- W empik go
Szary cień - ebook
Szary cień - ebook
Policja wszczyna śledztwo wokół tajemniczego zgonu. Po drodze napotyka na mylne tropy i zjawiska paranormalne… Poszukiwania sprawcy przeciągają się w czasie, a podejrzany wprawia w osłupienie śledczych. Ta sprawa na długo zapadnie w pamięć komisarzowi Wątrobie i posterunkowemu Chwiejczakowi. Sensacja goni sensację, a rzeczy niemożliwe stają się prawdą.
Tomasz Mróz (ur. 1973) – polski powieściopisarz, autor komiksów. Twórca postaci Komisarza Wątroby i Stalowego Kazka.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-6159-4 |
Rozmiar pliku: | 313 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Co się stało? – zdyszany od biegu człowiek wpadł do pomieszczenia trzaskając drzwiami w pośpiechu. Podbiegł do drugiej postaci, stojącej w bezruchu. Po chwili nikły blask świecy oświetlał już dwie nieruchome sylwetki pochylone nad kształtem leżącym na podłodze.
– Kiedy to się stało? – zapytał ten, który przybył później.
– Dopiero co. Boże drogi. To się nie musiało tak skończyć – powiedział drugi człowiek zduszonym, smutnym głosem.
– To się nie może tak skończyć – dorzucił jego kolega. – W przeciwnym przypadku niedługo pożegnamy się z życiem. Musimy…
– Co musimy? – wpadł mu w słowo towarzysz. – Przecież to jasne. Musimy uciekać.
– Nie – zaprzeczył ten pierwszy kategorycznie. – Musimy to zrobić jeszcze raz. Ale tak porządnie, żeby blady strach padł na wszystkich.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Głos człowieka drżał w obliczu dziwnej przepowiedni.
– Chcę powiedzieć, że masz go ukryć. A ja… ja załatwię jemu… nam taką prawdziwą, męczeńską legendę.
Po chwili dwa cienie zaczęły się siłować z jakimś dużym ciężarem. W marnym świetle kaganka nie można było rozpoznać szczegółów, ale jasnym było, że praca jest ciężka, a sami wykonawcy bardzo zdenerwowani. Po chwili zakończyli. Jeszcze trochę poszeptali, następnie ubrali długie płaszcze, zarzucili kaptury i pojedynczo, w pewnych odstępach czasu opuścili pomieszczenie.
Pozostał cichy pokój, gdzie dogasały powoli dwie świeczki przy wielkim regale z książkami. Jedynie zza okna dochodził szum drzew, a wśród czerni nocy było widać ruchy gałęzi tego najbliższego, ponuro szumiącego kasztanowca, który szeptał, że on wszystko widział i wszystko wie. I jedynym powodem, dla którego nikomu o tym nie powie jest pewność, że kara Najwyższego i tak spotka winnych.MISJA
Obudziłem się. A raczej ocknąłem nagle, jakby porażony albo wyciągnięty za kark z otchłani mroku i falujących wizji. Śmieci, brud i kurz, otoczenie raczej nieprzyjazne istotom żywym. A mnie? Kim jestem? Wokół dziwne pomieszczenie, hala albo fabryka, fantasmagoryczne kształty, wspomnienia, czy jakoś tak. Siadam, podciągam kolana pod brodę. Próbuję pozbierać ten bałagan w głowie. Myśli, obrazy. Ciężko to idzie. Brak punktu zaczepienia, brak definicji sytuacji, brak marzeń, brak startu, końca, resetu. Coś jest tu nie tak. Coś jest ze mną nie tak. Powoli przychodzi, a raczej przylatuje wiatrem niesiony, strzęp wspomnienia. Zagubiony w głowie, jak fragment, pasujący gdzieś, do jakiejś myśli, ale jeszcze nie wiem do jakiej. Może nigdy tego nie wiedziałem? Chyba tego właśnie dopiero szukałem. Chyba… A teraz? Nawet nie wiem kim jestem. Nie wiem nawet czy jestem. Tak. Najważniejsze się zdefiniować. Znaleźć swoją koncepcję w czasie i przestrzeni.
– To się definiuj – krzyczy w głowie jakiś mały, bezczelny komentator.
