Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szatan i Judasz: seria Judasz - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szatan i Judasz: seria Judasz - ebook

Kontynuacja podróży Winnetou i jego wiernych przyjaciół po Dzikim Zachodzie. Pomimo wielu odniesionych już zwycięstw, zdaje się, że gdziekolwiek się nie pojawią, nadal czyhają na nich niebezpieczeństwa, w których stawką jest życie i olbrzymie bogactwa. Szlachetny Indianin jak zawsze jest w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie - ale czy to wystarczy?

Seria "Judasz" zawiera opowiadania:

1. Winnetou w Afryce

2. Dżebel Magraham

3. Dolina Śmierci

4. U stóp puebla

5. Jasna Skała

6. Ocalone miljony

7. Śmierć Judasza

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-264-2701-1
Rozmiar pliku: 904 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

II
ZNÓW NA ZACHODZIE

Od czasu opisanych zdarzeń minęły cztery miesiące. Trzy upłynęły na pasowaniu się nieskończenie mi drogiej osoby ze śmiercią. Mówię tu, niestety, o moim przyjacielu Winnetou.

Natura jego, naogół bardzo odporna, nie zniosła pobytu, jakkolwiek krótkiego, w Afryce. — W Marsylji nadarzyła się szybka sposobność podróży tylko do Southamptonu. Ledwo okręt podniósł kotwicę, cierpienie zbiło z nóg Winnetou. Kładliśmy je na karb podróży morskiej, ale, ponieważ nie wystąpiły zwykłe objawy tej choroby, zawezwaliśmy lekarza okrętowego. Ten stwierdził niedomagania wątroby i żółci, gotowe przyjąć niebezpieczny obrót. Skoro przybyliśmy do Southamptonu, chory był już tak wycieńczony, że trzeba go było przenieść. O dalszej podróży, rzecz oczywista, nie było nawet mowy. Emery, który znał dobrze Southampton, wynajął dla nas podmiejską willę, jedną z licznych w tym porcie, zwanym ogrodem Anglji. Tu umieściliśmy chorego i zawezwali dwóch najlepszych lekarzy.

Apacz, który po stokroć bez lęku zaglądał w oczy śmierci, teraz musiał mocować się z wrogiem ukrytym i zdradzieckim, którego niesposób było schwytać. To ulegał przewadze, to znowu brał górę, przepełniając nas nadzieją, niestety, niezbyt długotrwałą. Czytelnik nie wątpi chyba, że nie myśleliśmy o niczem innem, tylko o pielęgnowaniu drogiego przyjaciela. Dzień i noc siedzieliśmy na zmianę u jego wezgłowia i nie szczędziliśmy żadnych zabiegów, byle zmusić wewnętrznego wroga do odwrotu. Atoli dopiero w trzynastym tygodniu oświadczyli eskulapowie, że kryzys minął i chory potrzebuje jedynie odpoczynku i spokoju.

Spokoju i odpoczynku! Apacz uśmiechnął się przy tych słowach — uśmiechnął się, lecz na jego wychudłej jak szkielet twarzy wyglądało to raczej jak stłumione łkanie.

— Spokoju? — zapytał. — Nie pora na to obecnie! Odpoczynku? Czyż Winnetou może odpocząć tu, na tem posłaniu, w tym kraju? Dajcie mu prerję, zwróćcie mu jego prastare lasy, — wówczas odzyska siły. Musimy wyjechać stąd! Moi bracia wiedzą, jak palące wołają nas sprawy.

Wiedzieliśmy bardzo dobrze. Sprawy nader nagliły, ale kto wylizał się z tak niebezpiecznej, obłożnej choroby, musiał się wystrzegać pośpiechu.

