Szatan z papieskiego rodu. Prawdziwe życie Cezara Borgi - ebook
Szatan z papieskiego rodu. Prawdziwe życie Cezara Borgi - ebook
"Il Valentino - prawdziwe życie Cezara Borgii" to pasjonująca biografia jednej z najmroczniejszych postaci renesansu i historia początków czarnej legendy Borgiów. Czyta się ją jednym tchem, gdyż ma formę powieści - powieści, w której każde wydarzenie jest autentyczne! Prawda okazuje się znacznie ciekawsza od literackiej fikcji, a po lekturze czytelnik może samodzielnie wykryć zafałszowania dotyczące Borgiów w licznych książkach i serialach. Poza Borgiami występuje cała galeria barwnych postaci typowych dla przepojonej okrucieństwem epoki renesansu. Pełne humoru krótkie dialogi oparte są na ich autentycznych wypowiedziach, zaś opisy - na współczesnych portretach oraz świadectwach. Akcja toczy się błyskawicznie, przedstawiając wszystkie etapy fascynującej kariery Cezara i jego gwałtowny upadek. Tłem jest walka o władzę wśród wielkich rodów Italii, ambicje królów francuskich i hiszpańskie kłopoty z Joanną Szaloną, groza syfilisu prześladującego nie tylko Cezara, a nawet parę ciekawostek dotyczących Polski. To wszystko zdarzyło się naprawdę!
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-13088-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trup w Tybrze. – Imię bez świętego patrona. – Ojcowska rozpacz. – Dwie przysięgi.
Zabiłem człowieka.
Zabiłem księcia Gandii, ukochanego syna papieża. Pięknego, rozpieszczonego Juana, którego cały Rzym nazywał „zepsutym chłopcem”. Podciąłem mu gardło jednym ciosem sztyletu, a ciało kazałem wrzucić do Tybru.
Wracałem do pałacu, w którym czekał na mnie Cezar Borgia, kardynał Walencji.
Starszy brat Juana. Zleceniodawca morderstwa.
Krótka noc czerwcowa dobiegła końca i niebo nad dachami było bladoróżowe, gdy wjeżdżałem przez sklepioną bramę na dziedziniec koło stajni. Masztalerz przejął uzdę mojego wierzchowca, a jeden z towarzyszących mi mężczyzn ostrożnie ściągnął mnie z siodła i poprowadził w stronę komnat. Mój chwiejny krok nie wzbudzał podejrzeń, gdyż wracałem z przyjęcia u pani Vannozzy, lecz nikt nie mógł zauważyć, że jestem ranny.
Jak na złość krew uchodziła teraz obficiej i peleryna, którą byłem owinięty, zaczęła nasiąkać czerwienią. Szedłem coraz wolniej, amfilada sal zdawała się nie mieć końca. Nim dotarliśmy do apartamentów Cezara, wzrok przesłoniły mi czarne płatki.
Nie, nie zemdlałem, po prostu byłem coraz słabszy. Cezar musiał usłyszeć nasze kroki, bo nagle ukazał się w rzeźbionych odrzwiach.
– Udało się? – rzucił niecierpliwie.
– Tak. Książę nie żyje – odpowiedziałem cicho.
Dwudziestodwuletni kardynał Walencji, zwany Il Valentino, pokazał wszystkie zęby w uśmiechu.
– Nikt was nie widział?
– Nie, za to...
Byłbym osunął się na posadzkę, ale chwycił mnie w objęcia i zaniósł do własnego łóżka.
– Juan cię zranił?
– Nie on... Vito.
Cezar zmrużył oczy.
– Uciekł?
– Poraniłem go, chyba śmiertelnie.
– Odgadł, kim jesteś?
– Nie, było za ciemno.
– Więc nic się nie stało – zamknął kwestię Cezar. – Teraz wypocznij, żebyś w ciągu dnia niczego nie dał po sobie poznać. Francisco założy ci opatrunek.
Moja rana okazała się bardziej bolesna niż groźna, więc nieco uspokojony próbowałem zasnąć, lecz przed oczami wciąż stawały mi obrazy minionej nocy.
* * *
Na wieczerzę u pani Vannozzy Cattanei, matki Cezara, Juana, Jofrégo i Lukrecji, zaproszeni byliśmy już parę dni wcześniej: Cezar, ja, Juan, kardynał Giovanni Borgia, kardynał Monreale i jeszcze paru bliskich przyjaciół. Rodrigo Borgia, czyli papież Aleksander VI, zajęty był czym innym, Lukrecja od tygodnia przebywała w klasztorze San Sisto.
Plan zabójstwa opracowaliśmy wspólnie z Cezarem. Ponieważ w każdym wypadku on pozostawałby w kręgu podejrzeń, ja miałem być wykonawcą. Usługi płatnego mordercy byłyby zbyt ryzykowne, a Cezarowi bardzo zależało na pomyślnym wyniku przedsięwzięcia.
Przedsięwzięcia...
Do tej pory nigdy nie zabiłem człowieka, a Juan, choć go nie cierpiałem, był bratem najbliższej mi osoby na świecie.
I dlatego zginął.
Odkąd pamiętam, papież wyróżniał go w sposób nie budzący najmniejszych wątpliwości. Żadne jego dziecko z pani Vannozzy: ani pierworodny Cezar, ani ukochana Lukrecja, nie wspominając już o najmłodszym i najmniej udanym Jofré, nie cieszyło się takimi względami. Praktycznie nie było takiej rzeczy, której ojciec odmówiłby Juanowi. A on wykorzystywał to w sposób najzupełniej bezwzględny.
Nikomu w Rzymie nie podobało się, że wysoka funkcja dowódcy papieskiej armii przypadła komuś tak nieudolnemu i tchórzliwemu jak książę Gandii, lecz najbardziej dotknęło to Cezara. Wściekle ambitny, uważał, że nikt lepiej niż on sam nie nadawałby się na to stanowisko, był jednakże kardynałem i przysługiwały mu wyłącznie godności duchowne. Oczywiście, powszechnie zazdroszczono mu kardynalskiego kapelusza oraz otwierającej się w przyszłości perspektywy na papieską tiarę, wszelako Cezar czuł się powołany do kariery wojskowej.
Nawet nie nosił kardynalskiej purpury.
Kiedy Juan w tryumfie powrócił z nieudanej kampanii przeciwko Francuzom, nagrodzony przez papieża za fatalne dowództwo Złotą Różą, przysługującą tylko najlepszym wojownikom, jego los został przesądzony.
Podczas wieczerzy nie po raz pierwszy podziwiałem zimną krew Cezara. Wesoło rozmawiał ze wszystkimi nie wyłączając Juana, a ich pożegnanie było więcej niż serdeczne.
– Uważaj na siebie! – ostrzegł Cezar, wypuszczając go z uścisku. Mieliśmy wracać do Watykanu, książę Gandii zaś odjeżdżał w sobie tylko wiadomych sprawach, wezwany wcześniej przez posłańca w masce.
– Jedzie ze mną Vito, przy nim nikogo nie muszę się obawiać – odrzekł beztrosko i pomachał nam ręką.
Kiedy odjechali – zamaskowany posłaniec był rzecz jasna jednym z ludzi Cezara – udałem się wraz z resztą orszaku do Watykanu, aby mieć świadków swojego powrotu. W odpowiednim momencie niepostrzeżenie się odłączyłem i pociągnąłem za Juanem.
