- W empik go
Szczawnicki skarb - ebook
Szczawnicki skarb - ebook
Jan Smuga, dziennikarz i detektyw, przyjeżdża po latach do Szczawnicy-Zdroju, by rozwikłać zagadkę, której nikt nie chciał potraktować poważnie. Podczas śledztwa poznaje nowych właścicieli uzdrowiska - państwa Mańkowskich, podziwia zmiany, jakie przez lata zaszły w mieście, natyka się też na zjawiskową Annę - postać tajemniczą i zaskakującą. Czy można połączyć śledztwo z burzliwym romansem? Jak niezwykłe umiejętności Smugi pomogą pokonać zagadkę i wyjść z opresji? Oto bowiem objawią się bardzo wpływowi ludzie, którym działania detektywa bardzo przeszkadzają...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788395396427 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niedowierzanie
Gdyby nie upadła na kamienną podłogę, wszystko pewnie potoczyłoby się inaczej. Mógłbym nie poznać pewnych ludzi, nie doświadczyć skrajnych emocji, nie wejść na zawiłe ścieżki poszukiwań.
Ale upadła.
Srebrną, metalową łyżeczkę strąciłem mankietem koszuli, gdy odprężony rozglądałem się po wnętrzu Cafe Helenka. Nie byłem w Szczawnicy od dziesięciu lat i jeszcze wczoraj powiedziałbym, że to uśpiony, zapomniany, szary, zbankrutowany zdrój dla szarych, zapomnianych, zbankrutowanych emerytów, których ZUS zsyła tam na leczenie tylko dlatego, że liczy, iż wszyscy na sam widok padną martwym bykiem.
Przyjechałem tu dziś z przekonaniem, że zlecenie będzie proste, a obiecane honorarium podreperuje mój budżet. Zabrałem nawet śpiwór, przekonany, że nocleg znajdę jedynie w jakiejś zapyziałej dziurze ze skrzypiącym łóżkiem i przetartą, białą pościelą, na boku której będzie można odczytać nadruk z pralni z lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Taką krochmaloną poszewką moja siostra nabiła mi kiedyś porządnego guza!
Przyjechałem więc przyczajony, z radością, że mam za sobą kursy survivalu.
I oniemiałem.
Gdzie ja jestem?!
Nawigacja satelitarna wskazywała Polskę, Szczawnicę. Oczy odsyłały mnie do tyrolskiego miasteczka, zadbanego, wymuskanego, pełnego pensjonatów z murem pruskim, drewnianych ozdób, wypełnionego turystami krążącymi między restauracjami, sklepami a zabytkami. Było elegancko jak u cioci Frani na imieninach! Przez chwilę pożałowałem, że nie spakowałem do torby garnituru w prążki. Dopiero po sekundzie przypomniałem sobie, że od dobrych dziesięciu lat nie mam garni turu w prążki. Żadnego innego zresztą też nie.
Postanowiłem swoje zdezelowane volvo postawić na placu Dietla. Pamiętałem doskonale kiszkowaty obszar przy ostrym zakręcie drogi.
Podjechałem w górę ulicą Zdrojową, zerkając ze zdziwieniem na fontannę, chodnik, uregulowany strumień, i – nie znalazłem miejsca do parkowania! kowskiSam zresztą plac Dietla nie przypominał tej zakurzonej ruiny, którą miałem w pamięci. Kolejna fontanna, kostka brukowa, odnowione budynki...! Szwajcaria!
Nie. Polska, Szczawnica.
Postawiłem auto przy drodze, nieco wyżej, i skręciłem kołami w prawo. Gdyby wyskoczył bieg, auto zsunie się o metr i zatrzyma na płocie. Ręcznego hamulca nie zaciągałem nie z przyczyn ideologicznych – po prostu zerwała się linka i nie miałem czasu jej naprawić. Od pół roku.
Nieprawdą jest, że nie odwiedziłem Szczawnicy od dziesięciu lat. Wiosną prowadziłem tu spotkanie z podróżnikiem, odkrywcą źródeł Amazonki, Jackiem Pałkiewiczem. cóż z tego, skoro przywieziono nas, poopowiadaliśmy, i odwiedziono w mroku do Krakowa. Zapamiętałem więc ledwie jedno ekskluzywne miejsce, którego lokalizacji nawet nie byłbym w stanie wskazać na mapie...
Wróciłem do kawiarni.
Kiedyś tu też była kawiarnia, a jakże. Przypominała wówczas płaskie pudło z przeszkloną ścianką, aby ludzie zdrowi na umyśle mogli tam zajrzeć i zrezygnować z wizyty. Zachęcić mogła chyba tylko antyterrorystów do trenowania odbijania zakładników. Jakichkolwiek zniszczeń by wówczas dokonali – nikt by nie zauważył.
A dziś?
Rozglądałem się po nowoczesnym, dość surowym wnętrzu o eklektycznym wyposażeniu, tonącym w bielach, czerniach i brązach. Nie wstydziłbym się teraz przyprowadzić tu mojego znajomego, hiszpańskiego księcia i następcę tronu Filipa Burbona. Pod warunkiem oczywiście, że byłby moim znajomym.
Zamówiłem cappuccino u kształtnej panienki w białej koszuli i rozłożyłem notatki przy biało nakrytym stoliczku pod oknem. Nie mogłem się jednak skupić na powierzonej mi sprawie – zderzenie obrazu tkwiącego we wspomnieniach z tym, co widziałem wokół, było zbyt drastyczne.
No i tak dziarsko rozglądałem się, że strąciłem łyżeczkę.
W delikatnym szmerze lokalu, przetykanym subtelnymi nutami muzyki, brzęk, który wywołałem, zabrzmiał jak wystrzał z pięćdziesięciu dział "San Lorenzo", okrętu flagowego Wielkiej Armady.
Odruchowo pochyliłem się, by podnieść zgubę. W tym momencie drgnąłem, bo na karku poczułem powiew, jakby ktoś dmuchnął mi w szyję. Zerknąłem przez ramię – najbliższym człowiekiem był mężczyzna, który właśnie w pośpiechu wstał od sąsiedniego stolika, rzucił na obrus pięćdziesięciozłotowy banknot i popędził do wyjścia, jakby ścigało go stado wygłodniałych kajmanów.
Dzikus jakiś.
Wróciłem do trudnego zadania podnoszenia łyżeczki, ale ubiegł mnie szczupły facet w ciemnych, odprasowanych spodniach i szarej, wąskiej marynarce. Biała koszula z nienagannie zapiętym pod szyją guzikiem świadczyła o manierach tego człowieka – albo o wymogach jego pracodawcy. Niewykluczone zresztą, że oba czynniki wchodziły w grę.
Spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem i skinął głową:
– Obsługa już poda nową.
Zanim mu podziękowałem, między krzesłami bezszelestnie przecisnął się wyższy gość w równie białej koszuli i położył obok mnie identyczną łyżeczkę – owiniętą starannie serwetką. Skłonił się i zniknął bezszelestnie. Nieomal ukradkiem odebrał od tego w marynarce moją byłą, upadłą łyżeczkę i zniknął na zapleczu.
Wszystko trwało nie dłużej niż osiem sekund.
Odniosłem wrażenie, że ci dwaj ćwiczyli tę zabawę wielokrotnie, jakby podnoszenie spadających sztućców i wymienianie ich na nowe stanowiło ich hobby.
– Dziękuję – odezwałem się wreszcie. – Od dawna trenujecie takie ewolucje, czy mam to zrzucić na karb rachunku prawdopodobieństwa?
Krótkowłosy uśmiechnął się nieco szerzej.