Rzecz oczywista, że nie zaniedbaliśmy niczego, co mogło w naszym gnuśnym stanie zapobiec planom obu Meltonów, zmierzającym ku zagarnięciu miljonowej spuścizny. Obaj szubrawcy zdołali drapnąć do Ameryki. Uderzające podobieństwo młodego Meltona do zamordowanego oraz skradzione tegoż dokumenty miały im przynieść olbrzymi spadek biednego Huntera. A zatem natychmiast po wylądowaniu w Southamptonie depeszowałem do młodego adwokata Freda Murphy do Nowego Orleanu. Ponieważ depesza nie wracała, uważałem, że ją otrzymał. Wślad za depeszą wysłałem obszerny list ze szczegółowym opisem naszych przeżyć i przygód. Prosiłem o zaaresztowanie Meltonów, skoro tylko zjawią się w New-Orleanie, i o zatrzymanie ich do naszego przybycia.

Po trzech tygodniach nadeszła odpowiedź. Adwokat dziękował za ostrzeżenie i zawiadamiał o pomyślnych rezultatach. Jako przyjaciel Smalla Huntera zajął się tak pilnie odszukaniem spadkobiercy i całą sprawą że został przez sąd mianowany egzekutorem testamentu. Otrzymawszy moją depeszę i list, natychmiast przekazał je władzom i załączył do aktów. Wkrótce potem zgłosił się wrzekomy Hunter. Oczywiście, aresztowano go wraz z ojcem. Wyglądał jak wykapany Small Hunter i znał najtajniejsze jego sprawy. Gdyby nie mój list, nie wahanoby się przyznać mu bez żadnych trudności całej wielomiljonowej schedy. Zbadano go jedynie naskutek mego zawiadomienia i stwierdzono istotnie, że posiada normalne stopy, podczas gdy prawdziwy Small Hunter miał, jak wiadomo, dwanaście palców u nóg.

Ponadto adwokat prosił, abym przesłał dokumenty, które posiadam, a które są mu niezbędne do szybkiego zakończenia sprawy. Przypuszcza bowiem, że my trzej nie będziemy mogli rychło przyjechać, szybkie zaś postępowanie leży w interesie właściwych spadkobierców.

Musiałem mu przyznać słuszność, jednakże głos jakiś wewnętrzny ostrzegał mnie, abym nie wysyłał dokumentów. W takim porcie jak Southampton można było dostać wszystkie poważniejsze zagraniczne dzienniki — przeglądałem codziennie trzy najpoczytniejsze pisma z New-Orleanu, a jednak żaden nie wspominał ani słowem o całej aferze. Zbudziły się we mnie podejrzenia.

— Władze pragną utrzymać tę sprawę w tajemnicy — tłumaczył Emery.

— A to czemu? — zapytałem.

— Hm! Nie domyślam się powodu.

— Ja też nie. Tem bardziej, że w innych sprawach władze amerykańskie nie unikają jawności. Jankes, jako prawnik i jako kryminalista, nie zwykł otaczać się tajemniczością. W naszym wypadku jawność jest bardziej zalecona, gdyż pozwoliłaby pomnożyć druzgocące dowody wykroczeń Meltonów. Jestem o tem aż nazbyt przeświadczony.

— _Well._ Ja także.

— A zatem nie pojmuję tej tajemniczości. Co więcej, wydaje mi się podejrzana.

— Nie zechcesz więc wysłać dokumentów?

— Nie. Napiszę do adwokata, że dokumenty są zbyt wielkiej wagi, aby narażać je na niepewności poczty morskiej. Jeśli jest biegłym i przezornym prawnikiem, o czem nie mam powodu wątpić, pochwali jedynie moją rezerwę.

Wyłuszczyłem w liście wszystko i znów po trzech tygodniach otrzymałem odpowiedź. Fred Murphy nie odmawiał pewnej słuszności, mimo to prosił, bym dokumenty przesłał przez zaufanego człowieka. Ja nie kwapiłem się bynajmniej. Gazety z New-Orleanu po dawnemu milczały o całej aferze. Nie odpowiedziałem adwokatowi i nie otrzymałem też od niego listów. Przypuszczałem tedy, że brał mi coprawda za złe ostrożność, ale zgodził się czekać mego przybycia.