Wiedziałem, dokąd pojechał. Posłaniec miał rzekome zaproszenie od dziewczyny, która już dawno wpadła w oko księciu Gandii, a szczęśliwie mieszkała w odległej dzielnicy miasta. Wśród ciemnych zaułków łatwo było dokonać zbrodni i szybko usunąć ciało.
Ludzie Cezara mieli mi pomóc, ale nie docenili Vita. Giermek zranił dwóch, podczas gdy ja walczyłem z Juanem, po czym rzucił mu się na pomoc. Szczęśliwie zdążyłem zadać Juanowi tyle ran, że mogłem całą uwagę skierować na jego towarzysza. Zanim zadałem Vitowi decydujący cios, ugodził mnie w ramię, zostawiając ślad udziału w napadzie.
Z Juanem poradziłem sobie już łatwo: po prostu przeciąłem mu gardło jednym szerokim zamachem ostrza.
Walka była skończona. Pozostało pozbyć się ciał, lecz dysponując dwoma mężczyznami, którzy ledwie trzymali się na nogach, zdążyłem przed świtem zatopić w Tybrze jedynie zwłoki Juana.
Vito został na placu.
Jakkolwiek paradoksalnie by to nie zabrzmiało, trudniej mi było pogodzić się z jego śmiercią aniżeli ze śmiercią Juana. Odkąd książę Gandii przybył ze swych hiszpańskich dóbr do Rzymu, czyli prawie od roku, Vito był moim partnerem w ćwiczeniach szermierczych i dużo się od niego nauczyłem. Czasami walczył z nim także Cezar. Nigdy bym nie przypuścił, że dojdzie między nami do prawdziwej walki.
To chyba właśnie Vito jako pierwszy ośmielił się głośno powiedzieć: „Don Diamante fechtuje się lepiej niż kardynał Walencji”. Była to zresztą prawda. Choć jestem od Cezara młodszy o trzy lata – teraz mam ich dziewiętnaście – i daleko mi do jego siły, nie bez powodu zwanej herkulesową, białą bronią władam znacznie sprawniej.
A przecież on posługiwał się nią częściej niż ja. Gdy przebywaliśmy razem na studiach w Perugii, a potem w Pizie, Cezar brał czynny udział w życiu studenckim, bójkach i pijatykach, podczas gdy ja wolałem spędzać czas nad księgami. Wtedy jeszcze nie wszędzie zabierał mnie ze sobą.
Właśnie w Perugii nawiązała się nasza przyjaźń, a zarazem początek mojego świadomego dzieciństwa. Z wcześniejszych czasów pamiętam wyłącznie jakieś ułamki zdarzeń, mozaikę krajobrazów, plątaninę twarzy i nazwisk. Nie wiem, czy mieszkałem gdzieś dłużej niż trzy miesiące. Przerzucano mnie z jednego domu do drugiego, z krańca na kraniec Italii. Na ogół były to bogate dwory, ale pamiętam też skromną chatę na brzegu morza oraz klasztor cystersów w małej górskiej mieścinie.
Swojej rodziny nie miałem.
Nie wiem, dlaczego moje pochodzenie owiane jest taką tajemnicą. Nazywam się Diamante di Roma, ale nie sądzę, aby to było moje prawdziwe nazwisko. Co do imienia zaś – nie ma ono świętego patrona i często budzi zdumienie. Gdy przeor cystersów, u których mieszkałem, był w dobrym humorze, zwykł był mawiać, abym postarał się zostać pierwszym świętym tego miana.
Może to właśnie w „diamencie” tai się zagadka mojego pochodzenia?
Nie wiem, czy jestem szlachcicem, wszelako wychowywany byłem jak dziecko wysokiego rodu. Ponoć nie wyglądam na kogoś niskiego pochodzenia. Mam jasną karnację, zielone oczy i proste ciemne włosy o miedzianym odcieniu, w kolorze identycznym jak włosy Cezara. Obydwaj je trefiliśmy, nosząc zgodnie z modą loki długie do ramion, jednakże jakieś dwa lata temu Cezar zażądał, abym je obciął. Jak zwykle posłuszny jego żądaniom noszę teraz krótką fryzurę z gęstą lśniącą grzywką, przy której, jak powiedziała Lukrecja, moje oczy wydają się jeszcze większe.
Wtedy, w Perugii, nie przypuszczałem jeszcze, jak mocno moje losy zwiążą się z losami Cezara. Od tej pory stopniowo stawaliśmy się nierozłączni. Choć przecież, gdy on coraz wyżej wspinał się po stopniach kościelnej kariery, ja wciąż pozostawałem osobą na wskroś świecką.
Mój status jest dziwny. Ni to przyjaciel, ni sługa, ni domownik Cezara – a jednak traktowany jestem jak ktoś najbliższy, przed kim nie ma się żadnych tajemnic.
Zresztą trudno chyba o większy dowód zaufania, niż zlecenie dokonania morderstwa własnego brata.
* * *
Następnego dnia – piętnastego czerwca 1497 roku – nieobecność Juana została ledwie zauważona. Wszyscy przypuszczali, iż swoim zwyczajem spędził noc u jakiejś kurtyzany, a papież wyraził nawet zadowolenie, że jego drugi syn jest na tyle rozsądny, aby nie wracać do domu przed zapadnięciem zmierzchu. Książę Gandii miał reputację hulaki, lecz nawet jemu nie wypadało opuszczać domu ladacznicy w biały dzień, na oczach przechodniów.
Choć nie czułem się najlepiej, wziąłem udział we wspólnej wieczerzy, podczas której papież zaczął objawiać pierwsze oznaki niepokoju. Poszukiwania zarządził jednakże dopiero po zapadnięciu ciemności.
Wtedy odnaleziono Vita.
Jak się okazało, żył jeszcze, na szczęście odniesione w walce obrażenia nie pozwalały mu mówić. Zrobiono wszystko, aby utrzymać go przy życiu w nadziei, iż zdoła wyjawić, co się stało z Juanem, wszelako nadaremnie. Sygnał był aż nadto jasny: podobny los mógł spotkać i księcia Gandii.
Wszyscy ludzie papieża rozbiegli się teraz po mieście w poszukiwaniu choćby najmniejszego tropu. Rzymianie pomagali im, bynajmniej nie z sympatii dla znienawidzonych Hiszpanów, lecz z czystej ciekawości, co stało się z papieskim synem. Z ust do ust podawano sobie wiadomość, że odnaleziony nieopodal Vita wierzchowiec Juana miał powyginane strzemiona, jakby doszło do gwałtownej walki. Książę mógł stać się ofiarą napadu rabunkowego.
– Zawsze miał przy sobie pieniądze, nosił bogate szaty, kosztowną broń... To wszystko mogło zwabić rabusiów – przepowiadano. Ktoś trafnie zauważył:
– Gdyby napadnięto go dla rabunku i pokonano w walce, zostałby przecież na miejscu zbrodni, martwy lub żywy. Dlaczego nie znaleziono ciała?
Wszyscy pomyśleli to samo, co głośno wypowiedział papieski mistrz ceremonii, Niemiec Johann Burckard, zwany przez nas Burcardo:
– Obawiam się, że wkrótce zostanie odnalezione.