Łatwo gadać, trudniej działać. Komentator dalej gdera pod nosem. Trzeba się nauczyć gościa ignorować albo… zabić. Zabić siebie. Staram się dochodzić obrazu rzeczywistości, powoli łapię te strzępki. Po pierwsze, nie umiałem zasnąć. Tak, nie umiałem i to był początek. Zaraz, zaraz. Początek czy koniec? Nie wiem i wiedzieć nie chcę. Nie mogę, nie rozumiem.
Ściany, cegły, żarówki, miłość. Nie, miłość nie. Z całą pewnością miłość nie, chociaż mówili, że to ona i tylko ona buduje świat. Ona stwarza, ale i burzy człowieka. A jeśli miłość nie, to co? Nie ma mnie? Nie wpasowałem się w dobroczłowiecze schematy, to mnie nie ma? Nie byłem taki jak kazali, to już nie mogę żyć? Zobaczymy, jeszcze zobaczymy?! Zbadajmy spokojnie sytuację.
– Spokojnie! – krzyczę w brudną szarość, w wyjącą przeciągami amfiladę pustych korytarzy mojej głowy, gdzie sobie mieszka ten mały, bezczelny gaduła.
Dobrze, dobrze, jest spokojnie. Zacznijmy od tego: jestem tu i teraz. Wkoło mgła, szara i wszędzie dochodząca, jakby ktoś pędzlem rozmazywał świat. Chwilowy, mały, poobstukiwany świat, w tym czymś, gdzie teraz jestem. Czyli gdzie? I po co? Jakieś pieprzone, legendarne Pietuszki?
– Nie! – słyszę głos.
Chcę się odwrócić, pójść za tym głosem, może od niego uciec. Ale nie wiem, w którą stronę się zwrócić. On mnie oblepia nieomal zewsząd, z każdego kierunku. Nawet ze środka. Głosie, kim ty, kurwa, jesteś?
– Wstań! – znowu głos. Wiem, że muszę wstać. On nie żartuje. Wstaję, głos nie mówi, co dalej robić, jak mam wstać.
– Szybciej! – zaczął mówić jak. Nie mogę szybciej i boję się, że mnie to coś zaraz zabije przez to wolne wstawanie, przez tę moją wolność czy ucieczkę do wolności, raczej od wolności. Choć nie mam pewności czy żyję, to jednak jeszcze się boję śmierci. Dobry znak.
– Szybciej! Bo cię zaraz zabiję przez tę twoją wolność, czyli ucieczkę gdzieś tam – przedrzeźnia mnie głos.
Każą, to wstaję. Nerwowo biegam po tym szarym, zakurzonym pomieszczeniu. Macam ściany, nierówności, nasłuchuję odgłosów z zewnątrz. Czuję porowatość betonu, bezduszność otoczenia. Kto to jest? Oddech urywanym świstem świadczy o bezradności przerażonego mnie, czyli nie wiadomo kogo wobec niego, czyli nie wiadomo czego. Zaczynam podejrzewać, że nie mam już głowy, że w dawnej przestrzenioczaszce zamieszkuje jakieś prątkujące bagnisko, które wprowadziło się tam podczas mojej nieobecności. Dotykam się, czuję się, czoło, włosy, twarz, niby bez zmian. Jednak w środku nie jest dobrze. Jest źle, bardzo źle. Martwię się o siebie.
– Spokój! – ryczy głos. A przecież nic nie mówiłem. Próbuję się uspokoić, znaleźć jakiś rytm w tej orce na ugorze. Ale nic z tego, z głowy został baniak i pustka, a w niej jakieś psotne fiku-miku. Siadam skonfundowany. Udaję, że się uspokajam.
– Sprawa jest. Misja – trochę już spokojniej gada powietrze.
Misja? Co mi po misji, sprawie, odpadam, wypływam, pierdolę...
– Spokój! – znowu ryczy głos, a ja znowu nic nie mówiłem. Chcę do mamy.
I gada mi o zagrożeniu oraz że ja jestem tym jedynym, który nadaję do tego, co trzeba zrobić, bo tylko ja, a jak nie – to czapa i w dołek. Konfabuduluje czy coś takiego, dosyć mam powietrznego gościa. Ale stało się, wpadłem w tę sytuację jak w kanał burzowy bez kratki.