Wysłałem również list do pani Werner i do jej brata skrzypka. Zawiadomiłem ich o wszystkiem i zapewniłem, że na pewno obejmą sukcesję, której usiłowali ich pozbawić obaj Meltonowie. Zawczasu cieszyłem się radością rodzeństwa. Nie otrzymałem wszakże odpowiedzi. Aliści perswadowałem sobie, że do San Francisco jest dalej, niż do New-Orleanu, a poza tem adresaci mogli zmienić miejsce pobytu. A że koniec końcem dostaną mój list — tego byłem pewien. Ufałem, że skrzypek dał mi właściwy adres, lub że przynajmniej dbał, aby listy zostały przesłane pod ewentualny, zmieniony adres. — —

Wreszcie zdrowie Winnetou poprawiło się o tyle, że mógł wychodzić z domu. Zaproponowałem, aby pozostał do całkowitego wyzdrowienia w Southamptonie, nam zaś pozwolił wyjechać do New-Orleanu. W odpowiedzi obrzucił mnie zdziwionem spojrzeniem i zapytał:

— Czy brat mój to mówi poważnie? Czy brat mój zapomniał, że Old Shatterhand i Winnetou nie rozstają się nigdy?

— Tu zachodzi wypadek wyjątkowy. Sprawy naglą, ty zaś nie odzyskałeś jeszcze zdrowia.

— Winnetou prędzej wyzdrowieje na morzu, niż tu, w tym wielkim domu. Pojedzie z tobą. Na kiedy naznaczyłeś wyjazd?

— Wobec tego niebardzo prędko. Nie puszczasz nas bez ciebie, ja jednak nie mogę narażać cię na recydywę, która może się stać o wiele groźniejszą, niż przebyta choroba.

— A jednak pojedziemy! Ja tak chcę. Niech mój brat się dowie, kiedy odchodzi najbliższy okręt do New-Orleanu. _Howgh!_

Skoro wyrzekł to słowo, próżno było się certować, — musiałem być powolny jego życzeniu.

Po upływie czterech dni wsiedliśmy na pokład. Rozumie się, poczyniliśmy wszelkie zabiegi, mogące ułatwić podróż naszemu przyjacielowi.

Nasz niepokój był istotnie zbyteczny. Winnetou odzyskał siły z podziwu godną szybkością i, zanim przybyliśmy do New-Orleanu, czuł się niezgorzej, niż przed chorobą.

Zbyteczną chyba rzeczą byłoby wspominać, że towarzyszył nam Emery. Obecność jego jako świadka, aczkolwiek pożądana, nie była konieczna, atoli już całą duszą wciągnął się w sprawę, koszta zaś podróży nie odgrywały dlań żadnej roli.

Po zainstalowaniu się w hotelu, poszedłem do adwokata sam jeden, ponieważ obecność moich przyjaciół była zbyteczna. Łatwo odszukałem jego mieszkanie i biuro. Z wielkości pomieszczenia i ilości oczekujących klientów można było wnioskować, że jest to wielce renomowany i popularny adwokat. Wręczyłem służącemu kartę wizytową, każąc natychmiast oddać szefowi. Usłuchał, a wróciwszy, nie polecił mi, ku zdumieniu, wejść do gabinetu, lecz wskazał puste krzesło.

— Czy Mr. Murphy odczytał moją kartę? — zapytałem.

— _Yes_ — kiwnął.

— Cóż kazał powiedzieć?

— _Nothing._

— Nic? Zna mnie przecież!

— _Well!_

— Poza tem sprawa moja jest nietylko nader ważna, ale nagląca. Wejdź pan i zamelduj, że ja proszę o natychmiastowe przyjęcie.

— _Well!_

Odwrócił się sztywno i znikł za drzwiami gabinetu. Po chwili wrócił, nie spojrzał na mnie nawet, tylko podszedł do okna i patrzył spokojnie przez szybę.