– Nie stałem za pana plecami, czekając, kiedy upadnie łyżeczka – wyznał. – W tej sprawie zagrał przypadek. Akurat przechodziłem. Ale nasi ludzie wiedzą, że mają reagować natychmiast...
Odczekał chwilę, czy zadam mu jeszcze jakieś pytanie, ale skinąłem tylko głową i pochyliłem się nad notatkami.
Ledwie jednak znalazłem miejsce, w którym przerwałem przeglądanie materiałów, dwa metry przede mną rozległo się klaśnięcie. Jedno, drugie, potem kilka kolejnych.
Zerknąłem ciekawie na długowłosą blondynę, na którą – przyznam – już kilkakroć rzuciłem okiem.
Wysoka – sądząc po nogach wystających spod czarnej spódnicy – w żakiecie, białej bluzce i kolorowym szalu zarzuconym na szyję. Spoglądała na faceta w szarej marynarce zza delikatnych okularów mieniących się odcieniami błękitu. Przed jej talerzem z ciastem czekoladowym leżało amerykańskie wydanie „National Geographic” i egzemplarz lokalnego miesi ęcznika "Pieniny".
– Brawo! Gratuluję! – zwróciła się do gościa, którego uznałem za menadżera. – Błyskawiczna reakcja, nienaganne maniery i ciche wycofanie, gdy zrobiło się swoje...
– U nas to norma – oświadczył z dumą.
Teraz blondi przeniosła spojrzenie na mnie.
– A pan ma refleks retoryczny. Pan jest związany ze światem słowa?
Uśmiechnąłem się do niej, podobnie zresztą, jak wielu innych klientów Helenki.
– Los tak chciał – bezradnym, teatralnym gestem rozłożyłem ręce, o mało nie strącając nowej łyżeczki razem z filiżanką cappuccino.
– Tak myślałam – i nie pytając o zdanie, zabrała ze swojego stolika czasopisma, kawę i małą torebkę. Wykonała trzy prężne kroki – była wyższa ode mnie, nawet pomijając obcasy, musiała mieć dobre metr osiemdziesiąt – i usiadła przy moim stoliku.
Kiedy stawiała nogi, skojarzyła mi się z bocianem, i odruchowo zerknąłem na jej kolana, czy aby nie zegną jej się do przodu. Ale nie, wszystko było w normie. Nawet ponad normę!
Musiała zobaczyć moje badawcze spojrzenie, ale nie schowała nóg, a tylko uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
– Anna jestem – wyciągnęła do mnie rękę, a na jej nadgarstku zalśnił mały, srebny kotek na delikatnym, również srebrnym łańcuszku. – Możesz mi mówić Ania. Albo Anka. Jesteś dziennikarzem? Pisarzem? Stawiam na pisarza, dziennikarze dziś rzadko potrafią żonglować językiem, bawić się słowami...
Jeszcze przez chwilę milczałem. Nagle otworzyła się przede mną ciekawa opcja. Dziennikarz odpada – jeśli tak stwierdzę, zaraz zaczną się pytania: Dla kogo pracujesz, gdzie publikujesz... A ja ostatnio prawie nie publikuję. Pisarz – to będzie dobra opcja. Pisarz na zlecenie. Piszę książkę z akcją w Szczawnicy. Doskonała przykrywka.
– Zgadłaś. Jan jestem. Możesz do mnie mówić Jan albo Jan. Ewentualnie po nazwisku, jak to czynią moi koledzy, którzy uznali je za doskonały pseudonim. Smuga.
– Jan Smuga? – zawiesiła głos. – Nadal kumplujesz się z Tomkiem Wilmowskim?
Ciekawe, ilu jej rówieśników złapałoby żart. Pewnie na palcach mógłbym policzyć tych, którzy czytali książki Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka i znali literackiego Jana Smugę. Ale ona najwyraźniej czytała.
– Już nie. Odkąd skończył sto lat, jest mało kontaktowy – machnąłem ręką.
Przekrzywiła głowę.
– A Jasiu? Mogę mówić do ciebie Jasiu? – zagadnęła filuternie.
– Nigdy przed dwudziestą drugą – uśmiechnąłem się, bo gra słowna, w którą mnie wciągała, nieczęsto ostatnimi czasy była już moim udziałem. Po prostu brakowało do niej partnerów.
– Poczekamy... – przechyliła głowę w drugą stronę, zerkając na duży sportowy zegarek, i długie, jasne włosy rozsypały się na jej policzku.
Lekko pociągła twarz, duże, podkreślone kredką niebieskie oczy i białe zęby ukazujące się zza namiętnych ust... A wszystko w dobrych proporcjach, żadnej wulgarności, nic wyzywającego. Hm...
– Co tu porabiasz, Janie? – zagadnęła i sięgnęła łyżeczką po swoje ciasto. Wyglądało smakowicie.
Uniosłem dłoń i zgodnie z deklaracją menadżera, obsługa pojawiła się w trzy sekundy. Była to szczuplutka, najwyraźniej tutejsza dziewoja z konkretnym biustem i szerokimi biodrami. Twarz miała symetryczną, wąski nos i duże oczy. Tylko przebrać ją z tej jasnej koszuli w kolorowy ludowy strój, i hej! hej! górale!
– Dobre to ciasto? – pytanie skierowałem do Anny.
– Super. Możesz brać. Z waniliową polewą. I wino doskonałe. Specjalne, szczawnickie.
– Mamy jeszcze w ofercie kilka rodzajów tarty, krem brulle, ciasto owocowe i sernik. Możemy także podać inny rodzaj ciasta czekoladowego, z białą czekoladą i kremem wiśniowym – szybko wymieniła góralka.
Pokręciłem głową.
– Tym razem wezmę to samo – wskazałem ciasto czekoladowe przede mną.
– Oczywiście.
A gdy zniknęła, uniosłem wreszcie wzrok i patrząc blondynie w oczy, powiedziałem:
– Zostałem tu sprowadzony jako prywatny detektyw i mam wyjaśnić tajemniczą sprawę tajemniczego obrazu na tajemniczej ścianie.
Pokręciła głową.
– Nie kupuję. Inna wersja.
Nawet nie mrugnąłem.
– Przyjechałem napisać sensacyjną książkę z akcją w Szczawnicy, opartą na zagadce historycznej.
– Już lepiej. Ale może coś normalnego, ludzkiego?
– Uciekam jak najdalej od byłej żony, bo wciąż spóźniam się z płaceniem alimentów.
Uniosła brwi i zastygła, jakby wahała się, czy wybuchnąć śmiechem. Kąciki jej ust drgały lekko, ale opanowała się. Szkoda. Odniosłem wrażenie, że śmiejąc się, będzie wyglądać naprawdę atrakcyjnie. Cóż, spróbujemy później.
– Może być. Tak brzmi mniej melodramatycznie. A czy któryś z tych powodów jest autentyczny?
Wówczas ja się uśmiechnąłem i spojrzałem przez panoramiczne okno na wielki gmach z napisem MUZEUM, na fontannę, wokół której goniła się trójka dzieci, wreszcie na wiodącą w górę brukowaną drogę.
– Może wszystkie?
Uniosła dłonie w geście poddania.
– Nieważne. Pójdziesz dziś ze mną na koncert do Jazz Baru?
– Do baru?
– Jazz Bar. W parku. O dwudziestej. Pełna kultura.
Spojrzała na mnie spod długich rzęs. Pomyślałem o słownej grze, którą będę mógł z nią prowadzić. Nie o jej figurze, spojrzeniu i długich włosach. Wyłącznie o grze.
No, prawie wyłącznie.