Co na to żona, dzieci, teściowie? Jak ja się teraz wytłumaczę? Że co? Że znikam z życia, pozbawiam się ciała, duszy, rozumu, woli i po dwóch dniach wegetacji w jakiejś obszczanej norze głos mnie zwerbował do wyższych celów? Że teraz to już wypad i do pracy nie chodzę, bo mi dali karabin, że dawne życie to już tylko wspomnienie obolałej głowy? Że...?
– I w ten sposób, jedyny możliwy sposób, ocalejesz i ocalisz innych – dobitnie stwierdza głos na zakończenie tej osaczającej mnie, niekończącej i absolutnie mętnej tyrady.
Zaraz, zaraz. Uderzyło mnie. Jak to „tylko tak ocalejesz”?! Co to za brednie? Kim jesteś? Czego chcesz?
– Odmaszerować, czas start!
Znowu odpływam. Czy ja naprawdę już nie mam tu nic do powiedzenia w swoich sprawach? Wszystko płynie, cegły, szarość, moje ciało, z głową albo bez głowy, wszystko płynie, muszę coś zrobić, coś niesamowitego, ocalić...
I znowu jestem na ławce w parku. Tak, przypomniałem sobie ten park, bezsenność, spacer między kałużami, menele pod daszkiem, wieczór na miejskim skwerze, jestem tu znowu.
– Nic panu nie jest? – Jakiś facet z pudelkiem na różowej smyczy z ćwiekami potrząsa mnie za ramię. – Zasnęliśmy błogo, odpłynęliśmy. Pomóc w czymś?
Siada koło mnie, przytula się, pudelek się łasi, menele machają do nas przyjaźnie, z liści kapie woda, za drzewami tramwaj. Przez chwilę nawet mi się to podoba. Pudelki to jakieś miłe aniołki. Ale ten, to kto? Co jest?!
– Co jest?! Odpierdol się pan!
Facet odchodzi, obrażony, poprawia kurtkę, menele machają do nas przyjaźnie, tramwaj macha do nas przyjaźnie. Choć nie, jest tylko za drzewami, niemachający.
Zrywam się na równe nogi. Biegnę, kałuże rozpryskują się wokół, tworząc tłum małych istotek, „hurra” – krzyczą i „aaa” – umierają w takt – pach, pach, pach, pach – mojego biegu.
Chyba mnie coś goni.
***
– No, panowie, pobiegł. – Stalowy Kazek poinformował zebranych, wypuszczając kółka sinego dymu papierosowego z ust. – Waldziu nie znalazł dziś chętnych.
Towarzystwo ławeczkowe zarechotało.
– To może szkło fundnie... – zadumał się Pająk.
– Nie fundnie i nie chce nikogo znać – obruszył się Waldziu. – Taka niewdzięczność, takie faux-pas i chamstwo, fuj! – Waldziu najwyraźniej nie mógł przeboleć straconej okazji do nawiązania nowej znajomości.
Towarzystwo zarechotało ponownie. Pająk poszedł z potrzebą za krzaczki, Stalowy Kazek łagodnie przekonywał Waldzia, że troski można rozwiać konsumpcją w szerszym gronie kolejnych, zabutelkowanych skarbów natury o zawartości alkoholu. Z liści kapała woda, menele machali przyjaźnie.
***
No i stało się. Nie wiem co, ale coś się stało. Nie będę już taki jak wcześniej. Zresztą nikt nie wie, jaki naprawdę byłem. Czy w ogóle byłem. Co na to żona, dzieci, teściowie? Na razie idę, lewa, prawa, lewa, lewa. Powoli dociera do mnie fakt, że jestem odrzucony. Jestem nikim i teraz może być tylko lepiej, bo co jest dobrego w obecnej pustce i nicości? Świat, mam wrażenie, odwrócił się do mnie plecami. Żuje swoją gumę odświeżającą i czeka, aż się potknę i zaorzę zębami kawałek betonu. Wtedy się odwróci i powie: „O, biedaczek, wywalił się. Jak ci możemy pomóc? Może trochę gumy?” Niedoczekanie jego! Głos nie głos, ale czuję, że jest inaczej. Wszczepiono mi chyba jakiś zapalnik w tyłek i naciśnięto guzik „niszcz” Ale nie wciśnięto „po co?”. Innymi słowy mam sam wymyślić co zrobić, żeby eksplodować pożytecznie.