Jakby w odpowiedzi na jego słowa pojawił się posłaniec z informacją, że pewien przewoźnik imieniem Giorgio, który wczorajszą noc spędził w łódce przymocowanej u brzegu Tybru, widział grupę bardzo podejrzanie zachowujących się mężczyzn.
Opisał, jak wyłonili się z zaułka obok szpitala degli Schiavoni i przepatrzyli teren nad rzeką, zapewne sprawdzając, czy nie ma tam niepożądanych świadków. Następnie zawrócili do zaułka, by powrócić z człowiekiem na białym koniu, wiozącym na siodle czyjeś bezwładne ciało. Wrzucili je do wody, a jeździec zapytał, czy zrobili to dobrze.
„Oczywiście przytaknęli, ale gdy uważnie przyjrzałem się rzece, dostrzegłem unoszący się na wodzie płaszcz Juana”, dokończyłem w myśli. Relacja przewoźnika wiernie przedstawiała moją reakcję: ciskałem kamieniami, dopóki płaszcz nie zatonął, potem zaś wycofałem się z całą grupą do zaułka.
Ktoś zapytał ze zgorszeniem, dlaczego przewoźnik nie zgłosił swoich obserwacji policji, lecz ponoć sam się z tego tłumaczył słowami: „Odkąd pracuję na rzece, widziałem już chyba ze sto wrzuconych do niej trupów, o które nikt się później nie zatroszczył”.
Tym razem było inaczej. Natychmiast ściągnięto trzystu rybaków oraz flisaków, którzy wypłynąwszy w łodziach na rzekę zaczęli ją sondować żerdziami. Łodzie płynące na ostatku wlokły za sobą sieci, aby mieć pewność, że żaden z przedmiotów leżących na dnie nie zostanie przeoczony. Niezależnie od tego wciąż trwały poszukiwania na mieście. Grupy zbrojnych przeszukiwały domy przyjaciół i przyjaciółek Juana, wypytywały ludzi na ulicach, w sklepach, przed kościołami, lecz nikt nie był w stanie udzielić im choćby najmniejszej wskazówki.
Pozostawało czekać na wyłowienie zwłok z Tybru.
Przeszukiwanie rzeki trwało przez wiele godzin. Wreszcie w południe siedemnastego czerwca nadeszła wiadomość, że Juan Borgia, książę Gandii, został odnaleziony.
Dokonał tego rybak Battistino da Taglia. Wyłowiwszy z mętnych nurtów trupa młodego mężczyzny w kompletnej odzieży nie rozpoznał go, ponieważ twarz, jak i całe ciało, pokryte było mułem, lecz po bogatym stroju i sakiewce u pasa mógł się domyślić, że to ktoś znaczny.
Już powierzchowne oczyszczenie twarzy z błota rozwiało wszelkie wątpliwości.
Z przyglądającego się tłumu natychmiast padł szyderczy komentarz pod adresem papieża:
– Aby nam udowodnić, że jesteś rybakiem ludzi, kazałeś wyłowić własnego syna!
Juan miał na sobie kaftan, pelerynę, buty, pończochy i rękawiczki, a przy pasie sakiewkę z trzydziestoma dukatami. Ciało zniekształcała opuchlizna na skutek długiego przebywania w wodzie oraz dziewięć ran zadanych sztyletem w głowę, pierś i nogi. Najstraszliwszy był cios, który rozciął gardło, nieomal odcinając głowę.
Miejsce odnalezienia zwłok znajdowało się pomiędzy Zamkiem Świętego Anioła a ogrodem przylegającym do letniej willi jednego z kardynałów.
Kardynała Ascania Sforzy.
W zestawieniu z niedawnym zajściem podczas wydanej przez niego uczty, była to okoliczność wielce wymowna, tymczasem należało zająć się pogrzebem.
* * *
Asystowałem przy myciu i ubieraniu zwłok księcia Gandii na Zamku Świętego Anioła, lecz nie było ze mną Cezara. Musiał pozostać przy ojcu, oszalałym z rozpaczy i wciąż jeszcze jakby nie przyjmującym do wiadomości, że jego najukochańszy syn nie żyje. Nieuważnie nadzorując działania służby nasłuchiwałem jednocześnie odgłosów dobiegających z komnat papieża. O Juanie nie myślałem wcale.
Dopiero w chwili, gdy ujrzałem go już przygotowanego do ułożenia w trumnie, dostrzegłem, jak silne podobieństwo łączyło go z Cezarem. Obydwaj mieli ciemne włosy, mieniące się w świetle czerwonawymi refleksami, orle profile i podobnie wykrojone oczy, z tym, że u Juana były one – jak u Rodriga – ogniście czarne. Cezar miał oczy ciemne, o nieodgadnionym spojrzeniu, Lukrecja jasne, o nieodgadnionym kolorze. Może owa katalońska czerń oczu była czynnikiem powodującym wyróżnianie Juana przez ojca?
Teraz leżał na stole w swych książęcych szatach, z kołnierzem tak podwiązanym, by zakrywał przecięte gardło, z insygniami kapitana generalnego papieskiej armii u boku. Nieopodal na posadzce stał ostatni dar papieża dla zmarłego ulubieńca: wspaniała trumna ozdobiona herbami Borgiów i koroną księcia Gandii. Sam papież wciąż nie przybywał, zjawił się natomiast zaaferowany, baczny na wszystko Burcardo, by dopilnować ostatnich formalności. Za nim grupami, po kilka osób, nadciągali żałobnicy.
Jego Świątobliwość do końca pozostał w swej komnacie.
Zgodnie z jego rozkazem pogrzeb miał odbyć się jeszcze tego samego wieczoru w kościele Santa Maria del Popolo, gdzie spoczywały szczątki najstarszego syna papieża – Pedra Luísa, pierwszego księcia Gandii. Z zapadnięciem zmierzchu zaczął formować się kondukt: za lśniącą od złotych ozdób trumną szło duchowieństwo, krewni, szlachta włoska i hiszpańska. Drogę oświetlało stu dwudziestu paziów z pochodniami, a szpaler hiszpańskich żołnierzy wznosił obnażone miecze, żegnając swego dowódcę.
Gdy czoło pochodu osiągnęło most na Tybrze, z ciemnych okien zamku dobiegł przeraźliwy krzyk. Wzdrygnęliśmy się wszyscy: to zdruzgotany ojciec opłakiwał syna. Imię Juana jeszcze długo niosło się za nami wśród odgłosów rozpaczliwego szlochu.
– Dlaczego nie zostałeś przy ojcu? – zapytałem szeptem Cezara, który w ostatniej chwili dołączył do żałobnego orszaku.
– Zażądał, bym wziął udział w pogrzebie – odszepnął. – Myślę, że wolał zostać sam.
Na pewno tak było, gdyż przez następne dwa dni nikogo do siebie nie dopuszczał. Od pokojowców, podsłuchujących pod drzwiami, wiedzieliśmy, że odmówił wszelkich posiłków i nie zmrużył oka przez dwa dni i dwie noce. Kiedy wreszcie ukazał się domownikom, wyglądał, jakby dopiero co wstał po ciężkiej chorobie.
Mimo to ze zdwojoną energią przystąpił do działania. Jego celem stało się wykrycie zabójcy ukochanego syna. Pierwsze podejrzenie, co oczywiste, padło na kardynała Ascania Sforzę.
Sforza, brat potężnego księcia Ludovica rządzącego Mediolanem, został wicekanclerzem Kościoła z chwilą, gdy poprzedni wicekanclerz, Rodrigo Borgia, wybrany został na papieża. Nikogo to nie zdziwiło, gdyż kardynałowie dobrze wiedzieli, że owo stanowisko było swoistą zapłatą za udzielenie poparcia podczas konklawe. Sforza dodatkowo zażądał również zamku w Nepi oraz wspaniałego pałacu przy kościele Santa Lucia del Gonfalone, zwanego Starą Kancelarią.
Dostał, czego chciał, podobnie jak inni przekupieni przez Borgię elektorzy, więc krążący później po mieście dowcip głosił: „Zaraz po wyborze papież Aleksander VI rozdzielił swój majątek pomiędzy biednych” – po czym następowało wyliczenie obdarowanych kardynałów.
Ascanio jednakże nie stał się przyjacielem Borgiów, o czym najdobitniej zaświadczył w czasie inwazji francuskiej. Ale najgłębszy cień rzuciła na niego sprawa pewnej uczty z udziałem Juana. Podejmował wówczas wieczerzą grono najznakomitszych osobistości, a również zaproszony Juan nie bacząc na dobre obyczaje zaczął szydzić ze współbiesiadników, nazywając ich tchórzami i nierobami. Obrażani milczeli, obawiając się zatargu z faworyzowanym synem papieża, lecz wreszcie któryś nie wytrzymał i nazwał go bękartem.
Juan zareagował na to w sposób, który nazwałbym typowym dla jego nikczemnego charakteru. Zerwał się na nogi, a choć wszyscy myśleli, że dojdzie do orężnego starcia, po prostu opuścił pałac, by natychmiast udać się ze skargą do papieża.
Tak rozgniewanego Rodriga nie widziałem dotychczas nigdy w życiu. Z miejsca wysłał do pałacu Ascania oddział żołnierzy, by sprowadzili owego nieszczęsnego biesiadnika, po czym nie bawiąc się w żadne sądy kazał go powiesić.
Stało się to zaledwie dwie niedziele temu. Podwójna zniewaga, której doznał Ascanio – jako kardynał mający gwarancję nietykalności i jako gospodarz przyjęcia – domagała się pomszczenia. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby w odwecie przyczynił się do śmierci księcia Gandii.
Przecież zwłoki odnaleziono w pobliżu letniej willi Ascania nad Tybrem.
Trzeba przyznać, że Sforza zachował się bardzo roztropnie. Ponieważ policja papieska przystąpiła do rewizji owego nadrzecznego domu, oddał jej klucze do wszystkich swoich pałaców, a sam usunął się do mieszkania Stefana Taverny, ambasadora mediolańskiego. Rzecz jasna nie znaleziono najmniejszego nawet śladu zbrodni, toteż papież skierował swe podejrzenia na inne osoby.
Czy brał pod uwagę Cezara?
Przekonałem się o tym już nazajutrz po pogrzebie, jako pierwsza osoba spośród domowników poddana przesłuchaniu. Jego Świątobliwość wezwał mnie do siebie, bym szczegółowo opowiedział, jak wyglądał powrót z uczty wydanej przez panią Vannozzę. Zrelacjonowałem wszystko ściśle według instrukcji udzielonej mi przez Cezara jeszcze przed zabójstwem, lecz papież nie wydawał się przekonany. Jego czarne oczy przenikliwie badały moją twarz, szukając na niej śladu wahania, wreszcie dźwignął swą ciężką postać z fotela i zbliżył się do mnie.
– Czy mówisz prawdę?
– Tak, Wasza Świątobliwość.
– Na pewno?
Mocno ujął mnie za ramiona, nieświadomie zacisnąwszy palce na niezagojonej ranie od broni Vita. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Choć powstrzymałem okrzyk bólu, zdradziła mnie krew szybko przesiąkająca przez rękaw. Papież zamarł.
– Co to ma znaczyć? Jesteś ranny?
Nie czekając na odpowiedź rozerwał mi koszulę i odsłonił opatrunek.
– Kto ci to zrobił?
Mimo że wiedziałem, co odpowiedzieć, przez moment się zawahałem. Wystarczająco długo, by w oczach papieża pojawiło się podejrzenie. Wreszcie szepnąłem:
– Cezar...
– Jak to? Kiedy?
– Pojedynkowaliśmy się... dla zabawy.
Chyba nie uwierzył.
– Zaraz to sprawdzimy.
Rzucił lokajowi:
– Sprowadź kardynała Walencji!
Cezar jeszcze na dobre nie przekroczył progu, gdy padło pytanie:
– Kto zranił Diamanta?
– Ja – odpowiedział, jak się umówiliśmy. Papież zmarszczył brwi:
– Dlaczego? Tylko mów prawdę.
Wtedy Cezar zaskoczył nas obu.
– Ach... Skoro nalegasz... Zraniłem go ze złości, ponieważ mi się sprzeciwiał. Nie sądziłem, że się poskarży.
Rzucił mi piorunujące spojrzenie. Grał tak dobrze, iż nawet ja, znający go na wylot, w innych okolicznościach gotów byłbym przysięgać, że mówi prawdę, więc i papież natychmiast mu uwierzył.
– Wcale się nie skarżył – powiedział lodowato. – Wprost przeciwnie, próbował cię wybielić. Mówił o pozorowanym pojedynku.
– Ach, tak?
– Tak, Cezarze. I wobec tego chciałbym ci przypomnieć, co przed laty mi przysięgałeś.
– Ojcze, dotrzymuję przysięgi – tym razem w głosie Cezara brzmiała powaga. Nie wiedziałem, o jaką przysięgę chodzi.
Papież namyślał się przez chwilę. Potem ruchem ręki nakazał lokajom opuszczenie komnaty. Kiedy zostaliśmy sami, przemówił:
– Myślę, że nadeszła pora, abyś powtórzył przysięgę. Razem z Diamantem.
– Ojcze!
– Wówczas będę pewny was obu.
– Ale...
– Wiem, miało to nastąpić później. Jednakże...
Po raz pierwszy od śmierci Juana zobaczyłem uśmiech na jego twarzy.
– Chyba nie zaprzeczysz, że Diamante na to zasłużył?
Teraz uśmiechnął się także Cezar.
– Nie, nie zaprzeczę. A więc...
– Chwileczkę. Ja mu powiem.
Rozdział II
W drodze do Neapolu. – Papieskie dzieci. – Student, biskup, kardynał. – Małżeństwa dwunastolatków. – Ludovico Il Moro i francuska inwazja. – Przygoda pięknej Giulii.
O tym, co wówczas usłyszałem, nie mogłem przestać myśleć przez długie tygodnie. Czy byłem szczęśliwy? Nie wiem.
Tymczasem papież zwołał obrady konsystorza. W pierwszym rzędzie oddalił wszystkie oskarżenia i tragedię, która spotkała jego dom, wytłumaczył karą boską.
– Za nasze grzechy Bóg nas pokarał, bowiem książę Gandii nie zasłużył sobie na tak straszliwą śmierć z ręki skrytobójcy. Siedem tiar oddalibyśmy z radością, by mu życie przywrócić, albowiem kochaliśmy go nade wszystko w świecie.