Powiodłem odruchowo wzrokiem za jej spojrzeniem. Dorożka zaprzężona w ciemnobrązowego konia, powożona przez górala w białej koszuli i charakterystycznym kapeluszu, ominęła właśnie zgrabnie czarnego forda scorpio. Dwa niewyraźne typy, które zatrzymały pojazd na środku placu, z niecierpliwością czekały na kogoś, omiatając wyjście z kawiarni spojrzeniami równie dyskretnymi jak snop latarni morskiej zamiatający brzeg o północy.
Podszedł do nich właśnie dzikus, który przed chwilą niemal uciekł z kawiarni. Potrząsnął głową otoczoną długimi lokami i ruchem głowy wskazał forda. Po chwili całą trójką odjechali.
Ani para staruszków, którzy spacerowali, wzruszająco trzymając się za ręce, ani biegające brzdące, ani taksówkarz parkujący na jedynym wolnym miejscu nie zauważyli sytuacji, która wzbudziła w mojej głowie dzwonki alarmowe.
Dlaczego?
Cóż, nie zawsze byłem dziennikarzem piszącym o wyprawach, ciekawostkach i cudach natury... Kilka lat uprawiania dziennikarstwa śledczego wyrobiło we mnie pewne odruchy, z których wielu się śmiało, póki nie uratowałem im zadu.
– Gdzie mieszkasz? – zapytała Anna, wstając.
Zanim odpowiedziałem, sięgnąłem po notatnik – i zamarłem. Na sekundę, ale znieruchomiałem, dostrzegając przedmiot, który absolutnie nie pasował do otoczenia, nie miał prawa znajdować się w świecie, w którym spokojnie egzystowałem od kilku lat.
Uniosłem twarz i odezwałem się do Anny:
– Dwie noce wykupiłem w pensjonacie Marta. Nie wiem, czy potem znajdą tam dla mnie pokój. Są zasypani rezerwacjami.
– Dają tam dobre jedzonko. Jeśli nie jesteś wegetarianinem. Mogę cię zaprosić na obiad w Marcie?
Uniosłem się i dworskim gestem wskazałem drzwi.
– Łamiemy tradycje, kpimy z nich, omijamy konwenanse? Zgoda. Zaproś mnie na obiad. A ja pozwolę sobie uregulować twój rachunek tutaj, za ciasto i kawę.
– Zgoda. Czekam na zewnątrz.
O to mi chodziło.
Delikatnym ruchem objąłem dwoma palcami maleńką strzałkę, której ostry jak lekarska igła grot tkwił głęboko w świeżym pliku serwetek. Wiedziałem już, co musnęło mi włosy, gdy się pochylałem.
Nie było jej tam przed kilku minutami – dałbym sobie za to ściąć moją krótko ostrzyżoną głowę. A teraz tkwiła na białym tle, pusząc pęk maleńkich lotek i wiążąc mój żołądek w zimny supeł. Fala wspomnień sprzed dekady zadławiła mnie, wciągnęła w wir obrazów, które tak długo odkładałem na półkę niepamięci...
Zamknąłem oczy i odetchnąłem trzy razy, mocno pracując przeponą. Mój nauczyciel kung-fu, sifu Andrzej, byłby dumny z prawidłowo wykonanych oddechów chi-kung. Zadziałały.
W pięć sekund później poprosiłem o oba rachunki – mój i Anny.
W minutę potem nie było po mnie śladu w Helence.
Ani po mnie, ani po metalowej strzałce.
* * *
– Tu siadała Ada Sari – Anna postukała krzesło, które odsunęła sobie, zanim mogłem wykazać się odpowiednią dozą dobrego wychowania – a tam, pod oknem, Witkacy.
Zająłem miejsce naprzeciw niej, omiatając wzrokiem wnętrze dziewiętnastowiecznej willi. Duża restauracja utrzymana była w bardzo swojskim klimacie. Belki stropowe, ciemne klepki podłogowe, ustawione obok lampek błyszczących na parapetach, fotografie w sepii – to wszystko razem ze ścianą win tworzyło atmosferę intymnego spokoju.
– Ja wiem, że dziś przemysł kosmetyczny potrafi uczynić cuda – wyznałem, sięgając po menu – ale nie uwierzę, Aniu, że siadałaś przy stoliku z Adą Sari i słuchałaś jej opowieści o rodzinnych Wadowicach, studiach w Mediolanie i występach w Nowym Jorku. Tym bardziej nie mógłbym uwierzyć, że przed drugą wojną jadałaś tu obiady z Witkacym.
Uśmiechnęła się.
– A może jadałam po wojnie? Kto wie, ile jest prawdy w teorii, że Witkiewicz nie zmarł śmiercią samobójczą, ale żył do 1969 roku w Łodzi.
– Też oglądałem film Jacka Koprowicza – westchnąłem. – Ale nawet gdyby tak było, nawet ja nie miałbym okazji spotkać tych ludzi. Zmarli, zanim moi rodzice zdecydowali się na pierwsze dziecko. A ty, dziecinko, jesteś produktem czasów, kiedy ja już byłem dziennikarzem.
– Musiałeś wcześnie zaczynać.
– Param się publikowaniem od drugiej klasy liceum.
Zmierzyła mnie wzrokiem, po czym uśmiechnęła się znowu.
– No to może masz rację. Mogę być produktem tych czasów. Ale przecież miałam prawo poczytać coś o Willi Marta.
– Jestem wielkim zwolennikiem praw kobiet. Miałaś prawo.
Anna pochyliła się w moją stronę.
– Mogłabym uznać, że obudził się w tobie szowinista, ale...
Nigdy nie dowiedziałem się, jakie ale przyszło jej do głowy jako kontrargument dla mojego szowinizmu.
Podszedł wysoki mężczyzna z notatnikiem, by przyjąć zamówienie.
Moja towarzyszka zastanawiała się jeszcze, więc ja szybko wskazałem pierwszą potrawę, która rzuciła mi się w oczy. Nie dlatego, że było mi obojętne, co zjem, ale po prostu w te same oczy rzucił mi się kilka sekund wcześniej dziwny człowiek. Choć w moich żyłach płynęła krew beskidzkich górali, na wszelkie ponadzmysłowe bodźce reagowałem jak worek cementu, nie tknął mnie więc żaden tajemniczy impuls – po prostu zerkałem czasem za okno i w pewnej chwili mój wzrok, przebiwszy się przez szybę, którą miałem na wyciągnięcie ręki, i następną, odgradzającą werandę od ogrodu, napotkał baczne spojrzenie człowieka o twarzy przypominającej mi konia, który przed godziną ciągnął bryczkę przez plac Dietla. Ta sama długość facjaty. No, może prawie ta sama. W każdym razie identyczne mułowate spojrzenie. Wyglądał na faceta, którego nie jest w stanie zainteresować nic poza pozostawionym bez opieki kuflem piwa – a jednak świdrował mnie swoimi przekrwionymi ślepkami. Mnie – choć naprzeciw siedziała piękna, młoda kobieta.
Mułowaty, gdy tylko skrzyżowaliśmy szpady spojrzeń, uciekł oczami, twarzą i wszystkim, czym spłoszony kopytny może uciekać. W kilka chwil później zniknął mi z pola widzenia.
– Naprawdę nabrałeś ochoty na zupę cebulową?
– Co? A, tak, to będzie jakaś odmiana po ostatnim pichceniu u mnie na poddaszu.
– Mieszkasz na poddaszu? – zainteresowała sie i pobiegła wzrokiem za moim spojrzeniem, wciąż bowiem pilnie penetrowałem widoczną część parku w poszukiwaniu Mułowatego.
– Mieszkam. Tak sobie wybrałem. Mam drewniane belki, antresolę, na którą prowadzą strome, surowe schody i wciąż towarzyszy mi zapach impregnatu. Trochę jak w górskiej chacie.
Anna przekrzywiła głowę.
– Już mi się podoba. Lubię takie klimaty. Zaprosisz mnie?
Uff, przeszarżowała!
Oderwałem wreszcie wzrok od parku i spojrzałem w jej błękitne oczy.
– Ale jeszcze nie dziś. Na razie pracuję. Dokąd idziesz?
Anna wstała nagle, rozejrzała się, jakby kogoś szukała. W zasięgu wzroku nie znajdował się jednak żaden z kelnerów, podeszła więc swobodnie do lady, minęła ją i przyjrzała się ścianie win. Wyjęła z półki jedno z nich, sięgnęła po dwa kieliszki i przyniosła zdobycz do stolika.
Postawiła na nim szkliwo, usiadła wygodnie, po czym zapatrzyła się na szyjkę butelki. Wreszcie znów wstała, stukając się oszczędnie dwoma palcami lewej dłoni w czoło.
– O ja głupia bez koszyczka! – zacytowała stary kabaret. – Muszę jeszcze wygrzebać im skądś jakiś korkociąg...
Ująłem delikatnie jej dłoń.
– Usiądź – złapałem jej dłoń, a srebrny kotek na łańcuszku stuknął mnie w kciuk. – Mam swój. Skoro ty stawiasz, ja mogę otworzyć – zażartowałem, z niepokojem podliczając stan swojego konta. Marnie, marnie...!
Sięgnąłem do paska i wyjąłem ze specjalnej kabury dwudziestoletni scyzoryk Victorinox. Bez słowa otworzyłem korkociąg i wkręciłem powoli w korek.
– Hm... – odchrząknęła Anna, prezentując postawę zdziwioną, pełną niedowierzania. – Zawsze coś takiego nosisz przy sobie?
Spojrzałem jej w oczy – i to był błąd. Patrząc w te błękitne jeziora nie sposób zerkać jednocześnie na coś tak prozaicznego jak korek. No i przebiłem go na wylot, automatycznie wpychając drania do butelki.
– O, przepraszam! – bąknąłem i jednym szarpnięciem wyrwałem zgubę – ale w środku chyba pozostały jakieś resztki. Zupełnie więc odruchowo sięgnąłem do małej kieszonki czarnego plecaczka, który nosiłem z sobą, i zapaliłem latarkę-czołówkę. Tak, drobne okruchy pływały sobie w najlepsze, jakby kupiły bilet VIP do jakiegoś winnego aquaparku!
Wiedziałem, że wylewanie ich oznaczać może utratę co najmniej szklanki wina. Dlatego z innej przegrody plecaka wyjąłem apteczkę, a potem rozdarłem małą gazę i na pęsecie wyjętej z boku scyzoryka wprowadziłem gazik do butelki. Po chwili, czerwony i oklejony korkowym śmieciem, wychynął z naczynia.
– Nalać?
Anna śmiała się pod nosem, gdy skinęła głową.
– Nalej pan, panie MacGyver. Rewolwer, świece dymne i zestaw wytrychów masz tam także?
Prawdę mówiąc – i owszem, miałem. Ale nie uznałem za stosowne pokazywać jej teraz tych narzędzi. Uśmiechnąłem się więc tylko i przechylając butelkę nad kieliszkami, zapytałem:
– A ty co porabiasz w Szczawnicy?
Drgnęła, ale już po chwili lisi uśmiech pojawił się na jej ustach.
– Mam pomóc cię porwać i uwięzić w samotnym domu na obrzeżach Szczawnicy.
Wydąłem usta.
– Nie kupuję. Inna wersja – zwróciłem się do niej jej własnymi słowami.
– Jestem prywatnym detektywem i mam za zadanie śledzić każdy twój ruch.
– Już lepiej. Ale może coś normalnego, ludzkiego?
Chyba czekała na taką właśnie moją reakcję, bo pokiwała głową i westchnęła, gasząc przy tym swój promienny uśmiech.
– Uciekam, tak jak ty. Nie od męża wprawdzie, a od narzeczonego. A może nawet nie tak. Rozstałam się z narzeczonym i uciekam od wspomnień, atmosfery, miejsc, tego wszystkiego, co dusiło mnie przez kilka ładnych lat i nie pozwalało rozwinąć skrzydeł...
Milczałem przez chwilę, a potem, już bez szczególnego rozbawienia, zapytałem, jakby z rozpędu:
– Może być. Chociaż to akurat brzmi najbardziej melodramatycznie. A czy któryś z tych powodów jest autentyczny?
Długo wpatrywała się w moje oczy. Ogniki w jej źrenicach rozpalały się i przygasały, jakby dziewczyna toczyła jakąś wewnętrzną walkę. W końcu pochyliła się nad talerzem, który właśnie zmaterializował się przed nią.
Minęły długie trzy minuty, zanim odpowiedziała, znów przywołując na usta figlarny uśmiech:
– A jeśli ci powiem, że wszystkie trzy powody są autentyczne?
* * *
– Pani Janina czeka na pana.
– Nie wątpię... – bąknąłem, zerkając na zegarek. Nie spieszyłem się, raczej żałowałem, że mój G-Shock obok dnia i miesiąca nie wyświetla roku. Bo znów poczułem się, jakby przejechał mnie wellsowski wehikuł czasu i pchnął w koniec dziewiętnastego wieku.
Pal licho budynek. W Szczawnicy znalazłbym sporo starszych, dziewiętnastowiecznych willi utrzymanych w konwencji szwajcarskich pałacyków – z lokalnym kolorytem drewnianych dodatków.
Nie dziwiło wyposażenie. Przecież komody, szafy, boazerie a nawet dywany przeżywają całe pokolenia swoich właścicieli.
Ale ten służący we fraku! Przypominał kamerdynera z angielskiego filmu – takiego, z jakich sami Anglicy podśmiewają się, siedząc w głębokich fotelach przed telewizorami.
Przez duże, ciężkie, zdobione inkrustacjami drzwi wprowadził mnie do zadziwiająco wielkiego salonu. Stojąc na zewnątrz, nie przypuszczałbym, że willa pomieści taką salę.
Podłużna komnata wyłożona była ciemną, dębową boazerią. Cztery okna wpuszczały do środka wystarczająco dużo sierpniowego, ciepłego światła, by pośród solidnych szaf w stylu Jacob w najdalszym kącie dostrzec spory stół zarzucony stosami książek, dokumentów i pojedynczych, pożółkłych kartek.
Nad klawiaturą otwartego notebooka siedziała wyprostowana, siedemdziesięcioletnia kobieta o ostrych rysach. Może lepszy ode mnie detektyw, po wnikliwym badaniu, wykryłby na jej twarzy oznaki radości z mojej wizyty – ale szczerze w to wątpię.
Rzuciła nagle znad okularów taksujące spojrzenie jastrzębia oceniającego odległość od ofiary. Nie zadrżałem tylko dlatego, że pośród moich rozlicznych fantazji nigdy nie czułem się futerkowym zwierzakiem.
Dwoma kliknięciami zapisała tekst, nad którym pracowała, po czym opuściła ręce i jednym ruchem odepchnęła się od stołu.
Teraz dopiero dostrzegłem, że siedzi w srebrnym wózku inwalidzkim.
Sięgnęła do maleńkiego manipulatora i z lekkim brzęczeniem wózek ruszył w moją stronę.
Nie spuszczając ze mnie wzroku uwięzionego za grubymi szkłami, przejechała po dziewiętnastowiecznych klepkach między regałami zastawionymi książkami a niskimi gablotami, eksponującymi za szkłem średniowieczne rękopisy. Minęła krawędź dywanu i nawet nie zerknęła na stojącego w drzwiach sługę.
Szczycę się tym, że nieczęsto udaje się komukolwiek mnie zaskoczyć. Ale zawartość tego pomieszczenia doprowadziła mnie już po raz drugi tego dnia do chwilowej intelektualnej indolencji. Takiej kolekcji spodziewałbym się w muzeum sztuki, w archiwum Biblioteki Narodowej, ale w prywatnym domu?!
Kobieta zatrzymała wózek tuż przed moimi kolanami. Przez chwilę bez słowa spoglądała mi w twarz, po czym z wąskich, wysuszonych warg wydobył się niespodziewanie ciepły, choć jednocześnie nieco chrapliwy głos, tnąc powietrze jak brzytwa Okhama:
– Wygląda pan młodziej, niż większość pana rówieśników.
– Brzmi pani ostrzej, niż przez telefon.
– Nie chciałby pan usłyszeć, jak brzmię, gdy mówię ostro.
– Nie będę się o to starał.
Pochyliła głowę i omiotła wzrokiem moje buty.
– Wybiera się pan na poligon?
Włożyłem jasne spodnie, ale spod nich wystawały wysokie, czarne, skórzane jungle shoes.
– Do amazońskiej puszczy. Za tydzień. Muszę przyzwyczaić nogę – odparłem bez wzruszenia.
Przyjęła moją odpowiedź lekkim skinieniem i położyła dłoń na manipulatorze. Wózek znów ruszył z cichym szmerem.
– To znaczy, że do tygodnia rozwiąże pan moją zagadkę?
– Tak.
A co miałem powiedzieć? Kto wie, być może, zobaczymy, co przyniesie los...? Moje "tak" oznaczało, że zrobię, co mogę, aby w ciągu tygodnia wykonać zlecenie. Jeśli nie – i tak wybieram się na wyprawę.
Nie poleciła, bym poszedł za nią, ale nasza rozmowa nie dobiegła kresu – ledwie się zaczęła. Dlatego podążyłem w ślad za wózkiem.
Identyczne drzwi, jak te, którymi tutaj wszedłem, zaprowadziły mnie do znacznie mniejszej sali. Jej sufit poprzecinany był belkowaniem, w naturalny sposób tworząc głębokie kasetony. W ich wnętrzu umieszczono popiersia pucatych panów, hrabin z lokami i biskupa. Nie mam pojęcia, jakiego – dla mnie oni wszyscy wyglądają identycznie.
Mijając kilka pustych pulpitów, najwyraźniej przeznaczonych do pracy z manuskryptami, właścicielka rezydencji podjechała do przeciwległej ściany. Przez dwa okna skierowane na południe wpadały smugi światła. Po ścieżkach ich złotych sztyletów leniwie przepływały tysiące maleńkich pyłków, porywając się wzajem w cichy taniec, krążąc, by wydostać się poza smugę. A tam, już centymetr od niej, światło jakby zamierało i prawem kontrastu pozwalało głębokiemu cieniowi delektować się tajemniczością, kryć za ciężkimi kotarami i snuć w kątach pomieszczenia.
Nie było jednak w tym półmroku na tyle ciemno, abym nie dostrzegł trzech obrazów. Dwa z nich zajmowały skrajne części ściany. Pomiędzy oknami zaś, na dwumetrowej przestrzeni, wisiała wielka, pożółkła mapa, wstawiona w ciężkie antyramy.
Kobieta wyciągnęła prawą dłoń w jej stronę, ale mnie po kręgosłupie przebiegł dreszcz. Zatrzymałem się i cofnąłem o dwa kroki, starając się uchwycić myśl, która obudziła dzwonki alarmowe w mojej głowie.
Obraz! Czterdzieści na trzydzieści. Łysy, brodaty jegomość w kamizelce z wielką kieszenią spogląda na malarza z góry. W tle zielenią się gęste korony drzew...
Krótki wysiłek, i już wiedziałem!
Ruchem brody niedbale wskazałem obraz w kącie i zapytałem:
– To oryginał?
Gospodyni przez chwilę bacznie obserwowała mój wyraz twarzy, po czym skinęła głową.
– A ja słyszałem, że Autoportret Jacka Malczewskiego wisi na liście dzieł zaginionych podczas wojny.
– Tymczasem wisi tutaj – usłyszałem szept. – Nie sądziłam, że i na tym pan się zna. Szukałam o panu informacji i opinii, wiem, że jako dziennikarz śledczy pracował pan na Śląsku, że prowadzi pan międzynarodowe szkolenia literackie, że jest pan organizatorem wypraw i instruktorem przetrwania. Śpiewanie, sztuki walki, przeszkolenie w oddziale specjalnym... Odrobiłam zadanie, panie Janie. Ale o historii sztuki nic nie było. Jest pan przerażającym człowiekiem. Dobrze mieć pana po swojej stronie.
– Jestem tego samego zdania – szepnąłem bez zadęcia. Też uważałem, że lepiej mieć mnie po swojej stronie. Z tej prostej przyczyny, że w ogóle lepiej mieć ludzi po stronie swojej niż przeciwnej.
Porzuciłem Malczewskiego i zatrzymałem się przed mapą. Wyglądała na dziewiętnastowieczny wydruk, typu raczej wojskowego. Obejmowała obszar Szczawnicy i okolic, od wschodu kończąc się Szczawnicą Wyżną, od zachodu zobaczyłem Krościenko i Pasterniki. Z północy na południe mapę przecinała niebieska wstęga Dunajca.
Całość kiedyś mogła mieć soczyste barwy czerwieni, zieleni i błękitu, dziś pozostały wyblakłe plamy, na których ktoś – również dawno – nabazgrolił jakieś kreski, znaczki, kółka, strzałki i cyfry. Posłużył się atramentem, więc i ten zbladł przez dziesięciolecia.
Pokręciłem głową.
– Mogę ją zdjąć i obejrzeć?
Kobieta na wózku skinęła.
Bez słowa więc objąłem ramę i uniosłem, zdejmując z haka. Aż stęknąłem, tak ciężka okazała się rama, a i samo szkło miało swoją wagę. Dzielnie jednak uniosłem całość w górę, tak, by słoneczne światło biegnące z okna prześwietliło mapę. Ale niczego nowego nie dostrzegłem, poza rysującymi się dokładnie zagięciami, przecięciami i złamaniami mapy, powstałymi podczas niemal dwustu lat jej egzystencji.
Postawiłem całość na podłodze i przycupnąłem z tyłu. Tekturka, utrzymująca cienki papier w ramach, była współczesna, choć mogła już być pełnoletnia. Zszarzała tu i tam, od góry pojawiła się plama – wyraźny ślad jakiegoś zacieku, który przybrał kształt gruszki. Żadnych jednak napisów nie zobaczyłem.
Wózek zabrzęczał i gospodyni podjechała do ciężkiej mapy.
– Nie tu winien pan szukać rozwiązania.
– Nie szukam rozwiązania – odrzekłem i ostrożnie odwiesiłem mapę na ścianę. Wyrównałem i zatrzymałem się jeszcze dwa kroki od niej, celowo nie spoglądając na kobietę. Musiała wreszcie zareagować.
– Nie szuka pan? – w jej głosie usłyszałem wyraźnie trzask pękającego grenlandzkiego lodowca. – Dlaczego więc w ogóle przyjął pan zlecenie?
Teraz dopiero pozwoliłem sobie na odwrócenie twarzy do starszej pani.
– Nie szukam rozwiązania – powtórzyłem. – Na razie usiłuję znaleźć zagadkę. Jeśli nie poznam pytań, na które mam znaleźć odpowiedź, to, pani wybaczy, ale za czym właściwie mam biegać?