Wokół drzewa, straszne, pogięte, pokurczone, pozwijane, szemrzące, szemrające wrogo. Przeciw mnie? Co? Wy też? To już normalna przyroda wam nie wystarcza?! Taki układ! Takie zwyrodniałe stosunki botaniczne tu panują, a kysz!
Opanowałem się ostatkiem sił. Coś jest nie tak. Drzewa jak drzewa, ale sprowokowane mogą być szkodliwe. Niegrzeczne.
– Człowieku, uspokój się! – napominam sam siebie, nazywając człowiekiem, choć jeszcze nie wiem w rzeczywistości kim jestem. Próbuję odnaleźć równowagę i punkt zaczepienia. To jednak niemożliwe w moim stanie. Nie teraz, nie tu, nie po tym co się stało. Nic nie pamiętam, ale wiem, że się coś stało. Bezczelny komentator w głowie nie daje mi spokoju. Gdera, śmieje się, aż mu się podbródek trzęsie. Nienawidzę go.
Nagle. Zamieram, widząc ich. Tam. Dwa jarzące się punkciki w mroku. Cel. Chwyciłem jakiś kij, zacząłem się skradać przez drapiące gałązki. Przedzieram się, a one mnie łapią, owijają zdradziecko wokół nóg, wokół ramion. A to łotry! Chcą mnie powstrzymać, chcą mnie osaczyć, gałązki to drzewa, a drzewa to już wiecie. Mówiłem jakie są drzewa. Przedarłem się przez ten mur. Puszczajcie, zielonolistni zwyrodnialcy!
A oni siedzieli na ławce. To był impuls. Wzniosłem kij, naprzód...
– Ty, Zenek, jakiś świr z kijem tu leci!
– Chodu!
***
– No to jak było? Tylko proszę do rzeczy, proszę się nie zataczać!
Posterunkowy Chwiejczak z wyraźnym obrzydzeniem przebywał w towarzystwie zapijaczonego brodacza. Ten się ciągle drapał, spluwał i ogólnie zachowywał się jak na zawodowego obszczymurka przystało. Chwiejczak jako policjant zawodowo często zajmował się włóczęgami i bezdomnymi. Jednak tak naprawdę nigdy nie rozumiał, dlaczego ktoś może być bezdomny, bezrobotny lub uzależniony od alkoholu do tego stopnia, że mu na niczym innym nie zależy. On sam nie wiedział, jak się wyrobić ze swoją robotą i tysiącem innych obowiązków, które przynosiło życie. Zobowiązań dających mu pieniądze, ale przede wszystkim trzymających w sieci kontaktów społecznych. Dzieci, żona, praca, remonty mieszkania, imieniny teściowej, występ w roli Mikołaja w pobliskim przedszkolu, plewienie ogródka. Znajdował dla siebie miliony zajęć i tacy ludzie jak ci stojący przed nim wydawali mu się z kompletnie innego, choć przecież nieodległego, świata. Brodacz w końcu zaczął opowiadać co się wydarzyło.
– No, jak było, jak było! Przecież mówię, jak było! Z krzaczorów wylazł! Tak było! Wrzeszczał, że coś tam, hitler kaput, albo inne szwabskie czy aborygeńskie przekleństwa. I kijem wymachiwał, prosto na mnie i na Zenka pędził. A jak nas już dogonił i Zenka zaczął tłuc, to mnie taka odwaga wzięła, tak go w łeb prętem, o tym, tak jebnąłem, że chłop aż się zatoczył, zawył i spierdolił. Tak było!
– A jak wyglądał? – Chwiejczak szedł według procedury. Każde kolejne pytanie odzwierciedlała krótka notatka w zeszyciku.
– Jak wyglądał, jak wyglądał! A jak miał wyglądać, nogi, ręce, głowa, ciemno było, niewyraźne wszystko, żadnych szczegółów!
– Mhm, żadnych szczegółów – zapisywał Chwiejczak. – Czy zwróciło pana uwagę coś szczególnego?
– Coś szczególnego! Coś szczególnego! Przecież gadam, że żadnych szczegółów! Ciemna masa cię goni z kijem i coś ryczy, a ty pamiętaj szczegóły, po dwóch flaszkach! Nie mówił „R”.
