- W empik go
Szandor Kowacz. Tom 1 - ebook
Szandor Kowacz. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 270 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Âàðøàâà, 5 Àâãóńòà 1898 ãîäà.
ZYGMUNT MIŁKOKSKI
(Teodor Tomasz Jeż)
Autor „Szandora Kowacza” z pomiędzy wszystkich powieściopisarzów naszych najsilniej i najdobitniej przeprowadzał w utworach swoich ideę obowiązku. Sam wierny idei tej przez życie całe, byt jakby powołanym na to, ażeby ją w piśmiennictwie uwydatnić.
Urodził się 23 marca 1824 roku we wsi Sara-ccja nad Dniestrem na Podolu, z ojca Józefa, byłe żołnierza Napoleońskiego, i matki Balbiny z Brudzewskich. W domu rodziców panowało zamiłowanie literatury ojczystej; ojciec, chociaż wskutek działu majątkowego siedział tylko na dzierżawie, lubiąc książki, kupował je, a dzieci czytały i na pamięć uczyły się poezyj. Zygmunt z czasów dzieciństwa swego pamięta nazwiska: Kochanowskiego, Szymonowicza, Krasickiego, Naruszewicza, Karpińskiego, Kniaźnina, Brodzińskiego, Mickiewicza… Maiąc lat 8, czytał juz touret Jerozolimę Wyzwoloną" Tassa W przekładzie Piotra Kochanowskiego, oraz „Eneidę” Wergiliusza w tłómaczeniu Franciszka Ksawerego Dmochowskiego…
W roku 1833 ojciec Zygmunta zamieszkał pod Tulczynem we wsi Klebani… dzierżawionej od Mieczysława hr. Potockiego, męża sławnej Delfiny, w której się kocha! Zygmunt Krasiński Syna oddał do szkół w Xiemirow'e. Młodzieniec już tu próbował pisać wiersze; matka zachwycała się niemi, ojciec je ganri! powieść swą pierwszą także tu napisał przesłał ją do Atheneeum, które wydawał Kraszewski, ale gdzieś się zawieruszyła. Gitmazyum niemirowskie opuścił z powodu zajścia z dyrektorem Zimowskim; przygotowywał się przez rok w domu, a potem wstąpił do liceum w Odesie, na wydział fizy-jzno-matematyczny, który skończył w r. 1846, otrzymawszy dyplom i medal zloty za rozprawę konkur-vą na temat dziejom;. W roku następnym udał się do Kijowa w celu zdania egzaminu na stopień kandydata ik matematycznych; ażeby cel ten osią-
KZ roli niespełna wykładów uni-
Wkońcu roku 1848 Miłkowski udał się do Galicyi, a ztamtąd do Węgier, gdzie jako legionista wziął udział w walce z Austrya i dosłużył się stopnia kać schronienia najprzód w Serbii, potem w Turcyi. W r. 1850 wyjechał razem ze 150 kolegami do Anglii. W Londynie przymierał początkowo z głodu, potem pracował jako prosty robotnik w zakładzie modelów do obić papierowych; wykazawszy następnie swe zdolności rysownicze, tworzył wzory obić. Z początkiem r. 1857 rozszerzył Miłkowski, już jako Teodor Tomasz Jeż, pole swojej działalności literackiej, zaczął pisywać korespondencye do Gazety Warszawskiej, odznaczające się werwą i oryginalnością, czytane chciwie, rozchwytywane.
W roku 1858 wystąpił Jeż w nowej dziedzinie, wydrukował pierwszą swą znakomitą powieść p… t.: „Wasyl Hołub” (w Dzienniku Literackim). Od tej chwili sława Jeża jako autora była ugruntowana. Nie pomijając publicystyki, zaczął on głównie za pośrednictwem powieści oddziaływać na społeczeństwo, podnosząc raz po raz najżywotniejsze zagadnienia, a przedewszystkiem kwestyę włościańską, która jeszcze wówczas nie była załatwiona. Potem poszły takie sprawy, jak nizki stan oświaty, zepsucie młodzieży, brak należytego wychowania, brudny egoizm, rozpowszechniający się w bogatych sferach, i t… p.
Całego szeregu tych utworów, ciągnącego się nieprzerwanie po dzień dzisiejszy, wyliczać tu nie będę, gdyż suche podawanie tytułów natem miejscu niewieleby przyniosło pożytku; poprzestanę więc na wymienieniu tych jeno, które zostają W najbliższym chronologicznym związku z „Szandorem Kowaczem”, wychodzącym w niniejszem wydawnictwie.
Otoż po „Wasylu Hołubię”, który dotychczas nie doczekał się jeszcze przedruku w formie książkowej, wyszły dwie inne, równie jak tamta, poświęcone zobrazowaniu życia Judu wiejskiego na Podolu z czasów poddaństwa chłopskiego. Są to: „Handzia Za-hornicka”, drukowana roku 1859 w Gazecie Warszawskiej, oraz „Sen starego księdza i nieboszczka”, tegoż roku w Dzienniku Literackim ogłoszony. Obie dotykały stosunków i zagadnień, albo zupełnie nieporuszanych przez poprzednich powieściopisarzów, albo też przedstawianych w sposób ułamkowy, nieco sentymentalnie zabarwiony
„Szandor Kowacz”, osnuty na tle wojny wę-giersko-austryackiej w r. 18489 i malujący budzące się poczucie narodowe w duszy zmadyaryzowanego Słowaka, ukazał się po raz pierwszy w Gazecie Warszawskiej r. 1860, a zaraz w następnym wyszedł w książkowej odbitce; po raz trzeci przedrukowano go w zbiorowem wydaniu pism T. T. Jeża we Lwowie r. 1876 Obecne wydanie będzis zatem czwartem z kolei. Przyjęto powieść tę wogóle z wielkiem uznaniem; tylko zwolennicy dawniejszej idealistycznej metody powieściopisarskiej, nie umiejąc należycie ocenić cech realizmu artystycznego, zżymali się na niektóre rubaszne wyrażenia.
W tym samym roku 186Ó, w którym wydrukowano po raz pierwszy „Kowacza”, wyszło w Tygodniku Ilustrowanym żywe bardzo opowiadanie p… t. „Hrabianka Dynia” i rozpoczęła się w Ornecie Warszawskiej wielka „Historya pra… prawnuka i pra… pradziadka”, ciągnąca się tam przez cały rok następny, w którym oprócz tego ogłosił Jeż trzy opowiadania: „Asan, ustęp z dziejów Słowian bałkańskich” (w Dzienniku Literackim), „Pierwsze Boże przykazanie” (tamże) i „Na placówce” (w Tygodniku Ilustrowanym).
Rok 1862 przyniósł jedną tylko, ale świetną powieść: „Krwawe dzieje”, drukowaną w Gazecie Warszawskiej i nie odbitą dotychczas w formacie książkowym.
W tych utworach Jeża, napisanych przed rokiem 1863, mieszczą się w zarodku wszystkie pierwiastki składowe całej dalszej jego działalności powieściopisarskiej, t j… pierwiastek społeczny, pierwiastek historyczny z dziejów polskich, zarówno dawniejszych, jak i nowszych, pierwiastek histoi z dziejów ludów południowosłowiańskich.
Po dwu latach przerwy Jeż od r. 1865 podejmuje nanowo pracę powieściopisarką i ogłasza wielką liczbę utworów, pomiędzy któremi znajduje się jego arcydzieło, mianowicie „Uskoki” (1870).
Jeż należy do liczby tych pisarzów, którzy się
„ie zamjkają w kółku pojęć tradycyjnie przekaże nych, ale idąc torem, wskazanym przez dzielnych myślicieli, starają się zdobycze naukowe Zachodu narodowi naszemu przyswoić i utrzymywać go w ciągiem a żywotnem zetknięciu z cywilizowaną Europa, z przodującymi w niej narodami. Nie chce on bynajmniej zrywać z przeszłością, ale pragnie rozwijać te tylko z niej pierwiastki, które znaczą postęp naprzód, które i dziś jeszcze w zmienionym, bo zastosowanym do potrzeb czasu sposobie, stać się mop,ą dźwignią w życiu ogólnem. Punkt ogniskowy, z którego promieniowały wszystkie jego poglądy, znalazł on, jak sam powiada, „w zasadach szczerze i wyraźnie postępowych, otoczonych światłem, sprawiedliwością i miłością bliźniego, a obalających przesądy i śmieszności, bez względu na to, zkąd one pochodzą, jak się mianują”.
Obecnie T. T. Jeż przebywa w Genewie
Wiele słyszałem muzyk narodowych, rozmaite widywałem tańce, ale–wyznać muszę – że bardziej porywającej muzyki nie słyszałem, tańca szaleńszego nie widziałem, nad węgierskiego czardasza. W nim nuta i tancerz zlewają się w jedno. Patrząc na tancerza, zdaje się, że pływa on na tonach, które, rozhukane, rozwścieklone, miotają nim, jak wicher na morzu miota lekką łódką. Wypływa z początku poważnie, zwolna sunie ku tancerce i odchodzi od niej; lecz powoli, stopniowo rozognia się, tony owiewają go, porywają, oblicze i oczy rozpłomieniają się jakimś rodzajem zachwytu–i już w tańczeniu jego, nie w takt stawiane regularne widzisz kroki, lecz szalone jakieś rzuty, przypadające do taktu dlatego tylko, że nuta muzyki targa Węgrem, miota nim, posuwa i cofa, lub zatrzymując na miejscu, zmusza go przebierać nogami i podskakiwać z jakimś dziwnym rodzajem konwulsyjnego w całem ciele drgania. Węgier rozrywa wówczas odzienie na piersi, przesuwa kapelusz lub czapkę na bakier, dłoń prawej ręki od czasu do czasu za ucho przykłada, z piersi jego mimowolnie i chrapliwie wydzierają się i krzyki: „haj-hu!”
i – hula. Muzyka owłada nim całkowicie Lejące się tony, leją się niby woda na kolo młyńskie, i obracają niem, pędzą go, coraz gwałtowniej i gwałtowniej.
Muzyką Węgrów rozprowadzić, zdaje się, możnaby po krańcach świata, a rozprowadziwszy, możnaby zwołać ich do środka, postawiwszy na środku bandę Cyganów i kazawszy im grać Rakocego lub czardasza. Rakocy, stary i odwieczny marsz narodowy, i czardasz, taniec narodowy, wywierają na nich wpływ ogromny. Niech tylko Węgra zdaleka zaleci nuta Rakocego, natychmiast, jakby go co podniosło, stanie, wyprostuje się po żołniersku, nachmurzy brwi, pokręci wąs – i poczyna iść, maszerować. Niech tylko banda włóczących się muzykantów, którymi zawsze są Cyganie, zaszedłszy do wsi lub miasteczka, zatrzyma się na ulicy i zagra czardasza, natychmiast otoczą ją starzy i młodzi.
Nic przeto dziwnego, że tylu ludzi schodzi się do starego Sawy Simicza. Z podwórza jego rozlega się granie, i jak daleko echem sięga, z tak daleka gości ściąga. Kto zasłyszy, to i idzie i zebrało się łudzi dużo; zeszli się wszyscy sąsiedzi i wielu niesąsiadów, a sąsiedzi me przysłali reprezentantów w jednej lub w dwóch osobach z każdego domu, ale stawili się całemi familiami: mężczyźni i kobiety, starzy i dzieci. Terazby złodziejowi zrobić połów obfity!… Nie potrzebowałby czekać nocy, niktby go nie spostrzegł: mógłby wozem zajechać na przedmieście i zabierać z domów, coby się spodobało. Wszędzie pustki, jakby po zarazie morowej. Jeszcze dobrze, jeżeli kto, wychodząc, zamknął drzwi i wrota za sobą. Niektórzy pozostawiali domy otworem, tak im spieszno było do Sawy Simicza i tak zapominali o wszystkiem, gdy oczarowała ich rozlegająca się w powietrzu melodya czardasza, która ich ciągnęła niby śpiew Syreny. Dobrze, że złodziej nie nadarzył się, ale gdyby się natrafił, cała wina spadłaby na Cyganów, jak nieraz, może najniewinniej, spada na nich. Powstałyby krzyki.
Grali!…, na to umyślnie, aby zabałamucić łudzi!… jedni grali, a drudzy kradli!… a terem-tiszen!…,.