Koścista dłoń, przypominająca rękę mumii Tutenchamona, poruszyła małą dźwignią i wózek podjechał do ściany.
– Ma pan znaleźć moją mapę. To paskudztwo, które tu wisi, to falsyfikat. Tyle chcę od pana i o tym panu mówiłam przez telefon.
Rzeczywiście, tyle mówiła. Niełatwo jednak szukać czegoś, co ma się przed oczyma. Nawet przy pracy na zlecenie nie lubię robić z siebie ostatniego bałwana. Nawet przedostatniego nie lubię.
– A ma pani jakąś ekspertyzę policyjną czy naukową, że to nie jest oryginał...?
– Nie mam i nie potrzebuję! – przerwała mi zgrzytliwie. Lodowce zderzały się i kruszyły coraz intensywniej. – Dwukrotnie ktoś włamał się do tego salonu. A ja bardzo nie lubię nieproszonych gości. Po raz pierwszy przed dwoma miesiącami, drugiego czerwca, w poniedziałek, wieczorem. Zostałam zaproszona na imieniny Erazma Gąsienicy do Zakopanego. Gdy wróciłam przed północą, uderzył mnie niebywały chłód panujący w salonie. Z Gawłem objechałam całą kolekcję i od razu wyczułam, że coś z tą mapą jest nie w porządku...
– Z Gawłem? – uniosłem brwi.
– Z Gawłem – wskazała ruchem głowy lokaja czuwającego przy drzwiach. – Od tej chwili wiedziałam, że ktoś tu się wkradł, aby podmienić moją drogocenną pamiątkę po moim świętej pamięci mężu. Po bezskutecznym wyznaczaniu nagrody i poszukiwaniu własnym sumptem zdobyłam informację o panu. Rekomendowano pana jako absolutnie skutecznego detektywa, choć amatora. Jak wygląda pana skuteczność?
Lekko wzruszyłem ramionami.
– Sto procent. Żadnej sprawy jeszcze nie położyłem.
Była to prawda, a jakże. Absolutna i niepodważalna. Z tym, że poza niegdyś prowadzonymi śledztwami dziennikarskimi, jako detektyw nie rozwiązałem też żadnej sprawy. Po prostu żadnej jeszcze nie prowadziłem. Nie wiedziałem, kto mnie polecił i dlaczego, ale wysokość honorarium skusiłaby nawet faceta, który nie potrafi odnaleźć w Warszawie Pałacu Kultury i Nauki. A ja potrafię. Więc przyjechałem – choć przecież nie z Warszawy.
– Odnajdzie pan moją mapę?
– Pod pewnymi warunkami. Mogę usiąść? – wskazałem drewniane krzesło w kącie salonu.
Kobieta skinęła głową, klapnąłem więc na dębowe narzędzie tortur. Twarde to-to było jak marmur, zimne i kanciaste, z niewygodnym oparciem – jeśli zasługuje na takie miano misternie rzeźbiona w kulki i wypustki dziurawa decha, której zadaniem jest doprowadzić gościa do niekorzystnych zeznań na własny temat, byle pozwolono mu już wstać z tego paskudnego zydla.
Ale ja byłem twardy – pochyliłem się i ciągnąłem:
– Nie ma sensu moja działalność, jeśli nie usłyszę od pani całej prawdy. Tylko prawdy. Ze szczegółami. Jeśli nie uzyskam odpowiedzi na każde pytanie, na które odpowiedź pani zna. Ze swojej strony gwarantuję dyskrecję. Przechowuję tutaj – postukałem się po skroni – tajemnice wielu ludzi. Robiłem wywiady z pisarzami i działaczami, a jednak, póki nie minie nałożone przez nich embargo czasowe, żadne słowo z tych wywiadów nie ujrzy światła dziennego.
– Embargo? Na przykład...?
– Na przykład jestem w posiadaniu maszynopisu powieści Zbigniewa Nienackiego – ostatniej w całości napisanej przez niego powieści o Panu Samochodziku. Odwiedziłem go w Jerzwałdzie na miesiąc przed jego śmiercią. Poprosił, abym opublikował tę powieść nie wcześniej niż ćwierć wieku po jego śmierci. No więc czekamy. Ale mam w zanadrzu naprawdę ciekawe wyznania. Istnieją i takie, których nie ujawnię nigdy. Mimo swojego dziennikarskiego rzemiosła.
– Dlaczego?
– Bo obiecałem.
Spojrzała na mnie na nowo badawczym wzrokiem. Świdrowała mnie na wylot, czułem się, jak woskowa lalka przypalana strumieniem lasera. Wytrzymałem jej wzrok, ale nie były to chwile szczególnie komfortowe.
– Podoba mi się pan.
Nie zabrzmiało to jak wyznanie miłosne. Całe szczęście zresztą.
Skinąłem w podzięce głową i wyjąłem notatnik.
– Mogę pytać?
– Mogę zaproponować kawę?
O! Stosunki wyraźnie się ocieplały.
– Kawę już piłem, w lipcu. Ale jeśli znajdzie się jakaś owocowa herbata, to z przyjemnością...
Znalazła się.
Stary Gaweł postawił przed nami tacę z filiżankami, zdjął je i postawił przede mną cukier.
– Dziękuje, nie słodzę – powiedziałem dzielnie. To prawda – nie słodziłem herbaty od ponad roku, od dnia, gdy policzyłem, ile ja właściwie kilogramów cukru pochłaniam co miesiąc. Ale nadal nie smakowała mi gorzka herbata. Dlatego ucieszyło mnie, gdy biały proszek zniknął ze stolika.
– Czy drugiego czerwca jedyną oznaką włamania był chłód w salonie? – zapytałem rzeczowo.
– Nie – pokręciła głową starsza pani i pociągnęła łyk swojego czarnego szatana z grubym kożuchem. – To był tylko impuls. Kazałam sprawdzić drzwi i okna. Jedno z nich pozostawiliśmy na wieczór uchylone. Okazało się, że blokada jest zerwana, na parapecie leżą grudki ziemi, a na trawniku pod oknem widnieją wyraźne ślady drabiny.
– Zgłosiła pani policji włamanie?
– Tak. Ale nie mogłam wskazać, co zginęło. Przecież mapa wisiała na miejscu, nic nie było ruszone. Umorzyli sprawę.
– Nie przeprowadzili ekspertyzy?
Pokręciła głową.
– Przecież to nie jest płótno Cezanne'a. To tylko stara mapa. Według nich niewiele warta.
– Ano właśnie. Użyła pani wcześniej stwierdzenia "drogocenną pamiątkę po moim świętej pamięci mężu". Czy owa drogocenność polega na wartości sentymentalnej?
Zawahała się, po czym pochyliła głowę i wyszeptała:
– Nie. Mąż, zanim zachorował, zdobył tę mapę jakimiś nieznanymi mi sposobami, i twierdził, że w razie krachu, wojny czy kolejnej nacjonalizacji ona zapewni nam byt do końca życia.
Jeszcze raz rzuciłem okiem na papier za szkłem.
– W jaki sposób?