– Słucham? – Chwiejczak na chwilę pokazał zdziwienie, ale zaraz je skrył za służbową maską idealnego posterunkowego.
– Nie mówił „R”. Mój brat tak samo mówi, jyba, jowej, jekin. Facet wyćwiczony, ale się nie pozbył zupełnie, takich poznam w każdym stanie i w każdym języku.
– Co tam mamy, Chwiejczak? – Zza krzaka wyszedł zwalisty człowiek w szarym prochowcu opiętym na wielkim brzuchu i w kapelusiku. Komisarz Wątroba.
– Nieznany osobnik, ma dwie nogi, zaraz, zaraz... – pośpiesznie szperał w notatkach Chwiejczak. – W każdym razie ma nogi, głowę, ręce, krzyczy i nie mówi dobrze „R”, panie komisarzu.
– Taaak, ma nogi, to ciekawe, duże ułatwienie. Co z rannym? – komisarz zainteresował się pobitym.
– W szpitalu, wyjdzie z tego.
– I co z tego, że wyjdzie! – ożywił się brodacz. – Rewir mu zajmą, Zenek trzy lata walczył o okolicę parku, tutaj są całe góry puszek. Do dupy z takim interesem!
***
Nie wiem, co to jest. Co się dzieje? Wokół te same drzewa, ulice, ludzie, ale inni, wrodzy, nieludzcy. W każdym razie inaczej ludzcy niż ja, ja-człowiek. Doszedłem do wniosku, że jednak tak się będę określać. Pomacałem swój kark. Bolało. Pomyśleć, że ten śmieć jeszcze się bronił, że śmiał bronić tego swojego plugawego, owłosionego życia.
Patrzę wokół na mozaikę miasta, na te puzzle, które ktoś pomieszał, ale nie po prostu – ot tak, rozrzucił. Pomieszał inteligentnie, wręcz niezauważalnie. Lekkie kontrasty mówią, że klocki nieba nie są tam, gdzie trzeba, delikatne załamania linii sugerują pomylone miejsca przedmiotów, człowiek nie ma zwykłej twarzy, ale ta, którą ma, nie jest niezgodna z jakimś wzorem, jest niezgodna z oczekiwaniem, z dobrym układem. O tak, ciężko mi się zmusić nawet do myśli, że mam tu być, w takim świecie.
– Wejdź tutaj!
Ktoś ciągnie mnie za rękaw kurtki do ciemnej bramy. Znowu w jakąś otchłań, norę bez adresu, służącą dotąd jedynie jako toaleta dla bezdomnych i bezpańskich kotów. Kto to jest? Odpierdol się. Próbuję szarpać ręką. Wyrwać. Jednak ona tkwi jak w żelaznych kleszczach.
Jakieś ciemne pomieszczenie i postać przede mną. Raczej postać, tak myślę, bo, stuk, stuk, kroki w różnych miejscach. Wyraźnych zarysów nie widzę. Tylko jakieś takie drgające powietrze, niepokój się przemieszczający. Znowu czuję jak mnie ten głos i strach oblepiają ze wszystkich stron, nawet od środka i uniemożliwia jakąkolwiek ucieczkę. Nie mogę nawet skulić się, skryć twarzy w dłoniach i udawać, że mnie nie ma, albo, że ja to nie ja. Nie wiem, o co chodzi. Chcę wyjść!
– Siadaj! – krzyknął.
Dobry Boże, siadam. Gdzieś wysoko świeci słońce. Tak myślę, taką mam nadzieję, że jest tam gdzieś jeszcze słońce, marny promyczek pocieszający wszelkiej maści wariatów, fanatyków, żywych, na wpół umarłych i kompletnych truposzów. Ale tutaj tylko lekka poświata wpada przez lufcik na górze. Niedorzeczna sytuacja. Walę głową w tępy ryj ciemności, tej plugawej, nieznośnej niejasności wokół mnie. Głos mówi. Znowu tyrada, przesłanie, misja i posłannictwo. Że mam się skupić na zadaniu, zbierać wskazówki, poszlaki, analizować, nie zepsuć wszystkiego przedwcześnie. Jezu, czego nie zepsuć? Ja chcę dobrze, tylko wokół same niejasności. A ten tylko gada i gada. Mój mały, złośliwy nieprzyjaciel w środku też gada, jakby się umówili. Kakofonia dźwięków, przeciwstawnych lub wzmacniających się nawzajem, w otoczce przytyków, złośliwości i złotych myśli. A wkoło morze bzyczącego niepokoju, falującego po głowie od ucha do ucha. Jakieś fragmenty słów i informacji zostają w głowie, szukają miejsca, uspokojenia. Zastosowania. Na razie nie dam rady ich ułożyć. Trzeba czekać. Kurzawa wewnętrzna przesuwa wszystko bez ładu składu. Kiedy on skończy? Uff, skończył.
Spokój. Poszedł sobie, a może odleciał albo zdematerializował się wprost w inny wymiar. W piekło? Nie wiem. Ciężko stwierdzić, jeżeli się nie wie z czym się rozmawia, a raczej jeżeli coś cię łapie, osacza i sączy do uszu jakieś brednie. Znowu unoszę głowę jakby przebudzony lub jakbym się ocknął po przejściu pustynnej burzy. I znowu czuje się, że miałem dużo szczęścia, jakby piach zasypał wszystko, ale ja przypadkowo się nie udusiłem. Żywioł mnie oszczędził. Trzeba uciekać. Wstaję. Idę powoli, delikatnie, szukam jakiegoś wyjścia. Z tyłu szmer. Odwracam się gwałtownie. Mój wzrok od razu zaczepia się o wąskie pasemko światła. Podchodzę bliżej. Żyję, każda żywa istota woli światło od ciemności, ciepło od chłodu. Dobro od zła? Podchodzę jeszcze bliżej. Drzwi. Korytarz z cegły. Zakręt. Palą się lampy. Idę tam.
Wszystko mnie przerasta, uciekam z tego miejsca w inne, skąd też ucieknę. Poruszam się wzdłuż ściany, cegły uciekają w tył, jakby się bały, jakby mnie wypychały do przodu tymi swoimi ceglastoróżowymi tyłkami. Piwniczny nastrój potęguje niski sufit, duszący, bezstronny.
„No, idź” – coś mi mówi. „Nie, nie idź” – też mi mówi to coś, a raczej inne coś. Coś bis. Korytarz ciągnie się jak wąż. Wąż plugawy. Coś mi mówi, że nigdy nie widziałem węża od środka, ani plugawego, ani normalnego. Coś bis odpowiada mu brzydko, coś jeszcze brzydziej, coś bis daje coś w ryj... Szamotanina, brzydkie wyrazy.
– Spokój, kurwa! – drę się na cały regulator.
„Dobra, dobra”, obrażeni rozchodzą się, zapaliliby papierosy, gdyby mieli usta. Idę dalej. Lampy, cegły, beton, miłość... nie, miłość nie, bo... nie. Już tłumaczyłem. Za kolejnym zakrętem drzwi stalowe, solidne, jakby niemieckie, solidne, przypominające te do kwatery Hitlera. Lekko uchylone. Takie uchylone drzwi, szmery za nimi, piwnica wokół – to taki nacisk na czachę, że aż lekko się ugina. I widzisz wszystko jakimś takim wykrzywionym okiem, jakoś tak nie po prostej, w dziwny, straszny sposób.
Drzwi dały się łatwo otworzyć, bez skrzypnięcia.
– Wchodź – ktoś szepnął za moimi plecami i lekko mnie popchnął. Obróciłem się gwałtownie, „łapyprzysobiete!”, głos uwiązł mi w gardle. Za mną była ciemność. Idąc do tych drzwi, nie rejestrowałem tego, co się działo za mną. A tu lampa po lampie, krok po kroku, wszystko gasło. Za mną ciemność, lekko zarysowany kształt, ni to ludzki, ni nie ludzki, dyszał zaszyty w czerń.
– Nie bój się, wejdź tam i wszystko pamiętaj. To ci życie uratuje, to ci da nowe życie. No, wejdź, chłopaku!
Wszystko bym dał, żeby nie słyszeć tego sapania, tego głosu. Odwróciłem się pospiesznie i wskoczyłem za uchylone drzwi, zamknąłem je i podparłem całym ciałem. Żyję.
Jeszcze żyję.