Prałaci ze zdumieniem słuchali samooskarżeń, w których Ojciec Święty żałował swego rozwiązłego stylu życia – a następnie obietnic poprawy. Padły najzupełniej konkretne projekty zreformowania Kościoła, powstrzymania symonii i rozpusty hierarchów, rezygnacji z nepotyzmu oraz nadmiernego angażowania się w sprawy światowe. Dla szczegółowego opracowania owej reformy powołano specjalną komisję, złożoną z sześciu najlepszych i najpobożniejszych kardynałów, którzy niezwłocznie przystąpili do pracy. Drobiazgowe przepisy ustalane były dzień po dniu na porannych zebraniach w papieskim pałacu i nawet przeciwnicy Aleksandra skłonni byli uwierzyć w jego szczerą chęć poprawy.
Śledztwo w sprawie śmierci księcia Gandii zostało zamknięte. Zaledwie dwadzieścia dni po zbrodni papież rozkazał, by policja zaprzestała wszelkich poszukiwań, co było skądinąd logiczne wobec wcześniejszego oficjalnego unieważnienia oskarżeń.
Ale mogło również świadczyć o wiedzy na temat prawdziwego zabójcy.
Czy papież domyślał się roli Cezara?
Z biegiem czasu przybywało oznak sugerujących, że tak. Jego stosunek do najstarszego syna uległ wyraźnemu ochłodzeniu. Nie cofnął wprawdzie decyzji mianującej go legatem na koronację króla Neapolu, ale może chciał uniknąć publicznych dociekań, czemu to uczynił. Zbliżającą się uroczystość Cezar wykorzystał do jak najszybszego oddalenia się z Rzymu.
* * *
– Pakujemy się – oznajmił mi na dwa dni przed zamknięciem śledztwa.
– Neapol? – zdziwiłem się. – Tak wcześnie?
– Już pora wyruszać, a zresztą... teraz nie muszę mieć przed tobą tajemnic. Ojciec chyba coś podejrzewa. Wolę nie być w jego zasięgu. Gdyby nawet zdecydował się oficjalnie postawić mnie w stan oskarżenia, będę po pierwsze daleko, a po drugie w trakcie czynności dyplomatycznych. Rozumiesz?
– Byłby za duży skandal – przytaknąłem. – Ale gdy wrócisz?
– Wtedy zobaczymy, ale nie martw się. Znam ojca. Wiele jego projektów mija wraz z pierwszym zapałem, myślę, że i tym razem tak będzie. Przecież ta cała odnowa Kościoła nie może się powieść.
– Zbyt dużo przeciwników?
– Nie tylko. Znasz szczegóły nowej bulli?
Ze śmiechem zaczął cytować:
– „Każdy kardynał ma prawo do posiadania tylko jednego biskupstwa i do otrzymywania ze swych beneficjów sumy nie przekraczającej łącznie pięciu tysięcy dukatów. Dwór kardynała nie może liczyć więcej niż osiemdziesiąt osób ani więcej niż trzydzieści koni. Kardynałom nie wolno polować ani uczestniczyć w tak światowych rozrywkach jak przedstawienia czy turnieje. Posiłki nie mogą składać się więcej niż z jednego dania gotowanego i jednego pieczonego...”
Urwał, gdyż ja również zacząłem się śmiać.
– Widzisz? Te zarządzenia mają realizować ci, w których one przede wszystkim godzą. Wyobrażasz sobie, że Ascanio zrezygnuje z polowań? Albo nasz Juan z uczt?
Kardynał Juan Borgia istotnie słynął z obżarstwa.
– Ojcu też szybko przejdzie, zobaczysz. A teraz przygotuj się do podróży.
Wyjazd Cezara na południe był postanowiony jeszcze przed feralną ucztą u pani Vannozzy, w początkach czerwca. Valentino jako legat papieski miał celebrować koronację Ferranta II, nowego króla Neapolu.
Chyba mało kto zazdrościł mu tronu. Dziedzictwo aragońskie w Neapolu było łakomym kąskiem dla Hiszpanów, Francuzów, a nawet dla papieża, do tego krajem wstrząsały niepokoje wewnętrzne. Zbuntowani baronowie zagrażali panującej dynastii, na domiar złego w stolicy rozszalała się zaraza.
Z tej racji ceremonia miała odbyć się w Kapui, dokąd też skierował się nasz orszak. Zanim jednak do tego doszło, na rozkaz Cezara zatrzymaliśmy się jakąś godzinę drogi od Rzymu. Przyczyną były pieniądze.
Ponieważ przyszły król obiecał pokryć wszystkie nasze wydatki, Cezar spodziewał się zaliczki, mającej wynieść wedle umowy dwanaście tysięcy dukatów. Jako że Ferrante nie przysłał ani grosza, mieliśmy ostentacyjnie czekać, aż zrealizuje zobowiązanie.
Valentino umiał stawiać na swoim i wkrótce podjęliśmy dalszą podróż. W lipcowym upale kawalkada poruszała się bardzo wolno, więc wiedziałem, że mam przed sobą mnóstwo czasu do przemyśleń. Wciąż nie mogłem zapomnieć słów papieża poprzedzających przysięgę złożoną przeze mnie i przez Cezara.
Jak to możliwe, że dotąd niczego się nie domyślałem?
* * *
Przebiegałem myślą wszystkie lata, które spędziłem u boku młodego Borgii. Nie pamiętam, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy. O wiele lepiej zapamiętałem spotkanie z Lukrecją: śliczna mała dziewczynka o jedwabistych blond włosach spojrzała na mnie poważnie i powiedziała:
– A więc to ty jesteś Diamante.
Pokazała mi potem swoje lalki oraz ulubionego kudłatego pieska, któremu niedługo potem Juan dla zabawy podpalił sierść. Średni brat Lukrecji miał wtedy jedenaście lat i był nieznośny. Ojciec bezwstydnie go rozpieszczał, a że matka, jakby chcąc mu się przypodobać, robiła to samo, chłopakowi wolno było absolutnie wszystko. Największą przyjemność zaś sprawiało mu dręczenie słabszych. Na silniejszych nie porywał się nigdy, lecz ponieważ chroniła go potęga ojca, jego arogancja nie znała żadnej miary. Bał się tylko Cezara – jak się okazało, słusznie – a do mnie po kilku pierwszych utarczkach odnosił się z niechętnym respektem. Dzisiaj myślę, że musiał być wtajemniczony przez ojca.
Cezar poznał ów sekret znacznie później, dzięki interwencji Ascania Sforzy. Obydwaj byliśmy wtedy na studiach.
Nauki pobieraliśmy wspólnie: najpierw w Perugii, później w Pizie. Cezar już wtedy przejawiał niezwykłą ambicję, która z latami miała się nasilać. Choć z radością brał udział we wszystkich studenckich szaleństwach, co przychodziło mu tym łatwiej, że dysponował znacznymi środkami pieniężnymi, z takim samym zapałem oddawał się nauce. Pamiętam, jak starannie przygotowywał się do publicznych debat, toczonych w gronie wybitnych humanistów. Największy rozgłos uzyskał spór pomiędzy zakonami dominikanów i franciszkanów na temat świętości dwóch konkurujących ze sobą zakonnic. Jedną była słynna stygmatyczka Lucia da Narni, drugą – regularnie popadająca w ekstazy Colomba da Rieti. Cezar wystąpił po stronie siostry Colomby i w nadzwyczaj logicznym przemówieniu dowiódł autentyczności jej doznań. Warto wspomnieć, iż kiedy Rodrigo, już jako papież, zarządził dokładne zbadanie obu tych przypadków, śledztwo potwierdziło racje Cezara.
Inaczej się stało podczas Palio w Sienie. Na te sławne wyścigi, w których główną nagrodą było palio – materia z haftem wyobrażającym Madonnę – wysyłali swoje konie przedstawiciele najznakomitszych rodów Italii. Wysłał również Cezar, lecz jego rumak osiągnął zwycięstwo wskutek fortelu jeźdźca, który widząc, że jest doganiany, w pewnym momencie zsunął się z siodła. Koń pozbawiony ciężaru bez trudu osiągnął metę, jednakże wynik ten został zakwestionowany przez sędziów i Cezar nie otrzymał nagrody, co rozgniewało go do tego stopnia, że wystosował ostry list do sieneńskiej signorii.
Kolejny przykład szalonej ambicji.
Studia ukończył z dyplomem w zakresie prawa cywilnego i kanonicznego w początkach panowania swojego ojca. Wrócił wówczas – a ja z nim – do Rzymu, gdzie mając zaledwie siedemnaście lat został najpierw arcybiskupem Walencji, a w rok później – kardynałem.
Była o to cała awantura.
W pierwszym rzędzie sprzeciwił się sam zainteresowany. Choć kardynalska purpura stanowiła najwyższą godność, jaką mógł osiągnąć duchowny – wyżej był tylko tron Piotrowy – Cezar był urodzonym wojownikiem i marzył o karierze dowódcy. Mógł ją jeszcze zrealizować, ponieważ nie miał święceń kapłańskich, lecz nominacja na kardynała ostatecznie przekreśliłaby perspektywy życia świeckiego. Cezar błagał więc ojca o cofnięcie fatalnej decyzji, jednakże Rodrigo nie dał się przekonać. Świeckie godności zarezerwowane miał dla Juana, Cezara zaś, jak sądzę, widziałby w przyszłości swoim następcą – kolejnym papieżem.
Święte Kolegium doskonale zdawało sobie sprawę z groźby powstania papieskiej dynastii, podniosło więc gremialny protest, na czele którego stanął nasz największy wróg, kardynał od San Pietro in Vincoli, czyli Giuliano della Rovere.
Nic to nie dało i dwudziestego września 1493 roku, w tydzień po swoich osiemnastych urodzinach, Cezar Borgia został kardynałem kościoła Santa Maria Nuova. Wraz z nim nominację otrzymał nasz kolega ze studiów Giovanni Medici, Ippolito d’ Este – syn księcia Ferrary, polski królewicz Fryderyk Jagiellończyk oraz brat pięknej Giulii, ukochanej metresy Rodriga – Alessandro Farnese. Wszyscy ci weseli młodzi ludzie1 nadawali się na książąt Kościoła mniej więcej tak samo jak Cezar, lecz nie rządziła nimi ich własna wola. Decydował interes wielkich rodów, do których należeli.
* * *
Cezar jakby w proteście nie pozwolił sobie wystrzyc klasycznej tonsury i nader niechętnie zakładał strój kardynalski. Dla zachowania pozorów przyjął niższe święcenia kapłańskie, które czyniły go archidiakonem, lecz nigdy nie odprawiał mszy ani nie występował w roli duszpasterza. Prowadził tryb życia typowy dla świeckiego arystokraty, wcale nie będąc w tym odosobnionym. Powszechnie wiedziano, że najlepsze polowania w Rzymie urządzał Ascanio Sforza, najwyszukańsze uczty były u kardynała Juana Borgii, pod względem ilości kochanek zaś nie rywalizowali ze sobą jedynie zupełnie sędziwi duchowni.
Chyba że któryś wolał chłopców.
Mieszkaliśmy w pałacu San Clemente, jednym z najpiękniejszych w Rzymie, położonym w połowie drogi między Watykanem a Zamkiem Świętego Anioła. Tę siedzibę wyznaczył nam sam papież. Lukrecja opuściła dom matki, pani Vannozzy, by przenieść się do pałacyku Santa Maria in Portico, gdzie Aleksander zainstalował niewiele od Lukrecji starszą swą ukochaną Giulię. Matkowała im teściowa Giulii – pani Adriana. Pani Vannozza od czasu naszych studiów mieszkała przy Piazza Branca w dzielnicy Regola, ale pamiętam lata, kiedy wszystkie dzieci przebywały przy niej w pałacu Pizzo di Merlo, którego ogród przylegał do ogrodu pałacu Borgii. W tych czasach rodzice Cezara byli jeszcze kochającym się... prawie małżeństwem.
Gdy przyjeżdżaliśmy do tego domu na wakacje, Rodrigo – jeszcze wówczas kardynał – traktował nas jednakowo, natomiast pani Vannozza dawała mi odczuć, iż nie jestem jej dzieckiem. Zresztą sam wolałem trzymać się w cieniu: Juan mnie nie lubił, natomiast różnica trzech lat dzieląca mnie od Cezara zaznaczała się w dzieciństwie dużo silniej niż obecnie.
Pozostawała Lukrecja. Chyba trochę nudziła się ze starszymi braćmi, a najmłodszy, Jofré, przebywał pod opieką piastunki, więc ja – starszy o dwa lata – byłem dla niej idealnym towarzyszem zabaw. Dużo biegaliśmy po wielkim ogrodzie, oglądaliśmy obrazki w księgach, bawiliśmy się z psami i ze starym spasionym kotem pani Vannozzy, a czasem braliśmy udział w bardziej dorosłych rozrywkach: wyjazdach za miasto, przyjęciach w którejś z winnic, obchodach najrozmaitszych świąt.
Wydaje mi się, że Rodrigo życzliwym okiem patrzył na naszą zacieśniającą się przyjaźń, tolerował ją również Cezar, zazwyczaj dziwnie o siostrę zazdrosny.
Jakie natężenie potrafiła przybrać ta zazdrość, mieliśmy się przekonać podczas kolejnych małżeństw Lukrecji.
Pierwsze zawarła w wyniku zabiegów kardynała Ascania Sforzy, który wiedząc jak bardzo papież kocha najmłodszą córkę, zadbał o związanie jej z własnym rodem. W charakterze kandydata na męża podsunął dwudziestoośmioletniego hrabiego Pesaro, Giovanniego Sforzę zwanego Sforzinem. Było to w roku 1493, więc Lukrecja nie skończyła jeszcze trzynastu lat.
Cezar był od początku przeciwny temu związkowi.
– Ona jest za młoda! – dowodził, chodząc szybko po wielobarwnych płytach posadzki papieskiego gabinetu.
– Młodsze od niej wychodzą za mąż – spokojnie zauważył Aleksander. – Ponadto nie mam zamiaru wysyłać jej do Pesaro.
– Jak to?
– Sądzisz, że mam chęć rozstać się z moją córuchną? Zostanie przy nas, jak długo się da.
– Ale w końcu będzie musiała wyjechać do męża!
– Nie podoba ci się Sforzino?
– O to mniejsza, ale słyszałem, że jest słabym człowiekiem. Będzie marionetką w rękach Sforzów.
– Albo w naszych, Cezarze. Albo w naszych.
Niemal dokładnie rok później węzłem małżeńskim połączyli się: czwarty syn papieża, zaledwie dwunastoletni Jofré i starsza od niego o cztery lata piękna Sancia d’ Aragón, nieślubna córka kolejnego króla Neapolu, Alfonsa II. Jego ojciec, król Ferrante I, zmarł przed kilkoma miesiącami. Nowo koronowany władca, pragnąc podtrzymać dobre stosunki z Rzymem poprosił Aleksandra o uznanie tronu neapolitańskiego.
Niestety przypomniał sobie o nim także król Francji.
Słynący przede wszystkim z wyjątkowej brzydoty, a w drugim rzędzie – z rozpusty, Karol może i miał niejakie prawo do sięgnięcia po inwestyturę Neapolu, dawnego dziedzictwa domu Andegawenów, lecz prawdopodobnie nigdy nie wpadłby na taki pomysł, gdyby nie Ludovico Sforza zwany Il Moro.
Temu pysznemu i ambitnemu władcy Mediolanu chodziło rzecz jasna o własny interes. Chciał, żeby Francuzi pomogli mu umocnić się na bezprawnie zajętym książęcym tronie.
Zaowocowało to najazdem armii francuskiej na Italię.
Pod koniec sierpnia 1494 roku do Piemontu wkroczyło pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, nad którymi powiewały białe sztandary z wyhaftowaną dewizą „Voluntas Dei”. Konie z krótko przyciętymi uszami i ogonami ciągnęły nowoczesne działa, wyrzucające kule żelazne, zamiast powszechnie używanych kamiennych. Obok Francuzów maszerowali Szwajcarzy, zbrojni w potężne halabardy, niemieccy kusznicy i łucznicy ze Szkocji, wzbudzający przestrach swoim wysokim wzrostem, przez prosty lud porównywani do dzikich bestii.
We wrześniu Karol VIII w złoconej zbroi, z kopią przy strzemieniu, na czarnym rumaku wjechał do Mediolanu, gdzie radośnie powitał go Ludovico Moro i jego sławna z pychy małżonka Beatrice d’ Este, córka księcia Ferrary.
Znałem obydwoje. Do Ludovica pasował przydomek Il Moro – Maur – z racji jego ciemnej twarzy, lecz został tak nazwany przez własnego ojca od giętkich drzew morwowych, zwanych w Lombardii mori. Trudno byłoby o miano lepiej oddające jego zdradliwy charakter.
Swego bratanka Giangaleazza, prawowitego dziedzica księstwa Mediolanu, omotał tak podstępnie, że ten sam zgodził się, by władza przeszła w ręce stryja. Protestowała przeciwko temu mądra choć niekochana żona Giangaleazza, Izabela, słabo wspierana przez swych aragońskich krewnych, był to jednakże daremny opór. Giangaleazzo, od dziecka świadomie demoralizowany przez stryja, który sprawował nad nim opiekę, pogrążał się w rujnującym zdrowie pijaństwie i romansach z młodzieńcami. Nie pomogły zabiegi Izabeli, a nawet próba otrucia dwóch jego najulubieńszych kochanków. Ludovico tryumfował, a wraz z nim tryumfowała Beatrice.
Kiedy zostałem jej przedstawiony, zdziwiłem się, że jest tak nieatrakcyjna. Niska i krępa, o pospolitej twarzy i prostych włosach nijakiego koloru, byłaby prawie brzydka, gdyby nie nadzwyczajna witalność. Wprost biło od niej zdrowie i radość życia, do tego umiała się znakomicie ubrać. Posiadała środki ku temu – o jej niesłychanej rozrzutności krążyły legendy. Jej własna matka była zgorszona, ujrzawszy, że w ciągu zaledwie dwóch i pół roku młoda księżna zdążyła sobie sprawić osiemdziesiąt cztery przebogate suknie. Skąpiący na wydatki dla dworu Ludovico swej młodszej o niemal trzydzieści lat małżonce nie żałował niczego, szczególnie gdy urodziła mu syna. Po jej śmierci, w trzecim połogu, na znak żałoby ogolił głowę i wszystkie posiłki spożywał na stojąco.
Właśnie podczas powitania przez książęcą parę król Karol dał pierwszy publiczny pokaz francuskiego chamstwa. O ile nasze obyczaje w takich okolicznościach wymagają od rycerza ukłonu lub co najwyżej symbolicznego ucałowania końców palców czy rąbka sukni damy – Francuzi mają prawo do uścisku i nie symbolicznego bynajmniej pocałunku. Karol zaś położył Beatrice ręce na piersiach i obmacał ją jak parobek dziewkę! Interes polityczny oraz dobre wychowanie nie pozwoliły jej okazać obrzydzenia, ale powtórzono mi, co potem mówiła o władcy Francji.
Był rzeczywiście odrażający. Mały, koślawy, z wielką głową i wyłupiastymi, zaczerwienionymi oczami, o twarzy pełnej krost, wyglądał na czterdzieści lat, choć miał ich dwadzieścia cztery. Jego maniery, nie tylko wobec kobiet, pozostawiały, oględnie mówiąc, wiele do życzenia, ale w tym akurat nie różnił się od innych swoich rodaków.
Nie do uwierzenia, jak dalece jeden chrześcijański naród może się różnić od drugiego. Wśród Włochów spotykałem się z określeniem Hiszpanów jako barbarzyńców, lecz takich barbarzyńców, jakimi byli Francuzi, nasza ziemia nie widziała od czasu najazdu dzikich plemion na Rzym. Zamek mediolański, wypieszczony przez Ludovica, którego drażniło nawet źdźbło słomy na dziedzińcu, zamienił się w ogromną oborę. W korytarzach i hallu zalegały stosy ekskrementów, gdyż francuscy goście bez skrępowania załatwiali potrzeby naturalne w pomieszczeniach, choćby najpiękniejszych. Żadna kobieta nie została uszanowana. Wszędzie włóczyły się gromady brudnych, cuchnących mężczyzn, którzy w dodatku mieli pretensje do elegancji i wiele gadali o swej wykwintnej kulturze, podczas gdy ich król słuchał mszy bez świecy, a jadał bez widelca.
Ale los jeszcze srożej miał pokarać Mora.
* * *
Tymczasem wojska francuskie przemierzały Toskanię, nie napotykając żadnego oporu. Nawet potężna Florencja poddała się bez walki, rządzona przez nieudolnego Piera de Medici, zajętego w tym czasie kłopotami ze zbuntowanym mnichem Savonarolą. Francuzi zajęli miasto, lud zaś w odwecie przepędził Medyceuszy.
Zachęcony sukcesami król Karol bezczelnie ogłosił, iż ostateczne zwycięstwo świętować będzie w Rzymie.
Ażeby jednak zbytnio nie narażać się chrześcijańskiemu światu, swój przemarsz przez Włochy wytłumaczył koniecznością powołania nowej krucjaty przeciwko Turkom i wyzwolenia Grobu Świętego.
Papież znalazł się w pułapce.
Z jednej strony miał Aragonów domagających się uznania ich praw do królestwa Neapolu, z drugiej – Francuzów, którzy żądali tego samego, a dysponowali większą siłą zbrojną.