— No, cóż powiedział Mr. Murphy? — zapytałem, zbliżając się do niego.

— _Nothing._

— Znowu nic? Nie pojmuję! Czy pan aby naprawdę wykonał moje polecenie?

Odwrócił się szybko i rzekł:

— Próżne gadanie, sir! Mam pilniejszą robotę, niż głaskanie pańskiej babskiej ciekawości. Mr. Murphy po dwakroć obejrzał pańską wizytówkę i nic nie powiedział. To ma znaczyć, że musi pan czekać, jak każdy inny, na swoją kolej. Siadaj pan i zostaw mnie w spokoju!

Co to mogło znaczyć? Nie zraziło mnie bynajmniej grubjaństwo służącego — o, wcale nie. Usiadłem spokojnie i czekałem. Lecz, że adwokat kazał mi czekać mimo dwukrotnego meldowania, tego nie mogłem pojąć. Mego nazwiska nie słyszy się tak często, szczególnie w Ameryce, a w danym wypadku łączyło się ze sprawami zbyt poważnemi, aby adwokat, czytając je, mógł o nich nie pamiętać. To wymagało bezwzględnie wyjaśnienia!

Byłem ostatnim z pośród dwudziestu prawie klientów. Minęła godzina, jedna i druga, a nawet półtrzeciej upłynęło, zanim przyszła na mnie kolej.

Adwokat miał zapewne niewiele ponad trzydziestkę. Skierował na mnie z wyrazem zapytania ostre a wymowne oczy inteligentnej twarzy.

— Mr. Murphy? — zapytałem, kłaniając się lekko.

— Tak — odparł. — Życzy pan sobie?

— Zna mnie pan. Przybywam wprost z Southamptonu.

— Southampton? — powtórzył, kiwając głową. — Nie przypominam sobie, abym był w jakich stosunkach z tem miastem.

— Nawet po przeczytaniu mojej karty?

— Nawet.

— Rzecz dziwna! Proszę, niech pan sobie przypomni. Nie mogłem rychlej przybyć z powodu choroby Winnetou.

— Winnetou? Czy mówi pan o słynnym wodzu Apaczów?

— No tak.

— No, ten cwałuje z nierozłącznym Old Shatterhandem po prerjach i górach. Skąd pan wie, że Apacz był chory?

— Leżał w Southamptonie obłożnie chory. Jestem Old Shatterhand. Pielęgnowałem wodza, a teraz przybyliśmy, by wręczyć panu dokumenty, o których przesłanie pocztą pan prosił.

Adwokat zerwał się z krzesła, obejrzał mnie ze zdumieniem i zawołał:

— Old Shatterhand? A więc spełnia się moje wielkie pragnienie! Jakże często i wiele słyszałem o panu, o Winnetou, o Old Firehandzie, o długim Davy’m, grubym Jemmy’m i o wielu innych pańskich towarzyszach z Zachodu! Ależ witam pana, sir, witam z całego serca! Gorąco pragnąłem spotkać pana i oto widzę go tak nieoczekiwanie. I oto przyszedł pan do mnie. Niech pan siada, proszę! Rozporządzam teraz wolnym czasem.

— Teraz, ale nie poprzednio.

— Jakto?

— Nie przyjął mnie pan odrazu. Musiałem czekać półtrzeciej godziny.

— Żałuję, bardzo żałuję, sir! Znam pański pseudonim, ale nie znałem właściwego nazwiska.

— Chyba się pan myli? Pisałem do sira dwukrotnie i dwukrotnie mi pan odpowiadał.

— Nie przypominam sobie — nie pisałem nigdy do Southamptonu. W jakiej właściwie sprawie pisał pan do mnie?

— W sprawie spuścizny Smalla Huntera.

— Smalla Huntera? Ah, jego spadek! Kilka miljonów! Byłem wykonawcą testamentu. Była to dobra, opłacalna praca. Musiałem, niestety, szybko doprowadzić ją do końca. Wolałbym, aby nie skończyła się tak prędko.