– Nie wiem... Proszę tak na mnie nie patrzeć. Nie wiem. Mąż zaraz potem zachorował. Cierpiał, ale krótko. Na dzień przed odejściem na lepszy ze światów zapadł w niespokojny letarg. Wybudzał się z niego ledwie na sekundy. Raz tylko, gdy wróciła mu świadomość i poznał mnie, siedzącą u wezgłowia jego łóżka, uśmiechnął się i wskazał na drzwi. "Mapa" – powiedział wówczas. "Ona cię zabezpieczy. Spójrz w przyszłość. Spójrz przez różowe okulary...". Nie skończył jednak całej tej swojej metafory, zasnął, zapadł się w siebie. A następnego dnia zszedł. To było przed dekadą, gdy w Szczawnicy działy się dziwne rzeczy, ludzie straszyli Murzynami wykupującymi miasto, uzdrowisko wówczas miało wpaść w ręce jakiejś feministycznej mafii z Johannesburga, nikt nie wiedział, co będzie za miesiąc. Czy nam nie zamkną miasta szlabanem i nie każą płacić za wjazd.
– Zamknąć szlabanem? – uśmiechnąłem się. – Kto miał to zrobić?
– Potomkowie Stadnickich. Oczywiście to były duby smalone, ale niepokój rozchodził się po kościach. W latach powojennych hrabiom Stadnickim w ramach nacjonalizacji odebrano całe Uzdrowisko Szczawnica. No i przed dziesięciu laty, nawet już ponad, unieważniono ten dekret. Tym sa mym spora część miasta wróciła do spadkobierców hrabiego Stadnickiego, czyli do Mańkowskich. Wszyscy się bali, że miasto zostanie sprzedane w kawałkach, że na miejscu parku ktoś postawi fabrykę, że upadną szpitale i zakłady lecznicze... I wówczas mój małżonek umierał. Ale spokojny, że zabezpieczył mnie na przyszłość. Tą mapą właśnie.
Wstałem i raz jeszcze wpatrzyłem się w mapę. Któryś z setki znaczków, krzyżyków i łuków mógł oznaczać coś ważnego. Tylko który? I co?
– Nie tam winien pan szukać odpowiedzi – rzekła właścicielka domu. – Trzeba raczej spojrzeć do tyłu...
Usiadłem i znów sięgnąłem po herbatę malinową. Zupełnie dobra była bez cukru. Doskonała. Tak sobie powtarzałem.
– Rozumiem, że nie sugeruje pani, abym zaglądał za jej plecy. Mam dłubać w przeszłości.
– Proszę w niej nie dłubać. To nie kwiat słonecznika. Proszę się z nią zapoznać. Zrozumieć. Uchwycić sens. Czytać, rozmawiać...
– Mam na to siedem dni, nie lat.
– Pan szybko czyta. I rozumuje. Wystarczy panu. A tutaj – z kieszeni wyjęła podłużną kopertę – zaliczka. Dwadzieścia procent. Na pierwsze koszty. Coś jeszcze?
Uśmiechnąłem się.
– Dziękuję.
Strasznie mnie kusiło, aby zajrzeć do środka. Koperta była przyjemnie gruba. Ale nie wypadało. Zamiast tego zapytałem:
– Wspominała pani o dwóch włamaniach. Proszę opisać okoliczności drugiego.
Uśmiechnęła się. Choć wydawało się, że to niemożliwe, uśmiechnęła się! Więc jej mięśnie twarzy potrafiły dokonać takiego wyłomu w granitowej powłoce!
– Nie zapomina pan o niczym, prawda? To dobrze.
– Nie zapominam o sprawach oczywistych. I też sądzę, że to dobrze. Więc jak, gdzie, kiedy, z jakim skutkiem?
Wózek znów ruszył. Kobieta przejechała z powrotem do większej sali, po czym zatrzymała się przy oszklonej gablocie. Dwa metry dalej, za nią, można było wyjrzeć przez okna na wielki, stary kasztanowiec.
Bez pytania uchyliłem okno i wyjrzałem. Siedem metrów pode mną widniał zadbany trawnik. Wciąż odciskały się w nim dwa kwadratowe ślady, sprawiając wrażenie absolutnie świeżych.
– Weszli tędy. Co najmniej dwaj, na co wskazywały wilgotne ślady dwóch różnych rozmiarów. Starym sposobem. Przystawili drabinę, wyważyli blokadę i przechadzali się od okna aż do mapy. I z powrotem. Trwało to co najmniej godzinę. Wyraźnie na coś czekali, ale dali chyba za wygraną i uciekli, odkładając na miejsce drabinę i zatrzaskując okno.
– Godzinę? – zapytałem.
– Gaweł znalazł pod oknem pięć niedopałków papierosów – podsunęła mi pod nos foliowy woreczek z resztkami trzech petów marki Lucky Strice i dwóch Cristal Balance. – Musieli się nudzić, na coś czekali, skoro palili, wyrzucając je przez okno. Czyż nie tak?
Zgodziłem się.
– A kiedy to się zdarzyło? Kiedy włamali się, by zapalić w pani salonie i odejść niemal bez śladu?
– Dzisiaj. Dzisiaj około piętnastej.
Gdybym tak szybko kojarzył fakty, jak sądziła kobieta na wózku, pewnie jeszcze tego dnia podałbym jej na tacy gotowe rozwiązanie zagadki, a jutro – zamknął sprawę.
Gdyby...
Nie rozglądając się, wskazałem otwartą dłonią narożnik salonu.
– Rozumiem, że ta bezprzewodowa czujka podczerwieni umieszczona nad drzwiami to świeży nabytek? Inaczej alarm załączyłby się podczas włamania.
Skinęła głową.
– Gaweł zamontował ją na godzinę przed pana przyjściem. To rozwiązanie prowizoryczne, ale będzie dzwonić czy wyć, kiedy ktoś pojawi się w zasięgu promienia.
Dopiłem herbatę i pożegnałem się. Zachodziło słońce, a ja jeszcze musiałem wykonać tego dnia parę ruchów. No – jeden. Posłuchać muzyki w Jazz Cafe.
Gdy stanąłem w drzwiach, sztywny jak pal Vlada Palovnika, Gaweł nacisnął klamkę.
– Niezłe wdzianko! – zatrzymałem się przed nim, dotykając opuszkami jego fraka. – Po dziadku?
Nie doczekałem się odpowiedzi.
Ale też wcale mi na niej nie zależało.
* * *
W pamiętniku pod dzisiejszą datą zapisałbym chętnie: Janina B. Odwiedziny. Albo rzeczywisty spisek, albo objawy psychozy . Ale nie prowadzę pamiętnika.
Spotkałem w życiu wielu ludzi owładniętych przekonaniem, że ktoś czyha na ich życie, że są śledzeni, że wreszcie każdy wypadek polityka czy urzędnika jest efektem spisku masonów, komunistów, Żydów czy naszego własnego rządu. I daleki jestem od twierdzenia, że zabójstwa polityczne to domena li tylko sensacyjnych powieści, ale w pewnym momencie należy po prostu zapytać o dowody. No, chociaż poszlaki.
W tym wypadku miałem jedynie ślady drabiny, kilka niedopałków i niesamowitą opowieść starszej pani – o ludziach, którzy dwukrotnie dokonują włamania w celu pospacerowania po jej salonie i wypalenia papierosów w progach jej domostwa.
Psychoza?
Usiadłem na ławce przy fontannie, w połowie ulicy Zdrojowej. W półmroku wieczoru dysze wystrzeliwującej w górę wody podświetlały kolorowe lampy. Pośród strug mieniących się czerwienią, błękitem i fioletem, biegały rozradowane dzieci, chlapiąc się i piszcząc. Było jeszcze wystarczająco ciepło, by mogły to robić bez obaw o przeziębienie. Ale chłód sierpniowego wieczoru skradał się już powoli...
Na niewielkim murku przyczepiono solidną tablicę z napisem: Prosimy o nie wrzucanie żwiru i kamyków . Podpisane: Urząd Miasta i Gminy .
