- W empik go
Szalony Polak - ebook
Szalony Polak - ebook
Pewnego letniego dnia dochodzi do katastrofalnego w skutkach zderzenia kopenhaskiej łodzi wycieczkowej z promem kursującym na trasie Kopenhaga–Oslo. Z czasem wychodzi na jaw, że nie wszyscy zmarli w wyniku utonięcia. Czworo pasażerów wycieczkowca zostało zamordowanych.
Sprawę bada Konrad Simonsen i jego zespół śledczych, przy czym okazuje się, że tragedia ta dotyka funkcjonariuszy z wydziału zabójstw osobiście. Otóż, zabójstwa mają związek z pewnym zgonem, który wzbudził podejrzenia jedynie u młodej aspirantki Pauline Berg. Ta niestrudzenie starała się rozwikłać tę sprawę, za co koniec końców przyszło jej zapłacić wysoką cenę…
Zgromadzone w toku dochodzenia poszlaki prowadzą do wydarzeń z udziałem duńskich żołnierzy ONZ-etu, które miały miejsce podczas utajnionej misji pokojowej w Bośni w 1995 roku. Niestety pewne wpływowe organy konsekwentnie utrudniają kryminalnym śledztwo. Ostatecznie Simonsen sam musi udać się do Bośni i rozwikłać zagadkę. Są jednak osoby, które próbują pokrzyżować mu plany.
„Szalony Polak” to piąty tom serii duńskiego rodzeństwa o inspektorze Konradzie Simonsenie. Cykl ukazał się w ponad dwudziestu krajach, zdobywając rzeszę oddanych wielbicieli.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-0235-148-4 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niedziela, 22 sierpnia 2010 roku, Christianshavn
Na moście prowadzącym na wyspę Amager stał mężczyzna i wpatrywał się w Kościół Marmurowy. Tambur i kopuła budynku odbijały promienie słońca. Od jego ostatniej wizyty w mieście minął już rok i czuł się tu nieswojo. Zdecydowanie wolał odludniejsze miejsca, najchętniej wybierał las. Odwrócił się i obrzucił wzrokiem krótki odcinek kanału, który mógł stąd zobaczyć. Później, na wysokości zbiornika wodnego Erdkehlgraven oddzielającego dzielnicę Frederiksholm od ulicy Refshalevej, kanał skręcał na wschód. Trawiasty brzeg gdzieniegdzie porośnięty był krzewami i pojedynczymi brzózkami. Wyrosły niegdyś na zboczu, więc teraz pięły się w górę wygięte w charakterystyczny łuk. Do jego uszu dobiegł śmiech kąpiącej się nieopodal młodzieży. Szybko oszacował odległość. Przynajmniej pięćdziesiąt metrów, więc nie będą w stanie go rozpoznać. Stał i przez chwilę przyglądał się pluskającym małolatom, po czym odwrócił głowę.
Kiedy ponownie spojrzał w górę kanału, spostrzegł statek wycieczkowy i głośno nabrał powietrza w płuca. Na pokładzie zobaczył dzieci, całe mnóstwo dzieci. Nie powinno ich tam być, nie tak się umawiali. Na krótką chwilę ogarnęło go zwątpienie i prawie się rozmyślił. Później jednak zagryzł mocno zęby i zacisnął pięści. Pomogła mu, a teraz przyszedł czas, by on odwdzięczył się jej tym samym. Tak to już w życiu jest. Lojalność, jedność i braterstwo… Nic innego się nie liczy.
Nie było nawet tak wysoko, jak się spodziewał. Perfekcyjnie utrzymując równowagę, wylądował na zadaszeniu pokładu rufowego, a z niego zeskoczył na główny. Następnie szybko się przeturlał i ukrył między dwoma rzędami siedzeń. Po chwili nad jego głową wysoko w górze przesunęły się trzy maszty żaglowca szkolnego Georg Stage, o którym po angielsku opowiadała właśnie przewodniczka.
Przedramieniem otarł pot z czoła i powoli policzył w myśli do dziesięciu, by uspokoić oddech. Było tak ciasno, że zdjęcie plecaka zajęło mu dobrą chwilę. Wyciągnął z niego nóż i spokojnie czekał, czując, jak statek kołysze się nieco mocniej niż wcześniej. Płynął w stronę wejścia do portu, gdzie potem miał zmienić kurs i odbić ostro na prawą burtę, by skierować się na północ, do Portu Zewnętrznego. Przewodniczka znużonym głosem opowiadała anegdoty o mijanym właśnie legendarnym okręcie podwodnym o nazwie Foka, który był już statkiem muzealnym. Siły Zbrojne Królestwa Danii wykorzystały go podczas operacji „Pustynna burza”, po tym, jak królestwo przyłączyło się do „koalicji chętnych” w wojnie irackiej. Kobieta powtórzyła pointę, przesadnie akcentując słowa:
– Łódź podwodna użyta w operacji „Pustynna burza”!
Ukryty między rzędami siedzeń mężczyzna posiadał wiedzę wojskową i miał świadomość, że sławetny okręt był już około czterdziestoletnim wrakiem, gdy w dwa tysiące trzecim roku wysłano go do Zatoki Perskiej. W drodze na miejsce starć, a w każdym razie po drodze, doszło w nim do awarii systemu chłodzenia. Załoga spędziła więc wiele dni zamknięta w temperaturze czterdziestu pięciu stopni Celsjusza. Marynarze zmagali się z infekcjami grzybiczymi, mieli pęcherze, rozliczne stany zapalne i alergie. Później, po zakończeniu misji, łódź trzeba było przetransportować do Danii na pokładzie niemieckiego frachtowca. Duński rząd przyjął to jednak z zadowoleniem. Padły wielkie słowa: „Również Dania zawalczyła o pokój na świecie i sprzeciwiła się dyktaturze. Dobra robota, Foko!”. Retoryka polityczna jak zwykle rodem z superligi, podczas gdy ciężkie uzbrojenie ledwo dosięgało do czwartej. Jak on tego, kurwa, nienawidził…
Odgonił myśli i skoncentrował wzrok na owalnej formacji chmur, która właśnie płynęła po niebie. Gdy tylko oszacował, że przesunęła się ona względem statku o jakieś dziewięćdziesiąt stopni, natychmiast wstał. Ruszył przed siebie środkowym przejściem zdecydowanym, acz nieprzesadnie szybkim krokiem. Zanim przewodniczka go spostrzegła i przeraźliwe krzyknęła, zdążył już rozpłatać pierwsze dwie ofiary. Sternik ledwo odwrócił głowę i po chwili też był martwy. Padł bez życia na ster, zalewając krwią panel sterowniczy. Później przyszła pora, by uciszyć przewodniczkę. Szybkim cięciem rozpruł dolną część jej tułowia, po czym dźgnął ją w szyję. Patrząc na niego niepomiernie zdziwionymi oczami, zwinęła się w kłębek i chwyciła za brzuch. Odwrócił głowę i zatrzymał wzrok na kobiecie, która – nie licząc jego samego – była ostatnią dorosłą osobą na pokładzie. „Azjatka, Japonka lub Chinka”, pomyślał. Nie potrafił z całą pewnością określić jej pochodzenia. Nie wiedział też wcale, czy powinien ją zabijać. Dzieci nie tknie, ale przy niej się zawahał. Pomogła mu, wyskakując nagle za burtę. Widział, jak desperacko wymachuje rękoma, i słyszał, jak woła o ratunek w nieznanym mu języku. Najwyraźniej nie umiała pływać. Cisnął nóż do wody. Po chwili ogarnęła go irytacja. To był przecież świetny nóż, długo i dobrze mu służył.
