- W empik go
Szaman morski - ebook
Szaman morski - ebook
,,Szaman Morski” to kolejna książka kpt. Karola Olgierda Borchardta, w której humorem przedstawione zostały sylwetki kapitanów tworzących morską historię Polski. Tytułowy Szaman to kpt. Eustazy Borkowski – antyteza pomnikowej sylwetki kpt. Mamerta Stankiewicza, uwiecznionego na łamach największej książki Borchardta ,,Znaczy Kapitan”. Ale jest to także postać nietuzinkowa, ,,zaklinacz morza”, niewyczerpane źródło anegdot. Mimo upływu lat opowieść o nim wciąż stanowi źródło radości i okazję do wspomnień, kiedy ocen przemierzały transatlantyki pod polską banderą.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-297-1 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SZAMAN MORSKI – tytuł nadany przeze mnie kapitanowi Eustazemu Borkowskiemu jako bohaterowi książki – narodził się w lutym 1942 roku w Szkocji u podnóża góry Tinto. Znalazłem się tam na skutek (prawdopodobnie) skrzepu w głowie. Uderzyłem się głową o nadburcie łodzi ratunkowej, gdy usiłowałem do niej się dostać po storpedowaniu „Piłsudskiego” 26 listopada 1939 roku na Morzu Północnym. Na „Piłsudskim” byłem starszym oficerem.
Bóle głowy powodowane owym skrzepem były tak wielkie, że postanowiono mnie uśpić na dwa tygodnie. Bóle ustąpiły, ale razem ze snem. Po trzech kompletnie bezsennych miesiącach spędzonych w szpitalu pod opieką najlepszych specjalistów medycyna zachowała się w stosunku do mnie podobnie jak ta pani w naszym Orłowie, niosąca telewizor. Zapytana przez przechodnia, gdzie jest ulica Przebendowskich, powiedziała: „Proszę, niech pan potrzyma telewizor”. Gdy się go pozbyła, rozłożyła szeroko ręce i powiedziała: „Nie wiem!”
Otrzymałem wysoką dożywotnią pensję komandorską oraz dwie dobre rady: żebym cieszył się z życia i sam sobie radził. Zaopatrzyłem się w mikroskop oraz akwarele i z nimi spocząłem na bezludnych wrzosowiskach otaczających górę Tinto po rzekę Klajdę (Clyde), ponieważ człowiek NIEŚPIĄCY nie nadaje się zupełnie do życia towarzyskiego. Pomimo dożywocia, jak na owe czasy bardzo „sytego”, po ośmiu bezsennych miesiącach tam spędzonych udało mi się – dzięki zastosowaniu hatha-jogi – wreszcie zasnąć.
W okresie bezsenności, mając czas nieograniczony do dwudziestu czterech godzin na dobę, postanowiłem spełnić przyrzeczenie dane kapitanowi Mamertowi Stankiewiczowi – uczyniłem je, stojąc nad jego grobem, przed wyjazdem na m.s. „Chrobry” w 1940 roku na stanowisko starszego oficera – że napiszę o nim książkę. Szybko udało mi się nadać jej tytuł i wykonać rysunek na obwolutę. Tytuł: ZNACZY KAPITAN. Rysunek – kolorowy strzęp rękawa munduru z czterema paskami i kotwicą nad nimi, ponieważ miałem zamiar pisać o Stankiewiczu wyłącznie jako o kapitanie okrętu. Opowiadań miało być trzydzieści siedem (trzy i siedem były to ulubione liczby kapitana). Na tym na razie zakończyło się moje pisanie tej książki.
Dotychczasowe moje PIŚMIENNICTWO było właściwie nijakie i dziecinne. Podczas okupacji Wilna przez Niemców, od 19 września 1915 do 1 stycznia 1919 roku, matkę moją aresztowano za książeczkę „Czy wiesz, kim jesteś?” Uważaliśmy się za Litwinów, a znakomita większość mieszkańców Wileńszczyzny na pytanie o narodowość odpowiadała: TUTEJSZY. Matka moja usiłowała przeciwdziałać niemieckiej akcji przesiedlenia na Wileńszczyznę miliona trzystu tysięcy osadników niemieckich w niepodległej rzekomo, bo pod protektoratem niemieckim, Litwie. Przesiedlenie to zaplanowane było po spisie ludności, mającym wykazać, że Wileńszczyzna jest zamieszkała przez rdzennych Litwinów.
Miałem jedenaście lat, gdy matkę moją osadzono w więzieniu, a ojczyma wysłano do obozu na Pomorzu. Jesienią 1916 roku zacząłem chodzić do trzeciej klasy gimnazjalnej Związku Nauczycielstwa Polskiego. W tej klasie wydawana była przez starszych ode mnie kolegów – Jana Śliwińskiego, Wacława Ursyna, Szantyra i Gajdzisa – gazetka pod tytułem „Róg”. Redakcja mieściła się w rogu klasy. Hasło gazetki brzmiało: PÓJDZIEM, GDY ZAGRZMI ZŁOTY RÓG. Zaproszony zostałem – po narysowaniu na tablicy przepięknego orła – do zespołu redakcyjnego, początkowo na „etat” ilustratora, później kontynuowałem pracę mojej matki, pisząc artykuły pod tytułem „Laszka synowa”. W domu miałem dostateczną ilość materiałów zebranych przez nią na ten temat.
Adam Mickiewicz w „czarujący” sposób przedstawił w „Trzech Budrysach” zagony Litwinów, jakie nękały Polskę od 1201 roku prawie przez dwa wieki. Docierały one nieomal pod sam Kraków, bo aż do Tarnowa, i kończyły się uprowadzeniem niekiedy po czterdzieści tysięcy brańców. Według obliczeń na jednego zagończyka przypadało nieraz po dwadzieścia „Laszek synowych”, z niejedną „wychuchaną” pod burką.
Po roku matka wróciła z więzienia. W kilka miesięcy po jej powrocie zmarł mój dziad, ojciec matki. Jednocześnie z jego pogrzebem o kilka mogił dalej pochowano małżeństwo. Zmarło jedno po drugim w odstępie kilku godzin, pozostawiając trzy nieletnie córki, Marię, Jankę i Zosię, bez środków do życia. Matka moja zabrała dziewczynki do naszego domu. Należały do sławnej rodziny aktorskiej, Leszczyńskich. Przywiozły ze sobą wiele rekwizytów teatralnych i kostiumów, wśród nich mundury szwoleżerów, dzięki którym mogłem w minimalny sposób odwdzięczyć się moim żywicielom z okresu pobytu matki w więzieniu.
Matkę moją Niemcy aresztowali 19 czerwca 1916 roku. Skończyły się lekcje w szkołach, a wraz z nimi przestało istnieć jedyne źródło mego wyżywienia, co dzień bowiem Gimnazjalny Komitet Rodzicielski wydawał nam po kromce PRAWDZIWEGO chleba – bez dodatku brukwi – oraz po miseczce zupy z kilku ziarnkami pęcaku i grochu.
W naszym mieszkaniu zakwaterował się agent policji niemieckiej, uniemożliwiając znajomym i krewnym, świadomym, że byłem śledzony, kontaktowanie się ze mną. Ja także do nikogo się nie zbliżałem. W tej beznadziejnej sytuacji zjawił się u mnie mój rówieśnik Antoś, sąsiad z przylegającego do naszego podwórka domu. Podczas zabawy w Indian staliśmy się braćmi przez połączenie naszej krwi z naciętych nożem ramion oraz wymówienie zaklęcia:
– Unkas jest bratem Tenangi. Howgh!!!
– Tenanga jest bratem Unkasa. Howgh!!!
Tenanga było moim indiańskim imieniem.
Antoś wiedział o aresztowaniu matki i ojczyma. Podarował mi piękny sztylet korsykański w srebrnej oprawie. O żywność miałem się nie martwić, ponieważ on ma „otriad” składający się z pięćdziesięciu ludzi. (Zabawa w wojnę była wówczas jak najbardziej modna). Przez cały rok z narażeniem życia ten „oddział” zdobywał dla mnie pożywienie w nocnych wyprawach na pomocnicze tabory niemieckie, stojące na placu przed dawną szkołą junkierską koło ZAKRĘTU. Chłopcy uważali, że tylko odbierają Niemcom drobną część z tego, co ci zrabowali w naszym kraju.
Oczarowany mundurami szwoleżerów, postanowiłem napisać dramat historyczny „Książę Józef pod Raszynem” i odegrać go, za zgodą panien Leszczyńskich, w owych mundurach na naszym podwórku. Nie potrzebuję dodawać, że rolę księcia Józefa przewidziałem dla siebie. Za najpiękniejszy sukces tego przedstawienia uznałem przyjęcie przez moich rówieśników żywicieli dla ich oddziału miana PIERWSZEGO SZWADRONU imienia ks. Józefa Poniatowskiego.
Podobno Persowie twierdzą, że dobry kogut w jajku pieje! Tyle w moim „jajku” „napiałem”.
Natomiast jeśli chodzi o pisanie przeze mnie listów, panowała wśród kolegów powszechna opinia, że jeden list na trzydzieści lat – to wszystko, czego mogą się po mnie spodziewać.