— Skończyła się? Nie chce pan chyba powiedzieć, że sprawa jest załatwiona?

— Czemu nie? Rozumie się, to chciałem powiedzieć.

— Załatwiona? — zapytałem przerażony. — A zatem znalazł się właściwy spadkobierca?

— A jakże!

— I odebrał spadek?

— Odebrał aż do ostatniego penny.

— Rodzina Vogel z San Francisco?

— _Vogel?_ Nie miałem do czynienia z rodziną Vogel z San Francisco.

— Nie? Więc komu wypłacono spadek?

— Smallowi Hunterowi.

— Do piorunów! A więc przyjechałem poniewczasie! Wszak ostrzegałem przed Smallem Hunterem!

— Co takiego? Ostrzec mnie przed Smallem Hunterem? Sir, mimo szacunku dla pana, muszę stwierdzić, że coprawda jesteś znakomitym westmanem, lecz poza prerją stajesz się niezbyt zrozumiałym, lub też może lubujesz w zagadkach. Pan mnie ostrzegał przed Smallem Hunterem? Muszę oświadczyć, że ten młody gentleman jest moim przyjacielem.

— Wiem o tem, wiem, że był pańskim przyjacielem. _Był,_ bo czy nieboszczyk może być jeszcze teraz przyjacielem pana?

— Nieboszczyk? Co pan powiada! Small Hunter nietylko żyje, lecz jest zdrów jak ryba.

— Czy mogę wiedzieć, gdzie według pana przebywa?

— Jest w podróży na Wschód. Ja sam odprowadziłem go na okręt, który wyruszył drogą na Anglję.

— Na Anglję? Hm! Czy sam pojechał?

— Sam jeden, bez służącego, jak to przystoi tak przedniemu hulace. Zainkasował gotówkę, wszystko pozostałe sprzedał co rychlej i wyjechał, jak sądzę, do Indyj.

— Zabrał ze sobą cały majątek?

— Tak.

— Czy to nie wydało się panu podejrzane? Czy zdarza się, aby turysta obwoził po świecie cały swój wielomiljonowy majątek?

— Nie. Ale Small Hunter nie jest turystą. Zamierza bowiem na stałe zainstalować się w Egipcie czy Indjach, czy też gdzie indziej na Wchodzie. Z tego właśnie względu spieniężył całą sukcesję.

— Dowiodę panu, że uczynił to z innego względu. Proszę, sir, niech mi pan powie, czy Hunter nie miał na ciele jakiejś cechy szczególnej, jakiejś nienormalności?

— Nienormalności? Jakto? Do czego pan zmierza?

— Dowie się pan zaraz. Przedtem niech pan odpowie.

— Skoro pan nalega!... Owszem, miał nienormalność niedostrzegalną z zewnątrz. Mianowicie, po sześć palców u każdej nogi.

— Czy pan wie dokładnie?

— Tak dokładnie, że mógłbym przysiąc.

— A czy jegomość, któremu pan przekazał miljony, miał również dwanaście palców?

— Jakże pan może zadawać podobne pytania! Czy prawo nakazuje liczyć palce u nóg spadkobierców?

— Nie. Ale jegomość, któremu pan oddał ten olbrzymi majątek, ma tylko dziesięć palców w butach.

— Duby smalone! — powiedziałbym, gdyby pan nie był Old Shatterhandem.

— Może pan powiedzieć — nie wezmę tego za złe. Może pan nawet powtórzyć, gdy panu oświadczę, że prawdziwy Smali Hunter, o dwunastu palcach, spoczywa w grobie na terenie tuniskich Beduinów z plemienia Uled Ayarów.

— Spoczy — —

Nie dokończył słowa, cofnął się o dwa kroki i wlepił we mnie nieruchome spojrzenie.

