Szczytno – Warszawa. Później schodził rzeczywiście z trudem. Po jednym stopniu. I znów długo się nie widzieliśmy. Stu złotych oczywiście nie oddał. Zapomniał? Nie szkodzi.
^(*) ^(*) ^(*)
Leżę. Jeszcze nie otwieram oczu, ale już czuję, że okno jak gdyby wróciło na właściwą stronę. Na prawą. I słyszę, jak o parapet jedna kropla za drugą zaczynają wystukiwać swój przyśpieszający alfabet Morse’a. Oto spodziewany deszcz z niskich chmur, których nie widzę, bo pod zamkniętymi powiekami już maszeruje, najpierw bez żadnego związku z Maciejem Z, następny obraz.
Także deszczowy dzień. Pan Marek Rostworowski. Poznałem go w latach siedemdziesiątych, gdy z Jackiem Waltosiem przygotowywali legendarną wystawę Romantyzm i romantyczność w sztuce polskiej. Później nie widziałem go długo, aż Wojtek Wiszniewski zaproponował, byśmy pojechali razem do Krakowa, gdzie miał Rostworowskiemu wręczyć nagrodę ustanowioną przez Studio imienia Karola Irzykowskiego.
We wszystkich źródłach czytam, że studio to powstało w roku 1981, co jest jawną bzdurą, bo Wojtek umarł na samym początku tego roku. No nic, niech się historycy drapią w głowę, ale już w 1979 roku Studio imienia Karola Irzykowskiego rozdzielało nagrody. Zapewne honorowe. Z jakiej okazji ta nagroda trafiła do ówczesnego dyrektora Muzeum Czartoryskich, tego nie pamiętam. Ale udaliśmy się do pana Marka i spędziliśmy jakąś godzinkę w jego gabinecie przy ulicy Pijarskiej na uroczej rozmowie.
Wojtek opowiedział, jak to pisząc scenariusz do filmu Porwanie Króla, który ostatecznie nie powstał, konsultował się z jego bratem, Emanuelem Rostworowskim, historykiem wyspecjalizowanym w epoce stanisławowskiej. Pan Emanuel mieszkał w jakiejś wsi podkrakowskiej, bodaj w Rybnej. Gdy Wiszniewski pierwszy raz pojechał do niego, panowała akurat jakaś typowa małopolska mgła, gęsta do przesady, jedna z tych, które tylko tam są możliwe.
Jeździł i jeździł po wsi, nie mogąc odnaleźć właściwego adresu, gdy nagle z mgły wyłonił się wieśniak. Zatrzymał więc samochód i zaczął go wypytywać, dość zawile przedstawiając cel poszukiwań. Że szuka naukowca, historyka, osobę sędziwą i poważną. Aż wreszcie wykrztusił nazwisko – Rostworowski.
Wieśniak pojął od razu: „A pewnie szukocie pana hrabiego, no to suchejcie, pojedziecie prosto, a przy krzyżu w lewo i tam go znojdziecie”. Panu Markowi bardzo się ta historia spodobała. Zrewanżował się nam inną, również o swoim bracie. Zabawną. I tak poleciało. W ogóle rozmowy z nim na każdy temat były pełne uroku. Typ taktownego erudyty. Gaduła. Podobnie jak Wojtek. Podobnie jak ja, bo w sumie wszyscy lubiliśmy gadulstwo.
Po latach Marek Rostworowski został ministrem kultury i sztuki. Bodaj w roku 1992. Zawsze myślałem, że ministrowie rozbijają się służbowymi limuzynami, ale on jako minister jeździł także tramwajem. Pewnego razu – lało jak z cebra – spotkaliśmy się na linii 7, 9 lub 25. Udawał się na Dworzec Centralny, zaledwie kilka przystanków, więc nasza rozmowa była tramwajowa, przelotna. Ale niemałe wrażenie zrobiło na mnie, że pan minister miał złamaną rękę, na temblaku i niemały kłopot z teczuszką, z wsiadaniem i wysiadaniem. Już nie mówię o parasolu. Pomogłem, jak mogłem, i gdy się rozstaliśmy, długo kręciłem głową z niedowierzaniem.
Zaraz dojdziemy do Macieja Z, ale muszę wtrącić jeszcze tę dygresję, że pani Izabela Cywińska, osoba przemiła i zasłużona, poprzedzała Rostworowskiego na ministerialnym urzędzie. Kiedyś przedstawiła mi ona nader oryginalną teorię, według której najlepszymi urzędnikami są ci, co jeszcze pozostali po PRL-u. Karni. Posłuszni. „Ruki pa szwam”, tak to z rosyjska określiła. Trudno polemizować z kimś, kto ma tak wielkie doświadczenie. Ale jeden z takich, o nazwisku, które trudno zapomnieć – Sekunda mianowicie, niegdyś za zasługi w Białymstoku awansowany do Warszawy, został przez nią wyznaczony do załatwienia ze mną sprawy delikatnej i ważnej.
Pani minister podczas wizyty w USA zamierzała przekazać mój obraz w darze tamtejszemu prezydentowi, którym był wtedy George Bush. Ten pomysł czynił mi wielki zaszczyt. Malowidło zostało wybrane, zaakceptowane, a były towarzysz Sekunda miał zająć się realizacją sprawy.
Odwiedził mnie, coś zawile wykładał, na pożegnanie pożyczył ode mnie pięćdziesiąt złotych (zabrakło mu na taksówkę) i oczywiście o czymś zapomniał, czegoś nie dopatrzył, wszystko pokręcił i w końcu zawalił. Obraz ostatecznie – i może to lepiej – nie wyjechał z Polski. Pani Cywińska posłużyła się zapewne innym darem, a ten mój trafił, dwa lata później, jako główna nagroda za najlepszy spektakl festiwalu teatralnego w Kłodzku. Zresztą spektakl wspaniały i w dodatku przygotowany przez gościa, którego cenię i bardzo podziwiam – Janusza Wiśniewskiego.
Cóż to za zbieżność, że Wiśniewski przez jakiś czas był łaskawie wspierany przez panią Cywińską jako dyrektor teatru w Poznaniu. A w dodatku przed wielu laty byłem scenografem jego dyplomowego spektaklu w warszawskim Teatrze Powszechnym. Pomyśleć, że wszystkie te koincydencje zawdzięczam Sekundzie, który może był i karnym, ale czy sprawnym i lojalnym urzędnikiem? Ruki pa szwam? Ręce miał – to pewne. A szwy? Nie zauważyłem.
Koniec dygresji.