W gimnazjum, podbity zwięzłością wypowiedzi Cezara i naśladując jego VENI VIDI VICI, wypracowanie na temat „Dziadów” Adama Mickiewicza ująłem w jednym zdaniu: „«Dziady» Adama Mickiewicza przypominają mi powiedzenie: Z MEGO WIELKIEGO BÓLU MOJA MAŁA PIOSENKA!” Nauczyciel, pan Stolarzewicz, postawił ocenę „bardzo dobrze” za „głębokie przemyślenie tematu i rzeczowe ujęcie całości w jednym zdaniu”. Natomiast pani Zofia Domaniewska na moich wypracowaniach z języka francuskiego oraz pracach z historii powszechnej i Polski do oceny dopisywała uwagę: „Gimnazjum nie jest urzędem pocztowym do nadawania telegramów!”
Obarczony wspomnieniami o Cezarze, zamierzałem przystąpić do spełnienia „ślubu”, czyli do napisania książki o kapitanie Mamercie Stankiewiczu – wśród pustkowia szkockich wrzosowisk, gdy „reszta świata we krwi i łzach tonęła”.
Podobno Henryk Sienkiewicz, zabierając się do pisania – to znaczy biorąc pióro do ręki – miał już w pamięci całe opowiadanie gotowe. Należało je tylko mechanicznie utrwalić na papierze. U siebie w tym momencie stwierdziłem w głowie absolutną próżnię. Złożyłem to na karb trapiącej mnie wciąż całkowitej bezsenności i buszowałem po pokoju jakby w nadziei znalezienia ratunku. Wtedy wpadł mi w ręce „Samouczek języka włoskiego”. Zostawił go prawdopodobnie jakiś polski wojak, którego oddział tędy przechodził, a on sam w tym pokoju z jakiegoś powodu zanocował. Trafiłem w nim na włoską „maksymę”, jak należy pisać. Zalecała: PISAĆ NALEŻY TAK, ŻEBY BYŁO ŁADNIE!
Ponieważ nie tylko nie umiałem, ale i nie wiedziałem, jak należy pisać, postanowiłem zwracać wyłącznie uwagę na to, żeby było „ładnie”, bez oglądania się na prawdziwość i ścisłość faktów, bez ujmowania tego, co warto naśladować, a co powinno być najważniejszym zadaniem w mojej zamierzonej książce o kapitanie Mamercie Stankiewiczu.
O czym jednak najpierw mam pisać? Dręczyło mnie to pytanie tym silniej, że jednocześnie domagała się uwiecznienia postać Eustazego Borkowskiego. W mesach naszych transatlantyków nieustającym tematem były zadziwiające wyczyny tego kapitana. Zawodowi opowiadacze dowcipów nigdy nie prześcignęli w swych fantazjach na temat kapitana Eustazego tych cudów, które on sam wyczyniał lub opowiadał. Pobudką do nich było jego nienasycone pragnienie pokonania konkurencji w zabiegach o popularność wśród pasażerów. Postanowiłem rozpocząć od opisania zasłyszanych lub przeze mnie widzianych poczynań kapitana Eustazego.
Opowiadań miało być siedemnaście. Tytuł książki? Pod względem fantazjowania kapitan Eustazy przypominał mi Zagłobę z Trylogii Sienkiewicza. Ale Zagłoba był zawsze sobą, a kapitan Eustazy stale GRAŁ rolę kapitana, a więc AKTOR MORSKI? Tytuł nic właściwie niemówiący. ARTYSTA MORSKI? Postępki kapitana Eustazego nie zawsze były artystyczne. ZAGŁOBA MORSKI? Zagłoba nigdy nie używał SIŁ WYŻSZYCH, natomiast szafował nimi kapitan Eustazy, nie licząc się z nikim i z niczym. A więc? SZAMAN MORSKI! Miałem zatem już tytuł. Po napisaniu zaplanowanych siedemnastu opowiadań chciałem się zorientować, czy potrafię wykonać PORZĄDNIE przyrzeczenie złożone na grobie kapitana Mamerta Stankiewicza.
Adorowane przeze mnie VENI VIDI VICI były teraz raczej przeszkodą. Pisząc, nie liczyłem się przecież nawet z prawdziwością faktów. Usiłując pisać „ładnie”, też nie miałem pojęcia, na czym to ŁADNIE ma polegać.
Pierwszymi czytelnikami tych opowiadań byli uczniowie z żaglowca szkolnego „Dar Pomorza”, na którym, jako zastępca kapitana, przybyłem z chłopcami do Anglii jesienią 1939 roku. Przyjeżdżali do mnie do Szkocji na kilka dni odpoczynku, schodząc na urlop z naszych okrętów wojennych. Niektórzy przez cały pobyt prawie nic nie mówili. Musieli swe przeżycia uporządkować, by o nich opowiadać. Wyjeżdżając, tylko pytali, czy mogą znów przyjechać na kilka dni. Moje opowiadania bardzo im się podobały. Poczułem, że leżę „znaczy, na rumbie”, jak by powiedział kapitan Stankiewicz, i zacząłem pisać intensywniej.
Odwiedził mnie Kot (Konstanty) Kowalski. Był inspektorem załogowym w polskim Ministerstwie Żeglugi w Londynie, a przedtem kapitanem „Daru Pomorza”. Powiadomił, że miałem być opiekunem uczniów, którzy pojechali do angielskiej Szkoły Morskiej w Southampton. Ponieważ byłem wówczas w szpitalu, udał się tam kapitan Antoni Zieliński.
Kotowi także moje opowiadania się spodobały. Najbardziej cieszyło mnie nie to, co mówił, ale to, że się śmiał głośno, zapominając o mnie. Ludzie często uśmiechają się, gdy wydaje im się coś ładne, wobec tego doszedłem do przekonania, że piszę ŁADNIE, choć zdawałem sobie sprawę, iż uwieczniam najbardziej nieprawdopodobne głupstwa.
W Szkocji odwiedził mnie również dyrektor departamentu, Leonard Możdżeński, a wracając, zabrał ze sobą do Londynu kilka moich opowiadań. Odesłał je z opiniami Melchiora Wańkowicza i Terleckiego. Obaj nie wiedzieli, kim jestem. Wańkowicz miał powiedzieć: „Po co ten człowiek marnuje temat? Przecież z każdego opowiadania można napisać książkę, a nie jej streszczenie”. Terlecki natomiast nie szczędził słów zachęty. W ten sposób obok siedemnastu opowiadań o Szamanie Morskim powstało trzydzieści siedem o Znaczy Kapitanie.
Po powrocie do kraju wydrukowałem w miesięczniku „Morze” kilkanaście opowiadań przeznaczonych do książki „Znaczy Kapitan”. Gdy te się skończyły, oddałem do druku opowiadania z „Szamana Morskiego”, bez przekonania co do ich wartości, bez sprawdzania prawdziwości szczegółów, w stanie surowym, tak jak je napisałem w Szkocji. Wreszcie chciano je wydać, ale okazało się, że SZAMAN MORSKI jest ZA CHUDY, jak na wymogi edytora. Zacząłem go podtuczać. Doszły opowiadania zasłyszane od kapitana Jana Starzyckiego („Opatrzność”) i kapitana Jerzego Mieszkowskiego („Hrabina” oraz „Bizony”) jak również zapamiętane przeze mnie „cuda” o mniejszym rozgłosie. Sięgnąłem też sam i innych odsyłam do książki byłego pierwszego oficera u boku Borkowskiego, Władysława Milewskiego, „Na morzu i na lądzie”.
Kapitan Mamert Stankiewicz był dla mnie TEZĄ – mam na myśli wzór KAPITANA NAWIGATORA. Natomiast kapitan Eustazy Borkowski, na podstawie moich własnych z nim przeżyć – ANTYTEZĄ.
Ale… nikt, czytając, nie potępiał ZAGŁOBY za to, że został regimentarzem, innymi słowy, sprawował funkcję HETMANA – tym bardziej nie potępi kapitana Eustazego Borkowskiego, że był kapitanem żeglugi wielkiej i dowodził naszymi transatlantykami.
Natomiast w żadnym wypadku nie radziłbym nikomu naśladować go, ponieważ ten człowiek miał ABSURDALNE SZCZĘŚCIE, które w epoce żaglowców dla wielu armatorów było bardziej cenne niż WIEDZA.
Ostatecznie oddając „Szamana Morskiego” do druku pogrubiłem go jeszcze historyjkami nie dotyczącymi samego kapitana Eustazego Borkowskiego. Włączyłem bowiem opowieści związane z inną barwną postacią floty polskiej, mianowicie z kapitanem Edwardem Pacewiczem, zwanym Domejką, tym bardziej że obaj kapitanowie się znali – wszyscy zresztą kapitanowie transatlantyków znali się ze sobą i w pewnym stopniu rywalizowali.
Zamykam książkę „Ostatnią paradą” – syntetycznym ujęciem losów naszych siedmiu transatlantyków, które razem zaprezentowuję na okładce.