— Tak, spoczywa w grobie, — dodałem. — Smali Hunter został zamordowany, pan zaś wręczył jego spadek oszustowi.

— Oszustowi? Czy jest pan przy zdrowych zmysłach, sir? Mówiłem wszak, że Small Hunter jest moim dobrym przyjacielem, — ja zatem — miałbym przyjąć zaś oszusta?

— No tak.

— Myli się pan! Musi się pan mylić, bezwarunkowo się pan myli! Jestem ze Smallem Hunterem tak zaprzyjaźniony, obcowałem z nim tak wiele i znaliśmy się i znamy obopólnie tak wyśmienicie, że oszust, choćby nie wiem jak podobny, wystawiłby się na niebezpieczeństwo odkrycia.

— Niebezpieczeństwo odkrycia, którego zdołał uniknąć.

— Niech się pan zastanowi! Jest pan Old Shatterhandem. Przypuszczam, że przyszedł pan nietylko poto, by mówić tak niepojęte rzeczy, lecz także aby odpowiednio działać.

— Tak też zamierzam. Zresztą, już działałem w tej sprawie, szczególnie o ile dotyczy to pana. Wszak wysłałem z Southamptonu dwa listy.

— Nic o tem nie wiem!

— W takim razie pozwoli sir pokazać mu jego obydwie odpowiedzi.

Wyjąłem listy z kieszeni i położyłem na stole. Schwycił i czytał — jeden, a potem drugi. Śledziłem wyraz jego twarzy. Jakże się rysy przeobraziły! Po przeczytaniu drugiego listu, zabrał się ponownie do pierwszego, poczem znów do drugiego. Czytał po trzykroć, po czterykroć, nie mówiąc ani słowa. Rumieniec spełzł z twarzy, która oblekła się trupią bladością. Ręką dotknął czoła, gęsto skroplonego potem.

— A teraz, — przerwałem milczenie — czy pan poznaje te listy?

— Nie — odpowiedział z głębokiem, bardzo głębokiem westchnieniem.

Twarz powlekła się wypiekami podniecenia i grozy.

— Obejrzyj pan koperty — listy pochodzą z pańskiego biura, jak tego dowodzi pieczątka.

— Tak.

— Poza tem są przez pana podpisane.

— Nie!

— Nie? Mamy tu dwojakie pismo. List został napisany przez któregoś z pańskich biuralistów, a podpisany przez pana.

— Tylko pierwsze jest prawdą.

— A więc pański kancelista napisał ten list?

— Tak. Jest to charakter pisma Hudsona. Nie wątpię, że on to napisał.

— A podpis —?

— Podrobiony! Podrobiony tak dokładnie, że ja tylko mogę się na tem poznać. Mój Boże! Uważałem pańskie pytania i słowa za pozbawione treści — oto jednak mam przed oczami podrobiony mój własny podpis! Musiało zatem coś istotnie prawdziwego skierować pana na te nieprawdopodobne przypuszczenia.

— Tak, sir. Krótka treść wszystkiego, co mogę panu oznajmić, jest zawarta w słowach, które już poprzednio zakomunikowałem: prawdziwy Smali Hunter został zamordowany i oto pan oddał spadek nietylko oszustowi, ale, co więcej, mordercy Huntera.

— Mordercy? — powtórzył nieprzytomnie.

— Tak, aczkolwiek nie należy rozumieć zbyt dokładnie. On sam nie mordował, ale był w spisku i ponosi moralnie tę samą odpowiedzialność, co właściwy zabójca.

— Sir, mam wrażenie, że śnię! Straszny koszmar... Czego się muszę nasłuchać!

— Czy ma pan dosyć czasu, aby wysłuchać bardzo długiej opowieści?

— Czasu — czasu! Co za pytanie! Trzymam w ręce podrobione listy, które świadczą, że moja kancelarja była terenem oszukańczych manipulacyj. Muszę mieć czas, choćby opowiadanie pańskie trwało tygodniami. Siadaj sir i pozwól mi tylko wydać polecenie służącemu, aby nikogo nie wpuszczał!