I klęliby Węgry na czem świat stoi, przeklinając matki cygańskie, ojców i bogów cygańskich, ich dusze, przodków i potomków, chociaż nie zawsze słusznie, gdyż częstokroć Cyganie najmniejszego udziału w kradzieży nie mają. Ot, jak ci naprzykład, którzy u Sawy Simicza na podwórzu grają. Ktoby ich śmiał o co złego podejrzewać!…. Robią swoje i tak zdają się być zajęci i przejęci graniem, tak mu się całą duszą oddają, że niepodobna, aby co innego mogło ich kiedy w życiu zajmować. Jest ich czterech: jeden ze skrzypkami stoi na przodzie, a trzej inni, z klarynetem, trąbką i bębenkiem, za nim. Skrzypce wiodą rej, a grający na nich muzykant pod każdym względem zasługuje na to, aby prowadził rej. Żeby przekonać się o tem, dość obejrzeć go od stóp do głowy. Odrazu poznać w nim Cygana, bo śniady i czarnowłosy i ma w twarzy ten wyraz, na pół złośliwy i łagodny, na pół zuchwały i pokorny, który cechuje Cyganów; lecz z po za tego wyrazu przebija się jakieś zaufanie w siebie, jakieś przejęcie się poczuciem własnej godności… Nie malażbo to godność, być przewodnikiem orkiestry, mistrzować sercom ludu, przewodnicząc im w radości i prowadząc je do niej!… Smyczkicrn swoim wodzi on po strunach, a serca ludzkie drzą, jakby mu się podstawiały pod smyczek. Snadź rozumie to Cygań, bo jakoś hardo i butnie wygląda. Oparł od niechcenia skrzypce o piersi, przekręcił bokiem i od niechcenia przebiera palcami po strunach i lata po nich smyczkiem, i zdaje się, że to nie on gra, ale instrument sam przez się Wydaję z siebie tony, śpiewa niby ptak, który zamiast na gałęzi, usiadł na piersi Cygana. Czarne, gęste włosy, połyskujące jak pióra krucze, lecz wcale niestarannie utrzymane, rozpadają się bezładnie po głowie i czole. Czoło podniesione, oczy błądzą gdzieś po horyzoncie niebieskim, noga prawa wyciągnięta naprzód znaczy takt podnoszeniem i opuszczaniem stopy, bez odejmowania pięty od ziemi. W ubiorze widać fantastyczną wymyślność w połączeniu z nieporządkiem i nieczystością. Na obcisłych spodniach huzarskich, bardzo suto na wszystkich szwach wyszytych i jeszcze nowych, odbija się kilka dużych plam. Buty także huzarskie i także nowe, ozdobione u wierzchu cholew obszyciem i kutasem, raz tylko widać i to u szewca spotkały się z szuwasem. Grzbiet okryty starym granatowym spencerem, z pod którego wygląda straszliwie brudna koszula, nie związana pod.żyją i podarta na piersiach, a wystawiona na widok publiczny, gdyż Cygan lewą klapę od spencera zarzucił aż na ramię, zsunąwszy nieco rękaw, dlatego zapewne, aby mu odzież nio zawadzała w graniu. Za nim stali szeregiem trzej jego towarzysze, o których, jako o podrzędniejszych figurach, pisać nie będę, a przed nim roztaczały się szranki taneczne, otoczone gęsiem kolein widzów.
Nie wiem doprawdy, o kim pierwej pisać: o widzach, czy o tanecznikach, bo i jedni i drudzy na jednakową zasługują uwagę; lecz ponieważ ważniej: zą jest rola tancerzów, przeio odłożę ich na koniec.
Widzowie nie samym tylko wzrokiem brali udział w zabawie. Nuta czardasza wpływała i na nich i sprawiała na muskułach ich ciał galwaniczne wstrząśnienia. Starzy ludzie kiwali głowami, ruszali twarzami i brwiami, i od czasu do czasu jakby z przestrachu rzucali ramionami. Baby uśmiechały się ciągle trwającym uśmiechem i prostowały się, jakby je co podnosiło. Dzieci pootwierały gęby, powkładały w nie palce i machinalnie z nogi na nogę przestępowały. A cały ten tłum ścieśniony starców, bab i dzieci parł ku środkowi, tylne szeregi wspinały się na grzbiety przednich, jakby im wszystkim koniecznie o to chodziło, aby widzieć tańczących, aby nietylko poić muzyką słuch, lecz jeszcze widokiem czardasza karmić wzrok, jał:by nigdy czardasza nie widzieli, nie słyszeli.