***
– No, panowie, hop! – zakomenderował Stalowy Kazek. Głowy wszystkich obecnych poderwały się do góry i zastygły tam na chwilę z kubeczkami przy ustach. Wyglądali jak surrealistyczny kabaret odgrywający scenkę oczekiwania na grom z jasnego nieba. Potem ręce i głowy opadły. Wszyscy wydali z siebie charakterystyczne dla konsumpcji alkoholu odgłosy. Następnie zapadła cisza. Charakterystyczna chwila zadumy nad życiem i ohydnym posmakiem w gardle zaraz po wypiciu kolejnej porcji wódki. Zresztą było bardzo wątpliwe, że była to normalna wódka z banderolą. Z dużo większym prawdopodobieństwem można było twierdzić, że to samogon albo jakaś zagadkowa ciecz, spuszczona wczoraj z cysterny na bocznicy przez nieznanych sprawców, dziś świętujących udaną akcję w zaciszu parkowej alejki.
– Fajny z ciebie kolega, Walduś, wiesz? – Stalowy zagaił rozmowę po chwili zadumy.
– Bo stawiam? – domyślił się Waldek, który stracił już wszelkie złudzenia i wątpliwości co do dobrych intencji i celu pochwał swoich kolegów z parkowej ławeczki.
– Nie tylko, jesteś też fajny w innych aspektach, tych, tego, no, pogadać można. Pożartować. Nie obrażasz się od razu – Stalowy ciągnął niestrudzenie, jak zwykle po kilku głębszych chętny do żartów, kłótni i bijatyk.
– No, no, coś tam znowu wymyślił, na dziś już nic wam nie kupię? A wy idźcie do roboty, to na wódkę będzie. Chociaż nie wiem, kto by chciał takich, he, he, he, pracowników. – Wizja jego kolegów-pijaczków, jako ludzi pracujących najemnie, najwyraźniej niebywale rozbawiła Waldka. Już widział oczyma duszy koszmarne życie szefa w firmie, gdzie by pracowali Stalowy, Pająk albo Marian.
– A co, kurwa, myślisz, że ja nic nie umiem, że ja całe życie tylko na ławeczce z Pająkiem? Ja różne rzeczy umiem i jeszcze pokażę, że, że... – Stalowy uniósł się w iście operetkowo-groteskowy sposób.
– Dobra, dobra, wierzę, nie gorączkuj się, bo ci coś pęknie i będziemy musieli na wieniec zbierać. – Waldek spostrzegł, że rozmowa idzie w kierunku rękoczynów i bezceremonialnego naruszania nietykalności cielesnej, zresztą zgodnie z tradycją wyznaczaną przez litry wypitego alkoholu.
W tym momencie za towarzystwem zaszurały czyjeś buty o liście. Zza drzewa wytoczył się obły kształt – Komisarz Wątroba.
– No, witam, Kazimierzu Opałek vel Stalowy! – Na ich widok zakrzyknął całkiem tak, jakby spotkał dawno niewidzianego przyjaciela. Stalowy zrobił minę obrazującą najwyższy stopień obrazy wywołanej tym spoufalaniem się.
– Szanowanie dla pana komisarza, my nic nie zrobiliśmy – zaczął od oświadczeń, bo wiedział, że przedstawiciel prawa nigdy nie zaczepia w celach towarzyskich, choć na stopie prywatnej obaj znali się dość długo i dobrze.
– Nie ma takich, którzy nic nie zrobili, nawet na sparaliżowanego znajdzie się paragraf – żartobliwie skwitował tę pewność siebie Wątroba, zgodnie ze starą zasadą radzieckich tajnych służb.
– Ale my nie jesteśmy sparaliżowani! Jesteśmy niewinni, oprócz, oczywiście, niezdrowego pociągu do rozrywek kulturalnych – bronił swojej domniemanej niewinności Kazek.
– Mhm, więc niech mi te kulturalne niewiniątka powiedzą tu natychmiast wszystko, co wiedzą. – Wątroba najwyraźniej nie miał im nic do zarzucenia, a jedynie szukał informacji. Zapadła cisza pełna wyczekiwania.
Waldziu nerwowo pocierał dłońmi o spodnie, kręcił się, tak jakby go bardzo męczyła jakaś sprawa albo wyrzuty sumienia. W końcu nie wytrzymał.
– Panie władzo, to było niczyje, leżało sobie na ławce, fakt, obok człowieka, ale on był zajęty czymś innym, zupełnie czymś innym. A jak coś znalezione, to nie kradzione.