Wrócił na miejsce, gdzie zostawił swoje rzeczy, i tam się rozebrał. Pod spodem miał kąpielówki. Przerażone dzieci wpatrywały się w niego nic nierozumiejącymi oczyma. Niektóre tuliły się do siebie nawzajem, ale żadne nie odezwało się ani słowem. Nie patrząc na nie, wrzucił ubrania i buty do wodoszczelnego plecaka, założył go i wyregulował pas biodrowy. Potem wsunął nogi w płetwy, wetknął do ust rurkę do nurkowania, rozejrzał się pospiesznie na boki i tyłem wyskoczył za reling.
Płynął tak szybko, jak tylko mógł, zostawiając statek daleko za sobą. Dotarł do południowego falochronu fortu morskiego Trekroner i jednym susem wdrapał się na kamienie. Później znów wskoczył do wody i już bez większego wysiłku ruszył w kierunku farmy wiatrowej Middelgrunden. Zaplanował, że w połowie drogi skręci i opłynie łukiem obszar portowy Nordhavn, uważając, by nie zbliżyć się zanadto do lądu, a potem, kierując się na północ, wzdłuż linii brzegowej, dotrze do baterii haubic w forcie Charlottenlund. Czekała go długa droga – osiem, może dziesięć kilometrów, ale woda miała jakieś piętnaście stopni, więc nie obawiał się, że dostanie hipotermii. Wziął też ze sobą banany, batoniki energetyczne i wodę. Poza tym uwielbiał pływać.Rozdział 2
Niedziela, 22 sierpnia 2010 roku, Nordhavn w Kopenhadze
Kapitan promu Pearl Seaways kursującego na trasie Kopenhaga–Oslo był wyraźnie zmęczony. Trąc kąciki oczu, za wszelką cenę usiłował odgonić migające plamki, które tańczyły mu w polu widzenia. Drugą ręką próbował zaś ustawić odpowiedni kurs, przesuwając nieznacznie ster. Miał obrócić prom i zacumować tyłem przy nabrzeżu terminalu DFDS. Wykonał podobny manewr niezliczoną ilość razy i od dawna była to dla niego czynność zupełnie rutynowa. Mimo to nigdy nie zlecał tego innym. Stłumił ziewnięcie i poprosił pierwszego oficera, który stał za nim, patrząc na port, o kolejną filiżankę kawy.
To była długa noc, a on nie miał szans się wyspać.
Obudzono go o trzeciej nad ranem. Zachorował jeden z pasażerów, czteroletni chłopiec. Miał gorączkę, bolała go głowa, a kark niepokojąco mu zesztywniał. Kapitan ubrał się więc pospiesznie i udał na pokład siódmy, żeby zobaczyć dziecko. Po krótkiej konsultacji ze szpitalem w Esbjerg przez ogólnoświatowy system radiostacji Medical Radio postanowił wezwać lekarza za pomocą głośnikowego systemu powiadamiania. Zakłócił tym samym nocny sen ponad tysiąca pasażerów. Na jego wezwanie już po chwili stawiło się czterech różnych lekarzy i jeden z nich zdiagnozował u malucha zapalenie opon mózgowych. Lekarka skierowała dziecko w trybie pilnym do szpitala. Wezwano helikopter z Göteborga, a kapitan zatrzymał prom i ustawił go tak, by zapewnić ratownikom odpowiednie lądowisko. Cała operacja przebiegła bez zarzutu, a on, mimo że nic więcej nie mógł już zrobić, został na mostku. Chwilę przed piątą rano otrzymali ze Szpitala Uniwersyteckiego Sahlgrenska informację, że życiu chłopca nic nie zagraża, ale o mały włos byłoby za późno. Gdy w końcu się położył, nie mógł zasnąć. W głowie dźwięczały mu przerażające słowa: „O mały włos…”. Nie mógł przestać o tym myśleć. Sięgnął po filiżankę i ze zdumieniem stwierdził, że jest pusta. Przez moment zastanawiał się, czy rzeczywiście poprosił o następną kawę, czy tylko miał zamiar to zrobić. Kątem oka spojrzał więc na pierwszego oficera, który stał za nim dokładnie tak jak wcześniej.
– Halo, tu ziemia! Nad czym tak dumasz?
– Hmm… Myślę o tym statku wycieczkowym. Też go widziałeś, prawda?
Jasne, że widział…
– Coś z nim nie tak? – spytał może odrobinę za ostrym tonem.
– Noo… Chodzi mi o to, co on tam robi. Nie powinno go tu być.
Kapitan wytężył wzrok, by przyjrzeć się wycieczkowcowi. Płynął prosto na nich i powinien za moment odbić.
– Weź lornetkę – polecił swojemu podwładnemu.
Mostek znajdował się na wysokości piątego piętra, a przez wielkie, nachylone pod odpowiednim kątem panoramiczne okna miało się widok na trzy strony świata. Pierwszy kapitan podszedł do szyby i w skupieniu patrzył przez lornetkę. Jego przełożony czekał ze zmarszczonymi brwiami. Miał świadomość, że łódź zbliża się do nich z dużą prędkością. Było to widać gołym okiem. Uruchomił sygnalizator akustyczny i nadał pięć krótkich sygnałów ostrzegawczych, które nawet na mostku, za grubym szkłem, niemalże rozsadzały bębenki w uszach. Kilku robotników w żółtych kaskach i ubraniu roboczym, którzy z tej odległości przypominali raczej miniaturowe ludziki, odwróciło głowy i spojrzało na statek przy nabrzeżu Langelinie. Nie było żadnej reakcji ze strony załogi drugiego statku… Spróbował jeszcze raz, niestety znowu nic to nie dało.
– Wydaje mi się, że widzę sternika, leży na kole sterowym i…
Nie dokończył. Stał dalej, przyciskając do oczodołów okular lornetki.
– I co? Czekam na konkrety.
– Na pokładzie są dzieci.
– Czas, odległość?
– To nie są duńskie dzieci. Mają azjatyckie rysy…
Kapitan skończył czterdzieści pięć lat, co oznaczało, że osiągnął szczyt swojej kariery w stosunkowo młodym wieku. Miał pod sobą prawie dwustu podwładnych i odpowiadał za milionowy biznes. Przede wszystkim jednak był marynarzem, do tego piekielnie zdolnym – w przeciwnym razie nigdy nie powierzono by mu tego stanowiska.
– Wezwij na pokład dziobowy bosmana z krótkofalówką i podaj mi ich pozycję.
Później, podczas przesłuchania w sprawie katastrofy na morzu, przekazano mu szczere wyrazy uznania. W krytycznej sytuacji zachował trzeźwy osąd: otóż wykalkulował, że jeśli przesunie ster skrajnie w prawo i maksymalnie zwiększy prędkość statku, zyska kilka węzłów i parę stopni. Dzięki temu prom miał przeciąć trasę statku wycieczkowego w ostatniej chwili, unikając tym samym zderzenia.
Los chciał jednak inaczej… Kapitan nie wziął bowiem pod uwagę dryfu jednostki. Łódź, niesiona prądem morskim i falami, nie płynęła prosto, tylko zaczęła lekko zakręcać. Poza tym w ostatniej, brzemiennej w skutkach minucie, znacznie zwiększyła prędkość. A tego już nikt nie mógł przewidzieć.
W uszach nadal dźwięczały mu mrożące krew w żyłach słowa bosmana:
– Pięćdziesiąt metrów. – Po chwili: – Czterdzieści, może nawet mniej. – I na koniec: – Kurwa, nie zdążymy!
Wycieczkowiec znikł z pola widzenia kapitana. Przez ostatnie trzydzieści sekund nie miał możliwości manewru, pozostało mu tylko czekać. Położył dłonie na sterze i zaczął w myślach odmawiać modlitwę. Zamierzał się tak modlić do czasu, kiedy… kiedy znowu będzie mógł odetchnąć z ulgą i opowiadać potem wszystkim, że o mały włos doszłoby do katastrofy. O mały włos, a jednak – jak zawsze dotąd – wyszli z tego cało.
O tym, że zderzyli się ze statkiem wycieczkowym, bosman poinformował najpierw zaskakująco cichym i spokojnym głosem:
– Przecięliśmy go na pół… – wyszeptał. Po czym po chwili, śmiertelnie przerażony, wykrzyczał histerycznie na całe gardło: – Zatrzymać śruby! Na miłość boską, wciągnie ich w śruby!!!
Kapitan natychmiast odciął zasilanie, uświadamiając sobie przy tym, że każda ze śrub ma średnicę prawie pięciu metrów. Zapomniał jednak zupełnie, ile ważą.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma szans, by wykonał polecenie bosmana. Byłoby to sprzeczne z prawami fizyki…Rozdział 3
Niedziela, 22 sierpnia 2010 roku, Marmormolen, Nordhavn
Szef wydziału zabójstw Konrad Simonsen zacisnął powieki, po czym spojrzał na port. Na wodzie panował niespotykany ruch. W akcji ratunkowej uczestniczyło piętnaście, a może dwadzieścia jednostek pływających. W większości były to pontony z dwu- do czteroosobową załogą należące do różnych organizacji, w tym morskich oddziałów Obrony Terytorialnej, pogotowia ratunkowego Falck, straży przybrzeżnej i Stacji Marynarki Wojennej w Holmen. Do tego dwa statki pilotowe należące do portu w Kopenhadze. Te ostatnie zajęły się holowaniem na brzeg większych fragmentów wycieczkowca, podczas gdy zespół w pontonach skupił się na poszukiwaniu tych, którzy przeżyli, i transporcie zwłok na ląd. Całe nabrzeże zastawione było karetkami pogotowia, a nad basenem portowym latały dwa helikoptery, w tym śmigłowiec Sikorsky należący do służb ratowniczych marynarki wojennej – łatwo rozpoznawalny z uwagi na kanarkowożółtą kabinę i przesadnie wielki napis „SŁUŻBY RATUNKOWE” nad drzwiami. Skrupulatnie patrolował całą okolicę, wykonując przeloty około dziesięciu metrów nad lustrem wody. O wiele wyżej niż on, bliżej cieśniny Sund, unosił się helikopter jednej ze stacji telewizyjnych. Akcją ratunkową z ramienia portu zarządzała jakaś kobieta. Stała obok ambulansów i słyszał, jak raz po raz stanowczym tonem wydawała polecenia przez krótkofalówkę.
Simonsen był wysokim i barczystym mężczyzną koło sześćdziesiątki. Miał spokojne usposobienie i bezpośredni sposób bycia. Jego wygląd i obejście dużo mówiły o tym, jakim był człowiekiem: szefem, który w krytycznych sytuacjach wymagał absolutnego posłuszeństwa, bez zadawania zbędnych pytań. Ruszył w stronę koordynatorki, lecz zatrzymał się w odległości kilku metrów od niej i czekał, nie chcąc jej przeszkadzać w pracy. Zanim znalazła dla niego czas, minęło dobrych parę minut.
– Wasi technicy muszą poczekać, aż skończymy. Nie wpuszczę ich teraz. Nie potrzebujemy tu jeszcze większego zamieszania – rzuciła zachrypniętym głosem.
– A orientacyjnie, ile na to potrzebujecie?
– Godzinę, może dwie. Dam panu znać.
– Ktoś przeżył?
– Na razie nikogo nie znaleźliśmy…
– Ile ofiar śmiertelnych? Dzieci czy dorośli?
– Nie mam pojęcia. Śruby napędowe zadziałały jak gigantyczny malakser, więc nie sposób policzyć…
Simonsen skinął ze zrozumieniem głową, chociaż wiedział, że rzadko się zdarza, by śruby poszatkowały ciało na kawałki. Teoretycznie mogło do tego dojść, ale z reguły nic takiego się nie działo. Ten przesadny patos miał zapewne związek ze silnym stresem, który przeżywała koordynatorka. Znał ten mechanizm aż nazbyt dobrze.
– Kiedy przyjechałam na miejsce, panował tu totalny chaos. Było o wiele gorzej niż teraz, ale zwłoki, albo raczej ich fragmenty, zabrano już do szpitala królewskiego. Taką mam przynajmniej nadzieję. W każdym razie już od dłuższego czasu nie znaleźliśmy… niczego. Proszę wybaczyć, ale teraz nie mogę panu poświęcić więcej czasu. Proszę wrócić do swojego kolegi i poczekajcie na zielone światło. – Wskazała na część nabrzeża znajdującą się bliżej miasta, po czym wróciła do swoich obowiązków.
Arne Pedersen miał czterdzieści trzy lata. Już blisko dziesięć lat pracował w policji kryminalnej i w zasadzie był prawą ręką Simonsena. Funkcja, którą pełnił od dawna, zupełnie niedawno znalazła formalne potwierdzenie – został zastępcą szefa wydziału zabójstw i był z tego powodu niezmiernie dumny, choć nikomu się do tego nie przyznawał. Stał pogrążony w głębokiej zadumie i na początku w ogóle nie zauważył swojego przełożonego.
– Cześć, Simon. Na razie tak sobie stoję i się gapię, bo ciągle nie możemy zacząć. Mam fart, że w ogóle mnie wpuścili. Technicy muszą czekać poza terenem portu, aż będzie można wziąć się do roboty. Co z tym operatorem z telewizji? Udało ci się coś jeszcze z niego wyciągnąć?
Wcześniej tego samego dnia do wydziału zabójstw zgłosił się kamerzysta z nagraniem wideo. Płynął promem kursującym na trasie Kopenhaga–Oslo. Gdy już dobijali do nabrzeża, wyszedł na pokład, żeby zapalić. Nagle zauważył w basenie portowym wycieczkowiec i wydało mu się to dość osobliwe. Wziął więc z kabiny kamerę, skierował obiektyw na statek, a gdy powiększył obraz, dojrzał tam przynajmniej trzy martwe osoby. I postanowił to nakręcić. Filmował niemalże do momentu kolizji, a gdy tylko zszedł na ląd, udał się prosto do komendy policji. Simonsen, gdy tylko obejrzał film, wysłał na miejsce zdarzenia swojego zastępcę.
– Nie, nic więcej nie miał. O samym wypadku trąbią już oczywiście wszystkie stacje telewizyjne, ale nikt jeszcze nie wiąże tego z żadnym przestępstwem. Hrabianka jest w Instytucie Medycyny Sądowej, Klavs oczywiście przerwał szkolenie i od jutra będzie w pełnej gotowości, Pauline natomiast, jak wiesz, ma urlop, a nigdy nie bierze ze sobą komórki.
Wszyscy troje pracowali tak jak Pedersen w wydziale zabójstw i należeli do grona najbardziej zaufanych ludzi Simonsena.
Hrabianka, która tak naprawdę nazywała się Nathalie von Rosen, była jego żoną. Pobrali się stosunkowo niedawno i jak dotąd bez większych problemów udawało im się godzić życie prywatne ze wspólną pracą. Klavs Arnold dołączył do zespołu kilka lat temu, gdy przeprowadził się z Esbjerg do Kopenhagi. Właśnie pojechał na seminarium do Odense. Zaledwie trzydziestoletnia Pauline Berg była najmłodsza w drużynie i od dwa tysiące siódmego roku, kiedy została porwana, zmagała się z problemami natury psychicznej. Bywały okresy, gdy wykonywała swoje obowiązki wyjątkowo nieudolnie, czasami też nie radziła sobie z nimi w ogóle.
– A może nie będziemy jej przeszkadzać w urlopie, co? Wszyscy wiemy, że bardzo go potrzebuje… – rzucił Arne. Wyraził się nadzwyczaj dyplomatycznie, ale łatwo się było domyślić, co tak naprawdę chciał powiedzieć.
– Gdybym się z tobą zgadzał, nie próbowałbym się do niej dodzwonić. Ale dosyć o Pauline – uciął Simonsen ostrym tonem. – Wiesz, czy wycieczkowiec zatonął?
Pedersen, zamiast odpowiedzieć, zrobił parę kroków w kierunku brzegu i wskazał na coś palcem. Leżąca tam połowa kadłuba – a dokładniej jego przednia część – lekko kołysała się na wietrze. Statek został przecięty mniej więcej w połowie, a solidne deski, z których był zbudowany, wyglądały, jakby ktoś rozrąbał je ogromną siekierą. Na pokładzie brakowało części białych plastikowych siedzeń.
– Druga część, ta cięższa, z silnikiem, poszła na dno – oznajmił.
– Jeśli to będzie fizycznie możliwe, chciałbym, żeby wydobyto ją jeszcze dziś. Poinformuj, proszę, techników. Niech wezwą nurków i zabiorą ze sobą cały potrzebny sprzęt.
– Już to zrobiłem, wszystko jest gotowe. Potrzebujemy tylko zezwolenia.
– Wspaniale. Masz dla mnie coś jeszcze?
– Nie… Ekipa w pontonach zbiera pozostałości, a że widok nie należy do przyjemnych, jakoś nie jest mi szczególnie przykro, że nie mogę podejść bliżej.
– Chyba już skończyli, o ile dobrze zrozumiałem.
– To dobra wiadomość.
– Wiesz może, ile mamy dorosłych ofiar?
– Wiem wyłącznie to co ty… Na razie trzy, tyle widać na nagraniu od kamerzysty. Przy czym nie udało mi się jeszcze tego potwierdzić. Hej… patrz tam!
Pedersen wskazał na północny falochron fortu Trekroner, jeden z dwóch, które osłaniały port, obejmując go niczym potężne kleszcze. W niewielkiej odległości od nich stali ratownicy i wpatrywali się w basen portowy. Simonsen nie dostrzegł niczego nadzwyczajnego, ale jego zastępca najwyraźniej miał lepszy wzrok.
– Coś się tam dzieje – powiedział Arne.
Simonsen bez słowa ruszył w kierunku karetek. W połowie drogi spotkał ratowniczkę z firmy Falck.
– Mamy jedną ocalałą osobę, może dwie. To dzieci – rzuciła ściszonym głosem.Rozdział 4
Niedziela, 22 sierpnia 2010 roku, Jutlandia Południowa
„To przedziwne, jak pewne zdarzenia niosą za sobą kolejne”, pomyślał mężczyzna, wyglądając przez okno samochodu. Uśmiechnął się, choć w zasadzie wcale nie było mu do śmiechu, po czym zerknął z ukosa na siedzącą za kierownicą kobietę. Gdy poprzednio jej pomagał, sprawy nie potoczyły się zgodnie z planem. Dlatego właśnie byli teraz tu, gdzie byli. Ku własnemu zdziwieniu zdał sobie sprawę, że jego wspomnienie mocno się wyostrzyło… Nagle przed oczyma przewinęły mu się aż nazbyt wyraźne obrazy, choć od całego zajścia minęły już dwa lata.
Czas mijał, a ta sprawa coraz mniej zaprzątała jego uwagę. Ostatnio w zasadzie w ogóle o tym nie myślał.
Gdy pokazał jej nóż, wzięła dziecko za rękę i ruszyła z nim bez słowa sprzeciwu. Długo szli przez wydmy, a dziewczynka raz po raz się zatrzymywała, by zerwać dla mamy kwiatki, bladoczerwone odporne na słońce i wiatr roślinki, porastające gdzieniegdzie piaszczyste podłoże. Gdy dotarli do zagłębienia między wydmami, związał kobietę w taki sposób, żeby nie porobiły jej się siniaki, gdy będzie próbowała się uwolnić. Zabrał ze sobą cztery gałęzie i porządnie wbił je w piach. Linę, którą miała skrępowane ręce, przeciągnął przez rękawy jej wiatrówki, a stopy związał sznurowadłem. Okoliczności mu sprzyjały, bo miała na sobie spódnicę, co znacznie ułatwiło sprawę.
– A teraz posłuchaj mnie uważnie… Nie raz cię ostrzegano, byś trzymała się z dala od Madsa Eggerta… Niestety nie posłuchałaś, więc teraz dostaniesz nauczkę. Rozumiesz, Juli?
Tak jej powiedział, użył dokładnie takich słów. Jej córka siedziała w pewnej odległości od nich i grzebała żółtą łopatką w piasku. Pamiętał to wyraźnie, o reszcie wolałby zapomnieć. Sprawy potoczyły się jednak inaczej, niż się spodziewał. To był wypadek. Nie mógł tego w żaden sposób przewidzieć…
Posprzątał po sobie, po czym wybrał na jej komórce numer sto dwanaście, naciskając klawisze jej własnym kciukiem. Tylko tyle mógł zrobić.
Odgonił natrętne myśli i spytał:
– Długo na mnie czekałaś?
Kobieta już miała pokręcić głową, ale rozmyśliła się w ostatniej chwili. Zanim wybrała się na plażę, była jeszcze w Rødovre, potrzebowała zabrać stamtąd kilka rzeczy. O tym jednak nie musiał wiedzieć.
– Trochę ci to zajęło, nie powiem, ale wstąpiłam do kafejki na filiżankę kawy, więc na samej plaży spędziłam najwyżej godzinę.
Mężczyzna pomyślał, że od lat nie pił kawy i nie pamiętał już nawet dokładnie, jak smakuje.
– Cieszysz się, że wracasz do domu, do swojego lasu? – zagaiła.
Potwierdził skinieniem głowy. Istotnie, nie mógł się tego doczekać.Rozdział 5
Niedziela, 22 sierpnia 2010 roku, Instytut Medycyny Sądowej, Uniwersytet w Kopenhadze
Hrabianka stała oparta o ścianę w prosektorium B, największej z czterech należących do instytutu sal sekcyjnych. Korzystano z niej przeważnie w sprawach zabójstw, w związku z czym zaczęto ją nazywać „salą morderstw”. Policjantka miała trochę ponad czterdzieści lat i wszyscy wokół odbierali ją jako niezwykle profesjonalną, pracowitą, a do tego przesympatyczną osobę. Poza nią samą na miejscu było siedem innych osób. Stosunkowo młoda lekarka medycyny sądowej, której raczej nigdy wcześniej nie spotkała, oprócz niej dwaj fotografowie – jeden z instytutu, a drugi z policji – technik sekcyjny, funkcjonariusz policji kryminalnej z jej własnego wydziału i patolog sądowy. Do tego jakiś mężczyzna, Japończyk, którego wieku nie potrafiła określić. Stał kilka metrów od niej, również opierając się o ścianę. Wszyscy mieli kitle, sterylne białe kalosze, maseczki i siatki na włosy.
Pośrodku pomieszczenia na metalowej kozetce leżały zwłoki dziecka japońskiego pochodzenia. Technik rozciął ciało chłopca, wyjął wszystkie organy wewnętrzne i ułożył je na stole sekcyjnym w głębi sali. Potem zajął się nacinaniem skóry na szyi. Gdy już skończył, odsunął płat przykrywający czaszkę, odsłaniając tym samym kości ciemieniową i czołową, a następnie zabrał się za ich piłowanie, by móc wyjąć mózg. Pomieszczenie wypełniło głośne, nieprzyjemne dla ucha bzyczenie piły. „W dawnych czasach ten dźwięk musiał być jeszcze przenikliwszy”, pomyślała Hrabianka. Między sobą nazywali to narzędzie „wyjącą zakonnicą”. Japończyk odchrząknął. Spojrzała na niego, pewna, że zamierza coś powiedzieć. On jednak nadal stał w milczeniu z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie potrafiła stwierdzić, czy uważnie obserwuje sekcję, czy też raczej jest pogrążony we własnych myślach.
Zwłoki obrócono następnie na brzuch, po czym wykonano zdjęcia, pod każdym kątem i z różnej odległości. Sześć równoległych głębokich ran biegnących od barku do goleni świadczyło o bliskim spotkaniu chłopca z jedną ze śrub napędowych promu. Kierownik jednostki szczegółowo objaśnił młodej lekarce wszystkie obrażenia, których doznało dziecko. Kobieta przytaknęła głową, zadała parę pytań, po czym podeszła do stojącego w rogu biurka i powiedziała do dyktafonu kilka zdań, z uwagi na odległość nikt wyraźnie ich nie usłyszał. Hrabianka próbowała tymczasem nawiązać kontakt wzrokowy z szefem wydziału, którego bardzo dobrze znała i lubiła, ale bezskutecznie.
Hans Holgersen, patolog sądowy, pełnił też funkcję ordynatora. Często się więc spotykali, zarówno podczas sekcji zwłok, jak i przy okazji oględzin miejsc zbrodni. Przez wiele lat był najbliższym współpracownikiem legendarnego już profesora Arthura Elvanga, przy czym w przeciwieństwie do jego byłego przełożonego z nim pracowało się dużo łatwiej i bezproblemowo.
Tymczasem w głębi sali lekarka ze skupieniem pobierała wycinki tkanek z narządów wewnętrznych dziecka. Później trzeba będzie opisać ich stan i wprowadzić wszystkie dane do specjalnej tabeli. Była to standardowa procedura i podczas sekcji ściśle jej przestrzegano. Podczas gdy młoda kobieta zajmowała się narządami, technik za pomocą wałka daktyloskopijnego posmarował opuszki chłopca tuszem, by po chwili móc zdjąć odciski palców.
Hrabianka uchwyciła spojrzenie Holgersena, po czym charakterystycznym ruchem kciuka i palca wskazującego dała mu znak, że chce z nim porozmawiać. Ten powiedział coś do młodej lekarki, która natychmiast podeszła do policjantki.
Kobieta zdjęła maseczkę. Miała proporcjonalną sylwetkę, ale w białym kitlu i wciągniętych na gołe łydki gumowcach nie prezentowała się zbyt atrakcyjnie. Teraz, gdy maska nie zakrywała już połowy jej twarzy, wyraźnie było widać, że jest zmęczona. Sprawnym, wyuczonym ruchem zsunęła jednorazowe rękawiczki, tak żeby nie ubrudzić się krwią, po czym celnie wrzuciła je do stojącego kilka metrów dalej kosza na śmieci.
– Muszę się dowiedzieć, jak zginęli dorośli pasażerowie statku. To znaczy, co w tej chwili udało wam się w tej kwestii ustalić. I ile osób było na pokładzie, nikt nam jeszcze tego nie potwierdził – rzuciła Hrabianka.
Jej rozmówczyni się zawahała, po czym odparła niepewnym głosem:
– Nie jestem upoważniona do udzielania takich informacji…
Po chwili jednak jakby zmieniła zdanie. Możliwe, że to Holgersen dał jej jakiś sygnał, co umknęło uwadze Hrabianki. Młoda lekarka wskazała głową na drzwi, dając znać, że chce, by wyszły razem z sali.
– Dobrze, ale proszę pamiętać, że to tylko wstępne dane.
Szybkim krokiem ruszyła w stronę biura, a Hrabianka podążyła za nią. Tam kobieta zdjęła fartuch i wrzuciła go do kosza na pranie, zmieniła buty, a następnie wyjęła z szuflady biurka niewielki notes.
– Martwe dzieci podzieliliśmy na cztery grupy: część z nich zginęła w wyniku obrażeń po zderzeniu z promem, kilkoro utonęło, jeszcze inne zostały zmasakrowane przez śruby napędowe, a pozostałe wykrwawiły się w wodzie z powodu odniesionych ran.
Hrabianka skinęła głową, bo nie chciała się powtarzać, że interesują ją głównie dorośli… Następnie lekarka omówiła dwie z wymienionych grup, na co Hrabianka ponownie przytaknęła i pozwoliła jej mówić dalej.
– Mamy piętnaścioro dzieci, wszystkie w wieku szkolnym, wyglądają na jakieś jedenaście lat i wszystkie są Azjatami.
Podana przez nią liczba nie zgadzała się z tym, co funkcjonariusze sami obliczyli naprędce w wydziale zabójstw po obejrzeniu nagrania przekazanego przez fotografa. Brakowało dwóch osób.
– Dwoje przeżyło – wyjaśniła kobieta. – Dziewczynka leży na oddziale chirurgii urazowej i jest w stanie krytycznym. Nie wiem, gdzie teraz przebywa chłopiec, ale on nie miał żadnych obrażeń.
To była dla Hrabianki zupełnie nowa wiadomość, do tego chyba jedyna dobra pośród tych wszystkich okropieństw.
– A co z dorosłymi? Co o nich wiemy? – spytała.
– Zwłoki są w piwnicy, przy czym zajmiemy się nimi dopiero za jakiś czas.
– Ale była pani już na dole i je oglądała, prawda?
Potwierdziła skinieniem głowy.
– Pięć ciał: Azjatka po trzydziestce, która utonęła, dwóch mężczyzn i dwie kobiety o kaukaskich rysach. Prawdopodobnie wszyscy zginęli od ran kłutych zadanych nożem. Obie kobiety i jeden z mężczyzn mają około trzydziestki, a ten drugi jakieś pięćdziesiąt i jest… mocno pokancerowany.
– Jest pani pewna, że mowa o pięciu osobach, a nie czterech? – przerwała jej Hrabianka. Zdawała sobie sprawę z tego, jak głupio to zabrzmiało. Zupełnie jakby podejrzewała, że lekarka nie umie liczyć. Mimo wszystko wolała się upewnić.
– Tak, jest ich pięcioro, z tego ciała czterech zostały zidentyfikowane, a jednej z kobiet nie. – Zerknęła do notatnika i zaczęła wymieniać kolejne nazwiska. Najpierw sternika, potem przewodniczki, później Japonki, a na koniec pasażera.
Nagle Hrabianka zamarła…
– Może pani powtórzyć ostatnie nazwisko? Proszę.
– Jonas Ziegler. Miał przy sobie prawo jazdy…
– Muszę zobaczyć ciało! Teraz!
Młoda kobieta się zawahała, ale policjantka była już przy drzwiach. Ton jej głosu świadczył o silnym wzburzeniu i najwyraźniej zapomniała o wszelkich konwenansach. Lekarka wybiegła więc za nią i poprowadziła ją w stronę windy. Wyraźnie było widać, że nie jest jej to w smak, lecz Hrabianka nawet tego nie zauważyła.
W piwnicy panował straszny ziąb, było tam niewiele ponad pięć stopni. Młoda lekarka zadrżała, podczas gdy Hrabianka nawet nie poczuła chłodu. Wręcz przeciwnie… Była tak rozgorączkowana, że bała się, że zaraz spłonie od środka.
Weszły do dużego, nadzwyczaj mało przyjaznego pomieszczenia. Umieszczone na suficie reflektory zalewały je sztucznym neonowym światłem. Zwłoki leżały na ustawionych w równym rzędzie metalowych noszach na kółkach, wszystkie przykryte białym prześcieradłem. Hrabianka minęła pierwsze z nich, które bez wątpienia należały do dziecka. Zatrzymała się przy dorosłych i poczekała na lekarkę.
– Ta kobieta, która nie została jeszcze zidentyfikowana. Gdzie ona jest?
Jej towarzyszka wskazała na przedostatnie nosze i wykonała pytający gest.
– Odkryć? – wolała się upewnić.
– Tak, poproszę…
Młoda lekarka podeszła i odsunęła prześcieradło, odsłaniając twarz ofiary. Hrabianka podziękowała. Usiłując zachować zimną krew, oznajmiła, że wie, kto to jest, ale na tę chwilę nie może ujawnić nic więcej. Następnie chwyciła za komórkę i wybrała numer męża, lecz nie udało jej się z nim połączyć. Zadzwoniła więc do wydziału zabójstw i poprosiła, żeby Simonsen natychmiast się z nią skontaktował. Miał pewnie spotkanie, ale trudno… będzie musiał je przerwać – jakkolwiek ważne by było. Nie minęło pół minuty, a telefon zawibrował, sygnalizując połączenie przychodzące.
– Pauline Berg nie żyje, została zadźgana nożem. Była na statku wycieczkowym – poinformowała beznamiętnym głosem.Rozdział 6
Poniedziałek, 23 sierpnia 2010 roku, komenda policji
Aula pękała w szwach. Simonsen ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu stwierdził, że wielu funkcjonariuszy, którzy przybyli tu z różnych stron – niektórzy aż z Jutlandii – będzie musiało stać. Zabrakło miejsc siedzących. Nikt ich nie wezwał ani nikt nic wcześniej nie uzgadniał. Przyszli do komendy z samego rana pod wpływem nagłego wspólnego impulsu, żeby pomóc, jeśli tylko będą w stanie. W Danii niezmiernie rzadko zdarzały się zabójstwa policjantów. Gdy jednak coś takiego się działo, reagowano solidarnie i zdecydowanie: wszyscy z własnej woli oferowali wsparcie w zakresie, w jakim mogli się przydać, bez względu na to, czy ktoś akurat miał urlop, czy był dzień wolny od pracy, czy też trzeba było pracować w nocy albo po godzinach. Wszelkie prawa pracownicze schodziły w takich okolicznościach na dalszy plan…
Część przybyłych mundurowych znała Simonsena, również ci spoza personelu wydziału zabójstw, w tym tłumie stanowiącego zdecydowaną mniejszość. Simonsen natomiast większość z nich widział po raz pierwszy. W szczególności wielu młodych, którzy teraz spoglądali na niego, gotowi do pomocy. Widok pewnych twarzy mocno go zaskoczył. Zwłaszcza gdy nagle ujrzał na sali swoją własną córkę. Siedziała na samym środku wraz z grupką młodszych funkcjonariuszy z okręgu Kopenhagi Zachodniej. Przecież miała być z chłopakiem na urlopie. Wybierali się na dziesięć dni do Pragi. Ale najwyraźniej zmienili plany… Uśmiechnęła się do niego, a on skinął jej z zakłopotaniem głową i poczuł się paskudnie. Przyszedł też Poul Troulsen, dziś emerytowany już pracownik wydziału. Pedantyczny jak mało kto, zawsze oficjalny, konsekwentny i niezwykle skuteczny, co Simonsen docenił dopiero wtedy, gdy jego podwładny zakończył służbę. Teraz bardzo by mu się przydał… Przybyli także jego zwierzchnicy, zarówno komendant komisariatu, jak i Komendant Główny Policji. Siedzieli w tylnym rzędzie, usiłując za wszelką cenę wmieszać się w tłum, ale z marnym skutkiem.
Hrabianka wstała z krzesła i podeszła do męża. Zasugerowała, żeby zaczął od minuty ciszy dla uczczenia ofiar. Miała rację, tak właśnie powinien postąpić, choć wiedział, że czas nagli.
Umówił swoich ludzi na wpół do ósmej, żeby dać sobie – a w praktyce raczej Pedersenowi – wystarczająco dużo czasu na skrzyknięcie części kolegów i rozmieszczenie ich na ulicach wzdłuż trasy wycieczkowca dokładnie dwadzieścia cztery godziny po jego wypłynięciu.
Wielu ludzi miało swoje stałe codzienne zwyczaje, nawet w nocy z niedzieli na poniedziałek. Liczyli, że dzięki temu wzrosną ich szanse na znalezienie świadków zdarzenia. Problem polegał jednak na tym, że obecnie funkcjonariuszy do rozlokowania było pięć razy więcej niż zwykle. Dawało im to naturalnie sporą przewagę, aczkolwiek wymagało również czasu. Postanowił rozwiązać dylemat, zmieniając kolejność poszczególnych punktów spotkania. Na początek zaczął machać do zgromadzonych. Zadziwiająco szybko udało mu się wszystkich uciszyć. Następnie spełnił życzenie żony, to jest, improwizując, z powagą powiedział kilka słów o tragedii, która rozegrała się poprzedniego dnia, oraz jej ofiarach. „Zupełnie się do tego nie nadaję”, pomyślał. Następnie złożył ręce i pochylił głowę, ale tak, żeby mimo to wciąż mieć w zasięgu wzroku wielki zegar wiszący na tylnej ścianie sali. Jego wskazówki wydawały się teraz poruszać przeraźliwie wolno, co mocno stresowało szefa wydziału.
Ostatnia doba zupełnie go wykończyła – zarówno zawodowo, jak i emocjonalnie. Najgorsza była wizyta w domu rodziców Pauline. Pojechali tam razem z Hrabianką, żeby poinformować ich o śmierci córki. Przekazywanie takich wieści zawsze było cholernie trudne, a to, że znali zmarłą osobiście, zmieniło ten przykry obowiązek w koszmar. Później była cała seria wywiadów dla prasy i do domu w Søllerød Simonsen z żoną dotarli dopiero po północy. Jakby tego było mało, w środku nocy zbudził go telefonem Kurt Melsing, obecnie szef wydziału techniki kryminalistycznej. Zdobył informacje dotyczące zamordowanego mężczyzny, jednego z pasażerów statku. Wyszukiwanie tego rodzaju danych w żadnym razie nie leżało w kompetencjach Melsinga. Nie wyjaśnił też, jak wszedł w ich posiadanie. W obecnej sytuacji nie miało to jednak większego znaczenia. Chodziło o trzydziestoczteroletniego ekspedienta zamieszkałego w północno-zachodniej Kopenhadze. Nazywał się Jonas Ziegler. Simonsen wiedział o tym już wcześniej, ale teraz dowiedział się czegoś więcej: Ziegler był swego czasu leśnikiem w Duńskiej Agencji Lasów i Przyrody w gminie Halsnæs i właśnie wtedy poznał Pauline. To, co ustalił Melsing, wskazywało na dość nieprzyjemne zależności. Dlatego też zadzwonił do swojego szefa w środku nocy.
Berg miała obsesję na punkcie śmierci, która – jak powszechnie wiadomo – jest rzeczą naturalną. Aspirantka jednak wszędzie doszukiwała się przestępstwa i czasem przez wiele tygodni poświęcała swoim śledztwom większość wolnego czasu i masę uwagi w godzinach pracy. To właśnie dlatego nawiązała kontakt z Zieglerem. Teraz Simonsen w końcu będzie musiał przeprowadzić skrupulatne dochodzenie w wyimaginowanej sprawie Pauline, o które funkcjonariuszka wielokrotnie wierciła mu dziurę w brzuchu.
Hrabianka też się obudziła. Mąż streścił jej rozmowę z Melsingiem, po czym zapytał:
– Kiedy zaświtało ci w głowie, że to Pauline może być piątą ofiarą? Po tym jak usłyszałaś nazwisko Zieglera?
– Może… Czy to nie wszystko jedno? – spytała wyraźnie przygnębionym głosem.
Nie odpowiedział. Przez jakiś czas leżeli w ciemności i oboje nie mogli zasnąć.
– O czym myślisz? – przerwała ciszę, zadając prozaiczne pytanie.
– O tym, jak mocno ty, Arne i Klavs jesteście emocjonalnie zaangażowani w tę sprawę. I czy nie lepiej by było was od niej odsunąć…
Hrabianka natychmiast usiadła na łóżku. Minęło jednak trochę czasu, zanim się odezwała.
– A co z tobą? Z twoimi uczuciami?
– Nie mam z tym problemu…
Wciągnęła głośno powietrze, starając się opanować wściekłość.
– Ja pierdolę! Simon… – Przeklinała niezwykle rzadko. Położyła się ponownie, tym razem odwrócona do niego plecami, po czym wyszeptała: – Nie do wiary… Czasami zachowujesz się jak ostatni dupek.
Gdy wskazówka sekundowa okrążyła tarczę wiszącego w auli zegara, Simonsen zakończył minutę ciszy, dziękując zebranym za uczczenie pamięci ofiar. Następnie oddał głos Pedersenowi, by ten przekazał informacje organizacyjne dotyczące akcji poszukiwania świadków.
– Zastępca szefa wydziału zabójstw, Arne Pedersen – przedstawił go.