Swoim zwyczajem (który przejął od niego Cezar), chodząc po gabinecie głośno zastanawiał się, jak powinien postąpić. Nie tyle potrzebował naszej rady – bo i w czym mogło mu pomóc dwóch kilkunastolatków – co jakiegokolwiek audytorium, życzliwego i na tyle dyskretnego, by ani słowo nie wymknęło się poza ściany komnaty.
– Jeśli ustąpię Karolowi, złamię sojusz z Alfonsem d’ Aragón, a jeśli dotrzymam słowa Alfonsowi, wyjdzie na to, że popieram Turków.
– I nie dopuszczasz do rozpoczęcia krucjaty? – upewnił się Cezar.
– Tak, bo pod tym pretekstem ten mały śmierdziel chce zawładnąć Neapolem. Gdy dojdzie do brzegu morza, pewnie się wycofa pod byle jakim pozorem, ale wówczas już cała Italia będzie należeć do niego. Nie możemy do tego dopuścić.
– Więc czemu nie rzucisz na niego ekskomuniki?
Ekskomunika była klątwą tak straszną, że sama jej groźba niekiedy wystarczała, by odwieść przeciwnika od powziętych zamiarów, lecz Aleksander potrząsnął głową.
– Nie wahałbym się tego uczynić, ale musiałoby mnie poprzeć całe Kolegium Kardynałów. A sam wiesz, ilu mam w nim przeciwników. W pierwszym rzędzie ten zdrajca Ascanio. I oczywiście nasz drogi przyjaciel della Rovere – dodał sarkastycznie.
– Ascanio radził, żebyś ogłosił neutralność.
– Bo to równałoby się zgodzie na wszelkie poczynania Francuzów. O nie. Mam tylko jedno słowo.
W tym dialogu starszego z młodszym nie ojciec, lecz syn wydawał się uosobieniem rozwagi.
– Za to nie masz żadnych wojsk do obrony. Miasto nie podejmie się walki.
– Wiem. Rozmawiałem z przedstawicielami rzymskich rodów. Trzęsą się ze strachu o własną skórę, więc wygarnąłem, co myślę o ich honorze. Niech wiedzą, że papież sam, tylko z Hiszpanami, będzie bronił Wiecznego Miasta!
Cezar zaniechał dyskusji.
Mimo niewątpliwej odwagi i talentów dyplomatycznych Aleksandra, francuskiej nawały nie udało się powstrzymać. Nie na Boże Narodzenie wprawdzie, lecz w ostatnim dniu grudnia 1494 roku armia Karola wkroczyła do Rzymu.
Ale wcześniej doszło do incydentu z Giulią Farnese.
* * *
Musiałem przerwać snucie wspomnień, gdyż wskutek narastającego upału Cezar zarządził postój. Byliśmy mniej więcej w połowie drogi do Kapui, z nieba lał się żar, kopyta wierzchowców wzniecały tumany pyłu, którym zmuszeni byliśmy oddychać. Nie pomagało zasłanianie twarzy chustami. Każdy marzył o spoczynku i łyku wina.
Gdy siedzieliśmy z Cezarem przy rozkładanym stoliku w naprędce wzniesionym namiocie – Valentino lubił komfort, choć umiał się bez niego obywać – zapytał:
– Czy można wiedzieć, o czym rozmyślałeś, nim jeszcze przerwaliśmy jazdę?
– Dlaczego cię to interesuje?
– Bo uśmiechałeś się sam do siebie.
Odpowiedziałem szczerze:
– O tym, jak Giulia wpadła w ręce Francuzów.
Teraz i Cezar wybuchnął śmiechem.
– Ależ ojciec był wówczas przerażony! Nie widziałem go takim przejętym nawet wówczas, gdy Francuzi plądrowali miasto!
Piękna Giulia była kochanką Rodriga jeszcze za jego kardynalskich czasów: miała zaledwie piętnaście lat, kiedy wpadła mu w oko. Rzeczywiście odznaczała się wyjątkową urodą. Przy jasnych włosach miała śniadą cerę i oczy jak węgle, a do tego przepięknie uformowane ciało. Rodrigo, wówczas sześćdziesięcioletni, nie stracił nic ze swego magnetycznego uroku, tak silnie oddziałującego na kobiety. Mimo postępującej tuszy był wciąż przystojny, pełen wigoru i radości życia.
A przede wszystkim – był wicekanclerzem Kościoła, pierwszym człowiekiem po papieżu.
Nie wiem, czy młodziutka Giulia zdawała sobie sprawę z jego potęgi, ale na pewno świadoma była jej madonna Adriana. Adriana de Mila, teściowa Giulii, należała do krewnych Borgiów, co niewątpliwie ułatwiało jej kontakty z Rodrigiem, wierzę więc w plotkę o tym, że wprost stręczyła mu synową. Opłaciło się to stokrotnie: obie panie zamieszkały w pałacu bezpośrednio przylegającym do siedziby Rodriga (już wówczas zasiadającego na Piotrowym tronie), opływając we wszelkie dostatki. Nie było takiej rzeczy, której by papież odmówił Giulii. Traktował ją jak małżonkę, odsunąwszy dla niej nawet panią Vannozzę, matkę czworga swoich dzieci, toteż nic dziwnego, że młodziutka blondynka była szyderczo zwana przez rzymian „oblubienicą Chrystusa”.
Jej brat Alessandro, który otrzymał kapelusz kardynalski wyłącznie dzięki siostrzanej protekcji, doczekał się dużo gorszego przezwiska. Delikatnie mówiąc, zwano go „kardynałem spódniczkowym”, co w nieocenzurowanej wersji brzmiało: „kardynał Cipa”.
I właśnie ta pożądana nad wszystkie inne, faworyzowana Giulia wpadła pod Rzymem w ręce oddziału Francuzów. Żołnierze szybko się zorientowali, jak cenną pochwycili zdobycz i wyprawili do Rzymu posłańca z żądaniem okupu.
– Ojciec jeszcze nigdy tak ochoczo nie wydał trzech tysięcy skudów, jak wtedy! Wciąż ponaglał swego najzaufańszego sługę, by czym prędzej ruszał na ratunek Giulii – śmiał się Cezar – a jakby tego było mało, od razu zaczął szukać prywatnego dojścia do samego króla.
– Karol wstawił się za Giulią? – usiłowałem sobie przypomnieć.
– Nie było to potrzebne, przywiózł ją Ives d’ Alègre, przecież byłeś przy powitaniu.
Przyjechali nocą. Pochodnie migotały, zapalając ogniki w pięknych oczach Giulii i przydając blasku rozradowanej twarzy papieża. Wystroił się wtedy, jak żartowano, niczym na własny ślub, w lamowany złotem hiszpański strój z czarnego aksamitu, hiszpańską szarfę i walenckie ciżmy z najdelikatniejszej skóry. Przypasał nawet broń, zapewne, by nie odstawać zbytnio od francuskich panów z eskorty, zwłaszcza od przystojnego Ivesa d’ Alègre. Nie puścił już Giulii od siebie i tę noc spędziła w Watykanie.
Noc z odzyskaną kochanką na długo została ostatnim miłym wspomnieniem papieża, gdyż później nastąpił trudny okres.
Francuzi wkroczyli do Miasta.
------------------------------------------------------------------------
1 Dwaj pierwsi byli rówieśnikami Cezara, dwaj ostatni mieli po dwadzieścia pięć lat. Notabene wesołe życie co najmniej dwóm z nich przyniosło francuską chorobę.