Skrzywiłem się przelotnie i westchnąłem, jak czynię to po tysiąckroć we wszystkich zakątkach kraju. Jak niemal wszędzie, i tutaj urząd nie uznał za stosowne skonsultować się ze specjalistą językowym, albo chociaż o zlecenie zerknięcia do słownika. Niewrzucanie, przyjaciele, niewrzucanie! "Nie" z rzeczownikami odczasownikowymi piszemy łącznie, poza pewną specjalną konstrukcją...
Potrząsnąłem głową, bo złapałem się na tym, że już niemal na głos pouczam twórców owej tablicy. A przecież przyjechałem tu w zupełnie innym celu.
Odczekałem, aż wokół mnie nie będzie spacerowiczów, i sięgnąłem do kieszeni po kopertę. Przeliczyłem szybko równo ułożone banknoty i uśmiechnąłem się szeroko. Znów jestem uratowany. Kolejny miesiąc do przodu...
Westchnąłem. Praca w tej branży dawała mi dochody, ale ledwie takie, by z miesiąca na miesiąc wyciągać się za uszy z dołków, spłacać pożyczki i alimenty – i gdzieś mieszkać. Na ile jeszcze starczy mi sił? Wiedziałem, że jeden, dwa miesiące choroby strącą mnie w finansową otchłań, z której mogę się już nie wygrzebać. Dlatego, niezależnie od moich psychopodejrzeń, cieszyłem się ze zlecenia pani Janiny. I gotów byłem je realizować, choćby do udowodnienia jej, że żadnej mapy nie podmieniono.
Zanim zacząłem z kimkolwiek rozmawiać na miejscu, sięgnąłem po telefon i wybrałem numer oznaczony u mnie jako Cichy.
Czekając, aż się zgłosi, w myślach przebiegałem wydarzenia sprzed siedmiu lat. Poszukiwania dzieci zaginionych w Beskidzie Małym, wielką śnieżycę, potężny mróz i Waldemara Cichego, ubranego jak na spacer, który trzymał się mnie przez siedem godzin, nie mając pojęcia, gdzie jest i do kąd zmierza. I następna scena: Cichy w telewizji, w świetle jupiterów, jako wybawiciel trójki zaginionych dzieci. Był mi wdzięczny, że przyjąłem jego prośbę o pomoc, że nie tylko prowadziłem jego i jego ludzi, że odnalazłem tropy – a w rezultacie same dzieci. Był po dwakroć wdzięczny, że po powrocie do cywilizacji wycofałem się i poprosiłem, by o mnie nikomu nie wspominali. Cała zasługa spadła na nich. Waldek awansował. Ale do dziś odcinać mogłem kupony od tamtej akcji.
– Inspektor Cichy, proszę?
– Jak smuga lecę do ciebie – podałem zabawne hasło, które stanowiło rodzaj zaproszenia do słownej rozgrywki.
Inspektor roześmiał się.
– Nie może być, ty żyjesz? Gdzie teraz? Wiedeń? Madryt? Lima?
– Szczawnica.
Policjant zamilkł na chwilę.
– Ta Szczawnica, w Polsce? I co tam robisz, leczysz się cudownymi wodami?
W tle jego słów słychać było pracujący silnik samochodu, postanowiłem więc przystąpić do rzeczy, zanim Waldek nie wyląduje w rowie.
– Informacji potrzebuję.
– No jasne! Gdzieżby tam nasz as-tropiciel zadzwonił z pytaniem o zdrowie. Co znów? Jakaś tajemnicza rejestracja? Znów potrzebujesz właściciela?
– Nie. Chcę tylko sprawdzić pewne zgłoszenie...
W minutę powiedziałem mu, o co mi chodzi, i rozłączyłem się, o mało nie prosząc o pozdrowienie żony. Cholera, przecież jego żona uciekła w siną dal ze skośnookim biznesmenem!
Spojrzałem na zegarek.
Do dwudziestej miałem jeszcze pół godziny. Nadeszła pora, by odpracować zaliczkę. Zleceniodawca życzy sobie, bym pogrzebał w przeszłości – proszę bardzo!
Odczekałem, aż nieco poniżej fontanny, po drugiej stronie spadzistej ulicy zatrzyma konia w specjalnej zatoczce góral, wożący turystów po okolicy. Ruszyłem w jego stronę, choć wcale nie miałem ochoty nigdzie jechać. Po lewej minąłem trawiasty zegar z dwumetrowymi wskazówkami – chodził! – i pomnik Henryka Sienkiewicza, który przebywał w Szczawnicy jeszcze dawniej niż ja. Ten dla odmiany nie chodził. Wreszcie przeszedłem przez stromą jezdnię.
– Dzień dobry! – zagadnąłem niemłodego już mężczyznę w góralskim, okrągłym kapeluszu i białej koszuli. Jego koń odwrócił podejrzliwie łeb w moją stronę i rzucił spojrzenie, które wydawało się mówić: Spadaj, baranie, chcę odpocząć, właśnie się zatrzymałem!
Łypał tak wymownie, że o mało nie odezwałem się do brązowego ogiera.
Powróciłem jednak spojrzeniem do górala, który tymczasem skinął mi głową i zerknął ciekawie, niemal równie taksująco, jak jego wierzchowiec. Tylko mniej wojowniczo.
Dopiero teraz zauważyłem, że ma bardzo niesymetryczną twarz, z ustami przesuniętymi mocno w lewo. Ale te niesymetryczne usta uśmiechnęły się do mnie przyjaźnie, przywitałem się więc raz jeszcze.
– ...dobry! Nie wiedziałem, że tu jest postój dorożek! Kiedyś, jak odwiedzałem Szczawnicę, to był zdaje się gdzieś tam... – machnąłem ręką w dół.
– A kiedy to było? – zapytała lewa część twarzy górala.
– No, z dziesięć lat temu!
Dorożkarz machnął ręką.
– E, to wtedy, panie, to my mieli miejsce za przystankiem, tam, na dole. Dopiero za czasów tych nowych właścicieli tak nam to pobudowali.
– Których nowych? – oparłem się o dorożkę, a koń, który musiał poczuć drgnienie, znów odwrócił łeb, tym razem o dobre sto osiemdziesiąt stopni. Aż mi zaparło dech, bo moja rozbujała wyobraźnia podsunęła mi jakieś wymyślne góralskie tortury, którym to zwierzątko musiało być poddawane, aby potrafić tak się wykręcić. Może za młodu zamiast kręgosłupa dostał gumowy wąż? Niemal oczekiwałem, że jego łeb wychynie za chwilę spomiędzy tylnych nóg!
Zwierz spojrzał na mnie wyłupiastymi oczami tak złowrogo, jakbym mu ostrogami ujeżdżał jego ukochaną klaczkę, po czym prychnął, zdając się mówić: "Nawet nie próbuj tu wsiadać, barbarzyńco!".
Nie próbowałem, i chyba tylko to mnie uratowało.
– No, spadkobierców po Stadnickich, tych, co to im państwo oddało całe uzdrowisko. teraz to oni są tu właściciela prawie wszystkiego.
Rozejrzałem się. Na wzgórzu po drugiej stronie ulicy w zachodzącym słońcu mienił się białą elewacją neogotycki kościół, na oko z końca dziewiętnastego wieku, ze strzelistą, choć niezbyt wysoką wieżą z wmontowanym w nią zegarem. Gdy spojrzałem w lewo, w górę ulicy Zdrojowej, dostrzegłem pensjonaty, bary i jadłodajnie, oświetlone już jasnymi reflektorami, wydobywającymi z ciemności zadbane belkowania i ściany.
– Ale widzę, że zadbali o miasteczko, prawda? Jak pamiętam, to tu było kiedyś szaro i buro.
Pokiwał głową.