Wiele osób się uśmiechnęło, w tym sam Pedersen. Dumnie wkroczył na podium, a Simonsen skorzystał z okazji, żeby wyciągnąć z sali Hrabiankę, Troulsena i Arnolda. Wiedział, że Arne nie potrzebuje jego pomocy. Gdy tylko wyszli na korytarz, od razu przeszedł do rzeczy. Żonie przydzielił najszerzej zakrojone zadanie. Podał jej mapę i powiedział:
– Zabierz ze sobą tylu funkcjonariuszy, ilu potrzebujesz, ale zostaw mi kilku najbardziej doświadczonych śledczych. Spróbujcie zdobyć nagrania z monitoringu ze wszystkich kamer na ulicach, które zaznaczyłem na czerwono, ewentualnie też z innych, jeśli wystarczy ci ludzi. Trzeba to zrobić jak najszybciej, najlepiej jeszcze dziś. Musicie zabezpieczyć wszystko: to znaczy nie tylko to, co zarejestrowały nasze kamery, ale także wszelkie nagrania ze stacji benzynowych, fabryk, centrów handlowych, szkół, bankomatów i automatów do wymiany walut, banków, hoteli, restauracji, taksówek, autobusów, dworców kolejowych, peronów, fotoradarów oraz innych miejsc, które mi umknęły. Krótko mówiąc: trzeba sprawdzić wszędzie tam, gdzie mają monitoring. Wiem, że daję ci najbardziej upierdliwą robotę, ale to bardzo ważne. Skontaktuj się później z Maltem i poproś, by uporządkował filmy chronologicznie i wrzucił na serwer, żebyśmy mogli je ściągnąć na swoje komputery.
– Malte uczy się do egzaminu… Mogę zlecić naszym informatykom, żeby stworzyli dla nas bazę danych – rzuciła Hrabianka bez entuzjazmu.
Malte Borup był studentem informatyki, który odbywał praktyki w wydziale zabójstw. Niebawem miał jednak skończyć studia, więc nikt nie wiedział, jak długo jeszcze u nich zostanie. Simonsen z miejsca obalił plan żony:
– Nie ma szans, policyjni informatycy są ze wszystkim do tyłu… Możesz ewentualnie skorzystać z naszych znajomości i poprosić, żeby przesunęli Maltemu termin na uczelni. Ale ściągnij go tu, bardzo go potrzebuję.
– Poza tym raczej kiepscy z nich hakerzy – dodał sucho Klavs, gwoli uzupełnienia.
Hrabianka ostatecznie się poddała.
– Dobra. Coś jeszcze? – spytała krótko, chcąc zakończyć tę rozmowę.
Simonsen nie miał już nic do dodania, więc mogła wrócić na salę.
Następnie przydzielił zadanie Troulsenowi. Najpierw szybko, zaledwie w dwóch zdaniach, wyraził radość z tego, że znowu go widzi, a potem w dziesięciu ogólnikowo wprowadził go w sprawę.
– Na razie jest za wcześnie, żeby stwierdzić, czy wśród znalezionych ciał jest też zabójca. Ale istnieje taka możliwość. Nie możemy jej na razie wykluczyć… – zakończył.
– Jedno dziecko podobno przeżyło, prawda? – zapytał Troulsen.
– Tak. Chłopiec. Ale jest w szoku i nie da się go przesłuchać. Teraz mieszka w ambasadzie Japonii i Japończycy obiecali skontaktować się z Ministerstwem Spraw Zagranicznych, jak tylko się czegoś dowiedzą.
Troulsen westchnął wyraźnie zawiedziony, a Simonsen mówił dalej:
– Jeśli sprawca lub sprawcy nie byli pasażerami wycieczkowca, a tak właśnie przypuszczam, zastanawiające jest, jak w takim razie dostali się na pokład. Bo wszystko wskazuje na to, że na pewno nie na Gammel Strand, gdzie rozpoczął się rejs. Potwierdziło to wielu świadków, między innymi bileterka. To jednak nie jedyna kwestia, którą musisz rozstrzygnąć. Chcę też, żebyś dowiedział się absolutnie wszystkiego na temat tego statku. Masz zdobyć specyfikacje techniczne, jego plan, dane dotyczące prędkości, systemu nagłaśniającego, procedur ratunkowych w sytuacjach kryzysowych i tak dalej. Myślę, że na początku warto się skontaktować z armatorem. Poproś naszych ludzi o legitymację policyjną, w razie gdybyś jej potrzebował, zajmij któreś z wolnych biur i wybierz sobie do pracy, kogo tylko zechcesz.
Troulsen powtórzył szczegółowo i aż nazbyt wolno wszystkie swoje zadania, po czym stwierdził, że nie potrzebuje ani legitymacji, ani biura. W tej chwili nie życzył też sobie żadnej pomocy. Simonsen starał się zachować uprzejmy wyraz twarzy, ale gdy tylko jego rozmówca odwrócił się do niego plecami, westchnął z wyraźną ulgą.
Ludzie zaczęli już opuszczać salę, co oznaczało, że Arne załatwił sprawę szybko i skutecznie. Simonsen odciągnął Arnolda na bok, żeby mogli w spokoju porozmawiać. Potem opowiedział mu o Zieglerze i jego wcześniejszej pracy leśnika w gminie Halsnæs. Jutlandczyk z miejsca załapał, o co chodzi. Sam wybrał się kiedyś z Pauline do Melby, gdzie mieli się spotkać z pewnym leśniczym, ale ten nie przyszedł. Pojechał z nią w geście dobrej woli, żeby niejako wesprzeć ją w jej urojonej misji.
Arnold w przeciwieństwie do Hrabianki nie zapamiętał nazwiska. W pamięci utkwiło mu za to coś innego.
– Pauline mówiła o nim „leśniczy”, a nie „leśnik”. Tego jestem absolutnie pewien.
– Zarządca lasu, strażnik leśny, leśnik, leśniczy, kto by się zastanawiał, czym te funkcje się od siebie różnią? Ale jeśli uważasz, że ma to znaczenie, możesz zgłębić temat.
Arnold nie odpowiedział. Nagle jednak jakby dotarło do niego, czym będzie musiał się zająć.
– Czy myślisz, że Pauline mimo wszystko… to znaczy, w taki lub inny sposób…? – spytał wyraźnie poruszony.
Słowa uwięzły mu w gardle, ale Simonsen szybko uciął temat. Było zdecydowanie za wcześnie, żeby się w tej kwestii wypowiadać, a on sam nic nie myślał.
– Co za gówniana sprawa, Simonie – westchnął, co jego szef ponownie zignorował.
– Zacznij od przeszukania mieszkania Pauline, a przede wszystkim przejrzyj jej telefon. Sprawdź, czy są tam jakieś notatki dotyczące… tej jej sprawy. Zakładam, że tak, więc musisz je odszukać. Daj znać, jak tylko będziesz coś miał. I jeszcze jedno: mógłbyś zabrać ze sobą Annę Mię i może kilku innych funkcjonariuszy z jej posterunku? Martwi mnie, że tu jest, a jak weźmiesz ją pod swoje skrzydła, to przynajmniej będę wiedział, co robi.
Arnold zmarszczył brwi.
– No tak… Twoja córka też ma prawo pomóc. Były przecież z Pauline bardzo blisko.
Simonsen wycelował w niego palec wskazujący.
– Czy masz jakieś pytania do tego, o co cię poprosiłem?
Jutlandczyk pokręcił głową na znak, że nie.
– W takim razie zabieraj się do roboty.