Słyszeli go oni nie raz i nie sto razy, a jednakże tym razem waito było nań popatrzeć, bo wystąpiła w nim para, która nigdy jeszcze tańczącą razem nie była widzianą. Było par dużo, dziesięć, a może i więcej i żadnej nie brakło na ochocie. Dziewczęta, ująwszy palcami fartuszki i pospuszczawszy oczy, niby pływały przed chłopcami, którzy srożyli się i ju-naczyli, pobrzękując ostrogami, chociaż nie byli żołnierzami, ani kawalerzystami, lecz byli…. Węgrami, a Węgier bez ostróg jest jakby niezupełnym chowie – kiein. Madiamu-ber 1) musi mieć koniecznie ostrogi, a szczególnie występując w czardaszu. Jest to narodowe uprzedzenie, posunięte do takiego stopnia, iż Węgrzy mniemają, jakoby ich kraina miała osobnego swego boga i jakoby bóg węgierski nosił ostrogi i ubierał się po huzarsku. Jest w tem jakiś zabytek wyobrażeń pogańskich, które chrześcianizm tylko zmodyfikował, lecz ich bynajmniej nie zatarł. Madiar ma siebie za najszlachetniejszą w całej ludzkości istotę, a wszystko swoje uważa za najlepsze i chociażbyś mu perswadował i dowiódł jak najdokładniej, że chodzącemu piechotą człowiekowi niepotrzebne są ostrogi, a w tańcu zawadzają, Węgier wysłucha, przekona się, ale ostróg nie zarzuci. To też wszyscy prawi? młodzi ludzie, tańczący na podwórzu Sawy Simicza, byli przy ostrogach i ubrani byli nie ze wszystkiem po huzarsku, ale tak, że w stroju każdego z nich jakaś część była huzarską; jeżeli nie buty, to spodnie, nie spodnie to spencer, nie spencer, to bodaj czapeczka, a jeżeli nie czapeczkę rniał na głowie, to kapelusz z piórem i szeroką wstążką. Dziewczęta miały na sobie stroje różnobarwne, w których także coś huzarskiego przebijało się, występując to w szamerowaniach na kaftanikach i stanikach, to w wyszywaniach na spódniczkach. Spojrzawszy na tę gromadę ludzi, starych i młodych, mężczyzn i kobiet, odrazu poznać można było, że należy ona do narodu żołnierskiego, mającego i w pokoju nawet gusta rycerskie, które nie mając du czego innego, zastosowuje l) Magyar-cmbcr, madiar-człowi–tak Węgrzy nazywają do powszedniości codziennego życia: do ubrania, do sposobów mówienia, obchodzenia się, słowem – do wszystkiego.
Wesoło szły tańce młodzieży i żywem zajęciem przejmowały widzów. Młodzież ta i widzowie ci, wszyscy bez wyjątku należeli do średniej klasy mieszkańców krainy węgierskiej. Nie byli oni szlachtą, ani wieśniakami, lecz mieszczanami, obywatelami jednego z królewskich miast, nazywającego się Szcgie-dynerç.
Znanem jest w świecie nazwis':o Szegiedynu. Nie jest ono z liczby owych tysięcy miast, rozrzuco-cych po powierzchni Europy, które niedość nazwać, trzeba jeszcze napisać, gdzie które z nich leży. Każdy wie, że Szegiedyn leży nad Cisą, w tem miejscu, w którem do rzeki tej wpada druga rzeka, Marosz; lecz każdy, wiedząc o tem z mapy, zna tylko malutkie kółeczko, reprezentujące Szegiedyn, i dwie węży-wato nakreślone kreski, z których wzdłuż jednej, idącej od północy na południe, napisano: Cisa (Tism albo Theis), wzdłuż drugiej, kręto przebiegającej ze wschodu na zachód – Marosz (Maros). I tyle. A kto jest ciekawszym, wyszuka statystykę i dowie się z niej o ilości mieszkańców Szegiedynu, o ich zamożności i zatrudnieniach, a zajrzą do historyi, zi îjdzie w niej karty zapisane czynami obchoc mi ludzkość, których teatrem był Szegiedyn, przeczyta o walkach z Turkami, o bohaterstwie Zriniego, i może niedokładność geograficzną uzupełnić sobie własną wyobraźnią: wężykowate kreski rozedmie w rzeki, kółeczko rozrzuci miastem, postawi zamek albo twierdzę, ktorą otoczy zębczastęmi murami lub walami z fosą i strzelnicami i będzie mogł na takiem th dzierzgać sobie jaki zechce obraz. I w obrazie tym, wyznać muszę, znajdzie się zawsze cokolwiek prawdy, bo rzeki do rzek, a miasta do miast tak są podobne w głównych rysach, że aby je jedne od drugich rozróżnić, potrzeba różnice wyszukiwać w szczegółach. Tak naprzykład Cisę możnaby porównać do naszej Wisły, bo nietylko, że płynie wśród równin, ale taką samą w wyobraźni narodowej odgrywa rolę, nazywając się madiarską rzeką, pomimo, że ten tytuł należałby się i Dunajowi, dlatego samego, że nad nim leży stolica kraju. Lecz za to nad Cisą więcej skupiło się madiarszczyzny, gęstszą i czystszą masą, w jej dolinie osiedli Jazygi i Kumani – to jądro narodowości madiarskiej, do niej lub do jej dopływów przylegają: Tokaj, Tisa-Fured, Solnok, Jagier (Erlau), nią oblane są równiny, na których leży Debreczyn. Różnica pomiędzy Wisłą a Cisą zależy natem, że ta ostatnia, na pewnym dość długim ciągu przebiegu swego, ma pokryte trzęsawiskami wybrzeża, a wody jej tak są mętne, a takie żółte, jakby nawpół z gliną były pomieszane. Marosz zaś, w górnej swej części do Tmestru, w dolnej, od Aradu do Szegiedynu, do którejś z poleskich rzek naszych możnaby przyrównać. W tej ostatniej części towarzyszą jej błota i moczary, porosłe w niektórych miejscach trzciną i osoką, w innych wierzbiną i łozą. Wśród wierzb i łoziny, ozieleniona i ocieniona, wpada ona do Cisy i wspólnie z nią aż do Dunaju toczy wody swoje.
Prawy brzeg Maroszy wygląda u ujścia niby ogromny ogród, niby las ostrym kątem pomiędzy dwie wciskający się rzeki. Lecz zawiódłby się srodze, ktoby po tym ogrodzie, czy lesie zechciał przechodzić. Są tam przejścia, ale tajemnicze, chodzą tam ludzie, ale tylko tacy, którzy przykładem starszych lub wielkim trudem, okupionym własnem doświadczeniem, nauczyli się stawiać kroki swoje tak, aby wymijając trzęsawisk otchłanie, stawiać je na kępkach lub na splatających się korzeniach drzew wodnych i roślin. Jest tam przejście i wyraźniejsze, ciągnące się nakształt grobli, krajem, nad brzegami obu rzek, które odkrywa się tylko latem, gdy wody się zniżą i służy do holowania idących pod wodę statków. Przejścia zaś wewnętrzne, tajemnicze, służą dla myśliwych i rybaków, ścigających tam wodne ptastwo i ryby, będące jedynymi mieszkańcami tych wideł, które prawe wybrzeże Maroszy formuje z lewem Cisy.
Przeciwległe tym widłom wybrzeże Cisy wygląda także jak ogród, z tą jednakże różnicą, że pośród drzew przezierają białe ściany domków i czerwone ich dachy, wyskakujące jedne ponad drzewa, drugie osłonione konarami tak, że ledwo, ledwo dojrzeć je można. Rozrzucone są one bezładnie na dość znacznej przestrzeni prawego brzegu Cisy i formują duży, zielony, nieregularny kwadrat albo raczej szmat, którego jedną stroną jest Cisa, drugą miasto, a dwiema innemi pola. Jest to północne przedmieście Szegiedynu, stanowiące pewną symetryę z wierzbowym lasem lewego brzegu rzeki, która, zdaje się, jakoby jeden bór rozdzieliła swojem korytem na dwie połowy, dlatego, aby podpłynąć pod stopy Szegiedynu.
Szegiedyn w owym czasie, z którego jest wy – jęte to opowiadanie, tak jak dziś rozsiadał się naobu wybrzeżach Cisy, lecz główną masą swoją leży na prawem, a na lewe przerzucił się kilkudziesięciu zaledwie domami, jakby na to tylko, aby nie pozostawić opróżnionym podniesionego nieco gruntu, który wydął się i cyplem wsunął się pomiędzy Maroszę i Cisę, stanowiąc kontrast z symetrycznem do niego przeciwnem wybrzeżem Maroszy: – tu miasto, tam zielone i głuche trzęsawiska. Szegiedyn dziś nie wyróżnia się niczem szczególnem. Jest to miasto na wzór i podobieństwo wszystkich miast europejskich: ma brukowane ulice, rynki, domy piętrowe i niepiętrowe, sklepy, szyldy, kościoły. Na niektórych mapach znaczą go gwiazdką, jak twierdzę, lecz twierdzą nie można nazwać starego, zaniedbanego zamczyska, leżącego w środku miasta, wśród domów i zabudowań dominującego wprawdzie, lecz bynajmniej do żadnego wojennego, wyjąwszy na magazyny, składy lub więzienie, nie mogącego służyć użytku W dawnych czasach było ono twierdzą i stawiało groźny opór Turkom, dziś jest tylko malowniczym pomnikiem przeszłości, wznoszącym się ponad nowoczesnem miastem i prześlicznie prezentującym się, gdy się nań patrzy z lewego wybrzeża Cisy. Uwydatniają się wówczas czerwone jego mury, zęby i strzelnice, a uwydatniają się tym kolorem poczerniałej czerwoności, zbitej czasem i niepogodami, która wieki na myśl nasuwa. Widzicie je podniesionem na wzgórzu i otoczonem dokoła, niby potomstwem, domami miasta, które mu służą, niby pstry podkład, oddzielający je od Cisy i od zielonego przedmieścia.
Natem to przedmieściu stuł w czasie naszego opowiadania domek Sawy Simicza, na podwórzu którego grzmiała muzyka, szły tańce, które zgromadziły przedmieszczanów, jakby na obchód uroczystego jakiego familijnego święta. Był to rzeczywiście obchód, ale nie było żadnego święta ani publicznego, ani familijnego, ani nawet nie była to niedziela. Zkądże przyszło staremu Simiczowi, który powszechnie był znanym, jako bardzo oszczędny i skrzętny człowiek, nie wyrzucający grosza na zabawy, sprosić gości, przywołać muzykę i urządzić zabawę? Dziwiliby się temu ludzie, gdyby nie wiedzieli, że powodem tej hojności było przybycie Szandora Kowacza.
Oddawna, bo prawie od początku roku, Simicz zapowiadał:
– No, w tym roku nareszcie przyjdzie Szandor!… Trzeba go będzie przyjąć jak należy, aby odrazu podobało mu się rodzinne gniazdo.
I powtarzał to codzień każdemu, kogo spotkał, i każdy wiedział, że Simicz o nikim nie myśli, tylko o Szandorze, i dlatego, kto się tylko z nim spotkał uprzedzał go zapytaniem:
– Kiedy Szandor przyjdzie?
– Dziś, może jutro – odpowiadał Simicz – powinienby przyjść niezadługo, bo mi się śniło, żem ja-kichściś obcych ludzi do domu mego wprowadzał…. Ale jakichże obcych mógłbym wprowadzać?… Chyba tylko Szandora, który nie jest ani synem, ani żadnym moim krewniakiem… To Szandor przyjdzie, nie kto inny tylko Szandor i to niezadługo.
To jednakże Simiczowe „niezadługo” ciągnęło się przez trzy kwartały bez mała. Przeszła zima, Szandora nie było; minęła wiosna, o Szandorze nikt wieści do Szegedynu nie przyniósł; przeminęło i lato, bez wieści o nim, aż nakoniec w jesieni zjawił się niespodzianie, jakby z nieba spadł.
Simicz uradował się, ale nie zdziwił. – Wyglądałem ciebie od rana–rzekł po przywitaniach – byłem pewny, że dziś przyjdziesz… No siadajże i odpoczywaj.
Szandor rozglądał się po izbie i rozdawał powitania domownikom Simicza, którzy stali przed nim w postaci dwóch kobiet – niemłodej i młodziutkiej; a twarze tych kobiet jaśniały uśmiechami radości. Coś ene mówiły do Szandora, lecz Simicz przerwał:
– Będziecie mieli czas nagadać się, ile się wam podoba!… teraz dajcie mu odpocząć.
Posadził Szandora przy stole, sam usiadł naprzeciwko, a pomiędzy sobą a nim postawił kufel z jagierskiem winem.
– Już ludzie zaczynali śmiać się ze mnie – powiadał – zapytywali mnie, kiedy przyjdziesz, a ja ciągle odpowiadałem: dziś. Omyliłem się ze trzysta razy, ale przecie raz zgadłem…
I śmiał się stary, nietyle z trzechsetkrotnych omyłek swoich, ile z radości, jaką mu sprawiał widok Szandora, któremu ciągle coś prawił, którego wciąż o coś zapytywał, a nigdy nie dawał mu odpowiadać.
Wieść o przybyciu Szandora gruchnęła natychmiast po przedmieściu i za stołem, przy którym Simicz z Szandorem siedzieli, poczęły jedna po drugiej zasiadać rozmaite postacie, które wszystkie spieszyły z powitaniem przybysza i z powinszowaniem staremu, że nakoniec doczekał się długo oczekiwanego go scia. Na stole pojawiały się kufle i puhary. Rozmowa przemieniła się w gwar. Każdy mówił, mówił głośno, jedni drugim przeszkadzali, ale nikt wał się. Aż któś krzyknął raptem:
" Banda!…1).
I wszyscy umilkli na chwilę.
– Banda!…– powtórzyli chórem.
– I?… a terem-Uczeń, a zania!…– grzy, klnąc na oznakę radości – nie mogła zjaw w lepszą porę!… Ci Cyganie muszą mieć dyabła w sobie, bo nigdyr po nich posyłać nie trzeba!…
Simicz wstał i wyszedł na podwórze. Cyganie uszykowrali się i poczęli grać i, zaimprowizowała się zabawa. Ludzie zeszli się na podwórze, a w izbie na stole stały dla nich kufle z winem. Kto chciał, to zaglądał do izby; kto nie chciał, poprzestawał na tańcach i muzyce. Nie było proszenia, ani przymusu. Pili, bawili się, idąc za głosem własnego upodobania i pociągu do zabawy, której pogoda sprzyjała, pogoda jesienna, ale jasna, sucha i ciepła.
Dowiedzionem to już jest i doświadczonem powszechnie, że najlepiej zwykle udaje się nieproszona zabawa, kiedy serca ludzkie rozweselą się, nie wiedzieć zdaje się od czego, kiedy je ogarnia szal jakiś, opanuje jakiś rodzaj zapomnienia się, skutkiem którego człowiek chciałby się śmiać i śmiać, skakać, biegać, wywracać koziołki, jak dziecko, jakby raptem znikły dla niego te lata, które nakazują mu być poważnym. Zapomnienie się takie nigdy nie przytrafia się na etykietalnych, konwenc'ona!nvch zgromadze-
1) Randa–orkiestra.
niach, zwanych balami, na których każdy ma w sercu rodzaj termometru, mierzącego stopień podniesienia się temperatury krwi. Zbyt podniesiona temperatura nazywa się nieprzyzwoitością, od której każdy zasłania się odmierzonym uśmiechem, odmierzonym ruchem, odmierzonem wylaniem się radości.
U Sawy Simicza nikt nie zastanawiał się nad znaczeniem tego wyrazu: „przyzwoitość”. Komu wezbrało serce, to krzyknął, albo tupnął jak mu się zdawało najlepiej i nie troszczy!, czy się to komu podoba lub nie. Okrzyki: „haj-hu!” i oderwane jakoweś wyrazy, głoszące radość, rozlegały się co chwila. Jedni drugim dodawali ochoty.
Jakem powiedział wyżej, pomiędzy tańczącymi była jedna para, która szczególnie zajmowała wszystkich. Parata był Szandor i młode siedemnastoletnie dziewczę, ale tak śliczne, iż rzeczywiście warto było zajmować się niem. Dobraliżbo się oni!… gdyż i Szan-dorowi natura nie poskąpiła urody. On silny, mocno i szykownie zbudowany, młody, bo nie więcej jak dwadzieścia dwa lata wieku liczący, ona smukła, wiotka, prawdziwy rozkwitający z pączka kwiatek, który niezupełnie się jeszcze rozwinął, ale pokazał już światu to… co ma najpiękniejszego. Szandor wyglądał na prawdziwego Madiara, był bowiem brunetem, rysy twarzy miał wydatne, ostre, chociaż młodość zaokrąglała wydatności, wypełniając je czer-stwern, zdrowem ciałem, nieco śniadawem i w samą miarę ukolorowanem lekkiemi rumieńcami. Nos, oczy, czoło, usta były kształtne i regularne. Na zwierzchniej wardze zamszył mu się gesto wąs czarny, zapowiadający zawiesistość i odbijający doskonale od zuchowatości, która była ogólnym wyrazem, rozlanym na całej postawie i na twarzy Szandora i strzelającym mu z oczu. Patrzył on, wyrażając się technicznym terminem, na oczajduszę.
Dziewczyna zaś wcale inaczej wyglądała, bo najprzód, kto zna Węgrów, nie wziąłby jej za Węgierkę, a powtóre, była tak lekką, taką jakąś, że tak powiem, przezroczystą, jakby nie do ziemskich istot należała. Może taką odmalować można, ale opisać takiej nie można, gdyż niepodobna tak dobrać wyrazów, aby niemi dać dokładne wyobrażenie o złotawym kolorze jej włosów, o przejrzystości jej błękitnych oczu, o zagięciu jej brwi, o gładkości i pogodzie czoła, o kształcie ustek i noska, o całym nakoniec wyrazie oblicza, które jakoś i dumnie, i lękliwie, i łagodnie, i czule na świat Boży patrzyło, a tak ku sobie pociągało, że kazało się kochać i szanować. A z twarzą harmonizowała cała postać, owiana dziwnym urokiem piękności i tej prawdziwie niewieściej miękkości, która zmusza nas szukać porównań dla kobiet aż w niebie u aniołów.
I to śliczne dziewcze tańczyło naprzeciw Szandora, a widzowie, przypatrując się im, nie mogli wstrzymać się, żeby nie powtarzać:
– Ależ para!…
– To para!…
– Co para, to para!