Wątroba zmierzył Waldka surowym wzrokiem.
– Nie, nie chodzi mi o sprawy zawodowe. Każdy orze jak może, tym się zajmuje dzielnicowy, mogę was skontaktować.
– A nie, nie, my się już znamy, nie trzeba... – Waldek wycofywał się w popłochu.
– Mnie się rozchodzi o podejrzanych osobników, których dziś widzieliście. Czy rzuciło się wam coś w oczy?
Towarzystwo zaczęło spoglądać na siebie spode łba, wtedy Stalowy wystąpił w roli rzecznika. Zawsze uważał się za nieformalnego przywódcę ławeczkowej ferajny i nie przepuścił żadnej okazji, żeby tego nie okazać.
– Nie, nic nie widzieliśmy, tylko spokojni przechodnie, panie z wózkami, emeryci, trzy zakochane pary. A nie, przepraszam, był jeden incydent...
Wszyscy spojrzeli z napięciem na Stalowego. Komisarz, bo był ciekawy opowieści, natomiast reszta, bo żadnego incydentu sobie nie przypominała.
– Tam w tych krzakach, o tych tam, w kształcie półkola, był facet za potrzebą. I tak żeśmy go z Pająkiem postraszyli, że, he, he, he, spierdalał bez podcierania – snuł wesołą opowieść Stalowy Kazek, licząc na komiczny efekt.
Nie pomylił się. Wybuchł huragan, istna burza wesołości. Grupka pijanych mężczyzn rechotała na całego, poklepując się po plecach i ocierając załzawione ze śmiechu oczy. Wśród nich jak skała, niewzruszony, stał Wątroba. Nawet cień uśmiechu nie zagościł na jego pulchniutkiej twarzy. Wręcz odwrotnie, pokrywały ją coraz ciemniejsze chmury wściekłości.
– Spokój, kurwa! – wrzasnął nagle. Wszyscy zamilkli jak nożem uciął. – Stalowy, przestań udawać niewiniątko i gadaj o konkretach! Podejrzany facet, dziwnie się zachowujący, tu, w tej okolicy. Nie mówił dobrze „R”.
Waldek znowu zaczął nerwowo pocierać rękami o spodnie i kręcić się. Wątroba zdążył już poznać te objawy, więc się zwrócił bezpośrednio do niego.
– Mów!
Waldek opowiedział dzisiejszą historię, ale ze szczegółem, którego inni nie znali.
– Jakąś godzinę wcześniej widziałem tego człowieka, kiedy szedł z innym. Tamten go jakby prowadził, tak szli sobie razem, objęci ramionami. Wydawało mi się to takie romantyczne. No i odważne. U nas w katolicko-narodowej Polsce taka otwartość? Tak mi się żal zrobiło, że ja tak sam, jak ten palec...
Waldek zmarkotniał. Wątroba cierpliwie czekał, chociaż wolałby warknąć „gadaj bez mazgajenia”, ale czekał. Wiedział, że napastliwość może przyhamować intymne zwierzenia.
Walduś ciągnął.
– No i tak szli, tamten tak jakby trochę go ciągnął. W końcu usiedli na ławce, a ja byłem na drugiej alejce. Ten drugi poczekał chwilę i poszedł. A później ten się obudził...
– A portfelik już był w twojej kieszeni, co? – domyślił się Wątroba.
– Mhm – ni to potwierdził, ni to zbył pytanie Walduś. – No i chciałem nawiązać kontakt, znajomość znaczy... Ale tamten to cham, nakrzyczał na mnie i pobiegł.
Zapadła chwila ciszy.
– I powiedział mi coś, co brzmiało tak, jak pan twierdził, że źle wymawia „R”.
– Co powiedział?
– Odpiejdol się.
Towarzystwo znowu zaczęło rechotać, jednak jedno piorunujące spojrzenie Wątroby wystarczyło, żeby to uciąć w zarodku.
– Jak wyglądał?
– Wysoki, brunet, przed czterdziestką, ładny.
– A ten drugi?
– Nieciekawy. Starszy gość. W czapce z daszkiem, męczył się tym prowadzeniem, ciągle coś do siebie gderał, ale cicho. Trochę jakby utykał, ale twarzy nie widziałem dobrze, nie poznałbym go.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.