Usiadłem. Przyznaję, że byłem podniecony. Wszak nie wątpiłem, że moje listy dotarły do właściwego adresata, a okazało się, że wręcz przeciwnie, wpadły w najmniej właściwe ręce. Hultaje przeprowadzili swoje plany. Być może, wszystkie nasze wysiłki, wszystkie zabiegi spełzną na niczem!

Po chwili wrócił adwokat, usiadł naprzeciw mnie i dał znak ręką, abym zaczął. Twarz miał bladą, wargi drżały. Z najwyższym wysiłkiem starał się zachować spokój wewnętrzny. Żal mi było tego człowieka, którego honor był wystawiony na szwank. Jego uczciwość osobista — byłem przekonany — nie podlegała żadnemu posądzeniu, lecz w kancelarji działy się oszustwa. On sam dał się zwieść wyrafinowanemu oszustowi — zaprzepaścił znaczny majątek. Publiczne ujawnienie tych faktów musiało go, jako adwokata, zmiażdżyć doszczętnie.

Byłem przeświadczony, że Tomasz i Jonatan Melton wciągnęli do współpracy Harry’ego. Dlatego nie pominąłem go w opowiadaniu. Dokładnie opowiedziałem wszystko, co wiedziałem i co przeżyłem z tą trójką. Trwało to oczywiście dosyć długo. Adwokat mi ani razu nie przerywał. Nawet gdy skończyłem, siedział jeszcze długo w milczeniu, wpierając nieruchome spojrzenie w kąt pokoju. Potem podniósł się, kilkakrotnie przemierzył gabinet nerwowemi krokami, i, zatrzymując się przede mną, zapytał:

— Sir, wszystko, co słyszałem, jest prawdą, jest istotnie prawdą?

— Tak.

— Wybaczy pan to pytanie! Widzę, trudno zresztą nie widzieć, że jest zbyteczne, ale słowa pana, które brzmią tak fantastycznie dla mnie, posiadają o wiele większe znaczenie, niż pan sobie może wyobrazić.

— Mogę sobie wyobrazić — chodzi o pańską renomę, o przyszłość, może nawet o majątek pana.

— Naturalnie, że o majątek również. Jeżeli się okaże, iż pan się nie omylił, wówczas, nawet bez przymusu, całym swoim majątkiem powetuję straty z mojej winy wynikłe dla prawdziwych spadkobierców. A niestety, aż nazbyt wiem, że wszystko, co oddałem oszustowi, jest na zawsze stracone.

— Niema jeszcze powodu do rezygnacji. Może zdołamy go schwytać.

— Wątpię. Przebywa już za oceanem i schroni się w bezpiecznem miejscu.

— Cóż z tego? Czy ojciec jego nie ukrył się daleko? A jednak znaleźliśmy go w Tunisie. Sądzę, że syn nie jest sprytniejszy od ojca. Właściwa trudność polega na tem, że ci trzej szubrawcy podzielą między siebie zdobycz. Jeśli nawet schwytamy jednego, odzyskamy tylko jedną trzecią majątku.

— A więc przypuszcza pan, że Harry Melton maczał w tem rękę?

— Jestem jak najbardziej tego pewny.

— Na czem polegała jego rola?

— Hm! — Jak się nazywał autor tych dwóch listów, a zarazem podrabiacz pańskiego podpisu?

— Hudson.

— Jak dawno pracuje u pana?

— Półtora roku.

— Przypuszczam, że niema go już w pańskiem biurze?

— Oczekuję jutro jego powrotu. Dostał telegraficzną wiadomość o śmierci brata, wobec czego dałem mu dwutygodniowy urlop.

— Gdzie mieszkał i umarł jego brat?

— W St. Louis.

— A więc możemy być pewni, że Hudson nie pojechał w tym kierunku. Jakże pan się z nim poznał?

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: